Indie (2010) – Natalia Wilk, Darek Sobczak

26 stycznia 2010

Po przylocie na lotnisku w Delhi szybko odbieramy bagaże i doznajemy uczucia przyjemności i zdziwienia. Przyjemnie, bo jest ciepło, podczas gdy w Polsce jest -20stopni, a w Delhi kilkanaście na plusieJ Zdziwieni, bo wszędzie jest mgła, która wdziera się na teren lotniska. Jeszcze bardziej zdziwieni jesteśmy zaraz potem, gdy po 12 w nocy wychodzimy z lotniska na zewnątrz i widzimy kilkudziesięciu lokalnych hindusów proponujących taxi lub hotel. Jest ich naprawdę dużo. My bierzemy pre-paida(300rupii)  i jedziemy na Main Baazar do hotelu, który zarezerwowaliśmy już w Polsce.

W środku nocy  dzielnica, w której zdecydowaliśmy się zamieszkać- Paharganj- nie robi dobrego wrażenia. Z taxówki widzimy ludzi bezdomnych rzędami śpiących na ulicy, a także dużo bezpańskich psów. Przed naszym hotelem widzimy Hindusa, który rzucaja kamieniami w krowy, bo te zastawiły jego samochód. Tak więc pierwsze wrażenie dość mieszane, ale jak się później okazało nie zamienilibyśmy Paharganju na żadna inna dzielnice…

Po wybiciu przez Bartka szyby w drzwiach i zwrócenia przez niego uwagi obsłudze hotelowe, że drzwi są niestabilne dostaliśmy nowy pokój – ładniejszy (550rupii). Paharganj w dzień wygląda o niebo lepiej niż o 1 w nocy, świeci słonce jest cieplutko pachnie krowim łajnem, kurzy się niemiłosiernie, a na ulicach kręci się od groma ludzi – od kupców po turystów. Żal nam się robi bezpańskich i zawszawionych psów ze smutnymi oczami, ale nie ma się co dziwić, że Hindusi nie zwracają na nie uwagi skoro wokół jest tylu żebraków, bezdomnych i kalek. Do centrum New Delhi bierzemy rikszę(20rupii), dla Natalii jest to niebywałe przeżycie, bo  jedziemy nią po raz pierwszy i wydaje jej się, że zaraz się rozpadnie, tym bardziej że dziur w drogach jest tam mniej więcej tyle, ile u nas po zimie. Spacerujemy po Connaught Place mając nadzieję dostać się na paradę z okazji Dnia Niepodległości – niestety nie zarezerwowaliśmy wcześniej biletów. Spacerujemy sobie po tej części Delhi, szukając jakiejkolwiek knajpki z jedzeniem. Niestety z okazji święta wszystko jest zamknięte. Mamy szczęście, gdy widzimy rodzinkę przy ulicy ze stoiskiem, na którym jest różnorodne sypkie jedzenie. Po zakupie jesteśmy w miarę najedzeni- nie ma to jak śniadanie stanowiące mieszankę suchego makaronu z kaszą kuskus, groszkiem i paroma innymi kolorowymi rzeczami. pokrojonymi na kolanie zardzewiałym nożem, a wszystko oblane jakimś ostrym sosem.  Oczywiście był to tylko postój w poszukiwaniu czegoś konkretnego do jedzenia – a to znaleźliśmy dopiero w jednym z hoteli. Tutaj dwie wskazówki:

– po pierwsze pytajcie o tax, ponieważ niektóre (lepsze, hotelowe) knajpki lubią go sobie doliczać.

– po drugie na północy ciężko dostać potrawę z mięsem. W hotelu zamówiliśmy kurczaka i była to nasza jedyna mięsna potrawa przez kolejny tydzień, bo naprawdę nigdzie nie mogliśmy znaleźć takowej.

Po południu dotarliśmy do India Gate- symbolu niepodległych Indii oraz Pałacu Prezydenckiego, który po zmierzchu oświetlony tysiącami lampek wygląda jak namalowany specjalnie na tę noc. Niestety nie zdążyliśmy zobaczyć Humayun’s Tomb i Purana Qila, ponieważ po zmierzchu zabytki są niedostępne dla zwiedzających, ale przy kolejnej wizycie na pewno tam dotrzemy.

27 stycznia

Old Delhi

Do Old Delhi pojechaliśmy rikszą(60 rupii). Wynegocjowaliśmy kurs za 50, ale pan taki był dzielny w pedałowaniu po dziurawych hinduskich drogach i omijaniu wołów, osłów, nadjeżdżających pod prąd pojazdów, że postanowiliśmy wynagrodzić mu ten trud napiwkiem. Wcześniej słyszeliśmy o korkach na ulicach Old Delhi, ale to co widzimy nie mieści się w kategorii korka ani nawet MEGA korka. Szaleństwo na drogach, klaksony, każdy możliwy środek transportu jadący nierzadko pod prąd, a do tego ludzie przechodzący między pojazdami, handlarze którzy sprzedają dosłownie wszystko i święte krowy, które z tego wszystkiego nic sobie nie robią.

Na śniadanie, które zjedliśmy dopiero w południe  wchłaniamy 2 pierożki samosa (10rupii). Wyzwaniem jest zjedzenie czegokolwiek na ulicy, z jednej strony spluwają Ci pod stopy, z drugiej przepychają rurami niesionymi na plecach, o miejscu siedzącym i spokoju można tylko pomarzyć, a dźwięk klaksonów nie milknie ani na sekundę. Dlatego kiedy Natalii oczom ukazuje się McDonald’s wiemy że właśnie tam zjemy kolejny posiłek. Wchodzimy tam też z nadzieją, że oprócz stolika i krzesła, będzie także łazienka…nadzieja matką głupichJ Old Delhi pokazuje, że w tym mieście nie ma zwyczaju przesiadywania w knajpach i celebrowania jedzenia, tutaj ciężko o miejsce które można nazwać knajpką – wszyscy jedzą z przydrożnych garów i wszędzie się spieszą.

