Do Iranu przez Kaukaz – Anna Kocot

Anna Kocot

45 dni podróży przez Armenię, Gruzję, Azerbejdżan, Iran, Kurdystan, Turcję ( 7 lipca – 20 sierpnia 2004)

Trasa: Katowice, Przemyśl, Lwów, Odessa, Erywań, Garni, Geghard, Eczmiadzyn, Asztarak, Noravank, Khor Virap, Sewan, Dilidżan, Hagartsin, Tbilisi, Mccheta, Akhaltsikhe, Vardzia, Gori, Kazbegi, Marneuli, Gandża, Szeki, Marxala, Kisz, Baku, Quba, Qobustan, Astara, Teheran, Esfahan, Yazd, Ardakan, Meybod, Sziraz, Persepolis, Kerman, Meszched, Teheran, Tebryz, Khoy, Maku, Bazargan, Dogubeyazit, Gevas, Jezioro Wan (Akdamar), Tatvan, Bitlis, Baykan, Kozluk, Diyarbakir, Siverek, Kahta (Nemrud Dagi), Golbasi, Darende, Kayseri, Goreme, Stambuł, Berlin, Frankfurt n. Odrą, Rzepin, Wrocław, Katowice

Przeliczniki walut:

Ukraina: 1hriwna = 0,75 PLN, Armenia: 1$ = 580 dram, Gruzja: 1$ = 2 lari, Azerbejdżan: 1$ = 5000 manatów (10.000 man = 1 szirwan), Iran: 1$ = 8.500 riali (10.000 riali = 1 toman, czyli Chomeini), Turcja: 1$ = 1.500.000 lirów.

Rozdział 1. THE DAY BEFORE (6 lipca)

Planujemy wyjazd na 8 lipca, tak, aby wylecieć z Odessy po południu 9 lipca, ale po telefonie do Lwowa (okazało się, że rezerwowany przez nas samolot został wycofany z rozkładu lotów) musimy przebukować wylot (Armavia, ok. 150$) na noc z 8 na 9, czyli wyjechać z Polski o dzień wcześniej. Dzwoni do mnie ambasada Iranu z Warszawy, czy mogę zadzwonić do Basi (którą właśnie ambasador wysłał na spacer), żeby wypełniła wniosek wizowy jeszcze raz – bo za pierwszym razem zrobiła to czerwonym długopisem, a ambasador – jak automat na poczcie- nie odczytuje czerwonych liter. Przy okazji Basia wysłuchuje też mądrości ludowej ciecia z ambasady: „ Złej baletnicy i spódnica przeszkadza” i przechodzi lekką indoktrynację (broszury o islamie). Ale otrzymujemy wizy (100$) – na dzień przed wyjazdem – choć składaliśmy wnioski na początku czerwca, a 16 czerwca zostały rozpatrzone pozytywnie. Basia dowiaduje się o zmianie terminu siedząc w Warszawie, a Grzegorz na dachu domu (robi właśnie remont). Pakujemy się całą trójką na gwałt (mnie przeszkadzają w tym urywające się telefony od ciekawskich znajomych:” Gdzie jedziesz?…Ale jaja…Zwariowałaś?!”) i umawiamy się, że każdy jedzie sam, a spotkamy się jutro na dworcu PKP w Przemyślu.

Rozdział 2. TUPTUSIU, W DROGĘ! (7 lipca)

Wsiadam do pociągu w Katowicach (bilet 45 PLN) i mam nadzieję, że prześpię się spokojnie całą drogę i obudzę w Przemyślu. Gdy zatrzymujemy się w Krakowie, otwieram oczy, by wyjąć kanapkę, i widzę przed oknem Basię. W Jarosławiu dosiada się Grześ i jedziemy już w pełnym składzie. Tak to jest z tymi obietnicami spotkania w Przemyślu…Dojeżdżamy minibusem do granicy w Szeginiach (1 PLN), przekraczamy granicę pieszo i docieramy marszrutką (7,5 UAH) do Lwowa. Odbieramy bilety na samolot i pociąg do Odessy (pociąg sypialny 45 UAH, pościel 7 UAH, czaj 0,75 UAH), spotkani na dworcu Polacy – bez znajomości na Ukrainie – czekają na kupno biletu do Odessy już 6 godzin (wynajęli koników, bo obcokrajowcom nie wolno rezerwować biletów) i na razie doczekali się tylko zwrotu paszportów. Zdążyliśmy jeszcze zjeść koło Opery pyszny obiadek (12 UAH), dojechać tramwajem (poruszającym się czasem do tyłu, ale za to tylko za 0,5 UAH) na dworzec i przed godz.20 wyruszyliśmy. W pociągu panuje niemiłosierny upał, ale mamy miłego współlokatora- ukraińskiego dziennikarza wojskowego.

Rozdział 3. ODESSA LIUBIMAJA (8 lipca)

Przyjeżdżamy do Odessy o 8 rano, zostawiamy bagaże w przechowalni (5 UAH) i ruszamy w miasto. Zaglądamy na schody Potiomkinowskie, do baru Deja Vu (powstał na fali popularności filmu Machulskiego), cierpliwie znosimy upierdliwego Ukraińca mówiącego po czesku (nie wiadomo, o co gościowi chodzi), spożywamy pyszne longery (3.5 UAH), solianki (9 UAH), wpadamy do baru Mario’s (bardzo polecam! – ulica Sadowa 15) na sandwicze (15 UAH) i tiramisu (12 UAH). Jeszcze krótki pobyt na plaży w dzielnicy Arkadia (spotykamy faceta z tatuażem „nas nie dogoniat”) i w ostatniej chwili, po szaleńczym biegu po bagaże, łapiemy ostatnią marszrutkę na lotnisko (nr 129, 1,25 UAH). Jeszcze tylko wesoła odprawa celna – w tajnym pokoiku dzielimy się pieniędzmi tak, żeby odpowiadały ukraińskim normom wywozu waluty (po 1000$ na twarz), a celnik przymyka oko.

