Indie – Nepal – Iza Nowak

Iza Nowak

Termin wyjazdu: kwiecień – maj 2007

Punktualnie o 5 rano 20 kwietnia wylecieliśmy z Warszawy boeingiem holenderskich linii lotniczych KLM. E-bilety nabyliśmy w promocji  (2100 zł jeden bilet w dwie strony).
E-bilet oznacza mniejsze koszty brak standardowego druczku biletowego (za to kartka A4 wydrukowana w domu z wszystkimi niezbędnymi informacjami i dodatkowo  check in zrobiony wcześniej przez Internet (można sobie samemu w domu wybrać miejsce siedzenia) i to działa. Samolot wystartował i wylądował zgodnie z przewidzianym czasem i miejscem. W samolocie siedział z nami stary hindus, który wracał ze Stanów, odwiedzał tam syna i opowiadał nam wrażenia z podróży. „Syn niby wszystko ma ale nie ma nawet jednego służącego” Co za czasy. Następnie przyznał że w czasach swojego prosperity miał kilka służących i pytał nas o to samo. Stany Zjednoczone bardzo go zmęczyły bo „wszędzie się trzeba umawiać. Nawet do doktora! W Indiach jeśli jesteś chory to w tym samym czasie idziesz do lekarza a w Stanach musisz wykonać telefon i czekać na swoją kolejkę! Tego już za wiele”.  Wrócił po miesiącu zmęczony ładem i składem panującym na zachodzie.

O 22.50 byliśmy na miejscu. Na lotnisku uderzył w nas żar gorącej indyjskiej nocy i tłum taksówkarzy freelanserów czających się tuż za bramką. (Przyjechaliśmy
w najgorętszym okresie w którym nikt nie polecał wyprawy ale promocji na loty było dużo). Zanim wyszliśmy skorzystaliśmy z poradnika i wymieniliśmy dolary na rupie po kursie 1$ – 41 rupii. Następnie udaliśmy się do punktu pre paid taxi gdzie podobno nie oszukują i można zapłacić za taksówkę w okienku. Następnie z otrzymanym numerkiem maszeruje się na zewnątrz gdzie stoją setki podobnych do siebie taksówek i tam trzeba się odnaleźć. Innymi słowy ten taksówkarz, który dostał informację ze numerek 578 już wyszedł biega i szuka wśród ludzi swojego pasażera. Chaos i zamieszanie przy tym jest ogromne i sami nie wiemy jak to się stało ze po 20 minutach siedzieliśmy w odpowiedniej taksówce. Generalnie było późno bo chyba już ok. 24.00 kiedy wyruszyliśmy do centrum (ok. 1h drogi). Zgodnie z zasadą globtrotera nie mieliśmy zabukowanego hotelu ale widzieliśmy ze w centrum na Main Bazaar coś się znajdzie. I tu film się urywa 😉