Zwiedzamy świątynię sikhów – czy ktoś kiedyś gdzieś pomyślałby, że będziemy latać na bosaka po Delhi? Wymogiem wejścia do świątyni jest wejście boso i założenie chustki na głowę. Przy wyjściu robię straszną rzecz- obmywam stopy w świętej wodzie…czyli robię najgorsze kulturowe faux pas. Czuję się okropnie, mogłam się bardziej poprzyglądać rytuałom. Po zwiedzeniu czerwonego fortu, którego wielkość robi imponujące wrażenie i Dżama Masdżid (wielkiego meczetu), nasze wrażenia wzbogaciły się niestety o widok żebraków. Kalectwo niektórych z nich szokuje do tego stopnia, że, przykro mówić, wzbudza autentyczną odrazę.

W Delhi planowaliśmy spędzić 3 dni, ale decydujemy się wyjechać po dwóch, wcale nie dlatego,  że nam się nie podoba, wręcz przeciwnie- miasto ma swój niepowtarzalny klimat, w szczególności Paharganj wieczorową porą. Chcemy wyjechać dzień wcześniej niż planowaliśmy, żeby zobaczyć Rishikesh, którego początkowo nie było w naszym planie wycieczki. Tak więc po całym dniu spędzonym w Old Delhi wracamy do hotelu odpocząć, ponieważ o północy czeka nas pierwsza podróż słynną indyjską kolejąJ

MUSSORE

28.01. czwartek

Delhi- Deradhun- Mussoorie

Wyjeżdżamy punktualnie o północy i jedziemy na północ do Dehradun, skąd mamy zamiar złapać lokalny autobus do Mussoorie. Pociąg odjeżdża punktualnie, tak samo zresztą jak wszystkie inne pociągi i autobusy którymi się poruszaliśmy, dużo słyszeliśmy o opóźnieniach pociągów w Indiach, nam na szczęście się nie przytrafiły. Kupujemy bilety na klasę AC3 , która jest najtańszą z tych bardziej luksusowych(przypada tam po prostu jedna kuszetka na jedna osobę) i o wiele bardziej komfortową niż tzw. sleepery w których nieobliczalna liczba Hindusów jedzie na kupie przez wiele godzin.

Cóż, obydwoje stwierdziliśmy, że już trochę tego hinduskiego folkloru zobaczyliśmy i spodziewaliśmy się jeszcze zobaczyć, wiec darowaliśmy sobie tę podróż na kupie przez całą noc. W pociągu poznajemy Amerykankę, która po raz 12 przyjeżdża do Indii po to, żeby uprawiać jogę. Poleca nam właśnie wcześniej wspomniany Rishikesh.

Do Deradhun docieramy ok. godz. 6 rano i już widzimy różnicę między nim, a Delhi. Jest po prostu cicho. Nie unosi się kurz. Nikt nie trąbi. Generalnie jest kulturka. Od razu łapiemy  lokalny autobus w stronę Mussoorie, czyli wyżej i  dalej na północ. Tam czekają na nas niesamowite widoki, z jednej strony na dolinę Dehra Dun a z drugiej na Himalaje, o którym podekscytowana nie przestaje myśleć, aż do momentu gdy wsiadam do tegoż lokalnego busa, gdzie szaleńcza jazda z zawrotną prędkością na serpentynach doprowadza mnie do kulturalnego wyjęcia jedynej dostępnej torebki foliowej, wyjęcia z niej pomarańczy i rzygnięcia sobie na spokojnie. Trochę zmarnowała mnie ta podróż, ale odzyskuję siły, gdy widzę, jaki mamy piękny widok z tej wysoko położonej miejscowości (2000m) – zewsząd rozpościera się widok na dolinę Deradhun. Tutaj chyba jedyny raz przepłacamy za pokój, bo aż 700 rupii (a myślę, że mogliśmy go mieć za 500, widok za to mamy bezcenny:)

Mussoorie jest typowym górskim kurortem, do którego przyjeżdżają w sezonie Hindusi i zagraniczni turyści. O tej porze jednak, zimą, nie ma tu dużo ludzi, a w szczególności turystów. Miejscowa ludność to głównie kupcy i handlarze, i różni się wyglądem od tej, która zamieszkuje Delhi. Nic dziwnego, wszak to północ Indii, i jest tu dużo ludzi z Tybetu, Nepalu czy Chin. To kolejny powód, dla którego Mussoorie jest takim innym, uroczym miejscem.

Po zakwaterowaniu i zapoznaniu się z miasteczkiem, a w szczególności z lokalnymi knajpami, w których ostre dania o mało nas nie zabijają, w końcu docieramy wyciągiem do  Gun Hill(2500m.n.p) – punktu widokowego, skąd rozpościera się widok na Himalaje. Punktem widokowym jest kilka baraków, których dachy przytrzymują cegły i kamienie. Jesteśmy tam jedynymi turystami, wiec od razu obskoczyli nas Hindusi prosząc wręcz, żebyśmy zostawili u nich parę rupii. Natalia zachwycona widokiem Himalajów, zachciała spojrzeć na nie przez każda z czterech lunet, które były ustawione przy jednym z baraków. Ja z kolei chciałem się oczywiście utargować, mimo że cena i tak była śmiesznie niska(20rupii). Co się okazało – każdą lunetę obsługuje jeden Hindus, wiec te 20rupii chłopaki dzielą jeszcze na czterech.

Nie ma co ukrywać Himalaje naprawdę robią wrażenie. I nic nie zdołało osłabić naszego  wrażenia, nawet to, gdy  kilka dni później spotykamy trójkę Belgów, i jeden z nich tak reaguje na nasze podekscytowanie sprowokowane widokiem tychże majestatycznych gór: „Yeah, the Himalayas are great, I agree. I’ve been skiing there once, amazing.” …Cóż, my może nie jeździliśmy na nartach po Himalajach, ale i tak widok jest niezapomniany. Te Indie co krok nas zaskakują.

RISHIKESH

29.01. piątek

Mussoorie- Deradhun-Rishikesh

Wybieramy się do Rishikeshu. Żal nam, że tylko jeden dzień spędziliśmy w Mussoorie, ale cieszymy się zarazem, że znowu jedziemy gdzie indziej, że czeka na nas NOWE. Kierowca jedzie tym razem spokojniej, choć i tak kilku lokalesów rzyga za okno autobusu. Ja nie rzygałam- żeby nie było. To był ten moment, kiedy  pomyślałam sobie, że jednak jestem twarda.

