Filipiny – od Luzonu do Mindanao – Beata Szlezyngier-Jagielska, Tomasz Jagielski

Beata Szlezyngier-Jagielska, Tomasz Jagielski

Termin: 05.12.2007 – 22.01.2008 * 49 dni

Uczestnicy: 2 osoby

Trasa: Warszawa – Helsinki – Hong Kong – Manila – Wyspy: Luzon; Romblon; Sibuyan; Panay; Guimaras; Negros; Bohol; Camiguin; Mindanao; Leyte; Cebu; Palawan – Manila – Hong Kong – Macao – Hong Kong – Helsinki – Warszawa

Koszty:

Koszt przelotu na trasie Warszawa – Helsinki – Hong Kong (powrotny): 2.638 zł.

Koszt przelotu na trasie Hong Kong – Manila (powrotny): 1.057 zł.

Koszt przelotu liniami Cebu Pacific na trasie Cebu – Puerto Princessa – Manila: 91 USD

Koszt średni 1 dnia pobytu na Filipinach (wyżywienie, noclegi, przejazdy lądowe i morskie, wstępy itp.): 155 zł. na 2 osoby.

Kursy średnie wymiany poszczególnych walut:

1 USD = 41,65 Peso; 1 EUR = 11,16 HKS (Hong Kong); 1 USD = 7,82 MOP (Macao);

1 EUR = 11,49 MOP; 1 EUR = 3,50 PLN; 1 USD = 2,38 PLN

Ciekawostki:

– podczas jazdy jeepneyem wysiadający i wsiadający zatrzymują samochód w bardzo niewielkich odległościach, nawet wtedy, gdy wynosi ona jedynie 20 metrów.

– każda podróż wypożyczonym tricyklem czy motorem (z kierowcą) rozpoczyna się od wizyty w sklepie spożywczym w celu zakupu kilku litrów paliwa sprzedawanego w litrowych butelkach po Coca Coli.

– starsze kobiety z górskich plemion północnego Luzonu, pracujące na tarasach ryżowych, biegle władają angielskim.

– w ciągu 44 dni pobytu na Filipinach dni bez deszczu było jedynie 5.

– występuje zawód kontroler kontrolera biletów autobusowych.

– kierowca autobusu mówiąc, że autobus ma postój 5-10 minut to w rzeczywistości może odjechać po upływie kilkudziesięciu sekund lub w dowolnie wybranym momencie.

– doliczanie w restauracjach do rachunków 12%, nigdzie nie wyszczególnionego vatu oraz notoryczne zawyżanie kwot do zapłaty.

– najważniejszy dla Filipińczyka jest kogut, na drugim miejscu znajduje się świnia, a na ostatnim jego własna rodzina.

– bardzo popularny kościół Iglesia Ni Christo naucza, że Jezus był człowiekiem nie Bogiem, każdy w tym kościele ma równe prawa, spośród siebie członkowie danego kościoła w danym miasteczku wybierają swojego przywódcę, posiadającego rodzinę.

– mikrobusy na dłuższych trasach odjeżdżają po skompletowaniu pasażerów, normą jest oferowanie turystom opłaty za wolne miejsca i wcześniejszy odjazd prawie pustym pojazdem, ale zwykle dalsze kilkunastominutowe oczekiwanie zapełnia cały busik.

– zapytany Filipińczyk zawsze udziela odpowiedzi, inną zupełnie sprawą jest czy odpowiedź jest prawdziwa. Filipińczyk uważa, że straci swoją twarz, gdy odpowie na zadane pytanie „nie wiem”, woli udzielić błędnej informacji niż żadnej.

Opis Podróży:

Dzień 1 * 5 Grudnia/środa * Warszawa – Helsinki – Hong Kong

Lotnisko Okęcie Warszawa. Jest ranek 5 grudnia 2007 r. Samolot do Helsinek opóźnia się o 2,5 godz. Wylatujemy o 13.00. Przylot do Helsinek następuje o 15.40 lokalnego czasu. Po godzinie siedzimy wygodnie w fotelach w samolocie Airbus 340. Lot trwa równo 9.0 godz. i o 08.10 rano następnego dnia lądujemy na międzynarodowym lotnisku Chek Lap Kok w Hong Kongu.

Dzień 2 * 6 Grudnia/czwartek * Hong Kong – Luzon Island/Manila – Baguio

Po dość długim oczekiwaniu na sprawdzenie paszportów – długa kolejka a tylko kilka stanowisk – wychodzimy do hali dużego nowoczesnego lotniska w Hong Kongu. Jest 9 rano i postanawiamy lecieć od razu na Filipiny. Na tablicy odlotów jest lot o 11.00 do Manili linii lotniczych Cebu Pacific. Kupujemy bilety w cenie 3186 HKD (1057 PLN) za jeden bilet, czyli dość drogo (zniżkowe bilety można kupić jedynie w centrum Hong Kongu). Nowością dla nas jest konieczność kupienia biletów powrotnych do Hong Kongu z Manili, bowiem nie można kupić biletu w jedną stronę. Można jedynie kupić bilet z Manilii na jakąkolwiek dalszą trasę. Na pokładzie samolotu serwowane są płatne napoje i kanapki. W Manili dość ciepło, ale nie za gorąco. Szybko odbieramy bagaże i w informacji turystycznej na lotnisku otrzymujemy mapy i foldery. Aby pojechać na północ wyspy Luzon należy dotrzeć na dworzec autobusowy linii Victory Liner. Ceny taksówek są astronomiczne, kierowcy żądają 70 USD za dojazd na dworzec. Decydujemy się na autobus miejski, którym dojeżdżamy do dworca Victory Liner za 10 Peso od osoby, w sumie płacimy więc 0,5 USD za 30-minutowy przejazd w potwornych korkach. Kupujemy ostatnie 2 wolne miejsca na przejazd do Baguio i zasiadamy na ostatnim, tylnym siedzeniu (390 P od osoby w tym ubezpieczenie na przejazd na sumę 20.000 P od śmierci). Przed nami 8 godzin jazdy do położonego w górach miasteczka. Atrakcją postojów są posiłki w przydrożnych barach, a głównie nieznany u nas baluut czyli jajko z 3-tygodniowym zarodkiem w środku.

Dojeżdżamy późnym wieczorem do Baguio, gdzie naganiacze natychmiast oferują nam nocleg. Po krótkim zastanowieniu wybieramy hotel (1700 P) z ciepłą wodą i darmowym do niego transportem. Jesteśmy tak zmęczeni 31 godzinną podróżą, że nie mamy sił szukać tańszego hotelu. Hotel Villa Rosal położony jest w centrum miasta, a nasz dość czysty pokój leży na 3 piętrze. Szybko myjemy ręce i idziemy na miasto zjeść coś ciepłego. Jest wieczór ok. 22.00, ruch na ulicach duży, sporo ludzi, gwarno, dużo różnych restauracji. Po wegetariańskiej kolacji kładziemy się wykończeni spać.

Dzień 3 * 7 Grudnia/piątek * Baguio – Sagada

Budzimy się o 11 rano i okazuje się, że śniadanie przepadło. Wychodzimy na miasto, jest dość ciepło jak na wysokość 1450 m npm. Postanawiamy dostać się do Sagady. W odległości 5 min. jest dworzec z autobusami odjeżdżającymi na północ Luzonu, autobus do interesującego nas miasteczka jest o 13.00, przewidywany czas podróży to 6 godz.(odległość 150 km). Autobusy odchodzą co godzina od rana do 13.00. Kupujemy bilety (220 P). Następnie w banku wymieniamy pieniądze. Możemy wymienić tylko 200 USD na osobę. Trwa to ze 20 min, bowiem urzędnik kseruje nasze paszporty, wypełnia jakieś formularze, ponadto spisuje numery banknotów (dobrze, że nie wymieniamy 20 dolarówek), wszystko musimy podpisywać. Wreszcie pędzimy do hotelu, pakujemy się i idziemy na autobus. Tam bagaże idą do luku a my mamy miejsca w środku lokalnego autobusu bez klimatyzacji z oknami unoszonymi do góry. Jedziemy przepiękną górską drogą, dość często pada deszcz. Mijamy najwyższy drogowy punkt Filipin na wysokości 2240 m npm. Droga wybetonowana, jedynie ostatnie jakieś 50-60 km to droga gruntowa, będąca w budowie wiedzie nad przepaściami. Już wieczorem dojeżdżamy do Sagady położonej wysoko w górach – jest zimno, więc pulowery są przydatne. W samym centrum znajdujemy ładny i czysty lodge za 600 P (dwójka z ciepłą wodą). Zimno, wyjmujemy śpiwory.

Dzień 4 * 8 Grudnia/sobota * Sagada

Sagada to położona w górach malownicza miejscowość o niezwykłej jak dla Filipin atmosferze. Pozbawiona hałasu, smogu i wszechobecnych barów videoke przyciąga podróżników chcących zobaczyć słynne jaskinie grobowe. Na kilku trudno dostępnych, pionowych skalnych urwiskach możemy zobaczyć kilkadziesiąt drewnianych, wiszących trumien. Robią imponujące wrażenie. Pionowe ściany są dość niebezpieczne – pamiątkowa tablica informuje o turyście z Włoch, który w tym miejscu spadł ze skał w styczniu tego roku. W innym miejscu z wiszącej trumny na wysokiej skale wystaje czaszka i kości. Wieczór nadchodzi dość szybko, o 6 po południu jest już ciemno i zimno. O godzinie 8 wieczorem miasteczko śpi, pozostaje nam czytanie książek.

Dzień 5 * 9 Grudnia/niedziela * Sagada – Bontoc – Tinglayan

Śniadanie to naleśnik z bananem (85 P), grzanki z miodem (20 P) oraz okropna, niesmaczna kawa (20 P). Jeepney zaraz odjeżdża, wspinamy się z plecakami na dach, gdzie powoli robi się tłoczno. Widoki wspaniałe, bowiem droga wije się serpentynami w kierunku rzeki Choco, cały czas w dół. Podziwiamy malowniczy krajobraz, strome ściany, przepaście i liczne tarasy ryżowe. Po ok. 40 min. jazdy docieramy do Bontoc, gdzie wysiadamy, a kierowca kasuje od nas po 35 P. Miasto dość duże posiada własną uczelnię techniczną. Jeepney do Tinglayan (100 P) czeka na pasażerów na końcu miasteczka. Odjeżdża dopiero za 2,5 godz, udajemy się więc do restauracji w jednym z dwóch hoteli w mieście. Restauracja jest na piętrze, obiad smaczny, szybko i ładnie podany przez uprzejmych, zawsze uśmiechniętych Filipińczyków. Główne dania są po 80P, Cola za 15P (mała butelka). Dalsza podróż na dachu jeepneya okazała się niezwykłą przygodą, ponieważ uroda wijącej się wśród pionowych ścian wąskiej drogi zapiera dech w piersiach. Podziwiamy zręczność i umiejętności kierowcy pojazdu, ponieważ gruntowa droga jest piękna, ale też i niebezpieczna, czasem przebiega ok.500 m nad wijącą się w dole wzburzoną rzeką Choco, a jest tak wąską, że mieści się tu jedynie jeden samochód. Podziwiamy górski krajobraz i malownicze przełomy, ale nie polecamy tej wycieczki ludziom o słabych nerwach. Siedzieliśmy pełne 3 godziny na dachu na podłużnych prętach i aż do następnego ranka nasze pośladki przypominały nam o przebytej drodze. Pod koniec podróży na dach wsiadło około 15 dzieci wracających ze szkoły. W końcu dotarliśmy do miasteczka Tinglayan, w którym jedyny hotel stoi tuż przy drodze. Pokój prosty i czysty. Na wyposażenie łazienki składa się muszla porcelanowa bez przykrycia, kran przy podłodze oraz kubeł i polewaczka służąca do spłukiwania wody oraz polewania siebie podczas „kąpieli”. Warunki średnie, jesteśmy jedynymi gośćmi w hotelu. W porównaniu z innymi pokojami nasz wydał nam się apartamentem, którego koszt wynosi 300 P za noc i okazał się on najmniejszym w czasie całej podróży po Filipinach. Budynki budowane są tutaj na pionowych zboczach górskich tak, że nad naszym pokojem znajdują się inne, a hotelowa restauracja jest na poziomie gruntowej drogi, więc musimy się do niej wspinać. Na kolację otrzymujemy ryż z gotowanymi warzywami. Podczas posiłku właścicielka hotelu proponuje nam wycieczkę w góry do okolicznych wiosek. Znajdujemy się w prowincji Kalinga w której żyją plemiona górskie, a turyści nie zapuszczają się tutaj często. W wioskach górskich żyją jeszcze łowcy głów. Po długiej rozmowie stanęło na propozycji całodniowej wycieczki motorem do 4 wiosek. Kierowca ma być naszym przewodnikiem.

Dzień 6 * 10 Grudnia/poniedziałek * Tinglayan – górskie plemiona

Otrzymujemy śniadanie złożone z zimnych sadzonych jajek i 3 plasterków usmażonej konserwy mielonej (podobnej do naszej turystycznej), do tego ryż i jak zwykle paskudna kawa-instant z USA. Kawa stanowi dla nas zagadkę. Dlaczego mając tak znakomitą własną kawę Filipińczycy uparcie trują się amerykańskim wynalazkiem? Szefowa stwierdza, że będą dwaj kierowcy, bowiem droga w górach jest błotnista i jeden motocykl dla dwóch osób nie da rady. Około 8.30 przyjeżdża 2 chłopaków, z którymi możemy się dogadać po angielsku. Uzgadniamy cenę 1500 P za 2 osoby za cały dzień. Bierzemy suchy prowiant na lunch i wsiadamy na motory. Nasi przewodnicy to Watary Tayab i Tagki Paway. Najpierw, tradycyjnie, udajemy się zakupić w sklepie spożywczym benzynę, oczywiście w butelkach po coli. Przy okazji nasi kierowcy kupują dwie kury, które przywiązują za nogi do kierownicy motoru. Później zaczyna się karkołomna, prawie godzinna jazda pod górę najpierw wybetonowaną dróżką na stromym zboczu, później wąską błotnisto-kamienistą ścieżką wśród szczytów i nad przepaściami, aż docieramy do wioski But-But Proper, wioski Łowców Głów. Do chwili obecnej wybuchają walki plemienne pomiędzy wioskami w regionie Kalinga i But-But jest wymieniana jako jedna z wiodących prym. Mieszkańcy witają nas nad wyraz przyjaźnie prosząc o zapałki, których nie mamy. Kupujemy za 60P cukierki, które w oka mgnieniu znikają w ustach wielu dorosłych i dzieci. Po dokładnym obejrzeniu wioski idziemy na piechotę zboczami, a później bardzo stromym podejściem do drugiej wioski plemienia But-But – Loccong. Oba siedliska mają elektryczność od wiosny tego roku. Słychać telewizję, jest czysto i schludnie, pomimo tego, że świnie są wszędobylskie i wchodzą nawet do domów. Zostajemy zaproszeni na kawę do jednego z domów. Dziewczęco wyglądająca kobieta podaje pyszną (nareszcie!) kawę i pokazuje zdjęcia wiszące na ścianach, przedstawiające ją jako studentkę, a potem absolwentkę szkoły wyższej. Okazuje się, że skończyła Politechnikę w Bontoc, wydział nauk ogólnych i po studiach wróciła do wsi. Ma dwójkę dzieci i obecnie jest farmerem. Region ten słynie z tarasów ryżowych, budowanych praktycznie wszędzie, na każdym stoku górskim. Najsłynniejsze z nich znajdują się w niedaleko położonej miejscowości Banaue, a budowę ich rozpoczęto 2000 lat temu. Po kawie idziemy do kolejnej, trzeciej wioski Buscalan, zamieszkanej również przez plemię But-But. Najpierw wita nas zapierający dech w piersiach widok tarasów ryżowych, niczym ogromne schody dochodzących do położonej w dolinie wioski. Od spotkanej na drodze kobiety dowiadujemy się, że nie zostaniemy wpuszczeni do wioski, ponieważ mieszkańcy rozpoczęli właśnie sadzenie ryżu i obce osoby są bardzo niemile widziane. Zgodnie z wierzeniami wizyta obcych (czyli wszystkich nie będących mieszkańcami osady) w tym dniu może spowodować nieurodzaj. Niepocieszeni musimy ominąć wioskę idąc pomiędzy polami ryżowymi. Wyprawa dość wyczerpująca. Głodni, bowiem lunch miał być w Buscalan, dochodzimy do wioski naszych przewodników i idziemy do chaty jednego z nich. Tam siedząc na kamiennej posadzce jemy przyniesiony lunch w postaci tłustych kawałków świni z ryżem i jakimiś warzywami, do tego rosół. Zapijamy to dużymi ilościami Coli. Nasi przewodnicy skończyli tylko 6 klas szkoły podstawowej. Teraz utrzymują się tylko z jazdy na motorze w charakterze taksówki. Zabierają po 2 pasażerów, którzy płacą 100 P każdy za jazdę w dół do Tinglayan lub do góry do But-But. Zapytaliśmy się skąd mieszkańcy w tej wiosce mają pieniądze? Więc podobno pracują przy różnych projektach rządowych, sprzedają ryż, w sekrecie powiedzieli nam, że głównie produkują marihuanę i haszysz w okolicznych górach i to jest ich główne źródło utrzymania. W każdej wiosce jest kościół, który pełni również funkcję szkoły. Po poczęstunku wracamy na motorach na dół, do Tinglayan. Znowu karkołomna jazda tylko, że jeszcze szybsza… Szczęśliwie docieramy jednak przed wieczorem do hotelu. Wieczorem pojawia się Francis – znany miejscowy przewodnik, który chwali nam się książką wydaną w 2001 r. p.t. „Łowcy głów – ostatni Filipińczycy”. Francis był przewodnikiem autora wspomnianego, bardzo zresztą interesującego dzieła i kilka ciepłych zdań jest jemu poświęconych. Opowiada nam, że dzisiaj żyje jeszcze tylko dwóch Łowców Głów. Jest znakomitym gawędziarzem i świetnym przewodnikiem dla osób lubiących trekking.