Rozdział 4. CZY LECI Z NAMI ORMIAŃSKI PILOT? (9 lipca)

O 1-ej w nocy na płytę lotniska zawozi nas autobus – traktor pełen pchających się bez powodu (i tak wszyscy się zmieścili) Ormian. Następnie Ormianie pchają się do samolotu, jakby miało zabraknąć miejsc. Samolot (ormiański) okazał się być maszyna pionowego startu i lądowania – błyskawicznie, po króciusieńkim kołowaniu, wystartowaliśmy, a historia powtórzyła się przy lądowaniu. W dole światła Odessy, na pokładzie rozdanie cukierków – siedzimy na samym tyle, więc przypadł nam 1 cukierek na 3 osoby – udało się go sprawiedliwie podzielić. Lądujemy na lotnisku Zvarthnots, Ormianie walczą o miejsca przy wyjściu. Przestawiamy zegarki o 3 godz. do przodu, przechodzimy szybką odprawę celną (wiza 30$), odpieramy atak taksówkarzy i jedziemy marszrutką do centrum. Poznany po drodze Ormianin, restaurator Gagik, postanawia nam pomóc i przedstawia swojemu przyjacielowi – Arturowi, właścicielowi knajpy, który nas ugościł i zaprosił ponownie w swoje progi. Gagik uczy nas języka ormiańskiego, szuka dla nas mieszkania, opowiada o historii, kulturze swojego kraju. Później odprowadzi nas jeszcze do katedry Grzegorza Oświeciciela, gdzie zapalimy świece. Dobrze trafiliśmy – Gagik jest nie tylko restauratorem, ale i filozofem – amatorem. Artur prowadzi nas do ambasady Gruzji (strażnicy fachowo pilnują na zewnątrz naszych plecaków), gdzie składamy wnioski (do rozpatrzenia w ciągu 5 dni) i płacimy 53$. Zostawiamy bagaże w ambasadzie polskiej i wyruszamy na poszukiwanie kwatery. Za pośrednictwem informacji turystycznej (koło placu Republiki) wynajmujemy za 21$ duże, inteligenckie (właścicielka, Rosjanka, ma wspaniałą bibliotekę domową) mieszkanie w centrum. Uczymy się obsługi skomplikowanych urządzeń domowych – np. jak zagrzać wodę i napełnić „akwarium” nad wanną, jak zamknąć olbrzymią ilość gigantycznych zamków itp. W bufecie w pobliżu naszego mieszkania jemy obiad (szwedzki stół – można się najeść do bólu za 3000 AMD). W informacji turystycznej (fachowa i darmowa) otrzymujemy mapy i informatory i udajemy się na spacer po mieście. Erywań zaskakuje mnie swoją prowincjonalnością – jest tu bardzo spokojnie, zielono – jak w uzdrowisku, a nie w stolicy. Na placu Republiki – przestrzennym i reprezentacyjnym miejscu – czynne są fontanny oraz darmowe ujęcia wody (bezcenne przy panujących tu upałach). Wieczorem studiujemy zawartość biblioteki Nataszy i oglądamy trochę ormiańskiej TV (chała, szybko przerzucamy się na rosyjską).

Rozdział 5. OFELIO, IDŹ DO KLASZTORU (10 lipca)

Rano robię sobie pamiątkową fotografię w zakładzie, w którym fotografowała się Miss Armenii – sprzęt jest olbrzymi i przedpotopowy, przy wejściu dynda zestaw ohydnych służbowych krawatów, na ścianach wiszą zdjęcia typu „monidło”- podkolorowane landrynkowo portrety w stylu lat 50-tych, ale fotograf jest artystą z prawdziwego zdarzenia – oświetlenie czyni cuda nawet z przeciętnej modelki. Następnie marszrutką nr 266 (200 AMD) z ulicy Gaya jedziemy do Garni (wstęp 250 AMD, jedyny, jaki płaciliśmy w Armenii) – przepięknie położonej w górach świątyni zoroastriańskiej przypominającej antyczne budowle greckie. Zwiedzamy łaźnie króla Armenii i jedziemy z naszym przewodnikiem jego samochodem do klasztoru w Geghard. Klasztor z 4-go wieku został wykuty z 1 skały, ma fantastyczną akustykę. Odwiedzamy kaplicę zmarłych, źródełko ze świętą wodą, podziwiamy atmosferę klasztoru – ciemność, świece, wykute w ścianach hadżkary. Wracamy do Erywania marszrutką nr 284 (200AMD), idziemy na obiad na Kaskady (tarchun, czyli napój z estragonu – pycha, plus bliny z bananem – 800AMD). Wieczorem odwiedzamy Artura – ponownie ugościł nas szaszłykiem, winem z granatu, wódką o zabawnej nazwie „Stolik”, przepysznymi paluszkami z koniny. Wpadamy w obłędną spiralę kaukaskiej gościnności: wznosimy jeden toast za drugim, przemówienia są coraz dłuższe i bardziej kwieciste, przy stole ciągle przybywa jedzenia, picia i Ormian, którzy wcale nie są zmęczeni tym, że cały dzień pracują, a potem całą noc ucztują. Późną nocą udaje nam się ewakuować do domu.

Rozdział 6. PAMIĘTAJ, ABY DZIEŃ ŚWIETY ŚWIĘCIĆ (11 lipca)

Rano dzwonimy po taksówkę, która ma nas zabrać jutro do oddalonego o 180 km klasztoru Noravank (35$). Marszrutką nr 111 (200AMD) jedziemy do Eczmiadzyna – ormiańskiego Watykanu. Jest niedziela, w katedrze św. Eczmiadzyna odbywają się uroczystości, w których bierze udział Katolikos – głowa kościoła ormiańskiego. Śpiewają chóry, zapalone są setki świec, Katolikos błogosławi wiernych. Jego wejście poprzedza procesja zakapturzonych na czarno mnichów z twarzami o niesamowitym, tajemniczym, średniowiecznym wyglądzie. Pomimo znaków zakazu fotografowania i kręcenia filmów video Ormianie (ubrani w stroje wysoce nieskromne jak na katedrę) szaleją ze sprzętem i wałęsają się po całym budynku, liczni adepci przyklasztorni stojący w pobliżu ołtarza plotkują i śmieją się, słowem pełny luz. W przykatedralnym muzeum można zobaczyć b. ciekawe relikwie – np. ręce świętych. Jemy lunch: szaszłyk i okroszkę (rodzaj mizerii z pietruszką w maślance) – 750AMD. Na stole znajdujemy pilota na kelnera – klient przyciska guziczek i zaraz przybiega ktoś z obsługi. Zwiedzamy również bazyliki św. Gayana i św. Ripsime, gdzie trafiamy na ślub. Następnie jedziemy autobusem do Asztarak (200AMD). Ludzie nie mówią tu po rosyjsku, dookoła walają się zardzewiałe wraki autobusów. Zwiedzamy kościół Surb Sarkis, Purpurową Bazylikę (Kharmarabor)i kościół Marine. W zatłoczonej marszrutce powrotnej do Erywania Ormianki przygarniają Grzesia na kolanka, zatrzymujemy się przy stacji benzynowej – pełnej kanistrów, węży i lejków budce pilnowanej (z pobliskich krzaków) przez dziadka. Na zewnątrz bloków w Eczmiadzynie przeprowadzone są rury, a w agencji lotniczej (budka podobna do kiosku Ruchu z lat 70-tych) panuje manana – w środku na ławeczce, w okularach przeciwsłonecznych, leży facet, cała rodzina ogląda jakieś zdjęcia, dzieci biegają, dołącza do nich jeszcze 2 facetów, ale obsługująca budkę agentka, pomimo, że grzebała przy tym w szufladzie pełnej jakichś ohydnych rupieci, udzieliła nam bardzo kompetentnej informacji (z której potem nie skorzystaliśmy). Wieczorem dzwoni do nas załatwiony przez informację turystyczną kierowca – jutro rano przyjedzie po nas CZARNA WOŁGA.