Na główny postój autobusowy docieramy koło południa, początkowo miasto niczym nie różni się od DehraDun. Brud, pełno kurzu, masa naganiaczy i nic ciekawego w około. Bierzemy rikszę i jedziemy parę kilometrów w kierunku ashram, i tam dopiero Rishikesh wygląda jakby wyjęty z bajki. Miasteczko usytuowane u podnóża gór Garhwali jest przecięte Gangesem, do którego schodzą ghaty,  a wszędzie gdzie nie spojrzysz są kolorowe ashramy z których dochodzi niezwykła muzyka – taki widok, szczególnie gdy jest z naszego pokoju, jest troszkę niezwykłyJ. Hotel, który poleciła nam Amerykanka z pociągu i który też śmiało możemy polecić to Okawanda Shiwanada(550Rs). Wchodząc do tego hotelu musimy ominąć wielką małpę z jeszcze większym ogonem, która siedzi sobie przed samymi drzwiami, patrząc na dłonie każdego przechodnia w poszukiwaniu jakiś smakołyków(czyli wszystkiego co da się zjeść). Jak już dotrzecie do środka, pamiętajcie o zdjęciu butów w korytarzu. Na dole odbywają się zajęcia z jogi(jak wszędzie w tym mieście) i pewnie z tych względów, hotel jest CZYŚCIUTKI. Śniadania jemy w kafejce u Muktiego (Mukti’s Cafe),starszego mężczyzny, którego oczy jaśnieją niebywałym blaskiem i spokojem, i który jest chyba najwolniejszym facetem jakiego w życiu spotkaliśmy, o czym świadczy żółwie tempo przygotowywania przez niego tostów z serem i pomidorem(były to za to najlepsze tosty jaki jedliśmy w Indiach). Pożywiliśmy się też w knajpce Madras poleconej  przez Lonely Planet, a która- jak zgodnie stwierdziliśmy- nie jest żadną rewelacją. Oni oczywiście też nie mają mięsa, a mi tej nocy przyśnił się pasztet domowej roboty i pierogi z mięsemJ

Niesamowite jest to jak na naprawdę wąskim moście umie minąć się krowa kręcąca się bez celu, para na motorze i facet wiozący wszystko, co udało mu się wcisnąć na coś w rodzaju taczki. W tym uroczym miejscu chcieli nas oszukać z wodą, dając butelkę z wodą z kranu. Dlatego na każdym kroku trzeba zwracać szczególną uwagę na to, jak i czy w ogóle jest zakręcona butelka. Ostrożności i asertywności nigdy za wiele. Niestety nie mieliśmy czasu wybrać się na rafting po Gangesie, ponieważ już następnego dnia musieliśmy jechać do Haridwaru na Kumb Melah.

HARIDWAR

30.01 sobota

Rishikesh- Haridwar

Haridwar i Deradhun mogą pretendować do najbrzydszych miast jakie widzieliśmy w Indiach. Oczywiście każde z odwiedzonych miast ma w sobie coś i jest na swój sposób ładne, ale po serii „ochów” i „achów” na widok Mussoorie i Rishikeshu, po prostu nie możemy zdobyć się na podobne zachwyty na widok Haridwaru. Jesteśmy tu jednak w konkretnym celu – zobaczyć czwartą kąpiel trwającego właśnie w Haridwarze jednego z najważniejszych hinduskich świąt religijnych. Nasza podróż po Indiach zbiega się szczęśliwie z tym świętem, które odbywa się co 3 lata w jednym z czterech świętych miast Indii. I nam trafił się Haridwar, który jest stosunkowo blisko usytuowany od Delhi (‘tylko’ 250km).

Gdy przybywamy w ciągu dnia na miejsce, w centrum obrzędów religijnych, Har ki pari  , nie dzieje się nic specjalnego. Atrakcją dla nas jest mężczyzna, który chce z nami pogadać i by zachęcić nas do kąpieli w rwącym Gangesie, skacze prawie na główkę do świętej rzeki niczym beztroski nastolatek -ku zdumieniu lokalnych. Usłyszeliśmy, że główna część dzisiejszego święta odbędzie się po zmierzchu, więc planujemy przejść się do świątyni położonej na górze, z której rozciąga się widok na całe miasto. Nasz „szlak” wygląda tak, że idziemy wśród lokalnych domostw ciasnymi i wąskimi uliczkami, z których spokojnie można zajrzeć w okno (jeśli takowe jest) oraz wśród świń brodzących w ścieku- niceJ Potem już jest szlak wyglądający mniej więcej  jak ten, który znamy z wyprawy na Morskie Oko. Od razu zdumiał nas fakt braku riksz w obrębie ghat i bazarów, co oznacza….CISZĘ. I swobodę poruszania się. Oczywiście obecny jest gwar setek ludzi, przechadzających się po bazarach, ale ten gwar jest cichą muzyką dla uszu w porównaniu z wszech otaczającym hałasem Delhi. Po drodze poznajemy dwóch zaprzyjaźnionych ze sobą Hindusów. Jeden z nich objaśnia nam w samej świątyni jak powinniśmy się zachować, czyli wykonywać te wszystkie gesty, by uszanować religijny obyczaj m.in. iść boso po ziemi, schylić głowę, dać sobie namalować nam kropkę na czole, dotykać świętych drzewek i  co rusz dotykać dłońmi czoła i twarzy. Oczywiście nie bardzo rozumiem te wszystkie gesty, i czasem-ze względu na swoją wiarę- nie mam ochoty ich wykonywać, ale robię to, bo nie chcę obrazić naszych kolegów, a na końcu  widzę, jak Bartek się żegna, wprowadzając na chwilę nowy element do hinduskiej obrzędowości. I to mi uświadamia, że wszędzie można znaleźć swojego Boga.