Dzień 7 * 11 Grudnia/wtorek * Tinglayan – Tabuk – Fuguegarao – Claveria

Jedziemy do Tabuk jeepneyem (100 P) wcześnie rano, tym razem oszczędzając nasze pośladki wsiadamy do środka. Droga jest w dalszym ciągu niesamowita, wrażenia z widoków i trasy przejazdu, co najmniej takie same jak z dojazdu do Tinglayan. Wąska błotnista droga poprowadzona została wysoko na stromych zboczach, w dole widać rwącą rzekę. Kierowca, może 19 letni młody chłopak, prowadzi pojazd bardzo sprawnie i bezpiecznie, jeżeli można mówić o bezpieczeństwie. Po drodze dosiadają się do nas starsze kobiety z pobliskiej wioski, było ich chyba z 15, wszystkie mieszczą się w jeepneyu, a kilka nawiązuje z nami rozmowę posługując się doskonałym angielskim. Pytają, czy jesteśmy z Ameryki, czy Polska leży w Ameryce?? Kobiety pracują w polu na tarasach ryżowych i uprawiają codziennie swoje poletka, dojeżdżają jeepneyem około 15 minut i wracają po południu. Ich angielski jest tak doskonały w tak odległych od cywilizacji górach, że jesteśmy zaskoczeni. Jak do tej pory wszędzie mówimy po angielsku i nawet prosty wieśniak i małe dziecko potrafi się z nami porozumieć. Na szczytach górskich droga jest ciągle poprawiana i umacniana z uwagi na stale padające deszcze i monsuny. Często jest nieprzejezdna. Przy końcu jazdy droga powoli staje się betonowa. W ciągu kilku lat cała droga tak dzisiaj trudna i niebezpieczna będzie wykonana w nawierzchni betonowej i podróż stanie się szybsza, bezpieczniejsza, ale dużo mniej urokliwa. Trasę tę przemierza niewielu turystów, nie spotykamy żadnego obcokrajowca. Z Tabuk do Fuguegarao jeepneyem (55 P) docieramy przed 13. Po krótkiej rozmowie w biurze informacji turystycznej rezygnujemy z wyjazdu na Palanan z uwagi na koszty (1650P lub 1550P w zależności od wagi pasażera). Samoloty odlatują tylko z Cauayan. Lecą, gdy będzie komplet pasażerów i odpowiednia pogoda. W przewodniku jest opisanych kilka możliwości dotarcia do Palananu; natomiast my dowiedzieliśmy się o jeszcze jednej możliwości, Jeepneyem z Santiago do Dinapigui nad Pacyfikiem a stamtąd łodzią 7-8 godzin do Palananu. Z uwagi na konieczność zarezerwowania około tygodnia na całą wyprawę do Palananu i dość wysokie koszta rezygnujemy z tej opcji i wybieramy opcję objechania całego północnego Luzonu. Jest to region bardzo rzadko odwiedzany przez zagranicznych turystów. Jedziemy mikrobusem 3,5 godz. do Claverii (150 P), najdalej na północ położonego miasta Filipin. Znajdujemy malutki hotelik za 500 P w domu, którego właścicielem jest Anglik z Oxfordu przyjeżdżający raz do roku do tego miasteczka. Pensjonat prowadzony jest przez filipińską rodzinę.

Dzień 8 * 12 Grudnia/środa * Claveria

Jesteśmy w Claverii i wreszcie jemy śniadanie bez ryżu, na które składa się chleb tostowy, ser żółty topiony do smarowania, jajka na twardo, kawa oraz dżem z ogórków. Bardzo smacznie. Postanawiamy zostać tutaj do jutra i dopiero następnego dnia pojechać dalej. Z gospodynią ustalamy pranie naszych brudnych rzeczy łącznie z czyszczeniem butów za 100 Peso. Idziemy zobaczyć Pacyfik oddalony od hotelu tylko o 50 m. Na plaży pomagamy rybakom wyciągać sieci z morza. Jest to zespołowa praca około 40 mężczyzn i kobiet. Docieramy do oddalonej o 4 km, niezwykle urokliwej zatoczki, gdzie obserwujemy wracających z połowu rybaków na tradycyjnych łodziach. Najwięcej złowiono ośmiornic oraz wielkich, złotawych ryb, z których największa ważyła 18 kg. Rybacy wypływają na połów wcześnie rano, a skup ryb odbywa się od 10 do 12 w południe. Sprawy biznesowe dotyczące skupu złowionego dobra należą do kobiet. Kg świeżych ryb kosztuje tutaj 50 peso, na jednej łodzi wypływa 4 mężczyzn i potrafią oni dostarczyć ponad 50 kg ryb dziennie. Ryby są następnie transportowane do hurtowni w Manili. Po południu jedziemy tricyklem w poszukiwaniu Negritos, rdzennych mieszkańców wysp filipińskich. Spotkana po drodze starsza kobieta o ciemnej karnacji i krótkich, kędzierzawych włosach zaprasza nas do swojego domu, podążamy za nią ścieżką wiodącą wśród ryżowych pól. Docieramy na skraj wzgórza porośniętego palmami i roślinnością tropikalną. Naszym oczom ukazują się dwie skromne, drewniane chatki z dachami z liści palmowych, mieszka w nich cała rodzina z dwójką dzieci. Spotykani przez nas do tej pory Filipińczycy byli bardzo pogodni, uśmiechnięci. Spotkani tutaj „Aborygeni Filipin” to ludzie smutni, zagubieni, nie potrafiący odnaleźć się w dzisiejszej rzeczywistości. Spotkana przez nas rodzina analfabetów utrzymuje się ze zbieractwa, nie posiada praktycznie żadnych dóbr doczesnych, a mieszka w bezpośrednim sąsiedztwie cywilizowanej wioski. Spodziewaliśmy się zobaczyć wioskę plemienną tak jak w Laosie czy Birmie, ludzi zachowujących własne zwyczaje i obrzędy, a nie pojedyncze chatki na zboczu gór i skraju dżungli i ludzi żyjących w tak przerażającym ubóstwie.

Dzień 9 * 13 Grudnia/czwartek * Claveria – Laoag – Batac – Vigan

Autobus do Laoag City jedzie 3,5 godziny (100 P). Na lunch wybieramy restaurację filipińską wewnątrz stylizowaną na lokal typu „amerykańskie lata 50-te”. Potrawa Kare Kare, którą zamawiamy, składa się z kawałków kości, słoniny i skóry świńskiej. Trudno znaleźć w tym mięso. Natomiast warzywa mają trudny do określenia, przedziwny smak, więc w tej sytuacji do konsumpcji nadaje się właściwie jedynie ryż. Po tym nieszczęsnym lunchu jedziemy jeepneyem do Batac (30 P) – miejscowości gdzie mieszkał Marcos i jest jego mauzoleum oraz muzeum poświęcone jego pamięci. Jakiś Filipińczyk otwiera nam stare drzwi i wchodzimy do dużej, dość mrocznej Sali, gdzie na katafalku spoczywają zabalsamowane zwłoki dyktatora. Marcos ubrany jest w paradny mundur, obwieszony orderami. Jesteśmy zdumieni, ponieważ nie ma tutaj, żadnej ochrony, sprawdzania dokumentów. Jesteśmy sami z tym kontrowersyjnym przywódcą, poważna muzyka płynąca z rozmieszczonych wokół głośników potęguje niesamowitość doznań. Obok mauzoleum stoi opuszczony, wielki dom, w którym prezydent mieszkał z pozostającą wciąż przy życiu i mieszkającą obecnie w Manili małżonką, najbardziej znaną chyba z wielkiego zamiłowania do luksusu i ogromnej kolekcji butów. Obok willi istnieje małe, skromne i raczej zaniedbane muzeum, gdzie zgromadzone są zdjęcia i pamiątki. Widać, że Filipińczycy nie przywiązują zbyt wielkiej wagi do swojej historii. Z Batac autobus w ciągu 2 godzin zawozi nas do Vigan (50 P), gdzie nocujemy w pięknym starym hotelu Cordillera Inn (1050 P) przy starej ulicy zabudowanej kolonialnymi domami, a będącej główną atrakcją tego miasta. Na głównym placu znajdujemy już o zmroku szereg małych restauracji serwujących dania pieczone w głębokim oleju. W menu jednej z nich znajdujemy potrawę „polskie kiełbaski”.

Dzień 10 * 14 Grudnia/piątek * Vigan – Dau (Angeles)

Dzień zaczynamy od śniadania w stylu filipińskim czyli ryż z rybą lub kiełbaską. Jemy w dużej sali hotelowej gdzie są w zasadzie jedynie tylko Filipińczycy. Zwiedzanie Vigan zaczynamy od ulicy, przy której mieszkamy. Stare, zabytkowe, kolonialne ulice są jedynie w centrum miasta, spacer po nich zajmuje nam nieco ponad godzinę. Godna uwagi jest katedra, przed którą stoi sporo dorożek. Centralny plac miasta tuż obok starych kolonialnych zabudowań psuje wygląd kolorowych, krzykliwych restauracji najpopularniejszych sieci. Fundujemy sobie przejazd dorożką po mieście, która zawozi nas na dworzec autobusowy. Kupujemy bilet na południowy autobus do Dau w pobliżu Manilii (469 P). Autobusy z Vigan do Manili kursują co 30 min. Czas jazdy 9 godzin.

Do Dao dojeżdżamy już w nocy ok. 22.00. Szukając hotelu przechodzimy obok barów oferujących uciechy cielesne. Okazuje się, że Dao i pobliski Angeles to główne centrum prostytucji na Filipinach. Kolację jemy w jedynym otwartym jeszcze miejscu czyli w Mac’Donaldzie. Natomiast hotel, w którym nocujemy oferuje również pokoje na godziny. My płacimy 1320 P ze śniadaniem.

Dzień 11 * 15 Grudnia/sobota * Dau – Batangas – Romblon Island

Rano jedziemy autobusem do Manili (153 P). Uprzejmy kierowca, gdy dowiedział się że nie chcemy zatrzymywać się w Manili tylko zamierzamy udać się od razu do Batangas zawozi nas na dworzec autobusowy z którego odjeżdżają autobusy na południe wyspy Luzon. Bilet do Batangas kosztuje 115 P. Około południa docieramy do tego portowego miasta. Okazuje się, że tego samego dnia odpływa nocny prom na wyspę Romblon. Nie namyślając się długo kupujemy miejsca leżące w pierwszej klasie (718 P). Mając kilka godzin czasu jedziemy tricyklem do miasta. Odległość pomiędzy miastem i portem jest dość spora, więc koszt tricykla wynosi 120 P. Kupujemy prowiant na nocną podróż, bowiem zwykle wybór jedzenia w barach na promie jest bardzo ograniczony. Prom okazuje się potężnym statkiem zabierającym prawie 1000 pasażerów. Szukamy naszej pierwszej klasy i ku naszemu całkowitemu zaskoczeniu okazuje się ona wielką, klimatyzowaną salą mieszcząca około 400 piętrowych łóżek i w 100% zapełnioną pasażerami. W pierwszym odruchu zastanawiamy się czy nie spać na pokładzie w śpiworach, ale nadchodzący deszcz zmusza nas do wejścia pod pokład. Statek wygląda na przepełniony, ludzie z najróżniejszymi tobołami tłoczą się na korytarzach i schodach. Nasze łóżka zlokalizowano naprzeciw wielkiego, nastawionego na pełen regulator czyli ryczącego telewizora. Jak tu zasnąć? Po wielu prośbach skierowanych do współpasażerów udało się go wreszcie ściszyć, ale i tak nie udaje się nam zasnąć. Poranek wita nas deszczem.

Dzień 12 * 16 Grudnia/niedziela * Romblon Island

Prom przypływa ok. 8 rano, po 15 godzinach podróży. Wyspa wita nas chmurami i deszczem. Romblon Plaza Hotel znajduje się naprzeciw portu, przy głównej uliczce odchodzącej od placu portowego. Wysoki 3 kondygnacyjny, kremowo-zielony budynek widoczny jest już ze statku. W recepcji czystą angielszczyzną wita nas właściciel i oferuje pokoje. Już tak wcześnie rano można wynająć pokój i umyć się po męczącej podróży. Po obejrzeniu kilku pokoi wybieramy jeden na 3 piętrze z ładnym widokiem na miasteczko i morze (900 P bez śniadania ale z air-con). Pokój mający tylko wiatrak kosztuje 500P. Nareszcie kąpiel pod prysznicem z, co prawda, zimną wodą, ale jest tak ciepło, że to nie przeszkadza, a wręcz przyjemne orzeźwia. Właściciel hotelu wyjaśnia nam, że grudzień to miesiąc deszczowy i leje tu ciągle. Coś przeciwnego czytamy w przewodniku Lonely Planet. Więc komu wierzyć? Dla uspokojenia informuje nas, że wczoraj był piękny słoneczny dzień.