Rozdział 7. WOŁGA, WOŁGA (12 lipca)

Nasz kierowca, Vanik, zabiera nas swoja czarną Wołgą do Noravank, po drodze wpadamy do Areni – miejscowości słynącej z pysznego wina, oczywiście nie obywa się bez zakupów. Wysłuchujemy dobrze nam już znanej pogadanki o wrednych leniwych Azerach (takiej samej nasłuchamy się o Ormianach w Azerbejdżanie), obserwujemy tutejsze lekceważenie kodeksu drogowego (np. brak czerwonego światła równa się zielone). Zwiedzamy przepięknie położony w górach 13- wieczny zespół klasztorny Noravank, a potem położony niedaleko granicy z Turcją i Araratu klasztor Khor Virap. Popołudnie i wieczór spędzamy w Erywaniu (lawasz za 750 AMD, tiramisu 1000 AMD). Spotkana przez nas Ormianka zapytana po rosyjsku przechodzi na angielski, potem niemiecki, a następnie polski, którego nauczyła się od Polaków w Niemczech. Potem jeszcze nie raz przekonamy się, że Ormianie to światowcy, którzy czują się dobrze wszędzie. Ja wzbudzam wesołość tubylców pijąc na ulicy gruzińską oranżadę. Pod wieczór jedziemy marszrutką (100 AMD)na wzgórze Tsitsenakaberd, by zobaczyć pomnik Genocidu (masakry 1,5 mln Ormian w 1915 roku). Podziwiamy panoramę Erywania z Araratem w tle, wieczny ogień i drzewka pamięci zasadzone przez wielkich tego świata.

Rozdział 8. TAAAAKA RYBA! (13 lipca)

Jedziemy z Vanikiem nad jezioro Sewan (30$), po drodze podziwiamy rezydencję najbogatszego człowieka w Armenii (potentat od kasyn i paliw). Tankujemy gaz – wszyscy pasażerowie muszą wysiąść. Vanik opowiada nam o karach za jazdę po pijanemu – w Armenii jest to tylko mandat. Pokazuje też „antypolicaj” – tabletki, które należy zażyć, jeśli się jedzie po spożyciu alkoholu – w razie kontroli policyjnej likwidują objawy pijaństwa (można je dostać drogo i tylko po znajomości). Zwiedzamy cerkwie nad jeziorem, w cerkwi Bogurodzicy z 9-go wieku znajduje się unikalny hadżkar przedstawiający Chrystusa z zamkniętymi oczami. W drodze do Dilidżanu (pokomunistycznego kurortu górskiego) Vanik kupuje nam przepyszne gotowane kukurydze. Zwiedzamy – w deszczu – kompleks klasztorów Hagartsin z 13 wieku. Trafiamy na amatorski koncert – Ormianie z USA słuchają dziewczyny śpiewającej „Ave Maria”. Fantastyczna akustyka. Całego kompleksu pilnuje tylko jeden mnich (znów o wyglądzie średniowiecznego świętego)- przez cały rok odcięty od świata, bez wody, prądu. Podobno w okolicy roi się od żmij, wilków i niedźwiedzi. W drodze powrotnej Vanik zaprasza nas na poczęstunek. No i pozory mylą – w ohydnym odrapanym baraku zjedliśmy przepyszny podwieczorek złożony z szaszłyka, estragonu, świeżych warzyw, chleba pita i wina „Kagor”. Kupił też świeżo złowioną sygę (rybę z Sewanu), którą przyjechał przyrządzić w naszym mieszkaniu. Podczas gotowania rybkom wypłynęły oczy i smętnie spoglądały na nas z garnka. Jak się później okaże, to jednak nam wypłyną oczy. Vanik zachęcał nas cały czas (bezskutecznie), by jeść rybę z ościami, bo tak jest zdrowo. Po kolacji trochę ruchu – wdrapujemy się na Kaskady, a potem, już po ciemku, spacerujemy pod pomnik Matki Armenii, przepięknie podświetlany nocą.

Rozdział 9. KLĄTWA RYBIEGO OKA (14 lipca)

Wielki post. Rano wszyscy wstajemy z identycznymi objawami zatrucia, już w nocy biegaliśmy na wyścigi do ubikacji. Z siateczki w zlewie spogląda na nas z wyrzutem smutne rybie oko – wspomnienie wczorajszej libacji. W bólach i bardzo pomalutku (z częstymi przerwami na wizyty w WC) zwiedzamy muzeum Masztota – średniowiecznych manuskryptów. Wchodzę na legitymację służbową, która udaje legitymację studencką – 50 % zniżki. Po przymusowej sjeście (osłabienie chorobowe) zwiedzamy muzeum Paradżanowa, mieszkającego w Erywaniu reżysera gruzińskiego. Na ekspozycję składają się wykonane przez niego kolaże (m.in. portret Daniela Olbrychskiego), mozaiki, fotomontaże, karykatury, ilustracje do własnych filmów, własnoręcznie wykonane (podczas pobytu w więzieniu) karty do gry i znaczki itd. Twórczość Paradżanowa można porównać z dziełami Salvadora Dali czy Witkacego. Warto zobaczyć. Odbieramy wizy gruzińskie i spożywamy pierwszy tego dnia posiłek – suflet angielski, sałatkę owocową i czekoladę (hehehe) – 2100AMD. Umawiamy się z Vanikiem na następny dzień – obiecał zawieźć nas za darmo na dworzec.