Gdy schodzimy z góry, na własne oczy widzimy to, przed czym ostrzegał nas jeden z książkowych przewodników ( a co doświadczymy na własnej skórze w forcie Amber w Dżajpurze) jak małpa wyrywa chrupki z rąk małego chłopca. Gdy posiadasz jedzenie, musisz się liczyć z tym, że ta słodka małpeczka jaką była do tej pory, będzie wyglądała tak, że z wielką chęcią podzielisz się, czyli oddasz wszystko, co masz do jedzenia. Wracając przechodzimy przez jeden z większych slumsów, jakie widzimy do tej pory, przez tory, wzdłuż których rozstawione są domy- namioty, a koło których dzieci grają beztrosko w krykieta. Tymczasem słońce z powodzeniem wysusza krowie placki.  (Dla tych, co jeszcze nie wiedzą- krowie kupy są zbierane przez ludzi gołymi rękoma na opał i układane w finezyjne formy na trawie, tak by mogło je wysuszyć słońce.) Ze slumsów wchodzimy w okolice kolorowych bazarów. Gdy nadchodzi już zmierzch dochodzimy znowu do Haiki Piri i to, co się tam dzieje, przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania. Setki, czy może nawet tysiące ludzi stoją przy ghatach, niektórzy się kąpią, niektórzy śpiewają pieśni, kołysząc się jak w transie, po kolei zapalane są wielkie pochodnie, ludzie się modlą na głos, a potem odbywa się spektakularna parada nocą, w skład której wchodzą orkiestry, orszaki ciągnięte przez kucyki, pomalowany słoń, a wszystko obserwują stojący z boku wierni i zainteresowani.  Tego właśnie spodziewaliśmy się po tym święcie i ten dzień nas nie rozczarował.

RAJAJI NATIONAL PARK

31.01. niedziela

Haridwar- Rajaji National Park- Haridwar

Z samego rana wybieramy się do Narodowego Parku Rajaji. Mamy nadzieję, że przejedziemy się na słoniach po parku, ale okazuje się, że słonie mają teraz okres treningowy, więc w ofercie są tylko dżipy. Cena za safari jest strasznie wysoka jak na Indie (ok70 pln za osobę) i decydujemy się poczekać na innych ludzi zainteresowanych przejażdżką dżipem, po to by rozłożyć koszta. W tym czasie idziemy zobaczyć słonie, które są w trakcie swojego okresu treningowego. Najpierw podchodzimy do młodego kilkuletniego słonika o wdzięcznym imieniu Yogi, który daje się głaskać i ma ochotę na zabawę. Idąc dalej w stronę stajni widok jest zupełnie inny: widzimy dwa duże słonie z łańcuchami na nogach krępującymi ruchy do tego stopnia, że nie mogą podnieść ich wysoko, stoją praktycznie w miejscu i w swoich własnych odchodach kiwając głowami, jakby cierpiały na jakąś chorobę (sierocą?). Nie mogą swobodnie chodzić, a przed sobą mają stos gałązek z listkami, niestety za daleko by je sięgnąć trąbą.  Jestem oburzona i myślę, że chyba nie tak powinien wyglądać okres przygotowawczy i odechciewa mi się płacić za to safari, jeśli tak traktuje się zwierzęta. Jednak wiem, że i tak  za nie zapłacę, bo chcę zobaczyć sawannę i las, i może jakieś ciekawe zwierzęta. Ktoś zdecydowanie powinien zrobić z tym jakiś porządek. Jakiś czas później widzimy dwa inne słonie, które są chyba w trakcie treningu, więc mogą dzięki temu zaznać więcej ruchu i swobodnie dobrać się do gałązek.

Powracając do tamtych słoni, może powinniśmy byli chociaż  nakręcić film, jako dowód na to, jak w tym parku traktuje się słonie, które stanowią jedną z jego największych atrakcji? Chodzi mi to po głowie do tej pory. Ehhh…

Po kilku godzinach czekania, przyjeżdża autobus, z którego wysiada trójka Belgów  z plecakami podróżnymi: dwie dziewczyny i chłopak. Zgodzili się od razu na propozycję Bartka, by wsiąść do dżipa razem i podzielić się kosztami. Rozmawiamy ze sobą o podróży po Indiach, wymieniamy się doświadczeniami i poradami- trafiają nam się przesympatyczni towarzysze. Jednak płacenie za safari okazuje się nie lada wyczynem, jakby nie można było zapłacić jednej odpowiedzialnej za to osobie. Nie. Hindusi od razu rozdzielają między sobą pieniądze i to w taki sposób jakby się kłócili,  dają jakieś papiery do wypełnienia- czeski film. W końcu udaję się i ruszamy. Zdajemy sobie sprawę z tego, że z powodu pory suchej nie zobaczymy tego, co można zobaczyć w monsunie, czyli zwierząt przy wodopoju, a wtedy jest większa szansa na zobaczenie tygrysa czy lamparta. Na przepięknych sawannach, przy wyschniętych korytach rzek lub zagajnikach leśnych dostrzegamy stada saren, jelenie, bawoły, świnie leśne, na drzewach małpy, różnorodne ptaki, a nawet coś co, przypomina pieska preriowego lub liska. Dwoje z nas zobaczyło z oddali lamparta, niestety to nie byliśmy my. Te wszystkie zwierzęta robią wrażenie, jednak oglądane raz po raz przestają ciekawić, i zaczyna się oczekiwanie na Coś…lepszego. Może jakiś tygrys? Albo słoń? I nagle ku naszemu zaskoczeniu, bo chyba nikt się tego nie spodziewał, z lasu w oddali wychodzi spokojnie ogromny słoń, jego kły lśnią, patrzy się na nas od niechcenia przez pewien czas, po czym odwraca się, by skierować się w stronę lasu i zniknąć nam z oczu. Widok ten był jednym z piękniejszych jakie widziałam, bo to był słoń na WOLNOŚCI! Tak wiem,  na afrykańskich safari widuje się je cały czas, ale tu w Indiach- widok słonia na wolności po prostu zapiera mi dech w piersiach.  Zaraz potem w gęstwinie lasu ledwie ujrzeliśmy słonice z małym słoniątkiem.

Po całym safari Hindusi wykłócają się jeszcze o napiwki, próbując nam wmówić że pieniądze, które zapłaciliśmy w biurze nie obejmowały przewodnika, który charchałby i plułby chyba cała podróż gdybym nie zwrócił mu uwagi. Po całym dniu pełnym wrażeń do hotelu, bo wieczorem idziemy wcześnie spać, bo o 5 rano czeka nas 11godzinna podróż do Agry.