Przeżyliśmy chwile grozy kiedy taksówkarz zatrzymał się na poboczu i zamknął na klucz nasz bagaż potem wrócił i zaczął nas o wszystko wypytywać. Wyczytałam w przewodniku że nie należy mówić że jest się pierwszy raz bo wtedy taksówkarze wiozą do „swoich” hoteli. Więc zgodnie przyznaliśmy że jesteśmy 3 raz bo bardzo lubimy Indie J  Poprosiliśmy żeby zawiózł nas na dworzec kolejowy, który znajduje się koło turystycznego Main Bazar bo tam ktoś na nas czeka (niech oprawca wie że nie jesteśmy sami) noc była ciemna i duszna a godzinna jazda w zamkniętej taksówce ciągnęła się niemiłosiernie. Taksówkarz okazał się uczciwy i dowiózł nas pod dworzec ale wtedy  zobaczyliśmy masę ludzką śpiącą na betonie a zza rogów chytrze spoglądających na nas naganiaczy, więc stwierdziliśmy ze nie wysiadamy i poprosiliśmy taksówkarza aby zawiózł nas jednak na środek ulicy Main Bazar. Zmiana zdania, nikt na nas nie czeka. Za pięć minut byliśmy na środku ulicy gdzie po bokach spała masa ludzka a za rogiem czaiły się niebezpieczeństwa. Main Bazar okazał się wąską uliczką z rozstawianymi po obu stronach straganami. Nocą zamieniał się w sypialnię i śmietnik. Taksówkarz oddał nam plecaki bez upominania się o napiwek (dziwny gość) i odjechał a my rozpaczliwie szukaliśmy wzrokiem jakiegokolwiek budynku wyglądającego na hotel. Nagle ujrzeliśmy białego człowieka, który spadł nam z nieba i swobodnie spacerował wśród śpiących hindusów. Rzuciłam się w jego stronę a Szymon został z całym dobytkiem (plecaki i ich zawartość). Neal okazał się sympatycznym Szkotem, który mieszkał w Dehli od kilku miesięcy i uczył się grać na tabli (2 hindusikie bebny Tabli i Daggi). Nasz nowy kolega był bardzo oswojony z rzeczywistością i szybko nas uspokoił a my podreptaliśmy za nim do motelu w którym wynajmował pokój i tam zamieszkaliśmy (350 R doba pokój 303).

Pierwsze dni to spacery po New Dehli i aklimatyzacja z nowym otoczeniem. Jeden dzień zwiedzaliśmy stolicę z wycieczką zorganizowaną (na cały autobus 4 osoby z nami nie wyglądały na hindusów co świadczy o małym natężeniu zagranicznego ruchu turystycznego w tym czasie). Metro naziemne pozwoliło nam pooglądać różne dzielnice
i miejsca w Dehli, slumsy na przedmieściach, ogólny bałagan i wysoki poziom zanieczyszczenia wód i pozostałych ekosystemów. Wyjście do kina także jest swojego rodzaju atrakcją, personel rewiduje delikwenta  niczym na lotnisku a potem bollywodzki show goes on! Film trwa minimum 3 godziny i mimo iż jest w języku hindi każdy go rozumie i jednoczy się z bohaterami w ich niedoli. Jest kolorowo, wesoło i smutno, dobra jakość wygodnie miejsca i bardzo dobra muzyka. Po trzech dniach Delhi zdecydowaliśmy jechać dalej, kierunek Varanasi lub prosto do Katmandu. Zakup biletu na pociąg to również przeprawa i szkoła cierpliwości. Zamawiania, czekania, listy rezerwowe, kolejki. W końcu jest, udało się kupić dwa bilety na pociąg, klasa sypialna 3 AC. Jeszcze tylko odnaleźć swoje nazwisko wywieszone na odpowiednim wagonie i w drogę!

W naszym przedziale był mnich buddyjski, japończyk, koreańczyk, hindus i my. Bardzo dobry skład. Po paru godzinach przełamaliśmy lody i zaczęliśmy rozmowę
z mnichem i z Koreańczykiem. Japończyk hindus byli mało rozmowni. O 22.00 wszyscy uzgodniliśmy że idziemy spać bo łóżka środkowe służyły jako oparcia w dzień więc trzeba było je rozłożyć.

(Mnich poskładał rzeczy w kosteczkę i spał jak kłoda) J Dzięki zawartej znajomości
z Msabem Lee (Koreańczyk) który jechał do Varanasi już 2! raz skorzystaliśmy z jego bogatego doświadczenia i całkowicie zdaliśmy się na jego wybór miejsca naszego kolejnego zamieszkania. Tym samym z dworca jechaliśmy rowerową rikszą w ślad za Lee który za chwile zniknął nam za horyzontem (gdyż nasza riksza miała podwójny ciężar i jechała znacznie wolniej) a my wysiadłszy na środku jakiejś dużej ulicy tułaliśmy się jakąś godzinę lub dwie aż odnaleźliśmy hotel w którym czekał na nas Koreańczyk Lee. Zanim dotarliśmy do hotelu Vishnu musieliśmy przebrnąć kilkaset metrów tak wąskimi uliczkami że trudni było się zmieścić z plecakiem nie mówiąc już o wyminięciu kogoś. Wzdłuż uliczki (na całej jej długości) leżały nieruchomo przeszkody w postaci wychudłych psów i czasem krów. Wtedy brnięcie do przodu graniczyło z cudem.