Rozdział 10. MIEŻDUNARODNYJ HIGHWAY (15 lipca)

Vanik zawozi nas na dworzec, my taktownie nabieramy wody w usta na temat rybki. Jedziemy marszrutką do Tbilisi za 6.500 AMD (jest droższa, ale jedzie szybciej niż autobus, 6 godzin zamiast 9). Obok nas siedzi starsze małżeństwo –wracający do Tbilisi Ormianie, którzy okazali się zmorą tej podróży. Dziadek bez przerwy coś do mnie bełkotał (prawie przez 6 godzin w stylu buebuebuebuebuebue……, nikt go nie rozumiał), a jego żona tłumaczyła to (na początku) na normalny rosyjski. Bez przerwy mnie zaczepiał i pokazywał nieciekawe budynki, miejsca, kazał robić ich zdjęcia, na co nie miałam ochoty. Zaczepki dziadka przekraczają wszelkie granice zdrowego rozsądku buebuebue i umiaru, buebue, w czasie postoju buebue poczęstował mnie papierosami „Yerevan” buebuebue. Jak mu powiedziałam buebue, że nie palę, buebue, to mi dołożył 3 razy tyle buebue. Jak się zmęczyłam jego buebue, zasłoniłam się mapą i udawałam, że śpię, buebue, to się obraził i przestał do mnie odzywać – szkoła elokwencji wreszcie zamknęła swoje podwoje. Cała marszrutka mi współczuła. Po drodze (Spitak, Vanadzor) mijaliśmy pozostałości trzęsienia ziemi – rozpadliny w górach, prowizoryczne osady. Postój na obiad urozmaiciłam sobie wizytą w wiszącym nad urwiskiem WC (dziura w podłodze odprowadza wszystko prosto do rzeki). Droga międzynarodowa okazała się nie mieć asfaltu. Kierowca marszrutki jechał w pewnym momencie tak szybko po zakrętach, że aż dziadek umilkł. Połowa pasażerek miała na imię Bella. Mieliśmy szczęście, na granicy w Sadachlo była dobra zmiana, nie zapłaciliśmy tradycyjnej tu podobno łapówki. Szybko dojeżdżamy do Tbilisi na dworzec Ortachala, gdzie znów odpieramy atak taksówkarzy. Nie możemy znaleźć punktu wymiany walut, będąc prawie bez pieniędzy (udaje się wymienić pokątnie 2 $) jedziemy do centrum (marszrutka 0,40 lari), by poszukać naszego Sheratonika. Lądujemy na starym mieście, miejscowi doradzają nam hotel „Kaukaz”. Wdrapujemy się z bagażami na górkę za twierdzą – hotel (w hallu śmierdzi moczem) okazuje się zamieszkany w całości przez uchodźców z Abchazji, którzy wiszą w oknach lub grają na dworze w szachy. Na widok turystów z plecakami wszyscy wybuchają gromkim śmiechem. Ewakuujemy się do centrum. Tbilisi również okazuje się bardzo spokojną stolicą, a ludzie zaczynają mieć bardziej zróżnicowany wygląd niż Ormianie (wszyscy czarnoocy i czarnowłosi). Znów rekomendują nam hotel z uchodźcami z Abchazji, tym razem położoną w sercu miasta dawną chlubę ZSRR – „Iverię”. Wszystkie balkony hotelu zostały zaadaptowane dla potrzeb mieszkalnych – już z zewnątrz wygląda ona jak gigantyczny slums. Wrażenie pogłębia się przy bliższym oglądzie, dookoła hotelu widać góry śmieci, sąsiednie choinki są owinięte zwojami papieru toaletowego. W hallu wejściowym uderza silna woń starego moczu, przy wejściu krążą chmary dzieci. A jednak zostajemy! Trzecie piętro, na którym znajduje się normalny hotel, jest całkowicie odseparowane od reszty i pilnowane całą dobę. Administratorzy są przemili, uczynni, nie raz potem pomagają nam. Standard hotelu można określić jako postsowiecki, ale jest ciepła woda przez całą dobę, a za 2-osobowy pokój zajmowany w 3 osoby zapłaciliśmy 20$. Wieczorem udajemy się na spacer po głównej ulicy miasta, Rustaveli. Zajadamy chaczapuri (2,5 lari), popijając pysznym sokiem z ananasa (1,5 lari za dzbanek). Idziemy do winiarni, obsługa zabiera nas na krótką wycieczkę po piwniczkach, nie wychodzimy z pustymi rękami. Niestety, wina gruzińskie źle znoszą transport, można je pić tylko w Gruzji – a szkoda, są świetne. Jeszcze raz niestety, gruzińskie danie narodowe nie posłużyło mi, wieczór nie okazuje się tak miły, jak mógłby być.

Rozdział 11. ZDIES’ ŻIWUT BIEŻENCY (16 lipca)

Rano wyglądam na daszek sąsiadujący z „Iverią” – w śmieciach hasają bezdomne koty. Aklimatyzujemy się w Gruzji – przestawiamy zegarki o 1 godz. do tyłu, usiłujemy wymienić pieniądze (kantory i banki są pozamykane, więc korzystamy z uprzejmości administratora). Śniadanie jemy w barku przy ulicy Rustaveli (cola plus ostatnie w moim życiu chaczapuri – never again! – 1 lari). Plan miasta (kiepskie ksero) bierzemy z hotelu Marriott. W Tbilisi nie ma napisów po rosyjsku, trzeba o wszystko dopytać. Jedziemy marszrutką nr 131 (za 0,40 lari) w kierunku parku Łake, który wskazano nam, gdy pytaliśmy o ambasadę Azerbejdżanu. Lokalna dezinformacja turystyczna działa pierwszorzędnie – każdy Gruzin (zwłaszcza w podeszłym wieku) zapytany o to samo twierdzi co innego, w rezultacie po kilku godzinach poszukiwań znajdujemy ambasadę Azerbejdżanu już po zakończeniu jej godzin urzędowania. Udaje nam się wybłagać audiencję, lokal okazuje się b. przyjemny, klimatyzowany, konsul przyjmuje nas osobiście. Ku naszemu zdumieniu, już po 4 godzinach oczekiwania otrzymujemy ostatnią naszą wizę (pobytowa 40$). Po drodze zaglądamy pod ambasadę rosyjską – dantejskie sceny – tłum Gruzinów wokół, przypomina to oblężenie ambasady USA w Polsce. Czas oczekiwania na wizę zapełniamy lunchem (placuszki z estragonem, czaj, cola – 3 lari). Spacerujemy po pełnym dekadenckiego uroku, trochę orientalnym starym mieście, wchodzimy do ogrodu botanicznego (0,30 lari), podziwiamy panoramę miasta z twierdzy Narikala, zaglądamy do katedry Sion. Kibicujemy Gruzinowi, który usiłuje podjechać pod bardzo stromo położoną twierdzę starą ładą, aż iskry idą po kocich łbach. W drodze powrotnej do ambasady spotykamy Gruzinkę, która w latach 70-tych była pierwszą w Polsce gruzińską studentką, jej kariera naukowa toczy się dalej (pracę magisterską pisała o polskich województwach). W innej marszrutce sympatyczna babcia informuje mnie systematycznie, co widać za oknem. Gdy przejeżdżamy obok „Iverii”, mówi, że tu mieszkają uchodźcy z Abchazji, ale odbiera jej mowę, gdy informuję ją, że ja też. Wieczorem spotykamy się w knajpie (sałatka owocowa plus czaj – 6 lari) z Żurą – Gruzinem poznanym przez internet. Żura opowiada nam o Gruzji, potem odwozi nas samochodem (będąc po kilku głębszych) do hotelu – jedziemy pod prąd, trafiamy na blokadę policyjną (to jedyni policjanci, jakich widziałam w Gruzji przez tydzień) spowodowaną obecnością prezydenta Saakaszwili w pobliskiej knajpie. W Gruzji również nikt nie zwraca uwagi na przepisy ruchu drogowego, panuje całkowita swoboda ich interpretacji – czytaj: wolnoamerykanka. Wracamy do hotelu – na daszku oprócz obecnych tam rano butelek, jajek, chleba, kiełbasy itp. pojawiają się walizki i kolejny kot – żebrak.