AGRA

1.02. poniedziałek

Haridwar- Agra

Pociąg znowu wyjeżdża punktualnie, co nas bardzo cieszy, bo nie musimy czekać na dworcu zapełnionym tak, że nie da się szpilki wcisnąć. Jedziemy AC3, jakoś nie mamy ochoty na sleepera, o którym sami lokalni ironicznie mówią: „No, no, no, it’s AWFUL”

W przedziale przez kilka godzin jesteśmy sami, a  potem dosiadają się do nas Hindusi, którzy dopiero co się poznali i prowadzą zaciekłe dyskusje. Można odnieść wrażenie patrząc z boku, że to najlepsi kumple od wielu lat. Jeden rozkłada się na łóżku opierając się nogami o innego, a tamten kładzie mu z kolei rękę na kolanie, bo tak mu się wygodniej siedzi i rozmawia – przyjaciele pełną parąJ

Przyjeżdżamy późnym popołudniem. Co tu tak dużo komarów? Najwyraźniej im dalej na południe, tym jest  ich więcej, albo po prostu zaczyna być coraz cieplej. Zaczepia nas spokojny, nie nachalny (niespotykane w Indiach) autoriksiarz ze świetnym akcentem, którego akcent przy wypowiadaniu „Taj Mahal” wspominamy do dzisiajJ Od razu rzuca  niewygórowaną cenę, więc nie targujemy się (chyba po raz pierwszy) i prosimy, by zawiózł nas do hotelu „Tourist Guest House” który znaleźliśmy z Lonely Planet i który nas nie rozczarowuje. Hotel jest bardzo ładny, zadbany, z pięknym ogrodem, w którym jest mała restauracja, a  pokoje też niczego sobie. Dzień dobiega ku końcowi, więc jedziemy tylko na dworzec autobusowy kupić bilet do Jaipuru na za 2dni, bo na pociąg nie było już wolnych miejsc, nawet w sleeperze. Wcześnie idziemy spać, by wypoczęci ruszyć wczesnym rankiem na Taj Mahal.

2.02. wtorek

Agra

Ok. 7 rano przyjeżdża po nas ten sam autoriksiarz,  z którym umówiliśmy się poprzedniego dnia. Chcemy zobaczyć Taj Mahal z samego rana, kiedy jest jeszcze mało osób. Nie decydujemy się na zaproponowaną przez niego wycieczkę wokół Agry, czym trochę go rozczarowaliśmy. Jednak sami chcemy zwiedzać we własnym tempie, nie przetrzymywać go i nie płacić 300Rs za to wszystko. Wiemy, że i tak to wszystko wyniesie nas  mniej i będziemy mieć większą satysfakcję, jeśli się sami przejdziemy, i co jakiś czas weźmiemy rikszę.

Ruszamy na ulicę Taj Ganj, która prowadzi do Taj Mahal. Gdy wchodzimy przez bramę do kompleksu zabytkowego z oddali zza kolejnej bramy widzę mój wymarzony Taj. Ponieważ czekałam na to wiele lat, od kiedy byłam małą dziewczynką, która powiesiła na ścianie zdjęcie Taj Mahal, z nadzieją, że je kiedyś zobaczę, teraz odwlekałam tę przyjemność. Przysiadłam na chwilę, jeszcze raz wczytałam się w historię, znając ją już prawie na wylot i przygotowywałam się na zobaczenie mauzoleum. I kiedy w końcu wstałam, przekroczyłam próg bramy i zobaczyłam to monumentalne zjawisko, to było dokładnie takie jakie sobie wymarzyłam. Nie lepsze i nie gorsze, dokładnie takie jakie sobie wyśniłam. I pomyślałam wtedy, że marzenia się spełniają, może nie od razu, może za kilka lat, ale trzeba być cierpliwym i o nich pamiętać.

Po 3h zwiedzania Taj Mahal, wybieramy się na Taj Ganj w poszukiwaniu jakiejś knajpki. Znajdujemy rodzinną knajpkę, w której W KOŃCU mogliśmy dostać …MIĘSO! Podali go jak kot napłakał, ale jest to najsmaczniejsze jedzenie jakie jedliśmy w Indiach, i zdecydowanie najlepszy Butter Naan(mniam). Nieważne, że knajpka nie jest zbyt schludna, że mały chłopiec gotowy jest nam wyczyścić stół ścierą, którą przed chwilą zmywał podłogę, że tuż obok nas leży zawszawiony pies. To wszystko nieważne- jedzenie jest pyszne i z mięsem. A obsługa jedną z lepszych, z jaką mieliśmy do czynienia.

Potem  ruszamy do Czerwonego Fortu, wokół którego też jest osnuta romantyczna i smutna historia, mianowicie taka, że został tam uwięziony cesarz Shachdżahan, który wybudował dla swojej zmarłej małżonki Taj Mahal. Został tam uwięziony przez swojego syna i osadzony w wieżyczce,  z której miał widok na grobowiec swojej żony. W ogrodach czerwonego fortu postanowiliśmy zrobić sobie 30minutowy odpoczynek, przerwany przez przesympatyczne młode Hinduskie małżeństwo, z którymi zrobiliśmy sobie parę fotek.

Z zainteresowaniem nami spotykamy się niemal wszędzie. Szczególnie blondynka krótko obcięta zwraca na siebie uwagę, do tego stopnia, że Hindusi niby tu robią zdjęcie komuś lub jakiemuś zabytkowi, ale tak trochę przypadkiem, trochę niechcący ujmą Cię w kadr. Co odważniejsi spytają, czy mogą zrobić sobie z nami zdjęcie. Ich zaciekawienie daje również nam okazję do zrobienia im fajnych zdjęć. Czasem te zdjęcia przedstawiają takie obrazki z Hindusami i nami w roli głównej, że ktoś mógłby pomyśleć, że znamy się od lat i jesteśmy już na etapie piknikowania ze sobą. (Hindusi wszędzie piknikują, siadając całymi rodzinami, gdzie można- na przykład na dworcach czy trawce w kompleksie zabytkowym.) Hindusi interesują się nami, co nie dziwne- my przecież też interesujemy się nimi. Dla nas nieustająco egzotyczną atrakcją są piękne Hinduski ubrane w sarongi lub muzułmanki w burkach.