Po śniadaniu postanawiamy poznać wyspę. Wynajętym tricyklem (350 P) jedziemy drogą wiodącą dookoła niej, wzdłuż linii brzegowej liczącej około 30 km. Kierowca zabiera ze sobą dwójkę swoich synów. Młodszy, kilkuletni chłopiec siedzi na baku z benzyną i przesypia całą drogę w dość niewygodnej pozycji. Ale najpierw oczywiście obowiązkowo tankujemy paliwo i odwiedzamy „stację benzynową” czyli sklep spożywczy, w którym w butelkach po Coca Coli znajduje się benzyna. Koszt 2 butelek 1,5 litrowych wynosi 50 P. Wyspa Romblon słynie z białych marmurów, których małe kopalnie usytuowane są w pobliżu miasteczka. Pracują w nich nawet małe dzieci, które młotkiem rozbijają kostki marmuru na mniejsze. Kościół Protestancki Iglesia Ni Cristo, nowoczesny, bardzo duży stanowi kontrast w porównaniu z drewnianymi chatkami i skromnie żyjącymi mieszkańcami wiosek. Kościołów tych nie wolno fotografować bez uprzedniej zgody.

W sumie objazd wyspy trwa 4 godziny. Ciekawostką jest fakt, że kierowca tricykla objechał wyspę dopiero pierwszy raz w życiu, choć mieszka na niej od urodzenia.

Następna ciekawostka to taka, że około 100 białych obcokrajowców mieszka na okolicznych wyspach na stałe. Najczęściej prowadzą małe hoteliku lub restauracje.

Dzień 13 * 17 Grudnia/poniedziałek * Romblon Island – Sibuyan Island/Magdiwang

Prom na wyspę Sibuyan odpływa wcześnie rano (190 P). Płynie ok. 2 godziny. Już będąc na pełnym morzu dopada nas potężna ulewa i silny wiatr. Statkiem buja jak małą łajbą, a wielkie fale zalewają pokład, na którym siedzimy. Port w Magdiwang to malutkie molo i drewniane chatki. Do miasta dojeżdżamy tricyklem za 20P. Zatrzymujemy się w niedawno otwartym hotelu o nazwie „Beach House” (500 P). Jest to pięknie położony mały hotelik z 10 pokojami bezpośrednio na plaży. Na lunch jemy rybę z Pacyfiku o nazwie yellowfish z ryżem i sosem zrobionym z soku pomarańczy, do tego dostajemy doskonały, gorący rosół z makaronem z kładzionego jajka oraz na deser papayę. Takiego smacznego posiłku jeszcze na Filipinach nie jedliśmy (155 P). Po lunchu idziemy do miasteczka. Czyste i schludne domki urzekają nas swoim wyglądem. Spotykamy Niemca, który od kwietnia osiadł na tej wyspie z żoną, oczywiście Filipinką, buduje mały hotel z restauracją i ofertą dla turystów.

Park Narodowy wulkanu Mt. Guiting w porze deszczowej nie oferuje żadnych atrakcji, na szczyt góry idzie się 3 dni (z drogą powrotną), ale z uwagi na wichury szalejące na wysokości 2000 m jest bardzo niebezpiecznie. Możemy sobie to wyobrazić, bowiem nad morzem w czasie ulewnego deszczu wichura ma siłę huraganu. Deszcz i wicher szalał z przerwami całą noc do samego rana.

Dzień 14 * 18 Grudnia/wtorek * Sibuyan Island/Magdiwang – San Fernando

Jedziemy starym, rozklekotanym jeepneyem do Cajidiocan 1,5 godz (100 P + 50 P bagaż). Czasami na Filipinach płacimy dodatkowo za bagaż, ale brak jest w tej kwestii jasnych reguł. Należy przyzwyczaić się także do tego, że czas na Filipinach to pojęcie względne. Jeepney ma odjechać o 9 rano, a odjeżdża 20 min wcześniej. Po drodze następuje tankowanie z butelek o pojemności 1 galona. Koszt takiego galona benzyny to 157P. Samochód, którym jedziemy ma spalić na odcinku 36 km 3 galony paliwa. W porcie Cajidiocan dowiadujemy się, że 2 godziny temu odpłynęła łódź na sąsiednią wyspę Masbate. Następna łódź będzie w niedzielę czyli za 5 dni. Natomiast regularne linie promowe nie mają żadnych połączeń z Masbate czy też z Panay. W porcie bardzo duża liczba jeepneyi i tricykli oczekuje na statek z Manili, który ma lada moment zawinąć do portu. Zawija on do tego portu raz lub 2 razy na tydzień i płynie z powrotem. Jest to ten sam statek, który pół roku później, latem 2008 r, zatonął 2 km od brzegu tej wyspy wywracając się do góry dnem w czasie potężnego sztormu wioząc ponad 800 pasażerów. Tricyklem jedziemy do San Fernando (200 P) odległego o 17 km. W miasteczku są 2 hotele, jeden w centrum a drugi nas samym morzem Sea Breeze Inn w którym nocujemy (400 P). Gospodyni Etta Romeo-Fabreo jest bardzo uprzejma, mówi, że jesteśmy drugimi Polakami mieszkającymi u nich. Pierwsi byli kilka lat temu. Wpisujemy się do książki gości. Następnie kąpiel w spokojnym Pacyfiku. Na lunch jemy małe rybki o nazwie Matangbaka czyli „Ice of the cow” oraz surówkę z małymi pomidorami i bakłażanem. W odległości ok. 2 km od miasteczka płynie najczystsza rzeka na Filipinach, podobno wygrała konkurs czystości rzek. Tam wśród pięknej, soczystej zieleni znajduje się mały ośrodek i kąpielisko w zakolu rwącej, górskiej rzeki z przeraźliwie zimną wodą. Atrakcją są skoki z betonowej wieży o wysokości ponad 10 m. Kolacja w hotelu to ryba o nazwie Dalagangbukid czyli „Lady from the mountain”.

Hotel ten powstał w 1996 roku. Na początku nocowało około 4-5 osób miesięcznie od grudnia do lutego. Od marca do listopada nie ma nikogo z turystów. W okresie panowania tajfunów czyli od czerwca do września nie dociera tutaj nikt, pozostałe miesiące także nie obfitują w gości. Obecnie, czyli 10 lat od założenia hotelu, miesięcznie zatrzymuje się tutaj około 20 turystów zagranicznych. Właścicielka hotelu twierdzi, że rocznie hotel przyjmuje nie więcej niż 50-60 cudzoziemców.

Wieczorem dowiadujemy się, że przypłynęła łódź z miejscowości Roxas na wyspie Panay, więc jutro rano będziemy mogli przenieść się na następną wyspę. Mamy szczęście, że nie musimy czekać kilku dni. Łódź przypływa nieregularnie i jest całkowicie uzależniona od pogody na morzu.

Dzień 15 * 19 Grudnia/środa * San Fernando – Panay Island/Roxas – Iloilo

Rano jemy szybkie śniadanie i idziemy do małej przystani, gdzie przycumowanych jest kilka łodzi. Możemy od razu zająć miejsca na pokładzie małej łodzi płynącej do portu Roxas na wyspie Panay (300 P). Okazuje się, że dobrze zrobiliśmy szybko zajmując miejsce, bowiem w ciągu następnych 30 minut brak było jakiejkolwiek wolnej przestrzeni na pokładzie. Na odpłynięcie łodzi czekaliśmy około 3 godzin. Wreszcie o 10.30 wypływamy. Aż dziw bierze, że tyle ludzi z bagażami może pomieścić taka maleńka łódź. Jest nas około 100 osób. Na pokładzie pod baldachimem stłoczeni jesteśmy jak sardynki. Jesteśmy jedynymi obcokrajowcami i jako jedyni nie śpimy w ciągu 4,5 godzinnej podróży. W czasie podróży należy mieć własne wyżywienie i przede wszystkim napoje. Zakupić na łodzi nie można niczego. Z Roxas autobusem jedziemy do Iloilo położonym na południowym brzegu wyspy Panay (111 P). Po 3 godz. późnym wieczorem dojeżdżamy do miasta. Dworzec autobusowy w Iloilo oddalony jest od miasta o 12 km, więc tricykl kosztuje tyle co nasz autobus – 200 P. Dopiero piąty z kolei hotel ma wolne pokoje z rozsądnymi cenami. Nocujemy niedaleko dzielnicy portowej w hotelu o nazwie Harbour Hotel. Dyskusje na temat ceny przyniosły efekt w postaci rabatu z 2300 P do 990 P za noc.

Dzień 16 * 20 Grudnia/czwartek * Iloilo – Miagao – Iloilo

Popołudnie spędzamy w miejscowości Miagao oddalonej o 40 km od Iloilo. Wart obejrzenia jest stary kościół wybudowany w latach 1787-1797. Jest on jednym z 4 kościołów filipińskich wpisanych na listę UNESCO.

Dzień 17 * 21 Grudnia/piątek * Iloilo – Barotac Viejo – wioska plemienia Ati – Iloilo

Jedziemy do wioski plemienia Ati, jednego z plemion pierwotnych zamieszkujących wyspy na Filipinach. Autobus zawozi nas w ciągu 1 godziny do miasteczka o nazwie Barotac Viejo. Dalej jedziemy tricyklem. Wioska położona jest na zboczu wzgórza na brzegu rwącego strumienia. Na centralnym placu w wiosce spotykamy sekretarza wioski plemiennej Ati, kobietę nieźle mówiąca po angielsku. Opowiada nam ona o historii i życiu jej mieszkańców, ubranych w stroje typowo amerykańskie. U dzieci i dorosłych mężczyzn dominują dżinsy, bawełniane T-shirt`y, czapeczki z daszkiem. Domy wykonane są z bambusa, większość stoi na murowanych podbudówkach, wszędzie panuje porządek, czystość mieszkańców i ich obejść jest uderzająca. W wiosce mieszka w sumie 685 osób w 140 domach. Dzieci jest 305 w wieku do 15 lat. Powyżej 15 lat dziecko zalicza się do dorosłych, bowiem może założyć rodzinę. Przeciętnie rodzice posiadają 5-7 dzieci, z których wiek 15 lat dożywa 90% dzieci. Wioskę zamieszkują przedstawiciele 2 plemion: Ati (wspomniani wcześniej „Aborygeni”, niscy, o czarnych, kręconych włosach i bardzo ciemnej karnacji) oraz Bukidnon.

Dzień 18 * 22 Grudnia/sobota * Iloilo – Guimaras Island – Negros Island/Silay

Wyspa Guimaras słynie z owoców mango. Po kilkunastu minutach spędzonych w szybkiej łodzi dopływamy do portu Jordan. Z ciekawszych miejsc na wyspie oprócz rozlicznych plantacji mango jest Monastyr Trapistów obok miejscowości San Miguel. Położony w lesie przy drodze monastyr nie sprawia na nas korzystnego wrażenia, brak w nim czegoś mistycznego. Krzyki i wrzaski dzieci dochodzące z położonego obok jednego z budynków nie najlepiej pasują do tego miejsca. Sam kościół nowoczesny i ładny, we wnętrzu modli się kilku mnichów. Spotkany mnich informuje nas, że mieszka tutaj 18 zakonników: 16 z Filipin, jeden Amerykanin i jeden Koreańczyk, a dziś odbywa się fiesta z okazji Bożego Narodzenia, zorganizowana dla pracowników filipińskich. Na wyspę Negros dostajemy się z małego portu niedaleko Sicurlan leżącego po przeciwnej stronie wyspy. Można tam dojechać z San Miguel jedynie wynajmując tricykl (250 P). Łodzią płyniemy do Pulupandan (50 P). Jeepney zawozi nas do Bacolod (75 P), a stamtąd do Silay.

Dzień 19 * 23 Grudnia/niedziela * Silay – Sipalay

Silay słynie z kilku dobrze zachowanych kolonialnych domów z początku ubiegłego wieku. Pierwszym jest dom Bernardino Jalandoni Ancestral House (bilet wstępu 30 P). Zaskakuje nas uroda starego, niezwykle przestrzennego domu. Willa jest przepiękna, o ciekawym układzie pokoi, urządzonych starymi, drewnianymi meblami. Zwracamy uwagę na brak łazienek, istnieje jedynie zachowany z dawnych czasów zestaw do mycia składający się ze dzbanka i miski na wodę oraz obowiązkowo nocnik pod łóżkiem obecne w pokoju sypialnym. Urokliwy dom – muzeum jest jednak całkowicie zaniedbany i, niestety, niszczeje. Zbiór starych, cennych, ponad 100- letnich książek nie jest w żaden sposób zabezpieczony przed fatalnym wpływem wilgoci i skazany na zagładę. Drugi dom, który odwiedzamy to Balay Negrenese museum – dom Victora Gaston (40 P), zachowany jest w o wiele lepszym stanie niż poprzedni. Ojciec właściciela, Francuz, przybył na Filipiny pod koniec XIX wieku i na wyspie Negros założył pierwszą plantację trzciny cukrowej, ożenił się z Malajką i ze związku urodził się syn Victor, który w 1901 r zbudował wspomnianą willę. Dom jest również przepiękny, bardzo duży, posiada 6 sypialni na pierwszym piętrze oraz 6 sypialni na parterze, jest tutaj także ogromny salon z fortepianem i gabinety. Oglądamy również wysoką na około 1 metr piwnicę, służąca jedynie jako wentylacja konstrukcji drewnianej, bowiem zbudowany z drewna dom potrzebuje w tak wilgotnym klimacie wentylacji. Po południu jedziemy autobusem z Bacolod do Sipalay (165 P) Podróż trwa 4,5 godz. W Sipalay znajduje się sporo nadmorskich resortów. Warto poświęcić trochę czasu na wybór jednego z nich. Z uwagi na późną porę wybieramy z Lonely Planet Artistic Dive Resort. Odległość 6 km do hotelu pokonujemy tricyklem (150 P). Około 10 bungalowów położonych nad samym morzem (950 P bez klimy). Czysto i schludnie.