Rozdział 12. SAFARI DLA UBOGICH (17 lipca)

Śniadanie w naszym ulubionym barku na Rustaveli, jak zwykle na stojąco, tym razem placek mięsny i cola (0,80 lari). Jedziemy na dworzec Didube, skąd odchodzą marszrutki do Mcchety. Po ok. 20 minutach dojeżdżamy do średniowiecznej stolicy Gruzji. Jest niemiłosierny upał, wachlujemy się zakupionymi na dworcu za 1 lari bardzo popularnymi tu wachlarzami. Zwiedzamy najpierw katedrę Svati Czkoveli, potem muzeum Wielkiej Mcchety, twierdzę Bebris Tsikhe, cerkiew Dżwari oraz inne pełne uroku świątynie. Wynajmujemy taksówkę (12 lari) i jedziemy na przełaj do cerkwi na wzgórzu – przebijamy się przez blokujące nam drogę stado krów – ich zady pakują się do środka przez otwarte okna. Trafiamy na serię ślubów – podziwiamy rewię lokalnej mody. Widoki z cerkwi Dżwari są niezapomniane, stanowią wizytówkę Mcchety, nic dziwnego, że orszaki ślubne masowo fotografują się na ich tle. Na obiad jem czaszaszuli (rodzaj gulaszu) za 3 lari. Wracamy do Tbilisi (nadal jest upalnie, Gruzin w marszrutce wietrzy się całą drogę wisząc w otwartych drzwiach). Wracamy do „Iverii”, w nocy z okien lecą butelki, a na balkonach odbywają się głośne wyścigi kotów.

Rozdział 13. GDZIE DIABEŁ MÓWI „DOBRANOC” (18 lipca)

Rano wyruszamy na 2-dniową wyprawę do Vardzii i Gori, pozostawiamy nasze bagaże pod opieką administratorów hotelu. Dojeżdżamy na dworzec Didube (marszrutka 41 lub 3 przystanki metrem) i tam jemy śniadanie – kotlet z kaszą, czaj i colę (2 lari). Stamtąd jedziemy 3,5 godz. autobusem (w Gruzji z tyłu pojazdu zawsze znajduje się palarnia, w której gromadzą się na spotkania towarzyskie uzależnieni od tytoniu). Dojeżdżamy do Akhaltsikhe – miasteczka na końcu świata. Bieda aż piszczy, jest to zapomniany zakątek byłego ZSRR – stację benzynową stanowi pionowo postawiona rura z wydłubaną w środku dziurą dla obsługującego ją faceta. Dworcowe WC to duża ciemna sala (na wyposażeniu jest świeca, ale nie ma zapałek) z przegródkami zamiast kabin i dziurami w ziemi. Rozkład jazdy jest po rosyjsku, ale wisi po prostu na lampie. Czas oczekiwania na przesiadkę do Vardzii umilamy sobie przepyszną kawą i lemoniadą spożytymi w bufecie przy zaniedbanym klasycystycznym pałacyku. Nie możemy doczekać się marszrutki do Vardzii, więc wynajmujemy za 40 lari taksówkę. Kierowca – Ormianin – prowadzi przez cały czas opowiadając coś i wymachując przy tym zamaszyście rękami, nawet gdy nagle z naprzeciwka wyskakują mu inne samochody. Poruszamy się po klasycznej postsowieckiej drodze: wyboje, dziury, brak asfaltu. Jedziemy często poboczem, tankujemy z wiadra (przez lejek). Gdy dojeżdżamy do Vardzii (wstęp 6 lari), zaczyna padać. Podziwiamy 12- wieczne skalne miasto, spacerujemy ze świecami po podziemnym labiryncie. W ostatniej części miasta znajdują się cele mnichów, którzy właśnie odpoczywają w łóżkach lub jedzą kolację. Wracamy do Akhaltsikhe, po drodze zwiedzamy ruiny zamku Khertvisi. Znajdujemy nocleg poprzez naszego kierowcę (u miejscowych Ormian – 3 lari). Gospodynią jest babcia nosząca okulary ze szkłami grubymi jak denka od butelek. Gdy wchodzimy, na łóżku w przedpokoju śpi jej wnuk (po chwili wstaje ze swojego barłogu, by pogonić babcię do roboty – przyniesienia mu herbatki do łóżka, pościeleniu łóżek dla wszystkich). Wnuk jest w tej rodzinie jedyną osoba znającą rosyjski, służy wszystkim za tłumacza. W łazience nie ma światła, wody, do spłukiwania sedesu i mycia rąk używa się wody zmagazynowanej w butlach po coca-coli, na półkach znajduje się wielki magazyn obuwia, a wanna zastawiona jest rupieciami. Przygotowaną samodzielnie kolację popijamy zaserwowaną przez babcię herbatką, siedząc w przedpokoju – salonie z widokiem na telewizor (znajdujący się naprzeciw stołu, ale za oknem – w sypialni). Firanki utrudniają odbiór rosyjskiej TV. Spędzamy noc leżąc w łóżkach w tejże właśnie sypialni. Kładziemy się spać, ale wnuk dalej ogląda w TV amerykański kryminał przez wielki judasz (okno). Przy próbie wyłączenia telewizora cały panel kontrolny wpada do jego środka. Na szczęście jesteśmy kontrolowani cały czas przez wielkiego brata (za pomocą okna – judasza) i młody Ormianin przychodzi nam z pomocą wyłączając telewizor przez wyrwanie wtyczki z kontaktu. Noc nie należała do łatwych – nasi gospodarze prowadzili ożywione debaty rodzinne (było ich kilkoro), bez przerwy albo gdzieś wydzwaniali, albo odbierali telefony (telekomunikacja gruzińska musi być łaskawa dla klientów, skoro korzystają z niej osoby, których nie stać na rachunki za wodę). Cały czas też zaglądali do naszej sypialni przez gigant judasza.