Po Czerwonym Forcie wybieramy się rikszą do Baby Taj Mahal- miniatury sławnego mauzoleum, a stamtąd nad rzekę Jamunę, zza której mamy kolejny przepiękny widok na Taj Mahal, tym razem od innej strony. Na koniec naszej wycieczki po Agrze, kiedy już zapada zmierzch, idziemy na zimną colę na dach jednego z hoteli na Taj Ganju i ostatni raz rozkoszujemy się widokiem najpiękniejszego na świecie mauzoleum, które w ciemnościach robi się czarne i powoli niknie nam z oczu wtapiając się w otaczającą nas zewsząd noc. Dobranoc Taj Mahal, może jeszcze kiedyś…

FATHPUR SIKRI

3.02 środa

Agra- Fatehpur Sikri- Agra- Dżajpur

Wyjeżdżamy z samego rana do Fatehpur Sikri- miejscowości położonej o kilkadziesiąt kilometrów od Agry. Fathehpur Sikri jest określane w przewodnikach jako wymarłe miasto, sławne z imponujących zabytków wybudowanych przez cesarza Akbara, dziadka Szachdźahana. Akbar miał zamiar stworzyć tu ośrodek polityczny, ale-m.in. z powodu braku dostępu do wody i problemów irygacyjnych w tym rejonie- zdecydował się jednak przenieść do Delhi zostawiając Fatehpur Sikri na łaskę łupieżców.

Spędzamy w tym miejscu pół dnia. Pierwsze, co zobaczyliśmy to wysokie schody prowadzące do kompleksu zabytkowego, do którego weszliśmy przez świątynie. Na schodach spokojnie przechadzają się kozy, nie zainteresowane nikim i niczym. Na wejściu przyczepia się do nas Hindus, który proponuje oprowadzanie po zabytkach. Podczas gdy my konsekwentnie odmawiamy, on konsekwentnie chodzi za nami, proponując w końcu byśmy zerknęli chociaż na jego wyroby z marmuru. Jest tak upierdliwy, ze dopina swego gdyż podchodzimy, oglądamy i kupujemy jedną z jego, uroczych trzeba przyznać, rzeczy. Okazuje się, że ta upierdliwość Hindusów, która może doprowadzić do szału, pozwala im często dopiąć swego, a i początkowo nie zainteresowani na tym zyskują, gdyż- w naszym przypadku- gdyby nie ich nachalność, być może nie weszlibyśmy tam, gdzie nie planowaliśmy i nie kupilibyśmy tego, co naprawdę okazało się fantastyczna pamiątką. Dlatego czasem warto, w granicach rozsądku,  poddać się tej nachalności Hindusów- uwierzcie- obydwie strony na tym zyskują.

W drodze powrotnej usiadłam na dwóch miejscach, z których jedno jest zwykle dla konduktora. Bartek chciał usiąść koło mnie, ale zobaczył starszą od siebie kobietę i ustąpił jej miejsca, która ze zdziwieniem i szerokim uśmiechem usiadła koło mnie. Zaraz potem wygonił ją stamtąd konduktor, a ja uniosłam brwi w niewymownym pytaniu  i obie wymieniłyśmy spojrzenia w stylu: A to dupek. Mimo wszystko, uwielbiamy jeździć tymi lokalnymi autobusami, w których ścisk i kurz absolutnie nie przeszkadzają w podróżach, a wręcz przeciwnie-  sprzyjają obserwacji, przybliżając nam Indie i pokazując ich prawdziwą twarz.

Przed 16 mamy autobus do Jaipuru, jemy więc obiad w barze obok naszego hotelu, gdzie piwo spod lady kosztuje 9złotychJ (legalnie alkohol kupić możnabyło tylko na Goa),  wracamy tylko do naszego hotelu, by wziąć szybką kąpiel, odbieramy bagaże i ruszamy w dalszą podróż.

JAIPUR

03.02.01 sroda

Do Jaipuru, stolicy Radżasthanu, zwanego „różowym miastem” docieramy po 22. Ceny za nocleg są wyższe ale i standard lepszy – po targowaniu stanęło na 550rupiach.

04.02.10 czwartek

Wstajemy jak zwykle wcześnie, żeby nie marnować dnia i realizować nasz napięty plan wycieczki. Od razu udajemy się do starej części miasta, zwiedzamy Pałac Prezydencki i jego posiadłości. W między czasie nieźle zdenerwował nas durny Hindus, który zamiast znaleźć sobie jakaś pracę to wozi w wózku dwójkę malutkich dzieci, powtarzające to, co ich tatuś czyli żebrzą, ucząc się fachu już od małego. Ojciec, nie mogąc nic od nas wysępić, pogonił z wózeczka dzieci, żeby one spróbowały szczęścia, a to tylko spotęgowało naszą złość.

Głównym punktem zwiedzenia był fort Amber, do którego łapiemy lokalny bus. Po drodze mijamy niesamowity hotel na jeziorze i kilka wymalowanych słoni, które chyba były prowadzone z fortu do wodopoju.

Kompleks zabytkowy ufortyfikowany na każdym wzgórzu jest przeogromny i robi niesamowite wrażenie, robiłby zapewne jeszcze większe gdyby wielki zbiornik wodny znajdujący się u jego podnóża był zapełniony wodą. Niestety w Jaipurze podobno od kilku lat nie spadła ani kropla deszczu…nawet w monsunie.

Pomimo tego, co widzieliśmy w Parku Rajaji, decydujemy się na wjazd do fortu na słoniu(600rupii). Nie jest to przyjemna podróż, Natalia siedzi spięta i myśli tylko o tym, żeby nie spaść, a nasz kierowca zamiast skupić się na prowadzeniu, próbuje sprzedać nam i innym kilka dolarów. W związku z tym goni kolejnych turystów, wciskając kasę i krzycząc „change money change money”. Na koniec upomina się o napiwek i pokazuje, że przecież inni dająJ

Sam fort jest niesamowity, na jego zwiedzaniu spędzamy kilka dobrych godzin, a i tak wszystkich zakamarków nie zwiedzamy, parę razy nawet się gubimy. Istny labirynt. Schodząc z fortu zostaję zaatakowany przez małpy, całe szczęście widziałem już wcześniej jak małpy zaatakowały małego chłopca, więc wiem, co robićJ. To było tak: schodzimy  z góry, zajadając się chrupkami, gdy nagle widzimy najeżoną małpę, czającą się jak kot do ataku, której wzrok jest skierowany dokładnie na chrupki. Udaje mi się jedynie podrzucić opakowanie, kiedy małpa skacze i łapie je w powietrzu. Całemu zdarzeniu przygląda się stado małp, które tłumnie rusza ze wzgórza, przebiegając centymetry od nas i skupiając się na swoim łupie. Kilka z nich zatrzymuje się przede mną, aby sprawdzić czy nie mam jeszcze czegoś do „oddania”, ale puszczają mnie wolno, uff, i skupiają swoją uwagę na leżących na ziemi chrupkach. Na kolejnych zakrętach stado małp zbiega z góry i obserwuje nas bacznie, na szczęście mam już potężnego kija w ręce, więc kończy się tylko na wymianie groźnych spojrzeńJ Z małpami nie ma przelewek, a  uczuliła nas na nie relacja autorki pewnej książki, która została pogryziona przez małpy.