Dzień 20 * 24 Grudnia/poniedziałek * Sipalay / Artistic Dive Resort

Boże Narodzenie 2007 r. spędzamy nad Pacyfikiem w pięknie położonym, małym bungalowie będącym częścią resortu założonego i prowadzonego przez Szwajcara. W 1995 r. wyjechał on ze Szwajcarii do kurortu na wyspie Boracay na Filipinach, gdzie pracował przez 3 lata jako instruktor nurkowania. Tam poznał swoją obecną żonę, Filipinkę, i w 1998 roku postanowił założyć własną szkołę nurkowania na wyspach. Małżonkowie znaleźli bardzo urokliwe miejsce położone 6 km od Sipalay, gdzie nad brzegiem morza wybudowali w ciągu ostatnich 9 lat resort, składający się z dużego pawilonu, 7 klimatyzowanych bungalowów z łazienkami oraz 3 pokoi w głównym budynku. Zatrudniają instruktora nurkowania z Europy oraz szereg Filipińczyków wykonujących prace kucharzy, kelnerów czy też pomocy technicznej. Oferują pakiety pobytowe dla Europejczyków, którzy przylatują bezpośrednio z Europy do Bacolod i z lotniska są odbierani przez właścicieli ośrodka vanem. Podobno resort cieszy się powodzeniem również poza sezonem czyli w okresie lipiec – wrzesień. Zorientowaliśmy się, że we wspomniany pakiet urlopowy wliczona jest również ładna Filipinka (na cały okres pobytu). Tuż przed naszymi oczami rozpościera się piękna plaża otoczona górami i palmami. Po paru metrach zaczyna się rafa koralowa ciągnąca się około 100 m w głąb morza, na tyle płytka, że podczas odpływu można po niej normalnie chodzić. Po 100 m następuje 5 metrowy uskok rafy. Zaskoczeniem był widok sporej ilości ogromnych rozgwiazd o różnych kolorach i odcieniach: czerwonawych, różowych czy niebieskich. Miejsce to posiada kilkadziesiąt punktów nurkowych, kilka wraków zatopionych w czasie II wojny statków. Wieczorem o 17.30 rozpoczyna się Christmas Party czyli szwedzki stół z potrawami za 490P od osoby. Wieczerza Wigilijna ma miejsce na piasku na plaży, w pięknym miejscu, z szumem fal morskich odległych zaledwie o 5 metrów ale nikt nikomu nie składa życzeń, a na kolację podano tylko prosiaka z grilla… W owej przedziwnej kolacji wigilijnej bierze udział około 10 obcokrajowców, z których większość to Niemcy, kilkudziesięciu Filipińczyków z rodzinami będących pracownikami resortu oraz my. Wszyscy zajadają świnię z makaronem i ryżem, zagryzają zieloną sałatą i tą cudowną potrawę zapijają dużymi ilościami piwa. Oto cała wigilia. Gospodyni Filipinka podchodzi do nas i mówi, żebyśmy się nie krępowali, bo możemy jeść do woli (prosiaka naturalnie). Po kolacji, która trwała około 40 min., gospodarz-Szwajcar rozpoczyna gry i zabawy dla Filipińczyków typu: przeciąganie liny, przechodzenie pod sznurem, wyścigi z jajkiem. Filipińczycy bawią i cieszą się jak dzieci. Czujemy się jak na koloni ze szkoły podstawowej. Cóż, co kraj to obyczaj, Wigilia Bożego Narodzenia jest tu „nieco” inna w porównaniu z naszym krajem.

Dzień 21 * 25 Grudnia/wtorek * Sipalay – Dumaguete

Rano podejmujemy decyzję o wyjeździe. Jedziemy autobusem do Bayawan (108 P), a następnie do Dumaguete (85 P). Teren jest dość górzysty, jedziemy gruntową drogą wiodącą nad morzem, prace nad budową drogi betonowej rozpoczęto i widać już duże postępy. Za rok lub dwa dróg gruntowych już nie będzie, wpłynie to niewątpliwie na postęp w dziedzinie cywilizacji, wioski zmienią swój charakter, ale zapewne stracą malowniczość. W Dumaguete nocujemy w położonym w centrum, obok głównego parku i katedry, hotelu o nazwie C&L Suites Inn. Klimatyzowany, duży i czysty pokój dwuosobowy z łazienką i wliczonym w cenę obfitym śniadaniem kosztuje 890P. Jest pierwszy dzień Świąt, a mimo to wszystkie sklepy są otwarte, a handel idzie pełną parą. Nie zauważyliśmy w mijanych wioskach i miasteczkach oraz w samym Dumaguete jakichkolwiek oznak Świąt oraz nastroju świątecznego. Idziemy do portu i okazuje się, że wbrew wcześniejszym informacjom, jakie uzyskaliśmy w Dumaguete, jest bardzo dużo połączeń między wyspą Negros a portem w Dapitan na Mindanao. Kursuje supper ferry 3 x dziennie, bilet kosztuje 200P za klasę ekonomiczną oraz 300P za kajutę z klimatyzacją. Czas podróży wynosi 3 godz. Dłużej, bo 6 godzin płynie zwykły prom (bilet 120P), ale wypływa o 4 rano. Jeszcze inne linie oferują prom o 10 rano do Dapitan, a ponadto jest duża ilość promów na sąsiednią wyspę Siquijor, jeden prom dziennie na Bohol do Tagbilaran oraz połączenie promowe z Cebu. Wracając wstępujemy na mszę do pobliskiej katedry, gdzie właśnie zaczyna się nabożeństwo. Filipińczycy ubrani są jak na plażę. Msza odbywa się według katolickiego obrządku z kilkunastoosobowym chórem śpiewającym nieznane nam pieśni.

Dzień 22 * 26 Grudnia/środa * Dumaguete/Twin Lakes

Drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia jest normalnym dniem pracy. Jedziemy zobaczyć górskie jeziora Twin Lakes. Dojazd okazuje się dość trudny, ponieważ najpierw trzeba jechać jeepneyem 15 km do skrzyżowania dróg a następnie szukać okazji na dojazd do jezior. Ze znalezieniem jeepneya nie było kłopotów, w dalszą drogę zabiera nas motor wiozący już dwójkę pasażerów. Motor rusza w góry całkiem nieźle obciążony. Po kilku km dwójka Filipińczyków zsiada i już we trójkę jedziemy dalej. Okolica jest piękna, górzysta, dookoła soczysta zieleń, ale leje i w strugach deszczu dojeżdżamy do wejścia do parku narodowego (100 P). Jezioro zasnuły mgły, okolica jest nadal niezwykle urokliwa i godna polecenia. Po powrocie do miasta zastanawiamy się czy fotografować Filipińczyków czy też może rozpocząć fotografowanie cudzoziemców, jako bardzo ciekawych i egzotycznych obiektów. Dumaguete jest bowiem wielkim biurem matrymonialnym, głównym centrum na Filipinach, gdzie można kupić młodą żonę. Mężczyźni w wieku zdecydowanie średnim, po przejściach i z przeszłością, zniszczeni wszelkiego rodzaju używkami i zachodnim stylem życia przybywają tutaj w celu znalezienia młodej i świeżej żony, którą po podpisaniu odpowiednich dokumentów zabierają ze sobą za morza. Czy do lepszego życia?

Dzień 23 * 27 Grudnia/czwartek * Dumaguete – Cebu Island/Argao – Bohol Island/Loon – Loboc/Nuts Huts

Opuszczamy Dumaguete i łodzią płyniemy (47 P) do Santander na wyspie Cebu. Stąd autobusem dojeżdżamy do Argao (73 P) i po kilkugodzinnym oczekiwaniu przeprawiamy się promem na wyspę Bohol (95 P). Już o zmierzchu dopływamy do portu w Loon. Jedynym środkiem lokomocji do Tagbilaran jest autostop. Zabiera nas w końcu miły Filipińczyk swoim samochodem terenowym i za 100 P zawozi nas na miejski dworzec autobusowy, gdzie pomaga nam znaleźć autobus do Loboc. Ostatni odjeżdża o 18.00. Płacimy za bilet (30 P) i późnym wieczorem, po godzinnej jeździe zauważamy przy drodze duże ogłoszenie z nazwą poszukiwanego przez nas hotelu – Nuts Huts. Wysiadamy i przy świetle latarki maszerujemy polną drogą wśród palm około 750m, starając się omijać kałuże wody. Dochodzimy do stromego zbocza i wyłania się znak z nazwą hoteliku i strzałką skierowaną ostro w dół zbocza. Musimy jeszcze pokonać strome schody w ilości około 200 stopni i oczom naszym ukazuje się nasza bardzo ładna, ukryta wśród drzew, kolejna przystań, prowadzona tym razem przez belgijską parę młodych ludzi. Nocujemy nad samą rzekę w domku na palach (500 P). Po raz pierwszy na Filipinach pokoje wyposażono w moskitiery. Otacza nas dżungla.

Dzień 24 * 28 Grudnia/piątek * Bohol Island / Czekoladowe wzgórza

Atrakcją wyspy są czekoladowe wzgórza. Autobus zmierzający w kierunku Carmen (30 P) zawozi nas w ich pobliże. Wstęp kosztuje 25 P. Widok dość ciekawy, ale hałaśliwi turyści, bywalcy typowych wycieczek fakultatywnych odbierają urok temu miejscu. Zdegustowani schodzimy ze wzgórza. Zaczepia nas chłopak oferując przejażdżkę na motorze. Za 200 P motocyklista obwozi nas pomiędzy wzgórzami pokazując interesujące miejsca jak np. 8 wzgórz ułożonych w jednej linii. Objazd trwa 1,5h i jest bardzo ciekawy, bez niego wypad do czekoladowych wzgórz byłby porażką. Nie polecamy wyjazdu do Bilar do Parku Narodowego. Bilet wstępu jest bardzo drogi (100P od osoby), a jeśli dopisze szczęście można zobaczyć jedynie małpy przychodzące tutaj z okolicznej dżungli i oczekujące na jedzenie. W Nuts Huts zaproponowano nam masaż filipiński – godna polecenia forma relaksu. Belgijka prowadzi lodge od 10 lat. Gości podróżników z całego Świata, ale jesteśmy dopiero drugą polską parą w tym miejscu.

Dzień 25 * 29 Grudnia/sobota * Bohol Island / Wyraki

Drugą atrakcją wyspy są wyraki. Można je zobaczyć niedaleko miejscowości Corella, gdzie w ogrodzonym lesie, w naturalnych warunkach żyje obecnie 10 malutkich zwierzątek. Wyraki żyjące na wolności polują jedynie nocą i wtedy można je zobaczyć np. w Manado na Sulawesi. Populacja tych zwierzątek jest niewielka, ponieważ są wyłapywane przez Filipińczyków, zamykane w klatkach i pokazywane turystom jako ciekawostka przyrodnicza. Szczególnie Japończycy lubią fotografować się z tymi wdzięcznymi stworzonkami o ogromnych oczach. Nikomu jakoś nie przeszkadza fakt, że zwierzątka, przystosowane do nocnego trybu życia, szybko umierają w niewoli. Jesteśmy nimi zauroczeni. W Loboc idziemy do muzeum miejskiego, gdzie dowiadujemy się, że chór dziecięcy z Loboc odnosi sukcesy na arenie międzynarodowej, koncertuje w Europie m.in. w Czechach i na Węgrzech oraz był u Papieża Jana Pawła II. Oglądamy bardzo zniszczony kościół. Z Loboc jedziemy do Loay, miasteczka położonego kilka km za Loboc, bezpośrednio nad brzegiem morza. Tam trafiamy do starego domu z 1840 r, jednego z najstarszych na wyspie, którego jednym z właścicieli był Gubernator wyspy. Pięknie umeblowany starymi meblami posiada niepowtarzalną atmosferę. Zachwyt wzbudza bogato wyposażona biblioteka oraz doskonale zachowana kolekcja ubrań z dawnych lat z wiekową (bo 100-letnią), oryginalną suknią. Brak naturalnie łazienek, a ubikację stanowi dziura w podłodze, bambusową rurą połączona z dołem w ziemi. Wyobrażamy sobie, że zapach panujący w niektórych częściach domu nie należał do przyjemnych. Wieczorem, po ciekawie spędzonym dniu, łapiemy zatłoczony autobus do Loboc. Dosłownie wiszący na drzwiach konduktor każe nam wsiadać. Jedno z nas zostaje wciśnięte między tłum ludzi i podróżuje na dolnych stopniach, drugie wisi natomiast na ostatnim stopniu i buja się na zewnątrz autobusu, starając się nie odpaść na zakrętach. Obok nas wisi jeszcze kilku roześmianych Filipińczyków. W ten sposób jedziemy około 10 km górskimi serpentynami do Nuts Huts.

Dzień 26 * 30 Grudnia/niedziela * Bohol Island/Nuts Huts – Jagna – Camiguin Island

Do Loboc można również dostać się drogą wodną bezpośrednio z Nuts Huts (80P). Tam łapiemy jeepneya do Loay, skąd po paru minutach oczekiwania jedziemy autobusem do miejscowości Jagna. Odległość 40 km pokonujemy w ciągu około godziny. Ku naszemu zdumieniu dowiadujemy się w porcie, że właśnie zmieniono rozkład „jazdy” promów i nie ma statku, którym chcieliśmy dziś płynąć. Do Cagayan na Mindanao możemy wypłynąć dopiero o 23, a podróż trwa całą noc. Jest możliwość zakupu następujących biletów: 645 P w klasie pierwszej czyli kuszetka w dużej sali, kajuta na 4 osoby (890 P) oraz suite class za prawie 2000 P (kajuta dla 2 osób z prywatną łazienką). Nie chcąc czekać 12 godzin na prom szukamy innej możliwości dostania się na Mindanao lub na wyspę Camaguin. Okazuje się, że jest prywatna łódź, która czasami wozi ludzi na Camaguin. Odszukanie właściciela tej łodzi trwało godzinę, mieszka on około 6 km od Jagny. Po krótkich negocjacjach ustalamy cenę 100 USD i mamy płynąć zaraz. Marynarze wyglądają jak żywcem wyjęci z filmu o piratach. Wchodzimy na pokład i sadowimy się na dachu malutkiej łodzi, posiadajacej boczne stabilizatory. Płyniemy w sumie 3 godziny, od 12 do 15 po południu. Morze jest niezwykle spokojne, a pogoda słoneczna z doskonałą widocznością. Przed nami wysokie szczyty górskie. Wyspa Camaguin ma największą ilość wulkanów na świecie na 1 km2. „Piraci” dopływają do plaży na której kończy się na przygoda. W najbliższym resorcie bierzemy domek z łazienką za 900P z wiatrakiem, pokój klimatyzowany kosztuje 1800P. Dziewczyna w recepcji proponuje nam objazd wyspy małym motorowym jeepneyem, pojazdem kilkuosobowym, przerobionym na „autobus” ze zwykłego motocykla. Objazd wyspy z przewodnikiem – kierowcą z hotelu i zobaczenie wszystkich ciekawych miejsc to koszt 1800P, a wejście na wulkan Hibok-Hibok (5 godzin – wejście i zejście) to koszt 700P.

Dzień 27 * 31 Grudnia/poniedziałek * Camiguin Island / podróż dookoła wyspy

Decydujemy się zobaczyć wyspę. Przy głównej drodze jeden z mieszkańców oferuje objechać z nami Camiguin na jednym motorze w 3 osoby. Uzgadniamy cenę na 700P, ale najpierw musimy jechać 5 km do miasta Mambajao, które jest stolicą wyspy, aby zatankować motocykl. Za tankowanie płacą oczywiście turyści, bo chłopak nie ma pieniędzy. W sumie wychodzi 6,8 litra benzyny 93 oktan za 351 P ( litr benzyny kosztuje 47 pesos). Trasa ma liczyć około 100 km. Po kolei oglądamy: Tangub Hot Spring w miejscowości Naasag z kamienistą plażą i gorącymi prądami morskimi; Sunken Cementary, cmentarz, który został zatopiony podczas wybuchu wulkanu Hibok-Hibok w 1871; Tuasan Falls znajdujących się 5 km wewnątrz wyspy na końcu stromego wąwozu, którego dołem płynie rwący strumień a dookoła rośnie tropikalny las; lagunę w miasteczku Benoni z restauracją oferującą ryby (stoliki na molo, obok zbiorniki wodne pełne różnokolorowych ryb, osada domków na wodzie), Katibawasan Falls o wys.70m; Arden hot Spring resort – kilka basenów miejskich z ciepłą wodą. W porcie Benoni zasięgamy informacji na temat promów na Mindanao i okazuje się, że w Nowy Rok jest tylko jeden prom o 5.30 rano. Kończymy objazd wyspy po południu w Mambajao i oczywiście wynika mały problem z płaceniem za wycieczkę. Filipińczycy czasem bardzo dowolnie interpretują wcześniejsze ustalenia. Okazuje się, że oprócz kwoty za objazd musimy również pokryć koszty paliwa. Płynie z tego wniosek, że należy na każdym kroku myśleć jak Filipińczyk i zawsze przewidywać podobne sytuacje. Nowy Rok witamy w domku oglądając sztuczne ognie nad palmami.