Varanasi jest miastem położonym nad wodami Gangesu znane jako najświętsze miasto Indii. To tu setki pielgrzymów przybywa aby dokonać oblucji czyli rytualnego obmycia się wodą lub aby tu dokonano rytualnego pogrzebu – ostatniej ziemskiej usługi. Rano z wynajętej łódki (100 R) obserwowaliśmy ghaty i odbywające się tam spalanie zwłok. Popiół zrzucano do Gangesu. Święte krowy, dzieci i kobiety w ciąży wrzucane są do rzeki bez palenia. Równocześnie z pogrzebami odbywa się masowe kąpanie, pranie
i suszenie na pełnym śmieci i odpadów brzegu. Wszystko, co jest związane z wodą ma swoje miejsce przy brzegu Gangesu. Nawet chłopiec który wiózł nas łódką przyznał,  że czasem napije się tej wody (ale tylko jak mu się bardzo chce pić). Skażenie tej wody nie mieści się w żadnych normach i nie wiadomo jakim cudem to wszystko razem tam się kręci. W Varanasi okazało się brudniej niż w Dehi, atmosfera jakaś taka przytłaczająca, co chwilę brak prądu (oczyszczalnia którą tam postawiono pożera cały prąd i codziennie są braki prądu w mieście) gorąc nie do wytrzymania i do tego tak trudne dla nas do zrozumienia rytuały i obrzędy odbywające się przy gathach. Polecamy tylko dla ludzi
o mocnych nerwach i wysokiej tolerancji pokarmowej. (My nie mogliśmy tam nic jeść i pić, nawet w restauracji o wdzięcznej nazwie „Yes, we are less dirty” ciężko przeżuwaliśmy kolejne kęsy).

Bardzo szybko uciekliśmy z Varanasi do Nepalu, wykupując bilet autobusowy na granicę w Sounali i  stamtąd lokalnym chicken busem do Pokhary. W cenie wliczony był nocleg na granicy w „hotelu” który przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Bez okien, drzwi na kłódkę, ściany o trudno określonym kolorze. Jednym słowem masakra. Dobrze ze tylko jedna noc. Nie wspomnę o ostrzeżeniach na ścianach wypisywanych prze równie przerażonych turystów „uwaga szczury!” Przeżyliśmy. Rano, (bez śniadania dla tych co mają jeszcze złudzenia) załadowano nas w maleńkie (jak na europejski standard) miejsca autobusowe i w drogę! Cały dzień w zdezelowanym głośniku brzmiała ta sama specyficzna melodia trudna do opisania. Widoki za to były z godzinę na godzinę piękniejsze. Coraz wyżej w góry coraz zimniej… (i tak bardzo gorąco). Krętymi drogami Himalajów zatrzymując się raz po raz w jakichś napotkanych wioskach dotarliśmy do Pokhary oazy spokoju i piękna.