Po południu robimy zdjęcia  pod „budynkiem wiatrów” i wybieramy się na zakupy okraszone oczywiście długim targowaniem. Sprzedawca szalików w końcu przystaje na moją cenę, gdy do sklepu wchodzi kolejna para – na nas nie udaje mu się zarobić . Na kolację wybieramy się do Pizzy Hut, który jest naszym najdroższym posiłkiem, około 50pln.

05.02.2010

Dziś rano mamy samolot na GoaJ W końcu! już od kilku dni mamy lekki przesyt zwiedzania i czekamy tylko, żeby poleżeć na plaży. Zanim jednak o Goa, oczywiście nie obyło się bez przeszkód, które stanowią urok każdej wyprawy, i tym milej wspomina się wycieczkę. Akurat TEGO DNIA wszyscy autorikszarze postanowili strajkować, drogi po prostu opustoszały, złapaliśmy jakiegoś lokalesa, któremu zaproponowałem 150rupii za podwiezienie na lotnisko. Chłopowi się poszczęściło, bo oprócz kasy, siedział całą podróż obok Natalii próbując za wszelką cenę podczas jazdy dotknąć łokciem jej piersi, taki był z niego Łokietek!  Droga na lotnisko była jedyna w swoim rodzaju, czyli nagle z trzy-pasmówki zmieniła się w polną drogę po dziurach, po czym ni stąd ni zowąd  pojawił się terminal międzynarodowy.

GOA

05.02.2010 – 11.02.2010

Na lotnisko w Panaji docieramy punktualnie, koło 14, skąd trzema lokalnymi busami docieramy do oddalonego o 60km Palolem, gdzie mamy zamiar przez tydzień robić tak mało jak tylko się da. Docieramy tam przed zachodem słońca, wokoło palmy, ciepły pasek, Morze Arabskie i domy na palach – bajkowa sceneria. Przy wejściu na plaże witają nas swojsko rozłożone krowy, którym tak samo jak psom dobrze jest na plaży. Zostawiamy bagaże pod jakimś barem i idziemy podekscytowani szukać „naszego” domku. Wszystkie domki maja na wyposażaniu moskitierę i łazienkę. Bierzemy chatkę na samej plaży(500rupii), mamy niesamowity widok z balkonu i kilkanaście metrów do morzaJ

W takim otoczeniu spędzamy kolejne dni, poza jednodniową wycieczką na Old Goa. Na Palolem Beach jest jak w raju, jemy niesamowite ilości fantastycznego jedzenia, a zjeść możesz praktycznie wszystko, począwszy od steku z rekina, poprzez enchiladę z owoców morza, kończąc na śniadaniach, których głównym składnikiem jest potężny burger. Cały dzień popijamy soki ze świeżo wyciskanych owoców, shaki, drinki. Jemy świeże ananasy, kokosy i papaje, które kupujemy od okrężnego handlarza. Przy nas zdejmuje z głowy wielki kosz z owocami i rozłupuje kokosa, bądź obiera ananasa. Czas umilają nam także zimne KingFishery i miejscowe jointyJ

Dwukrotnie z samego rana z lokalnymi wybieramy się na delfiny. Za pierwszym widzimy ich całą masę, jesteśmy świadkami tego, jak robią piruety, za drugim, niestety było chłodniej i mniej słonecznie, w dodatku morze było bardziej wzburzone, więc pojawia się tylko parę sztuk, które niechętnie co jakiś czas na chwile wynurzają się z wody.

Jednego dnia wybieramy się na Old Goa, na które jedziemy trzema lokalnymi autobusami i podróż trwa znacznie dłużej niż zakładaliśmy. W podroży Natalia gubi telefon. Dla znalazcy zapewne jest to jeden z najszczęśliwszy dni w jego życiu, gdyż nieźle się wzbogaci. W Old Goa zwiedziliśmy urocze chrześcijańskie kościółki wybudowane przez Portugalczyków i Brytyjczykow, zjedliśmy obiad, na który Natalia dostała głowę ryby i dopiero wieczorem wróciliśmy do naszego domku.

Na plaży często spotykamy charakterystyczną krowę. Ma tylko jeden róg , po drugim została tylko zakrwawiona rana, którą biedna krowa rozdrapuje sobie o napotkane na swojej drodze rybackie łódki. Jest też mnóstwo psów, większość z nich zapewne z jednego ojca, bo są bardzo podobne, dzielą się jednak na dwie klasy. Pierwsza z nich to psy należące do właścicieli barów, gdzie swoimi smutnymi oczami umiejętnie sępią jedzenie, oczywiście zawzięcie broniąc swojego terytorium przed tymi drugimi. Druga ma mniej szczęścia, są to bezpańskie psy, które muszą radzić sobie same.  Jesteśmy świadkami tego jak mały piesek zostaje pogryziony przez „psy barowe” za wkroczenie na ich terytorium i kuleje na jedną łapkę. Postanawiamy się nim zająć, codziennie karmiąc go i dając mu wodę. „Mały”, bo tak go nazwaliśmy początkowo był bardzo nieufny, ale już po kilku dniach reagował na nasze głosy, a za Natalią wręcz przepadał. Ostatniego dnia, gdy już opuszczaliśmy Palolem, chcieliśmy się pożegnać z naszym Małym, która od razu rozpoznał nasze głosy i przybiegł do nas,  wręcz skacząc na Natalię z radości, czego nigdy wcześniej nie robił. A może wiedział, że wyjeżdżamy i też chciał się z nami pożegnać. Natalia tak go pokochała, że płakała przy pożegnaniu, a potem jeszcze kilkakrotnie na myśl o ‘naszym’ psiaku. Mały stał się naszym najdroższym przyjacielem na Goa.