Dzień 28 * 1 Stycznia 2008/wtorek * Camiguin Island / walka kogutów

W pierwszy dzień Nowego Roku jesteśmy sami w całym hotelu. Na noworoczne śniadanie dostajemy naleśnik z mango i bananem. Brak jest jakiegokolwiek świątecznego nastroju. Wszędzie panuje lekki nieład, a Filipińczycy zachowują się jak zwykle, więc na wszystko mają czas, praca nie zając i nie ucieknie, z zapałem oddają się swojemu ulubionemu hobby, czyli spaniu gdzie popadnie. Po południu jedziemy do Mambajao obejrzeć walki kogutów. Motorowy Jeepney- liliput zawozi nas na miejsce (6P) i wchodzimy na widownię (20 P) okalającą arenę, na której pierwsze tego dnia koguty przygotowywane są do walki. Najpierw dwóch właścicieli kogutów musi się zgodzić na ich walkę. Po osiągnięciu porozumienia przytwierdzają do jednej z nóg koguta bardzo ostry brzytwę i udają się z ptakami na ogrodzoną arenę, bardzo przypominającą miejsca walk gladiatorów, naturalnie w o wiele mniejszej skali. Od właściciela areny musimy uzyskać zgodę na robienie zdjęć podczas walki. Zostajemy przez niego zaproszeni do loży honorowej. Przed walką właściciele prezentują publiczności swoich ptasich gladiatorów, później oddają koguty osobom prowadzącym walkę. Wtedy następują zakłady. Trwa to do 2 minut i zaczyna się walka. W dniu dzisiejszym obstawiano w wysokości 500-700P. Sama walka trwa krótko 2-3 minuty. Koguty wzlatują w powietrze i uderzają nogami w przeciwnika. Mając ostry nóż na nodze kaleczą przeciwnika, poza tym atakują dziobami. Pierwsza walka kończy się dotkliwym poranieniem przeciwnika, ale pokonany jeszcze żyje. Właściciel zwycięskiego koguta otrzymuje 3000P. Czekamy na drugą walkę obserwując około setki zgromadzonych na widowni mężczyzn. Kilku właścicieli kogutów szuka przeciwników dla swoich ptaków. W końcu, po kilkunastu minutach, jest druga para kogutów do walki. I znów pokonany kogut wygląda strasznie, cały jest we krwi, ale jeszcze żyje. Zostaje dobity poza areną przez swojego hodowcę, który kilka minut wcześniej głaskał jego pióra i całował go po dziobku. Bo przecież Filipińczycy najbardziej na świecie kochają swoje koguty, ale chyba jeszcze bardziej hazard, ponieważ potrafią przegrywać w zakładach ogromne sumy pieniędzy, a nierzadko dorobek całego życia w postaci np. domu. Nie czekamy na następne walki, ponieważ to krwawe widowisko jakoś nas nie pasjonuje. Należy jednak wiedzieć, że jest to jedyny hazard dozwolony przez władze na wyspach.

Dzień 29 * 2 Stycznia/środa * Camiguin Island – Mindanao Island/Balingoan –

Cagayan de Oro – Kibawe

Wczesnym rankiem wyruszamy promem z Benoni do Balingoan na wyspie Mindanao (120P). Czas podróży to 1 godz. W Balingoan idziemy około 300 m do dworca autobusowego, skąd odjeżdżają autobusy do Cagayan de Oro (czas przejazdu niecałe 2 godziny) (110 P), gdzie na bardzo dużym dworcu autobusowym szukamy środka lokomocji do Tacurong. Niestety okazuje się, że do Tacurong ostatni autobus odjechał godzinę temu czyli o godz. 11.00. Jemy lunch w małym dworcowym barze. Młody Filipińczyk proponuje nam różne potrawy, z których wybieramy najmniej egzotyczną i naszym zdaniem najbardziej bezpieczną, czyli nóżki z kurczaka, jajko gotowane i do tego michę ryżu. Szok przeżywamy przy płaceniu rachunku za ten skromny posiłek, ponieważ opiewa on na 216 P. Każda noga kurczaka kosztuje 50 P! Płynie z tego kolejna nauka, że należy pytać się o koszt potraw przed konsumpcją, ponieważ Filipińczyk zawsze może wziąć cenę z kosmosu. Po ekskluzywnym lunchu podejmujemy decyzję o wyjeździe do Kibawe – małego miasteczka zlokalizowanego wśród gór wewnątrz Mindanao, licząc na znalezienie tam jakiegoś hotelu. Jedziemy autobusem bez klimatyzacji (215 P). Według informacji konduktora autobus ma jechać 6 godzin, ale pokonuje trasę w 4 godz. Przed odjazdem przydarza się nam się przygoda – konduktor informuje, że autobus odjeżdża za 5-10 minut, więc jest czas aby kupić kilka ciastek w sklepiku obok na długą podróż. W tym momencie autobus odjeżdża i z trudem udaje się nam go dogonić i zatrzymać. Takich sytuacji w czasie tej podróży było kilka. Na przystankach autobus ruszał po 1 minucie, mimo informacji, że postój będzie trwał 10 minut. Wydaje się, że Filipińczycy nie przywiązują żadnej wagi do takich informacji a pasażer sam musi pilnować swojego autobusu. Kibawe jest małą mieściną zamieszkałą przez 15.000 osób, wliczając w to okoliczne wioski. Mieścina ma parterową zabudowę, centralnym punktem jest targowisko i dworzec autobusowy. Znajdujemy lodge – Dumapias Traveller’s Inn, który okazuje się sympatycznym prywatnym hotelikiem z miłą atmosferą. Dostajemy najlepszy pokój, który jest małą, ale czysta norą z dwoma łóżkami i „łazienką” w stylu czysto filipińskim, do której należy wchodzić w „obuwiu i w rękawiczkach” i broń Boże nie dotykać czegokolwiek – o kąpieli w tym miejscu nawet nie myśleliśmy. Koszt hotelu wynosi 350 P za noc. W trakcie kolacji w małej restauracji blisko dworca stanowimy dość dużą atrakcję. W trakcie rozmowy okazuje się, że po raz pierwszy w swoim życiu widzą zagranicznych turystów podróżujących bez towarzystwa Filipińczyka. Jedynymi obcokrajowcami przybywającymi tutaj są podstarzali mężczyźni po przejściach czyli mężowie młodych Filipinek z okolicznych wiosek. Po powrocie do lodgu dowiadujemy się, że jedyny hotel w tym mieście funkcjonuje od 5 lat a my jesteśmy pierwszymi zagranicznymi turystami którzy w tym hotelu nocują. Wieczorem poznajemy młodego, 31-letniego nauczyciela, który od 3 lat uczy w szkole w wiosce górskiej plemienia Manobo. Po krótkiej dyskusji z nauczycielem decydujemy, że zostajemy na jeden dzień w Kibawe i jutro z samego rana jedziemy z nim do całkowicie odciętej od cywilizacji wioski.

Dzień 30 * 3 Stycznia/czwartek * Kibawe / wyprawa do wioski plemienia Manobo – Pinamula

Rano dwoma motocyklami ruszamy do wioski Pinamula. Docieramy do niej po przejechaniu 30 km i 2 godzin marszu w terenie górzystym. Mieszka tu około 300 osób z plemienia Manobo, które zajmują się uprawą małych poletek ziemi oraz hodowlą zwierząt (świnie, bawoły, kury). Oglądamy szkołę oraz kościoły rzymsko-katolicki i babtystów. Do Kibawe docieramy późnym popołudniem. Istotna informacja dla podróżników to brak możliwości wymiany pieniędzy jak również bankomatów. Wieczorem mieliśmy sposobność skosztować nowy owoc – jackfruit – o bardzo lepkim, kleistym soku, po którym ręce wyglądają jak oblepione gumą. Mydłem tego zmyć nie mogliśmy. Jedyną metodą to umyć ręce w benzynie lub w oleju palmowym. Mieszkańcy Kibawe przestrzegali nas przed jazdą do Tacurong następnego dnia, bowiem obawa przed muzułmanami jest bardzo duża.

Dzień 31 * 4 Stycznia/piątek * Kibawe – Tacurong – Surallah – Lake Sebu/T’Boli

O świcie autobusem odjeżdżamy do Tacurong (190 P). Po piętnastu km od Kibawe nagle zostajemy sami w autobusie, który na początku był pełen pasażerów. Jesteśmy lekko zaniepokojeni. Z mapy wynika, że dojeżdżamy do granicy pomiędzy prowincjami Bukidnon a Cotabato. Okazuje się, że prowincja Cotabato jest muzułmańska i w najbliższym miasteczku widzimy meczety i pierwsi muzułmanie wsiadają do autobusu. Powoli autobus się zapełnia. Więc nie ma przemieszczania się ludności pomiędzy prowincją o religii chrześcijańskiej a prowincją muzułmańską. Podróż do Tacurong trwa 3,5 h. Już przed Matalam pojawiły się patrole policyjne z bronią ostrą. Jest jednak spokojnie, a mieszkańcy nie są wrogo do nas usposobieni. Muzułmańskie Tacurong jest stolicą prowincji Sultan Kudarat. W banku jest możliwość wybrania pieniędzy z bankomatu. Z Tacurong (dworzec autobusowy jest dość daleko od centrum miasta) jedziemy autobusem do miasta Koronadal, tutaj nazywanego Marsel (35 P), kolejnym autobusem docieramy do Surallah (22 P) i jeepneyem do Lake Sebu (25 P). Zaskoczenie nasze jest ogromne. Spodziewaliśmy się zobaczyć plemiona T’Boli mieszkające nad jeziorem, a naszym oczom ukazał się kurort wypoczynkowy o wysokim standardzie z wrzeszczącą muzyką i tłumem ludzi bynajmniej nie z plemienia T’Boli. Widzimy kilkanaście usytuowanych nad brzegiem jeziora restauracji, nowoczesne samochody na parkingach i tłum ludzi – jest piątek i zaczyna się weekend. Jezioro Sebu jest popularnym miejscem, gdzie spędzają koniec tygodnia mieszkańcy Davao i General Santos. Kierowca Jeepneya zawozi nas do najlepszego hotelu w tym miejscu, opisywanego w Lonely Planet. Pokój kosztuje 650 P i jest pięknie położony na stoku stromego zbocza z pięknym widokiem na jezioro. Miłą atmosferę psuje okropny hałas, mieszają się różne rodzaje muzyk, gdzieś w tle rozbrzmiewa wszechobecne videoke, zapowiada się nieprzespana noc. Szukamy więc innego cichego miejsca na nocleg. Po przejściu wzdłuż jeziora kilkuset metrów od hałaśliwego hotelu znajdujemy bungalowy położone tuż nad jeziorem tak, że weranda zbudowana jest na palach wbitych w dno jeziora. Urokliwe miejsce o nazwie Artacho Resort. Koszt bungalowu 700 P. Zamawiamy kolację w postaci smażonej tilapii, która jest tu słynna ze względu na doskonałe, delikatne mięso. Co otrzymujemy? Wielką michę o średnicy 30 cm, a w środku coś w rodzaju zupy rybnej z warzywami i z pływającą usmażoną rybą. Warzywa są pyszne, pomidorki, ogórki, cebula, jakieś zielone warzywa, kalarepa i fasolka szparagowa, która po spróbowaniu okazała się ostrą papryką chilly.

Dzień 32 * 5 Stycznia/sobota * Lake Sebu/T’Boli – Surallah – General Santos – Davao

Noc jednak nie mija spokojnie, ponieważ nawet do tego, wydawałoby się spokojnego, hoteliku dociera hałaśliwa muzyka w postaci jednostajnego łomotu. Rano zamierzamy odszukać w miasteczku ludzi z plemienia T’Boli. Mamy nadzieję na zrobienie ciekawych zdjęć. A po południu wiejemy stąd, bowiem drugiej nocy nie przeżyjemy. Najpierw odwiedzamy muzeum plemienia T’Boli zorganizowane w typowym jednoizbowym, długim na 15 m, plemiennym domu. Zastajemy tam kilka osób, które na naszą prośbę ubierają się w oryginalne stroje. Typowe wioski plemienne znajdują się w górach, ale trudno uzyskać konkretne informacje. W następnym, odległym o 3 km, miasteczku trafiamy na targ i wreszcie mamy okazję poczynić ciekawe obserwacje – wiele kobiet nosi oryginalne stroje i nakrycia głowy plemienia T’Boli. Tutaj jednak spotykamy się z żądaniem zapłaty za zrobienie zdjęć. Po południu jedziemy przez Surallah do Koranadal. Tam na dworcu autobusowym przechodzimy przez kontrolę policyjną identyczną jak na lotniskach przy wejściu do samolotu łącznie z prześwietlaniem bagażu. Sporo żołnierzy z ostrą bronią. Okazuje się, że przed 6-ma miesiącami miał miejsce zamach bombowy, w którym jedna osoba zginęła a sporo zostało rannych. Jedziemy do General Santos (60 P), następnie do Davao (140 P). Po drodze widzimy potężny wulkan Apo. Bardzo dobrą, asfaltową i szeroką drogą jedziemy 4 godz. Przed Davao zatrzymuje nas patrol policji, wszyscy mężczyźni muszą wysiąść z autobusu. Nasze plecaki nie wzbudzają zainteresowania, udzielamy jedynie informacji, skąd jesteśmy. Bagaże innych pasażerów są dokładnie sprawdzane. W Davao jesteśmy już wieczorem o godz. 19.00. Pierwszy raz jedziemy taksówką z dworca autobusowego do hotelu odległego o 2 km od dworca. Koszt to tylko 100 P, bowiem ta forma transportu jest w Davao bardzo tania, a obserwujemy brak tricykli. Hotel leży w centrum miasta, pokój z łazienką i gorącą wodą kosztuje 800 P.

Dzień 33 * 6 Stycznia/niedziela * Davao – Butuan

Davao jest dużym miastem z szerokimi ulicami. Idziemy zwiedzić dwie świątynie: nowoczesną, buddyjską i starszą, taoistyczną. Przyjęcie w obu jest bardzo ciepłe, możemy poruszać się wszędzie i robić zdjęcia. Jest niedzielny poranek około 9 rano. Na wspólną modlitwę zebrało się po około 30 osób w każdej ze świątyń, oddalonych od siebie o około 400 m. W centrum miasta oglądamy katedrę Św. Piotra. Po południu jedziemy do Butuan na północnym skraju wyspy (446 P). Odległość 280 km pokonujemy w ciągu 7 godzin. Podróż jest bardzo wygodna, lecz panuje chłód, do autobusu trzeba zabrać skarpetki, coś na szyję i gruby sweter. Droga jest szeroka, często czteropasmowa, bardzo malownicza, widoki piękne a mijane miasteczka są czyste i schludne. Przyjazd do Butuanu następuje około 8 wieczorem. Znajdujemy hotel w centrum miasta z pokojem za 800 P. Cechą charakterystyczną tego miasta okazuje się płynący środkiem ściek, mężczyźni załatwiający swoje potrzeby na ściany budynków, nieprzyjemny zapach unoszący się w powietrzu i królujące w środku tego śmietnika kramiki z jedzeniem. Cóż za inny widok w porównaniu z czystą południową częścią wyspy!