Rozdział 14. WIELKI JĘZYKOZNAWCA (19 lipca)

Rano budzi nas dźwięk ciągle dzwoniącego telefonu i głośnych rozmów całej piątki Ormian, którzy po kolei podglądają przez okno, co u nas słychać. W świetle dnia ukazują się również w pełnej krasie zdobiące naszą sypialnię dzieła sztuki: tryptyk portretów stylu „monidło”- Chrystus, Matka Boska, a w środku półnaga baba. Myjemy się bieżącą wodą prosto z butelki i zjadamy na śniadanie resztki kolacji. Za 4 lari jedziemy autobusem do Tbilisi, który na nasze życzenie (normalnie nie przejeżdża tamtędy) podwiezie nas na wylotówkę prowadzącą do Gori. Przygląda nam się całe miasto – co robimy, gdzie idziemy. W autobusie na podłodze leży sterta desek, a do bagażnika pakują żywe owce w workach. Po drodze tankowanie odbywa się z pasażerami w środku. Wysiadamy 4 km przed Gori i łapiemy marszrutkę do centrum. Poznajemy gościnność gruzińską – kierowca nie chce od nas pieniędzy. Zwiedzamy muzeum Stalina – wagon, którym poruszał się po całym ZSRR (z kuchnią, pomieszczeniami dla ochrony, salonem – siadam w fotelu generalissimusa), ekspozycję przedstawiającą jego życie – m.in. mapę ilustrującą jego 9 ucieczek z Syberii (był genialnym zbiegiem z zesłania), zdjęcia, ankietę personalną, w której odnotował fakt wyrzucenia go z seminarium, przedmioty codziennego użytku, np. mundury, buty, fajkę, prezenty, jakie otrzymywał z całego świata (kiczowate, również z Polski) oraz dom, w którym się urodził. Spacerujemy prospektem Stalina (mieszkańcy Gori nadal są dumni ze swojego krajana), mijamy pomnik Josifa Wissarionowicza – czas zatrzymał się tu w 1953 roku. Wspinamy się jeszcze na ruiny twierdzy i w kasie dworcowej (jednej bileterki pilnuje 4 facetów) kupujemy bilet do Tbilisi (2,5 lari). W autobusie oprócz zwyczajowej palarni funkcjonuje kurnik objazdowy, co jakiś czas słychać głośne gdakanie. Ale jest ład i porządek – konduktor w czasie jazdy wyrzuca z autobusu pasażera bez biletu. Za mną leżą na podłodze: wypalone pety, śmierdzący serek i piwo „Dżygit”. Na dworcu kolejowym w Tbilisi (rozkład jazdy jest tylko w lokalnym alfabecie) próbujemy dowiedzieć się o godziny odjazdu i ceny biletów do Gandży w Azerbejdżanie. Cena jest informacją top secret, w celu jej zdobycia wynajmujemy konika (uprzejmy Gruzin robi nam przysługę i dowiaduje się w kasie – bez problemu). Później, w naszej ambasadzie w Baku, dowiemy się, że kryje się za tym nielegalny obrót biletami. W „Iverii” nasza ulubiona administratorka częstuje nas winem, własnoręcznie przyrządzonymi bakłażanami ze słoiczka i pysznym sosikiem do chlebka. W nocy z okien lecą flaszki, trwają wyścigi kotów.

Rozdział 15. HAVE YOU GOT ŻUBRÓWKA? (20 lipca)