MUMBAI

12.02.2010

Rano docieramy do stacji na obrzeżach, z której musimy złapać lokalny pociąg do centrum miasta. Do kasy biletowej jest niemiłosierna kolejka, wiec po prostu ją omijamy i idziemy prosto na peron gdzie jest brudno, co nie powinno nas dziwić, ale po Goa- dziwi. Gdy przyjeżdża pierwszy pociąg, jesteśmy zszokowani tym, co widzimy. Niewyobrażalna liczba ludzi stoi w otwartych drzwiach, w środku na pierwszy rzut oka nie da się wcisnąć choćby szpilki, ale to tylko pierwsze wrażenie- ponieważ Hindusi mają niebywała umiejętność wciskania się tam, gdzie nie da się już wcisnąć. W dodatku robią to w parę sekund, gdyż tylko na tyle zatrzymują się lokalne koleje w Mumbaju. Tak więc do pociągu oczywiście nie wchodzimy, ba, nie zdążamy jeszcze zebrać naszej szczęki z ziemi po tym, co zobaczyliśmy, gdy nadjeżdża kolejny pociąg (lokalne pociągi w Mumbaju jeżdżą chyba częściej niż warszawskie metro). Do tego oczywiście też nie wchodzimy, nawet nie próbujemy, tym bardziej, że jesteśmy z bagażami. Zauważamy natomiast, że pierwszy wagon okupują tylko kobiety i jest wśród nich stosunkowo dużo wolnego miejsca. Tak więc do trzech razy sztuka. Gdy tylko nadjeżdża kolejny pociąg, wskakujemy dziarsko do pierwszego wagonu i z uśmiechem na ustach odjeżdżamy. Uśmiech, przynajmniej mój, nie trwa długo, ponieważ od razu zostaję z krzykiem zaatakowany przez Hinduskie kobiety. Okazało się, że żaden mężczyzna nie ma prawa przebywać w tym przedziale (był oprócz mnie jeden mały chłopiec). Na szczęście wstawiają się za mną dwie starsze Panie i dzięki nim możemy razem dojechać do Mumbai Central, przy okazji przejeżdżając przez największe w Indiach slumsy- dzielnicę Dharavi. Widzimy je tylko z pociągu, ale dla nas ciągną się kilka dobrych stacji. Ściek, a wokół niego dzieci, świnie i kozy, rozwalone budynki, obok coś co przypomina domy a wszędzie- po prostu ogromny smród.

Na dworcu, żeby oddać bagaż do przechowalni, trzeba zrobić szereg czasochłonnych czynności, dzięki temu prace ma kilku Hindusów więcej. Po godzinie ulatniamy się z dworca gotowi do zwiedzania Mumbaju, a zaczynamy od McDonalds’a, który posiada łazienkę! Tak, tak, łazienka to niesamowity luksus. Hindusi załatwiają swoje sprawy po prostu w ulicznych, otwartych pisuarach, a kobiety…kobiety nie wiem, co robią. Mumbai jest zdecydowanie najbardziej rozwiniętym miastem z tych, w których byliśmy. Poza tym, na ulicach nie ma autoriksz, tylko taxówki, nie widać świętych krów, bezpańskich psów, żebraków i kalek też jakby mniej. Wydaje się, że Mumbaj traci przez to na swojej „indyjskości”, ale przechadzając się po tym pięknym mieście, dostrzegamy po raz kolejny, że tu też jest po hindusku, tylko inaczej, bo Indie to naprawdę kraj kontrastów. Mumbai o tyle też różni się od innych miast, że architektura jest typowo brytyjska. Wszędzie widoczna jest zabudowa z czasów wiktoriańskich, która wśród palm wygląda ciekawie i nietypowo.

Szukając sklepów, w których moglibyśmy wydać ostatnie rupie, trafiamy na bardzo ładny wielopoziomowy sklep, który autentycznie powala nas na kolana(i moją kartę kredytową). W sklepie możesz znaleźć wszystko, poczynając od produktów spożywczych poprzez indyjskie ubrania, kończąc na wszystkim dla domu. Kupujemy narzuty na łóżko, obrusy, szaliki, artykuły spożywcze, a gdyby nie to, że całe bagaże mamy już napchane pamiątkami, pewnie kupilibyśmy jeszcze pościel, zasłony, ręczniki i wiele, wiele innych rzeczy. Oczywiście wartość zakupu przekracza ilość rupii, którą mamy w portfelu, więc trzeba było zapłacić kartą. W drodze powrotnej trafiamy do kolejnego takiego sklepu, ale tam ograniczamy  się już tylko do oglądania. Chociaż gdyby nie moja asertywność, Natalia zostawiłaby tam jeszcze z kilka tysięcy rupii, z miłą chęcią.J Miło jest robić takie zakupy, bo rzeczy są piękne i nietypowe, a w Indiach po prostu kosztują grosze.

Koło 20 już z bagażami czeka nas kolejna podróż lokalnym pociągiem, tym razem na lotnisko. Wsiadamy do wagonu ogólnego, z którego życzliwi(jak zawsze) Hindusi radzą nam wysiąść i wsiąść do pociągu obok, ponieważ wsiedliśmy do Expressu, z którego podobno nie zdążylibyśmy wysiąść na odpowiedniej stacji. Co to oznacza? ano chyba to, że pociąg zamiast stawać na 5 sekund, tylko zwalnia, a ludzie wsiadają i wysiadają z niego w bieguJ Ładujemy się z bagażami do drugiego pociągu, który w chwili odjazdu jest w miarę pusty, ale z każda lokalną stacją Hindusów przybywa. Ich liczba osiąga punkt krytyczny, kiedy zbliżamy się do okolic slumsów- to tam na przedmieściach wsiada i wysiada największa liczba ludzi. Tam właśnie musiałem walczyć, aby wysiadający Hindusi nie porwali nas i naszych bagaży ze sobą. Pewnie ciężko w to uwierzyć, ale na kilkusekundowym przystanku tymi samymi drzwiami jest w stanie wysiąść i wsiąść kilkudziesięciu Hindusów.

O 1 mamy wylot do Polski, trochę niechętnie wracamy- nie ma się co dziwić- Goa nas rozpieściło, a teraz wracamy do domu, gdzie jest śnieg i temperatura na minusie. Gdyby nie obowiązki czekające nas w Polsce, moglibyśmy w ogóle nie wracać, choćby przez kolejnych kilka tygodni. Ale czeka na nas dom, a w domu – jak to mówią- jednak zawsze najlepiej.

Strona internetowa z wyjazdu:

http://www.indie2010.com


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u