Dzień 34 * 7 Stycznia/poniedziałek * Butuan – Surigao – Leyte Island/Maasin

Rano udajemy się autobusem do Surigao (112 km, 150 P), skąd chcemy przeprawić się na wyspę Leyte. Z dworca jedziemy malutkim jeepneyem do oddalonego o 1 km od centrum miasta portu. Okazuje się, że jest to port obsługujący promy na wyspę Siargao, kurortu wypoczynkowego nad Pacyfikiem, słynącego z doskonałych warunków do surfingu. Promy na wyspę Leyte odpływają natomiast z miasteczka Lipatan, oddalonego o 14 km, dokąd musimy dojechać tricyklem (150 P po długim targowaniu). Docieramy do kolejnego portu o godzinie 12 i widzimy prom stojący przy nabrzeżu pełen pasażerów i marynarzy krzątających się wokół niego, najwyraźniej szukujący się do wypłynięcia w morze. W poprzednim porcie uzyskaliśmy informację, że odpływa on o 13. Kasy już są zamknięte, napotkany strażnik informuje nas, że możemy kupić bilet na następny prom o godz. 4 rano następnego dnia. Jednak udaje się nam jakoś kupić bilety (165P) przekonując załogę promu i wpadamy na pokład w ostatnim momencie przed jego odpłynięciem. Brakuje jakichkolwiek wolnych miejsc, siedzimy więc na górnym pokładzie na naszych plecakach. Prom płynie 4 godziny do Liloan.

Po drodze mijamy wyspę Limasawa słynącą z faktu, że była pierwszą wyspą filipińską, na której wylądował Magellan i tutaj, dnia 31.03.1521 r została odprawiona pierwsza msza Święta na ziemi filipińskiej. Podróżując promem zawsze należy kupić na lądzie prowiant na drogę, ponieważ zaopatrzenie kantyn jest zwykle bardzo mizerne. Dworzec autobusowy w Liloan znajduje się kilkaset metrów od portu. Jest po 17 po południu i dowiadujemy się, że nie ma już dziś żadnych autobusów. Na dworcu stoi kilka małych busów. Próbujemy dogadać się z kierowcą na kurs do oddalonego o 2,5 godz. jazdy Maasin. Niestety zgodnie z panującym na Filipinach zwyczajem busy odjeżdżają gdy wszystkie miejsca są zajęte lub gdy reszta pasażerów zapłaci za pozostałe wolne miejsca. W takiej samej sytuacji jest kilkoro innych pasażerów. W końcu dobijamy targu i za bajońską kwotę 170 P od osoby ruszamy. W Maasin znajdujemy ładny i czysty hotel na 3 piętrze w centrum miasta (500 P).

Dzień 35 * 8 Stycznia/wtorek * Maasin – Hilongos – Cebu Island/Lapu Lapu

Rano szukamy promu na wyspę Cebu. W porcie w Maasin dowiadujemy się, że w dniu dzisiejszym statków odpływających na Cebu nie będzie, ostatni odpłynął dzisiaj o 8 rano. Urzędniczka w informacji portowej stwierdza, że najbliższy prom na Cebu odpływa o godz. 11 z miejscowości Bato oddalonej o 30 km od Maasin. Wracamy więc szybko do hotelu, pakujemy się i szukamy autobusu do Bato. Jest godzina 10 rano i mamy niewielkie szanse na zdążenie na ten prom. Idąc ulicą do centrum zatrzymujemy mały autobus i okazuje się, że on jedzie do Bato. Mówimy kierowcy o naszym problemie, wykazuje on, o dziwo, daleko idące zrozumienie i w ciągu 30 minut dowozi nas do małej , nadmorskiej miejscowości. Przy nabrzeżu portowym stoją 2 statki. Okazuje się jednak, że żaden z nich nie płynie na Cebu, najbliższy statek na interesującą nas wyspę jest o 9 wieczorem. Ponownie okazuje się, że informacja udzielona nawet przez urzędników państwowych w porcie niekoniecznie jest zgodna z prawdą. Flilipińczycy udzielają przedziwnych, wykluczających się wzajemnie informacji, czasami myślimy, że mówią cokolwiek, aby tylko zostawiono ich w świętym spokoju. Filipińczyk musi bowiem udzielić jakiejkolwiek informacji i odpowiedzieć na zadane pytanie, albowiem jeśli tego nie uczyni wówczas zachowa się niehonorowo i „straci twarz”. Natomiast zupełnie nie jest istotne, czy udzielona odpowiedź jest prawdziwa. Najważniejsze jest, aby odbiorca odniósł wrażenie, że Filipińczyk wykonał swoją pracę i pomógł pytającemu. Czasem pytaliśmy o drogę np. do hotelu i zawsze otrzymywaliśmy wyczerpujący opis drogi, jaką mamy do przebycia. I zupełnie nie było ważne, że pytana osoba kompletnie nie miała pojęcia ani o danym hotelu, ani o jego położeniu. Najważniejszy jest fakt, że udzieliła wyczerpujących wyjaśnień. A że kompletnie nieprawdziwych? A kogóż mogą interesować takie nic nie znaczące szczegóły? Wyglądamy na dość mocno zakłopotanych. W porcie otrzymujemy kolejną informację, że za 20 minut odpływa statek z portu Hilongos, oddalonego o 8 km od Bato. Tylko, czy tym razem to prawda? Łapiemy jednak tricykla i za 100 P jedziemy jak wariaci do następnego miasteczka. Tam widzimy stojący statek, który rzeczywiście płynie na Cebu do miasta Cebu. Jako ostatni wchodzimy na pokład i tu czeka nas kolejne zaskoczenie, ponieważ jest brak jakichkolwiek ławek. Natomiast na pokładach zarówno odkrytych jak i zamkniętych znajdują się piętrowe łóżka. Koszt promu 268 P. Podróż trwa 3 godz. 45 min. W Cebu deszcz leje jak z cebra. Naszym oczom ukazuje się wielka aglomeracja. Potężne mosty łączą miasto Cebu z wyspą Lapu-Lapu. Decydujemy się na nocleg w pobliskiej miejscowości Lapu-Lapu położonej na wyspie o tej samej nazwie. Taksówkarz za 250 P zawozi nas do hotelu. Hotel jest reklamowany w Lonely Planet, nosi nazwę Kontiki Club. Jest on usytuowany po wschodniej stronie wyspy, w dość brudnej, zaniedbanej dzielnicy, przy końcu podziurawionej, gruntowej ulicy tuż obok śmietniska. Pierwsze wrażenie jest okropne, zastanawiamy się czy wiać zaraz czy za chwilę. Leje okropnie. Pokój standardowy za 30 USD nie nadaje się do spędzenia nocy. Prosimy o pokazanie pokoju luksusowego, położonego w murowanym budynku. Okazuje się, że pokój ten jest nieporównywalnie lepszy, z pięknym widokiem na morze, czystą i dużą łazienką w kolorze niebieskim. Decydujemy się tu zostać. Koszt tego pokoju po negocjacjach 35 USD za noc.

Dzień 36 * 9 Stycznia/środa * Lapu Lapu – Cebu City – Lapu Lapu

Rano, jeepneyami z trzema przesiadkami, dojeżdżamy do downtown czyli starej części miasta Cebu. Wszędzie kurz i smog. Wysiadamy przy katedrze i docieramy do Bazyliki Santo Nino – głównego centrum religijnego Cebu. Zachwycamy się przepięknymi freskami na suficie. Naprzeciwko Bazyliki znajduje się krzyż Magellana. Na ulicy rozstawione są uliczne kramy, możemy zaobserwować także spożywanie baluuta czyli kaczego lub, rzadziej, kurzego jajka, zawierającego w środku 3-tygodniowy zarodek – tradycyjnej i bardzo popularnej „ potrawy” na Filipinach. Odwiedzamy market, na którym można kupić wszystko: owoce, warzywa, sprzęt gospodarstwa domowego, odzież oraz wszędobylskie koguty. Przez targowisko płyną ścieki, cuchnie moczem, ludzie są brudni, ale uśmiechają się i koniecznie chcą zrobić sobie z nami zdjęcia. Po kilku godzinach pobytu w starym mieście jedziemy taksówką za 150 P do Lapu-Lapu. Tutaj, 27 kwietnia 1521 r., zginął Magellan śmiertelnie raniony przez miejscowego wodza Lapu-Lapu. Ku jego czci zbudowany został obelisk. Jest również pomnik wodza Lapu Lapu. Wyspa zrobiła na nas przygnębiające wrażenie, łącznie z miastem Cebu. Jest to wielka, zatłoczona aglomeracja. Wracamy do hotelu na piechotę i obserwujemy życie mieszkańców. Kilka małych domków usytuowanych na powierzchni ok. 10 na 10 m, pomiędzy którymi biegają kury i świnie. Jest ogromna liczba dzieci, panuje wielki bałagan, brud i smród, a wszędzie czuć zapach moczu. Typowe slumsy. Już o zmierzchu wracamy do hotelu. Pobyt w tym hotelu godny polecenia z uwagi na cenę, dość atrakcyjną jak na miasto Cebu i dobre warunki mieszkaniowe (tylko w budynku murowanym).

Dzień 37 * 10 Stycznia/czwartek * Cebu – Palawan Island/Puerto Princesa – Taytay

O 7 rano zamówiona taksówka podjeżdża pod hotel i kierowca żąda 550 P za kurs na lotnisko. Po kilkuminutowych targach cena spada do 200 P. Przygoda zaczyna się po przejechaniu 2/3 kursu. Nagle taksówka zatrzymuje się i kierowca próbuje przez dłuższą chwilę ponownie uruchomić samochód. Po kilku bezowocnych próbach oznajmia nam, że zabrakło mu benzyny. Typowa sytuacja na Filipinach – śpieszymy się na samolot, a taksówce brakuje paliwa. Na szczęście przejeżdżający jeepney zatrzymuje się i z przesiadką dojeżdżamy na czas na lotnisko. Od Dumaguete zastanawialiśmy się czy bilet elektroniczny tam wystawiony będzie prawdziwy i zostaniemy wpuszczeni do samolotu. Okazało się, że jesteśmy na liście pasażerów. Lot samolotem trwa 1 godzinę. W końcowej fazie lot odbywał się wzdłuż wybrzeża Palawanu, tak więc widzieliśmy z lotu ptaka całą północną stronę wyspy łącznie z morzem południowo-chińskim po jej drugiej stronie. Wyspa jest niezwykle górzysta i wąska. Puerto Princessa, okazuje się być dużym parterowym miastem z lotniskiem w bezpośrednim jej sąsiedztwie. Tricyklem jedziemy na odległy o 8 km dworzec autobusowy (100P), gdzie funkcjonują tylko dwie linie, z których jedna obsługuje północ wyspy, a druga południe. Autobusy jeżdżą co 2 godziny, jest ich po 6 dziennie w każdym kierunku. Ostatni odjeżdża o godz. 14. Do interesującej nas miejscowości Taytay bilet kosztuje 220P, podróż trwa 6 godzin. Pogoda jest przepiękna, temp. 30 stopni ciepła, niebo bez jednej chmury. Do Roxas (140 km) jedziemy drogą betonową, natomiast z Roxas do Taytay (kolejne 68 km) droga jest gruntowa na szerokość jednego samochodu. Aktualnie trwa jej budowa i wielkie koparki i spychacze pracują w głębokim błocie. Wiosek jest niewiele, od czasu do czasu zauważamy jakieś zabudowania. W czasie monsunu droga ta jest całkowicie nieprzejezdna. W Taytay znajdujemy hotel Casa Rosa położony na wzgórzu z widokiem na zatokę. Urzeka nas swoją atmosferą, bungalowy umiejscowione w dużym ogrodzie, przemiła obsługa. Największą atrakcję stanowi jednak dostępna dla gości łazienka, której dach tworzą gałęzie rosnących wokół tropikalnych drzew. Umywalkę zrobiono z oryginalnej, ogromnej muszli. Koszt hotelu to 350 P. Około 20 gaśnie światło w całym mieście. Po 5 minutach włącza się hotelowy generator prądu, ale światło jest tylko do 22.

Dzień 38 * 11 Stycznia/piątek * Taytay – El Nido

Główną atrakcją miasta jest fort z roku 1667 położony nad morzem oraz dość stary kościół, w którym do dzisiejszego dnia są odprawiane msze. Z uwagi na brak banku i bankomatów walutę można wymienić jedynie w sklepie. Nowiutkim jeepneyem jedziemy do El Nido (150 P, czas przejazdu 2,5 godz.). Położone nad przepiękną zatoką małe, rybackie miasteczko posiada nieco ponad 150 miejsc noclegowych. W okresie, w którym przyjechaliśmy prawie wszystkie miejsca hotelowe były zajęte a ceny bardzo wysokie, nawet dużo ponad 100 USD za pokój. Po dość długim poszukiwaniu wchodzimy do travellers inn czyli hotelu i restauracji dla podróżników. Właściciel mówi, że ma jeden jedyny wolny pokój, na widok którego wybuchamy śmiechem. Malutkie pomieszczenie ma wymiary 2 x 2 m, posiada drewniane łóżko w kształcie łzy, a miejsce jest jedynie na wentylator i bagaż. Wprost z tej dziupli wychodzi w morze taras, o który z hukiem rozbijają się fale. Do pokoju wchodzi się poprzez wahadłowe, wysokie na metr i zamykane na skobel drzwi prowadzące do jadalni i kuchni. Od tych pomieszczeń oddziela nas jedynie firanka. Właściciel zastanawiał się czy będziemy mogli zasnąć przy przeraźliwym hałasie, jaki wytwarzały morskie fale. Decydujemy się jednak tu zostać ( 750 P ze śniadaniem, bez – 600 P). Łazienki w pokoju brak, więc właściciel udostępnia nam własną. Hotel ten oferuje dania ze zdrową żywnością. Na lunch otrzymujemy pięknie podane, barwne dania, delektujemy się niespotykanymi smakami potraw. Po lunchu odwiedzamy Art Cafe prowadzoną przez Szwajcarkę, która jako pierwsza cudzoziemka przybyła do El Nido ponad 10 lat temu. Jest to sympatyczne miejsce, typowa kafejka dla podróżników, oferująca wszelkiego rodzaju pomoc np. w postaci rezerwacji biletów lotniczych na cały świat czy też organizacji pobytu i wycieczek po Palawanie. Następnie zapuszczamy się w biedną dzielnicę El Nido położoną wzdłuż brzegu morskiego. I znów oglądamy slumsy, biedę, brud i nędzę. Drewniane domki zbudowane są często na palach, bowiem morze w czasie przypływu podchodzi pod same domy. Wszystkie nieczystości, brudy i odpadki są wrzucane bezpośrednio do wody, cuchnie okropnie, a w tym śmietniku bawią się gromady dzieci i płynie niczym niezmącone, hałaśliwe życie. Kolację jemy w restauracji Pura Vida prowadzonej przez Austriaka Wolfganga Winkler, który hotelową i gastronomiczną działalność rozpoczął tutaj 7 lat temu i przebywa w El Nido od listopada do końca maja, natomiast drugie pół roku spędza z rodziną w Austrii – żona jest oczywiście Filipinką. Wyjeżdżając do Europy zamyka interes, ponieważ (jak twierdzi) nie może powierzyć tubylcom czegokolwiek, gdyż ze względu na wrodzoną nieodpowiedzialność zniszczyliby wszystko. Austriak opowiada nam o szokujących nas zwyczajach Filipińczyków, którzy bardzo niefrasobliwie podchodzą do śmierci innej, nawet bliskiej osoby. Dobra materialne są dużo ważniejsze. Jeśli np. zostanie popełnione morderstwo to zabójca może uniknąć kary, jeśli kupi jakieś dobra materialne rodzinie ofiary np. telewizor. W zasadzie życie ludzkie wycenione jest na 100.000P i policja odstępuje od aresztowania sprawcy zabójstwa, jeśli rodzina zabitego zgodzi się na „odszkodowanie za śmierć” czyli przyjmie określoną kwotę oraz stwierdzi, że zabójca postąpił słusznie. Podobnie jest w przypadku sprawcy wypadku – wystarczy zakup jakiejś rzeczy, aby rodzina odstąpiła od roszczeń i powiadamiania organów ścigania. Te opowieści potwierdza historia jednego z jego pracowników, który spowodował wypadek, jadąc samochodem potrącił dziewczynę. Chcąc uniknąć sądu i kary zapłacił rodzinie potrąconej 1000 EUR i sprawa zastała zakończona. Bliscy dziewczyny nie mieli żadnych innych roszczeń, pomimo tego, że pozostała ona do końca życia kaleką. Filipińczycy są zresztą nacją żyjącą dniem dzisiejszym, jakby jutro nie istniało. Raczej nie zawracają sobie głowy planowaniem czegokolwiek, a widać to choćby po tym, jak doskonale potrafią zniszczyć środowisko naturalne wokół siebie – łowienie ryb dynamitem spowodowało zniszczenie raf koralowych, trudno znaleźć na wyspach lasy czy jakiekolwiek dzikie zwierzęta, a upodobanie do zaśmiecania własnej ojczyzny jest naprawdę zastanawiające. Filipińczycy, podobno najszczęśliwszy naród w Azji, pracować nie lubią i nigdy po sobie nie sprzątają. Wszelkiego rodzaju śmieci wyrzucają za okno samochodu lub za burtę łodzi, z tego powodu spada np. pogłowie żółwi, bowiem połykają one plastikowe butelki i się dławią. Według Austriaka Filipińczyk to osoba, która zniszczy wszystko, zabije każdą zwierzynę i wytnie wszystkie lasy bez zastanowienia i z miłym uśmiechem na twarzy…