To będzie rozdział poświęcony najlepszej naszej przygodzie. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Śniadanie jemy na dworcu Didube (placuszki i cola – 1,20 lari), planujemy 2-dniową wycieczkę do Kazbegi (marszrutka za 8 lari), z podziwianiem wschodu słońca nad górą Kazbek (5-tysięczniku). Czas jazdy umilamy sobie quizem wiedzy o Stalinie. Na szosie wylegują się krowy, biegają konie, świnie, całą 3,5-godzinną drogę zataczamy się, by ominąć dziury w asfalcie, często jedziemy poboczem, a w górach robimy przystanki dla osób z chorobą lokomocyjną – na szczęście dla fanatyków fotografii – w malowniczych miejscach. W górach mijamy niedokończone, ale już popadające w ruinę domy wczasowe- widma; nie wierzę własnym oczom, po koszmarnej wąskiej szosie, na którą schodzą lawiny, jeżdżą gigantyczne rosyjskie TIR-y zmierzające do Władykaukazu. Zostawiamy nasze rzeczy w hotelu Stephantsaminda, jemy długo oczekiwany (z powodu lenistwa obsługi) lunch – czaj i ohydne pierożki tsinkvali (2,5 lari). Wspinamy się do przepięknie położonego starego klasztoru Tsaminda Sameba, niestety, widoczność jest kiepska, Kazbek schował się za chmurami. Góry są dzikie, ominęła je gorączka turystyczna i nie zostały zadeptane. Za to spotkany w drodze powrotnej Amerykanin zapytał nas po polsku, czy mamy żubrówkę. Czysty absurd, ale jak się później okazało, proroczy. Amerykanin natomiast miał dziewczynę- Polkę, stąd znajomość języka Reja. We wsi Kazbegi częstują nas mlekiem prosto od krowy – pycha. Gdy wracamy do hotelu, okazuje się, że nastąpiło nieporozumienie, cena za noc nie wynosi 20$ za pokój, ale 20$ od osoby. Biorąc pod uwagę kiepską pogodę postanawiamy wrócić do Tbilisi („Iveria”, sweet „Iveria”). Ostatnia marszrutka już odjechała, łapiemy minibusa, którego załoga zgadza się nas zabrać do stolicy. Typów jest trzech, każdemu należy się 10 lat więzienia za sam wygląd. Za kierownicą smutny chudy brodaty szatan – milczek, który nie odezwał się ani razu przez całą drogę. Obok niego marynarz – łysy, z dziurą w tyle głowy – pływał po całym świecie, potem przeszedł do branży warzywnej, pomaga w kierowaniu – często na kierownicy pojawia się trzecia ręka (marynarza). Trzeci jest po czterdziestce, ale życie wyryło na nim swe znamię, bo wygląda na 70. Wszyscy jednocześnie palą papierosy, w samochodzie kłębią się chmury dymu, okno otwierane jest na śrubokręt, marynarz dłubie w uchu zapałką. Robimy przystanki na kupno papierosów, przed wyjazdem z Kazbegi zajeżdżamy po ogórki (ładują je do tyłu, obok jakichś rupieci). Droga do Tbilisi trwała ponad 6 godzin (marszrutką jechaliśmy 3,5), bo naszym gospodarzom nie śpieszyło się, jeździli jeszcze większymi zygzakami niż marszrutka, potem postanowili nas ugościć wódką, ale ponieważ chcieliśmy wino, co 5 minut zatrzymywali się przy jakiejś budzie, w której szukali dla nas poczęstunku. Jak na złość przy drodze można kupić tylko wódkę. Aby przyspieszyć termin powrotu do Tbilisi, zgodziliśmy się na wódkę, zadowalając tym samym ich poczucie dobrze spełnionego obowiązku gościnności. Zatrzymujemy się na obiad około północy w małym drewnianym zajeździe, Gruzini fundują. Gdy napomykamy, że Ormianie kupili nam taaaakiego szaszłyka, Gruzini kupują taaaaaaaaaaaaaaaakiego, a do tego górę ohydnych pierożków tsinkvali (ulubione danie marynarza – najpierw wysypuje na nie zawartość prawie 2 pieprzniczek, potem głośno zachwalając, jakie są pyszne, pałaszuje sam – na szczęście). Na stół wjeżdżają butelki – rozpoczyna się starożytny gruziński rytuał wznoszenia kwiecistych toastów (oni robią to ze śmiertelną powagą) – pijemy za przyjaźń polsko – gruzińską, miłość, kobiety, a zwłaszcza matki, za pokój na świecie, rodzinę, za nas samych itp. Niemy szatan nagle wrócił z sąsiedniego pomieszczenia z szablą, na której mieścił się zjedzony przez niego szaszłyk i bez słowa wbił ją w ścianę, po czym wyszedł. Przez cały czas przypominamy sobie nawzajem, żeby nie mówić o polityce, ale po chwili znów wszyscy wracają do tego tematu. Następnie rozpoczął się festiwal pieśni narodowych – Gruzini rozłożyli szeroko ręce i zaprezentowali swój repertuar sentymentalnych śpiewów, a my nie pozostaliśmy im dłużni (szczególnie spodobały im się w naszym wykonaniu „Sokoły”). Wychodzę w poszukiwaniu WC, za mną idzie Gruzinka, która pomaga mi rozproszyć ciemności za pomocą zapalanych pojedynczo zapałek. Efekt jest tylko propagandowy, dostrzegam w dali, za ścianą pokrzyw, drewniana budkę. Decyduję się na występy w pobliżu i w duecie – oświetleniowiec plus ja na poboczu szosy. Dziewczynka z zapałkami ma dokładnie taki sam ubaw jak ja. W świetnych humorach wracamy do mordowni. Na stół wjeżdżają dokładki, i co gorsza, następne butelki. Aby przyspieszyć wyjazd, bierzemy butelki, kradniemy z knajpy szklanki i postanawiamy dokończyć picie w drodze, bo i tak nas na trzeźwo nie wypuszczą. Festiwal pieśni okazał się być objazdowy, kontynuowaliśmy występy po drodze, milczał tylko szatan za kierownicą. Pomarszczony postanowił mi się oświadczyć (chyba posądził mnie o kiepską znajomość rosyjskiego, bo powtórzył to ze 20 razy). Zapomniał przy tym, że ma już żonę i syna w więzieniu (siedzi za kontrabandę papierosów do Rosji). Zmarszczak postanowił też, że w Tbilisi zamiast do naszego hotelu zajedziemy do jego domu – chyba myślał, że jak zobaczę ten jego barłóg, to się zlituję i załatwię mu wizę do Polski. Zmiana celu podróży okazała się tłem dla konfliktu z marynarzem. Zaczęli na siebie wrzeszczeć po gruzińsku, operowo ustawionymi głosami, gdy zaczęliśmy dopytywać się, o co chodzi, odpowiadali cicho, słodko, po rosyjsku, że o nic, żebyśmy się nie martwili i natychmiast znów zaczynali się drzeć po gruzińsku. W pobliżu Tbilisi pokłócili się na amen, zwyciężyła opcja marynarza, bo wysadzili nas koło „Iverii”, ale nie mieliśmy szansy im podziękować, ponieważ dalej zawzięcie się kłócili nie zwracając na nas uwagi. Marynarz został na placu boso z klapkami w rękach, a szatan konsekwentnie do końca milczał. Zdziwionej naszym przedwczesnym (choć o tak późnej porze) powrotem przemiłej administratorce wytłumaczyliśmy – aby oszczędzić smutnej prawdy – że mieliśmy problem ze złapaniem ostatniej marszrutki. Na tym zakończyliśmy nasze kłamstwa pedagogiczne.

Rozdział 16. INHALACJE (21 lipca)