Od samego początku urzekła nas swoim górskim klimatem, czystymi drogami przyzwoitymi restauracjami z pysznym jedzeniem. Pierwszy raz mięso (Szymon zakupił stek z wołowiny!) w Indiach nie do pomyślenia. Pokój w motelu cichy i przyjemny 250 Rieli (1 $ =63 R). W Będąc w Pokarze chleliśmy koniecznie wybrać się na trekking. Spędziliśmy więc mnóstwo czasu chodząc od biura do biura szukając przewodnika
w uczciwej cenie, z biur rozmowy przeniosły się do kuluar wypraw górskich czyli do sklepów z ubraniami i sprzętem turystycznym. W każdym sklepie ktoś kogoś miał lub sam mógł nas poprowadzić (byliśmy poza sezonem). W końcu trafiliśmy na Harego, który za 9$ za dobę przeciągnął nas po Himalajach do pięknego punktu widokowego Poon Hill 3210 m.n.p.m. Trekking nam się udał Harry był wspaniałym przewodnikiem, taki muzykant dorabiający na prowadzaniu turystów po górach. My mieliśmy tylko 2 małe plecaki a w nich niezbędne rzeczy. Ekwipunek i wyposażenie było zależne od kraju pochodzenia i wieku trekkerów. Spotkaliśmy załogę Rosjan wyposażonych w telefony satelitarne i wysokiej klasy odzienie oddychające 24h na dobę. My czuliśmy się nieco odcięci od świata gdyż nasz jedyny telefon komórkowy stracił zasięg z chwilą przekroczenia granicy indyjsko nepalskiej i nigdy w tym kraju go nie odzyskał (mimo ze pani z infolinii w Polsce obiecywała co innego). Czterodniowy trekking przepełniony był niesamowitymi widokami masywu Annapurny czy Machapuchare ale też mijanych wiosek i ludzi żyjących sobie spokojnie z dala od cywilizacji. Podczas tego trekkingu zobaczyliśmy największego pająka w swoim życiu. Harry powiedział że to jest King Spder. Na Poon Hill wdrapaliśmy się jeszcze przed wschodem słońca aby podziwiać ogrom wyłaniających gór w pierwszych promieniach słońca. Widok niezapomniany choć  jak wchodziłam pod koniec myślałam, że wyzionę ducha.

Droga powrotna to sama przyjemność, (wolę schodzenie do wchodzenia). Szliśmy swoim tempem sami przez kręte ścieżki leśne i zbieraliśmy z Harym jakieś rośliny na sałatkę dla jego żony (wyglądały jak łodygi małego rabarbaru). Po powrocie do Pokhary musieliśmy udać się w dalszą drogę tym razem autobusem do Kathmandu.

Ulokowaliśmy się w dzielnicy Thamel czyli w miejscu gdzie wszyscy turyści prędzej czy później muszą trafić. Mnóstwo  barów, kawiarenek, klubów i sklepów z wszystkim czego potrzebuje turysta, skutecznie wypełniała nam czas. Wiele ciekawych miejsc do zobaczenia i większość zwiedziliśmy piechotą, zapuszczając się w najmniej turystyczne zakamarki miasta nie czując niebezpieczeństwa związanego z maoistami i zmianami w rządzie o których zaczynały informować ambasady jak później się dowiedzieliśmy. Czas nieubłaganie dobiegał końca im usieliśmy się jakoś wydostać z Katmandu. Jak się okazało samoloty nepalskich linii lotniczych nie kursowały (linie te miały 2 samoloty z czego jeden gdzieś utknął a drugi się zepsuł) mimo to biura sprzedawały bilety jak gdyby nigdy nic
i wiele podróżników utknęło na lotnisku czekając na cud. Rekordziści spędzili 2 tygodnie czekając na wylot. My Tyle czasu nie mieliśmy jak również nie mieliśmy zamiaru płacić za bilet lotniczy.