Do El Nido nie dociera wielu zagranicznych turystów. Trudno tutaj się dostać. Z Puerto Princessa latają małe samoloty kilka razy w tygodniu, a z Manili 3 razy dziennie małe awionetki 6 osobowe obsługujące 3 resorty położone na wyspach. Dopiero wybudowanie dobrej drogi z Puerto Princessa może zwiększyć liczbę turystów. Łódź do Port Burton płynie 6-7 godzin (1500 P).

Dzień 39 * 12 Stycznia/sobota * El Nido / Archipelag Bacuit

Dzisiejszy dzień przeznaczamy na zwiedzanie okolicznych wysp Archipelagu Bacuit. Palawan został zasiedlony dość późno bowiem, bo dopiero pod koniec XIX wieku, ponieważ, ze względu na klimat, warunki życia na wyspie są dość ciężkie i umieralność pierwszych osadników była wysoka. Również wśród tubylców szczególnie malaria zbierała obfite, śmiertelne żniwo. Malaria wciąż występuje na południu wyspy, w górach. Północ uważana jest za wolną od tej choroby. Także dziś jest trudno uzyskać pomoc lekarską, jedyny szpital funkcjonuje w Puerto Princessa. W przypadku zagrożenia życia można jedynie liczyć na szczęście. Podróż łodzią motorową odbywamy razem z europejskim turystą, któremu obowiązkowo towarzyszy młoda i piękna Filipinka. Jest to pewnego rodzaju norma, zauważamy, że zdziwienie budzi Europejczyk bądź Amerykanin, któremu towarzyszy nie-Filipinka. W czasie całego dnia odwiedzamy Snake Island, następnie jaskinię Cudugman, gdzie oglądamy nietoperze i formacje skalne w grocie. W oddali widzimy Wyspę Żółwi, do której nie wolno przybijać. Następnie płyniemy wzdłuż wyspy Matinloc, podziwiamy Secret Beach, a następnie płyniemy wzdłuż Tapiutan Island. Tutaj też widzimy domostwa urządzone w grotach przez tubylców utrzymujących się z łowienia ryb dynamitem. Po lunchu przepływamy obok Mantinloc shrine i wypływamy na szerokie, wzburzone dziś morze. Opływamy wyspę Mantinloc i kierujemy się na jej część południową, gdzie wpływamy do urokliwej laguny Hidden Lagoon. Później kierujemy się na Helikopter Island gdzie oglądamy wielką grotę. Ostatnią wyspą jest Cadlao i Paradise Beach. Koszt tej całodniowej wycieczki łącznie z lunchem na wyspie wynosi 800 P od osoby. Porównujemy naszą wycieczkę z innymi ofertami na wyspie i dochodzimy do wniosku, że nasz Austriak jest instytucją godną polecenia, ponieważ płynęliśmy szybką, nowoczesną łodzią w 4 osoby + przewodnik. Miejscowi proponują za cenę 450 P płynięcie lokalną łodzią motorową zabierająca 10 osób, trasa to jedynie 3 wyspy zlokalizowane wewnątrz archipelagu i o wiele krótszy czas trwania eskapady.

Dzień 40 * 13 Stycznia/niedziela * El Nido – Puerto Princesa

O świcie wyjeżdżamy z El Nido autobusem z powrotem do Puerto Princessa (300 P). Ciągłe opady deszczu uniemożliwiają wydostanie się z El Nido łodzią do Portu Barton. Jedzie z nami młody Filipińczyk, który jest ciężko chory lub uległ wypadkowi. Jest wieziony do Puerto chyba do szpitala. Możemy się przekonać, udzielenie pomocy rzeczywiście stanowi istotny problem. Podróż trwa 7 godzin. Hotel w Puerto Princessa kosztuje 890 P za nocleg bez śniadania. Podejmujemy decyzję o pozostaniu tutaj do końca naszego pobytu na Palawanie czyli przez 4 kolejne dni.

Dzień 41 * 14 Stycznia/poniedziałek * Puerto Princesa

Po potwierdzeniu rezerwacji na powrotny samolot do Manilii, jedziemy tricyklem na kilkugodzinną wycieczkę wokół miasta (500 P za naszą dwójkę). W programie jest wizyta w największym obszarowo więzieniu na świecie oraz na farmie krokodyli. Najpierw jedziemy do „więzienia bez murów” Iwahig Prison and Penal Farm. Zostało założone przez Amerykanów w 1902 r dla przeciwników okupacji Filipin przez Amerykanów. Więzienie zajmuje bardzo duży obszar (37.000 hektarów), a więźniowie z niewielkim wyrokiem lub tacy, którym pozostało „jedynie” kilka lat do końca kary czyli reprezentanci tzw. grupy minimum w koszulkach z napisem „minimum” przemieszczają się wolno po całym terenie. Ów teren tworzą pola ryżowe, a w środku znajdują się zabudowania więzienne, gdzie są osadzeni więźniowie posiadający największe wyroki. Jedynie oni przebywają w zamkniętych celach. Kilka budynków otacza duży plac z pomnikiem Jose Rizala, narodowego bohatera Filipin. W sumie na tym terenie przebywa około 2300 pensjonariuszy. Tutaj też wchodzimy do sklepu w wyrobami rękodzieła wykonanymi przez więźniów. Są tam różnorodne kapelusze, paciorki, łuki, większe wyroby z drewna i z kamienia itp. Kupujemy kilka pamiątek. Obok sklepu znajduje się wielka hala sportowo-rekreacyjna wybudowana jeszcze za czasów amerykańskich. Nasze zdziwienie jest ogromne, gdy spotykamy tam więźniów z wyrokami 12-15 lat za morderstwo. Kilku podchodzi do nas oferując na sprzedaż swoje koszulki z napisem minimum. Oczywiście są ostrożni, ochrona nie powinna tego zauważyć. Z uzyskanych pieniędzy mogą kupić papierosy. Więźniowie są rozmowni i przekazują nam trochę informacji. Więźniowie dzielą się na 3 grupy: maximum, medium i minimum. Więźniowie z grupy maximum przebywają jedynie w budynku ogrodzonym i są pod stałą kontrolą. Więźniowie z grupy medium mogą czasowo wychodzić na zewnątrz terenu ogrodzonego. Natomiast z grupy minimum mogą chodzić po całym terenie obszaru więzienia i pracują na jednym z wielu pól uprawnych. Więźniowie w tym miejscu praktycznie nie mają kontaktu z rodziną z uwagi na dużą odległość wyspy Palawan od innych wysp. Również ucieczka nie wchodzi w rachubę, bowiem wydostanie się z wyspy jest prawie niemożliwe a warunki życia wewnątrz wyspy w dżungli zbyt trudne z uwagi na klimat. Przebywają ponad 10-15 lat bez żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Natomiast niektórzy z grupy minimum dostali pozwolenie życia w obrębie więzienia ze swoimi rodzinami. Ich dzieci mogą chodzić do szkoły. Jest bezwzględny zakaz fotografowania, ale robimy kilka fotek pozujących chętnie więźniów.

W drodze powrotnej przy jednej z drewnianych chatek rozmawiamy z mężczyzną, który chwali się swoim wysokim wyrokiem (dożywocie) za zamordowanie 7 osób. Przebywa w tym więzieniu już 26 lat od 1982 r. Atmosfera jest dość niecodzienna.

W drodze powrotnej zwiedzamy farmę krokodyli (40 P). Oglądamy ponad 1600 młodych, malutkich krokodyli umieszczonych w dużych wannach po kilkadziesiąt sztuk. Karmione są dwa razy w tygodniu rybami i mięsem. Małe krokodyle są tutaj odchowywane, a później wypuszczane na wolność w obrębie Parków Narodowych. Na farmie są oczywiście duże krokodyle trzymane w celach rozrodczych. Znajduje się tutaj także muzeum, w którym można zapoznać się z wieloma ciekawymi informacjami nt. życia i rozrodu krokodyli. Jest również szkielet największego schwytanego na Filipinach krokodyla, którego wiek określono na około 60 lat. W niewoli przeżył jedynie pół roku i padł z uwagi na stres. Krokodyle żyją do 100 lat, potrafią przeżyć bez pożywienia około roku. Obecnie zamieszkują w około 80% rzek południowego Palawanu.

Dzień 42 * 15 Stycznia/wtorek * Puerto Princesa – Aborlan/Plemię Tagbanua – Puerto Princesa

Dzisiaj decydujemy się na wyjazd w poszukiwaniu jednego z plemion filipińskich – Tagbanua. Dowiadujemy się, że w górach na południe od Puerto Princessa jest kilka wiosek zamieszkałych przez ludzi z tego plemienia. Chcemy do nich dotrzeć. Jedziemy autobusem do miejscowości Aborlan (80 P) oddalonego o 68 km. Po 1,5 godz. jeździe docieramy do maleńkiego miasteczka. Stąd tricyklem (200 P) docieramy do wioski Kabigaan położonej 14 km w stronę gór. Po przybyciu na miejsce odnajdujemy dom szefa wioski. Okazuje się nim 58 letni mężczyzna o imieniu Noel, mówiący trochę po angielsku, wykształcony, udzielający się we władzach Palawanu. Przedstawiamy się, atmosfera rozluźnia się po naszych wyjaśnieniach, że jesteśmy podróżnikami a nie dziennikarzami. Dowiadujemy się wiele na temat zwyczajów i życiu plemienia. W rozmowie z nami uczestniczyła Rosallyn – szamanka oraz 74 letni kuzyn wodza. Wioska została założona ponad 100 lat temu, gdy przodkowie aktualnych mieszkańców przybyli na Palawan z innych wysp. Aktualna liczebność Tagbanua na wyspie wynosi około 20.000 osób. Podstawą wyżywienia jest ryż, który uprawiają na wzgórzach, na małych poletkach uzyskanych przez wypalanie dżungli. Poletka ryżowe na nizinach są uprawiane przez imigrantów z Wysp Visayas, bowiem Tagbanua nie posiadają wiedzy nt. uprawy ryżu na płaskich, nizinnych terenach. Ponadto zajmują się zbieractwem w dżungli, polowaniem na dzikie świnie oraz dzikie kury. Deklarują przynależność do kościoła Baptystów, natomiast ich pierwotna religia to animizm, a Bogiem nadal pozostaje Mangindusa. Szamani zajmują się ziołolecznictwem. Dzieci chodzą do lokalnej 6-klasowej szkoły, na której zwykle kończą edukację. Szkoła wyższa jest jedynie w miasteczku i jest bezpłatna, ale koszty codziennego dojazdu, wyżywienia i przyborów szkolnych są duże i dlatego przeciętni rodzice nie mogą sobie pozwolić na dalszą edukację dzieci. Aktualnie szef wioski szuka sponsora na sfinansowanie programu, który pozwoli zachować zanikającą kulturę plemienną. Część plemienia do dnia dzisiejszego żyje w górach tak jak za dawnych czasów. W wiosce panuje ogromna bieda i ubóstwo, ale mieszkańcy ubierają się w stylu amerykańskim, stare obyczaje czy też ubiory odchodzą w zapomnienie. W centrum wioski znajduje się obszerna sala, w której zainstalowano telewizor i video. Ku naszemu zdumieniu wewnątrz dostrzegamy tłum dzieci i dorosłych oglądających bardzo odważny film erotyczny. W jednym z domów kobiety na naszą prośbę ubierają się w barwne stroje plemienne. Spędzamy w wiosce kilka niezwykle interesujących godzin.

Dzień 43 * 16 Stycznia/środa * Puerto Princesa – Sabang/podziemna rzeka – Puerto Princesa

Dzisiaj udajemy się do Sabang zobaczyć słynną podziemną rzekę. Jedziemy z biurem turystycznym, bowiem mamy tylko jeden dzień przeznaczony na to miejsce. Koszt wycieczki z lunchem 1200 P od osoby. Wyprawę można zorganizować samodzielnie, wykorzystując lokalne środki transportu, lecz trudno zmieścić się czasowo w ciągu jednego dnia. Koszt zamyka się kwotą około 1000 P czyli niewiele taniej. Po drodze zwiedzamy muzeum etnograficzne, w którym pobieramy zezwolenie na wjazd do Parku Narodowego. Po 2,5 godzinnej jeździe docieramy do Sabang. Łodzie na morzu już czekają. Wsiadamy na łódź, która zabiera 6 pasażerów i płynie około 20 minut wzdłuż brzegu morskiego do ujścia podziemnej rzeki. Tam na plaży spotykamy wylegujące się warany. Po 5 minutowym marszu przez dżunglę dochodzimy do miejsca, w którym nastąpi załadunek na kolejne łodzie płynące do podziemnej rzeki. Każdy z nas dostaje kapok i hełm. Do łodzi wsiada 8 osób. Rzeka płynie podziemną jaskinią długości 8 km. Dla zwiedzania, trwającego 45 minut, przeznaczony jest pierwszy odcinek o długości 1,3 km. Wewnątrz oglądamy typowe formacje jaskiniowe, którym nadano bardzo ciekawe, budzące różne skojarzenia, nazwy. Wycieczka jest ciekawa, rzeka i jaskinia warta zobaczenia, stanowi unikat w skali światowej. Wracamy do wioski również łodziami, w restauracji przy szerokiej piaszczystej plaży czeka na nas wyśmienity lunch serwowany jako szwedzki stół z dużym wyborem gorących potraw. W Puerto Princessa jesteśmy o 5 po południu.