Udaliśmy się na autobus jak przystało na prawdziwego globtrotera! Autobus turystyczny w wszelkimi wygodami, moje siedzenie nawet mogłam sobie wziąć pod pachę i zabrać ze sobą bo nie było przytwierdzone do oparcia (miałam trochę zjazdów przy hamowaniu ale bardzo szybko wyrobiłam w sobie odruch przeciwdziałania sile bezwładności. Jazda była przednia górskie kręte drogi autobusem gdzie jak odsuwam okno to z tyłu za mną to okno się zasuwa więc prowadziłam cichą wojnę z panią siedząca za mną i centymetr po centymetrze przepychałyśmy okno każda w swoją stronę. (Klimatyzacja nie była w standardzie więc to była walka o powietrze potrzebne do życia). Pani w biurze ostrzegła nas że podróż to 36h jazdy i tak też było. Ciekawe, że wzięła pod uwagę opóźniony start o 2 h z powodu tankowania, wulkanizacji i ogólnych przygotowań pojazdu, które zaczęto robić z chwilą gdy wszyscy pasażerowie zajęli miejsca. Nie wspomnę o strajku na drodze, który zatrzymał nas następnego ranka na jakieś upalne
6 godzin. Mieliśmy szczęście bo autobus który wyjechał z Katmandu o 10.00 rano, stał w korku przed nami (my byliśmy tym który teoretycznie wyjeżdża o 17.00). W naszym autobusie ilość pasażerów obcokrajowców równała się 3 (my i stary Niemiec) a w następnym Holenderka Białorusin i Izraelczyk w takim składzie próbowaliśmy bezskutecznie dowiadywać się o co chodzi i rozmawiać z kierowcami i ich pomocnikami (każdy ma co najmniej trzech ) pytając o czas postoju i sugerując ewentualną zmianę trasy. Po 6 godzinach (nam udało się przyjechać na koniec strajku trwającego 2 dni) blokady zwolniono a wzburzony lud grupami wracał do swoich domów obijając kijami nasz niewinny autobus. Było niebezpiecznie. W końcu ruszyliśmy do przodu a byliśmy jakieś 160 km od granicy i szansa na szczęśliwe dojechanie zaczynała przybierać realne kształty. Grzaliśmy równo od granicy i nadrobiliśmy czas lub pani z biura wliczyła wszystkie przygody w standardowy czas trwania podróży. W Dehli tuk tukiem dostaliśmy się na znajomy i nie groźny już nam Main Bazar i ulokowaliśmy się w Down Town hotel hucznie polecanym przez wielu napotkanych nam ludzi (300 R doba – przyzwoity pokój z łazienką).

Ostanie dni to krótka jednodniowa podróż do Agry bo jakże być w Indiach i nie zobaczyć Taj Mahal. Zobaczyliśmy. To rzeczywiście imponująca budowla i mimo że z gorąca zaciął nam się obiektyw w momencie gdy był najbardziej wysunięty wszyscy podchodzili aby robić zdjęcia a my cofaliśmy się i wszystkie fotki zrobiliśmy z daleka J

To był przedostatni dzień naszego pobytu w Indiach i Nepalu. Zimne powietrze przywitało nas w Polsce. Jeszcze przed chwilą byliśmy w świecie, gdzie życie toczyło się swoim rytmem i wszystko miało inny wymiar i sens.

A jutro do pracy…


Rady, porady, wnioski

  • 1USD = 41 Rupii (maj 2007)
  • 1 USD = 63 Rieli (maj 2007)
  • Wiza Indyjska do zdobycia w Ambasadzie przy ul. Rejtana 15
    Sw Warszawie, czas oczekiwania 2 dni, bezpłatna
  • Wiza Nepalska nie do zdobycia w Polsce, najbliższa ambasada w Berlinie, ale na granicy bez problemu za 25$ dostaje się wizę turystyczną (my dostaliśmy na miesiąc)
  • Z większością ludzi można dogadać się po angielsku

CENY INDIE

Woda 1l  10- 15 R

Pokój w motelu od 250 R

Internet 10 min – 10 R

Bilet kolejowy Dehli – Varansai 820 R klasa 3 AC

Taxi lotnisko –centrum – 290 R

Kino bilet 170 R

CENY NEPAL

Herbata 20 R

Kawa 50 R

Pepsi 1l 40 R

Śniadanie 100-180 R

Hotel 300 – 450 R

Masala (obiad) 600 R

Lassi na ulicy 40-70 R w restauracji 70 – 100 R

Fonetyczny Słowniczek Nepalski:

Dziękuję  – „dande bat”

Witam – „Suaga tam”

Proszę – „Kri po jae”

Jak się masz – „ to pai lai kostutsha”

W porządku  – „tik tha”

Do zobaczenia – „pedi pet aula”

Tak – unc(z)a

Nie – „łudei na”


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u