Dzień 44 * 17 Stycznia/czwartek * Puerto Princesa – San Rafael/Plemię Batak – Puerto Princesa

Ostatni dzień na Palawanie chcemy poświęcić na dotarcie do jeszcze jednego plemienia rdzennych mieszkańców wyspy. Wcześnie rano ponownie jedziemy tricyklem na dworzec autobusowy (100 P) i stąd pierwszym autobusem kierujemy się na północ wyspy do małej wioski San Rafael (70 P). Wysiadamy przy moście na rzece, widzimy przy drodze małą, drewnianą chatę, w której znajduje się sklep. W wiosce tej spotykamy młodego mężczyznę, który mówi po angielsku i jest misjonarzem. Nazywa się Samuel Fabila, ma 42 lata i pochodzi z wyspy Mindoro. Jest członkiem kościoła Foursquare Gospel założonego w Los Angeles/USA w 1927 r i zrzeszającego 5 milionów członków w 123 krajach świata. Mieszkał w wiosce plemiennej Batac przez 4 lata. Niestety 8 lat temu skończyły się fundusze i musiał wrócić na wybrzeże. Czasami odwiedza jej mieszkańców. Przekonujemy go, żeby udał się z nami do Bataków i został naszym przewodnikiem. Najpierw wracamy do sklepiku i kupujemy słodycze i zapałki jako prezenty dla mieszkańców wioski. Wyruszamy w góry. Do pokonania mamy trasę liczącą ponad 2 godziny marszu przez dżunglę i 11-krotnie pokonujemy rwącą, górską rzekę. W czasie marszu dowiadujemy się trochę o zwyczajach i religii plemienia. Pierwsi misjonarze przybyli to tej wioski w latach 60-tych ubiegłego wieku. Byli to Babtyści. Wprowadzali wiarę chrześcijańską, ale nauczali jedynie o Jezusie bez informowania o różnych kościołach i odłamach chrześcijaństwa. Dla tych mieszkańców do dnia dzisiejszego jest to zbyt trudne i nie rozumieją podziałów w kościele chrześcijańskim. Dlatego też misjonarze z różnych kościołów umówili się, że będą nauczać podstaw wiary chrześcijańskiej bez konieczności deklarowania przynależności do jakiegoś konkretnego kościoła. Pomimo starań misjonarzy wpływ animizmu jest jednak ogromny, Batakowie wierzą w Boga, który powstał z wielkiej skały znajdującej się w wodzie. Nazywają go Anito lub Paniaon. Każdego roku w marcu odbywa się ceremonia trwająca 15 dni ku czci tego Boga i głównym elementem ceremonii jest taniec Lambayan – tak też nazywa się to święto. Wówczas cała wioska przenosi się do lasu i zamieszkuje wewnątrz dżungli. Tutaj śpią i odbywają rytualne ceremonie. W trakcie marszu nasz przewodnik pokazał nam miejsce, w którym odbywały się rytuały 2 lata temu. Po drodze nagle naprzeciwko nas wyłania się grupa tragarzy. Okazuje się, że są to mieszkańcy wioski – Batakowie. Po raz pierwszy możemy ujrzeć rdzennych mieszkańców. Mężczyźni, lub raczej jeszcze chłopcy, niosą w wielkich koszach zebrany w dżungli ratan na sprzedaż do San Rafael. Wyglądają całkowicie inaczej niż spotkani do tej pory Negritos. Ubrani są bardzo skromnie w proste, bawełniane koszulki i spodenki, najczęściej chodzą boso lub noszą plastikowe klapki. Są dość niscy, o wzroście niewiele powyżej 150 cm, mają czarne, kręcone włosy i śniadą cerę. Mijamy ich i po następnej godzinie dochodzimy do wioski. Naszym oczom ukazują się drewniane, niezwykle proste chaty zbudowane na palach, biega dużo półnagich dzieci, kobiety ubrane są jedynie w spódnice. Taki topless stanowi tutaj normę, spotykamy się z takim strojem po raz pierwszy w ciągu tej podróży. W wiosce mieszka 45 rodzin. Batakowie są pierwszymi, najstarszymi mieszkańcami Palawanu. Ich przodkowie przed tysiącami lat przybyli na te tereny z Eurazji. Żyje dziś jedynie 360 osób, a niewiele więcej było 100 lat temu, kiedy ich liczebność określono na 700 osób. Batakowie zamieszkiwali tereny nad morzem, ale uciekli w góry, kiedy na Palawan dotarli ludzie z innych wysp. 10 lat temu rząd rozpoczął projekt ochrony zdrowia ludności plemiennej. Wcześniej jedynie 50% dzieci dożywało wieku dojrzałego, wśród dorosłych również panowała duża śmiertelność ze względu na szerzącą się malarię, gruźlicę i sepsę. Teraz sytuacja bardzo się poprawiła. Malaria obecnie nie występuje. W wiosce spotykamy byłego szefa wioski, 48-letniego Perfecto Salvador, którego żoną jest Anisia z plemienia Tagbanua z wioski w okolicach Sabang. Ma 31 lat i 4 dzieci. Perfecto jest jej drugim mężem i ma z nim kolejne 3 dzieci. Pierwsze dziecko zostało z ojcem w Sabang, który jest również Tagbanua. Rozwód uzyskała, ponieważ rodzice obojga małżonków i starszyzna plemienna wyraziła zgodę. Również małżeństwo można zawrzeć jedynie po uzyskaniu takiej zgody. Prezentują nam oryginalny strój plemienia Batac -mężczyźni noszą jedynie przepaskę wokół bioder i maczetę przywiązaną sznurkiem do pasa, kobiety – wzorzyste spódnice. Zwiedzamy wioskę i obserwujemy leniwie płynące życie jej mieszkańców. Paleniska są umieszczone naprzeciwko chat, kobiety przygotowują posiłek. W jednej z chat rozmawiamy z młodą mamą karmiącą niemowlę. Nazywa się Rodylin Patero i ma 17 lat. Jest Batakiem. Przez stulecia Batakowie nosili jedynie imiona. Nazwiska zostały im nadane około 100 lat temu, gdy rząd rozpoczął ewidencję ludności. Jej matka rozpala ogień na palenisku. Mąż młodej Rodylin ma 30 lat i jest Tagbanua. Nazywa się Dudi Patero i pochodzi z Aborlan. Noel – szef wioski Tagbanua Kabigaan z którym rozmawialiśmy 2 dni temu jest jego wujem. Świat jest mały na Filipinach. Dudi zawędrował w te okolice w poszukiwaniu ratanu. Znalazł ratan i żonę. Pobrali się w miesiąc po poznaniu. Rodzice obojga przedyskutowali fakt ich ślubu, wyrazili nań zgodę i od 2 lat są małżeństwem. Utrzymują się ze sprzedaży ratanu. Ich głównym pożywieniem jest ryż, jadalne korzenie, słodkie ziemniaki, warzywa oraz upolowane dzikie świnie lub kury. Ogólnie Batakowie są bardzo nieśmiali i unikają kontaktu z innymi grupami ludzi. Nie mają zdolności „handlowych” jak np. Tagbanua, żyją bardzo skromnie. Do Puerto Princessa wracamy autostopem, kierowcą jeepa, który nas zabiera okazuje się mieszkający tutaj od 20 lat Francuz. Postanowił osiąść na Filipinach jako młody, 27-letni mężczyzna. Osiedlił się i przez 17 lat mieszkał samotnie na Flower Island czyli wyspie kwiatów. Później, kiedy zaczęli pojawiać się turyści, rozpoczął budowę chat dla nich, w końcu, 10 lat temu, stworzył Casa Rosa w Taytay, który nas zachwycił. Hotel ten sprzedał 2 miesiące temu i teraz buduje hotel w Puerto Princessa. Ma tutaj 9-cioro dzieci, drugą filipińską, młodą żonę i od 20 lat nie opuszcza Palawanu. Nadał nazwę wyspie Flower, a później od lokalnych mieszkańców dowiedział się, że wyspa ta nazywa się tak samo w lokalnym narzeczu. Po drodze do Puerto zatrzymujemy się w wiosce wietnamskiej, dawniej zamieszkanej przez Wietnamczyków, dziś opustoszałej. Jedynie kilka domów jest zamieszkałych, funkcjonuje również restauracja, ale całość robi raczej przygnębiające wrażenie. Wracamy do Puerto Princessa. Jest to nasz ostatni wieczór na Palawanie, spędzamy go w najlepszej restauracji w mieście o nazwie Kalui, serwującej potrawy przede wszystkim z owoców morza. Kosztujemy wyśmienite potrawy siedząc na podłodze, na poduszkach przy niskich, stylowych, drewnianych stołach. Obsługa i atmosfera jest rewelacyjna, a miejsce naprawdę godne polecenia.

Dzień 45 * 18 Stycznia/piątek * Puerto Princesa – Luzon Island/Manila

Żegnamy Palawan. Na lotnisku obowiązuje opłata lotniskowa w wysokości 40 P. Odprawa postępuje powoli z uwagi na ręczne wypisywanie wszystkich druków. Lot trwa nieco ponad godzinę. Z lotu ptaka podziwiamy wyspy w okolicach El Nido. Z lotniska w Manili jedziemy taksówką do centrum do hotelu (110 P), który jest w miarę tani jak na warunki w centrum Manili. Po południu zwiedzamy centrum Manili. Spacerkiem kierujemy się do starej dzielnicy Intramuros. Miasto jest hałaśliwe, widać kompletny brak szacunku dla starych, zabytkowych budowli, Filipińczycy niezbyt przejmują się własnym dziedzictwem i historią. Spacerując po starym Intramuros, wchodzimy do wnętrza niektórych kamienic. Wracając do hotelu mijamy ultranowoczesne wieżowce, wciśnięte miedzy stare, zrujnowane, zamieszkane przez biedotę budynki. Mnóstwo dzieci żebrze i nachalnie łapie nas za ręce, musimy nieustannie uważać na plecaki i pilnować kieszeni.

Dzień 46 * 19 Stycznia/sobota * Manila – Hong Kong – Macao

Wcześnie rano około 5 jedziemy taksówką na lotnisko (koszt przejazdu 120 P). Regulujemy opłatę lotniskową wyjazdową w wysokości 750 P od osoby. Lot trwa 2 godziny. W samolocie są serwowane płatne napoje i kanapki. Przed południem lądujemy w Hong Kongu. Na terminalu kupujemy bilet (180 HKS) na prom płynący do Macao. Po godzinie oczekiwania wsiadamy na superszybki wodolot, który w 45 minut zawozi nas do tej dawnej, portugalskiej enklawy. Przybywamy do portu i zaskoczeni widzimy nowoczesne miasto, zabudowane drapaczami chmur, pełne kasyn i luksusowych hoteli. Autobusem miejskim dojeżdżamy do starej dzielnicy, w której znajdujemy hotel (koszt 450 Patac za noc bez śniadania). O zmierzchu wychodzimy zwiedzać miasto, spacerujemy po wąskich uliczkach, obserwujemy barwny tłum hałaśliwych Chińczyków załatwiających interesy, spożywających posiłki czy handlujących wszelkimi możliwymi dobrami. Macao jest jedynym miejscem w Chinach, gdzie ukochany przez te nację hazard jest dozwolony i legalny. Jak w każdy weekend tysiące ludzi, nawet z bardzo odległych miast, okupuje kilkadziesiąt mieniących się kolorami kasyn gry. Inni wydają pieniądze w sklepach, których jest tutaj mnóstwo. Oferują różnorodną gamę towarów, mamy wrażenie, że kupić można dosłownie wszystko.

Dzień 47 * 20 Stycznia/niedziela * Macao

Niedzielę poświęcamy na zwiedzanie miasta. Przed południem oglądamy stare, opisane w przewodniku miejsca z ocalałą po pożarze w 1835r. fasadą Kościoła i college Św. Pawła. Spacerujemy w tłumie Chińczyków tak jak poprzedniego dnia. Większość z nich przyjeżdża porannymi promami na jeden dzień. Tłum jest tak gęsty, że zrobienie zdjęcia jakiegokolwiek obiektu, a nie postaci ludzkich graniczy z cudem. Zmęczeni tłokiem zapuszczamy się w odleglejsze dzielnice miasta, gdzie jest dużo ciszej i spokojniej. Tutaj możemy poczuć atmosferę dawnego, portugalskiego miasta. Po lunchu w malutkiej, chińskiej restauracji gdzie dania zamówiliśmy wskazując palcem na obrazek, bowiem wszystkie napisy są po chińsku – o dziwo niezwykle smacznym i obfitym – idziemy do dzielnicy kasyn. Wielkie hotele charakteryzują się udziwnionymi kształtami, są przebogate w wystroju wnętrz i mienią się tysiącami neonów.

Dzień 48 * 21 Stycznia/poniedziałek * Macao – Hong Kong

Rano jak zwykle jemy śniadanie w małej knajpce na ulicy. Po południu płyniemy do Hong Kongu, więc dzisiejszy dzień poświęcamy na zakupy. W Macao są wytwarzane piękne, misterne wyroby ze złota – różne figurki i obrazki, postaci np. z mitologii chińskiej. Po południu wodolotem płyniemy do Hong Kongu (koszt biletu 140 MOP). Taksówka zawozi nas do dzielnicy Kowloon, w której szukamy taniego hotelu polecanego w przewodniku dla podróżników. Znajdujemy się na głównej ulicy, jest wieczór na ulicach jasno od sztucznego światła neonów i reklam, wszędzie tłumy śpieszących gdzieś i wciąż ludzi. Podbiega do nas jakiś chłopak i oferuje nocleg dokładnie w tym hotelu, który usiłujemy znaleźć. Okazuje się, że nasze lokum mieści się na kilku piętrach wielkiego kilkudziesięciopiętrowego budynku mieszkalnego, a na nasze 12, niezbyt czyste piętro docieramy windą w towarzystwie Hindusów, Chińczyków i Murzynów. Nocujemy w małej klitce, która z trudem mieści dwa łóżka i łazienkę o wymiarach 50 cm x 50 cm. To cud architektoniczny, bo mniejszej nie da się wybudować. Okna wychodzą na główną ulicę, a światła w pokoju zapalać nie ma potrzeby, ponieważ jest jasno od reklam ulicznych. Za to cudo płacimy 250 HKS czyli około 80 zł. Idziemy zobaczyć najsłynniejszy widok w Hong Kongu – nabrzeże miasta Hong Kong widziane z brzegu Kowloon. To co ujrzeliśmy zapiera dech w piersiach. Kilkukilometrowa linia wzdłuż brzegu zabudowa strzelistymi drapaczami chmur mieniącymi się wielobarwnymi światłami. Oszołomieni stoimy wpatrując się w drugi brzeg. Z braku czasu na Hong Kong mogliśmy poświęcić jedynie ten jeden wieczór.

Dzień 49 * 22 Stycznia/wtorek * Hong Kong – Helsinki – Warszawa

Pobudka o 5.30 i przed 6 stoimy na przystanku autobusowym z którego mamy dojechać do lotniska. Zwykle autobusy kursują punktualnie. Okazuje się, że zdarzył się wypadek samochodowy i ulica jest zamknięta. Z nami na przystanku czeka więcej obcokrajowców udających się na lotnisko. Lotnisko jest oddalone o 34 km od centrum miasta, więc po krótkim zastanowieniu decydujemy się jechać taksówką w 3 osoby. Koszt niewiele droższy niż komunikacja miejska, która jest bardzo droga. Płacimy 100 HKS od osoby, czyli w sumie 300 HKS. Lot powrotny do Europy w ciągu dnia pozwala obserwować ziemię. Przelatujemy nad wyżyną himalajską pokrytą miejscami śniegiem, później jezioro Bajkał skute lodem i w końcu Helsinki. Do Warszawy wracamy wieczorem.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u