Dziś pożegnamy Gruzję, planujemy popołudniowy wyjazd do Gandży z dworca Ortachala. Dzień spędzamy leniwie – późno wstajemy, trochę spacerujemy po starówce, śniadanie (hotdogi w cieście francuskim, czaj i kawę za 2,50 spożywamy w kafejce na Rustaveli – kolejnej, w której klient przeszkadza obsłudze, a filiżanki nigdy nie tworzą kompletu kolorystycznego za spodeczkiem – jeszcze jeden dowód na indywidualizm Gruzinów). Jedziemy na dworzec marszrutką nr 94, okazuje się, że autobusy do Azerbejdżanu odchodzą rzeczywiście o 16-ej (jak poinformowała nas nasza administratorka), ale nie codziennie. Trafiliśmy akurat na dzień bez transportu. Debatując nad tym, co robić, o mało co nie zdecydowaliśmy się na zwiedzenie Dawid Garedża. Na szczęście (jak nas potem poinformowano w ambasadzie w Baku, prowadzi tam tylko jedna droga opanowana przez reketierów, którzy nie przepuścili nawet dyplomacie polskiemu i zostawili go w skarpetkach, inny został przypadkowo postrzelony na Rustaveli przy mafijnych porachunkach), przypadkowo na dworcu Grzegorz znalazł taksówkarza – Ormianina o niewyraźnej wymowie – skąd my to znamy?, hehehe, który obiecał, że zawiezie nas w tajne miejsce (nie chciał powiedzieć, gdzie), z którego odchodzą autobusy do Azerbejdżanu. Ponadto zobowiązał się, że jeśli nie złapiemy autobusu, kurs w obie strony będzie za darmo. Skuszeni tą promocją wsiedliśmy do jego ponaddwudziestoletniego samochodu, z którego silnika zaczęły po kilku minutach jazdy wlatywać do środka samochodu spaliny. Kierowca uspokoił nas, że nic się nie dzieje, choć rozlewał mu się olej, nie działał prędkościomierz, a we wnętrzu kłębił się dym. Dolał wody do chłodnicy, zawiózł gdzie trzeba (Marneuli), autobus rzeczywiście stał, a my za transport zapłaciliśmy 30 lari. Autobus jechał do Baku 20 godz., my spędziliśmy w nim tylko 9 (do Gandży), płacąc 13 lari. Bagażnik – awangardowo – znajdował się w środku autobusu, nasze plecaki wylądowały obok wielkich worów i naręczy eukaliptusa. Już po drodze poznajemy gościnność azerską, przysiadają się do nas ludzie, konwersują, wysłuchujemy tym razem opowiadań o wstrętnych Ormianach i bałaganiarskich Gruzinach, słowem klasyka opowieści kaukaskich. Jak zwykle na Kaukazie, po paru godzinach jazdy ma się zaprzyjaźniony cały autobus. Przekraczamy granicę w Krasnym Moście (na piechotę, całe przejście zapchane jest przez „mrówki”)– odprawa jest sprawna, wszyscy jak zwykle się z nas śmieją, że zwiedzamy ten rejon świata – turysta jest tu widokiem dziwacznym. Zajadamy naszą pierwszą dolmę (faszerowany pomidor, papryka, ogórek plus czaj za 5000 manatów, czyli 1$). Azerowie pomagają nam w wymianie walut, na następnym postoju zostajemy ugoszczeni tradycyjnym szaszłykiem, otrzymujemy od zaprzyjaźnionego z nami po drodze dziadka namiary na kolejnego znajomego (w Gandży mamy udać się do właściciela kwiaciarni). Drogi w Azerbejdżanie są w porównaniu z Gruzją rewelacyjne – autobus zaczął rozwijać normalną prędkość. Do Gandży dojeżdżamy ok. 1-ej w nocy, kierowca specjalnie dla nas zajeżdża pod hotel, a kiedy okazuje się, że został zlikwidowany, sprowadza dla nas taksówkę do innego hotelu – wszyscy pasażerowie czekają, aż nasza sprawa zostanie załatwiona, dopiero wtedy autobus może ruszyć dalej. Płacimy 2$ za taxi, zaś hotel „Kapaz” okazuje się drogi (10$ od osoby) i o niskim standardzie (zimna woda, zamiast kranu balia z czerpakiem). Ale o tej porze, bez planu miasta, nie mamy wyjścia.

Rozdział 17. ISLAM W WERSJI LIGHT (22lipca)

Odprowadzeni przez obsługę hotelu do centrum miasta i obserwowani pilnie przez wszystkich tubylców wpadamy na śniadanie do pierwszej podczas naszej podróży czajchany (w Iranie będzie to czajchune). Życie toczy się w leniwym tempie, mężczyźni sączą herbatę z maleńkich szklaneczek, grają w domino, backgammona, palą. Azerki, zwłaszcza w Baku, są ubrane znacznie bardziej skąpo i wyzywająco niż Europejki, choć Azerbejdżan jest krajem islamskim. W sklepach bez problemu można kupić alkohol, prawie wszyscy palą papierosy. Zwiedzamy centrum – muzeum (5.000 manatów) historii Azerbejdżanu, w którym najciekawszą część stanowią zdjęcia z wojny o Nagorny Karabach oraz dział poświęcony czołowemu poecie tego kraju – Gandżaviemu (autorowi części „Baśni 1001 nocy”). Potem oglądamy zabytkowy karawanseraj, w którym obecnie mieści się college, meczet, dom z butelek, szkołę szachów. W Azerbejdżanie panuje kult jednostki, wszędzie pełno jest portretów prezydenta Alijewa i cytatów z jego dzieł. Na obiad jak zwykle dolma i czaj (7.000 man.). Znajdujemy znajomego dziadka, kwiaciarz z kolei każe zaopiekować się nami taksówkarzowi. Dojeżdżamy do Szeki za 90.000 man., czyli 9 szirwanów. Po ok. 3 godzinach jazdy jemy obiad za 13.000 (szaszłyk, sałatka, czaj, kawa, napoje). Śpimy w hotelu „Szeki” – 20$ za trójkę, wieczorem oglądamy prezydenta Alijewa w TV (dobry gospodarz kraju i wódz narodu).

Rozdział 18. ZŁOTY UŚMIECH KAUKAZU (23 lipca)

Rano – czaj w cafe „Titanic”, obserwujemy grę w backgammona, taksówkarz oferuje nam darmowy objazd miasta. Odmawiamy, a on, kierując się jakąś obłędnie pojętą gościnnością, przez cały dzień będzie jeździł za nami po mieście (BIAŁA WOŁGA!) oraz 2 sąsiednich miejscowościach tylko po to, żeby udowodnić, że chce bezinteresownie pomóc. Rzeczywiście poświęcił nam cały dzień, wyrastał jak spod ziemi wszędzie, gdzie się pojawialiśmy. Uciekliśmy przed molestowaniem w koryto wyschniętej rzeki (nie mógł tam wjechać samochodem). Zwiedzanie zaczęliśmy od pałacu chana – w remoncie od 2 lat. Płacimy za wstęp do ogrodu 2.000 man. Szef niemieckiej ekipy remontowej krzyczy, że nikogo tu nie wpuszcza, nawet ambasadora amerykańskiego spławił. Idąc za poradą przewodniczki przychodzimy jeszcze raz wieczorem, gdy niemiecka ekipa wychodzi i jest już po tutejszemu, dajemy strażnikowi 1 szirwana i zwiedzamy do woli cały pałac – jest już prawie gotowy, malowidła są naprawdę piękne, całość przypomina Bakczysaraj. Spotykamy dziadka, który wybrał oryginalny sposób zarabiania na życie – za drobną opłatą pokazuje zasłoniętego szmatą wypchanego wilka i podłącza prąd tak, że wilkowi świecą się oczy. Jest i miły polski akcent, wpadamy do pobliskiej knajpki na obiad (zupa pti, czaj – 8.000 man.) i słyszymy z sąsiedniej altanki głosy w rodzimym języku – to znani polscy dziennikarze specjalizujący się w tematyce kaukaskiej, którzy z powodu powodzi i porwań dla okupu musieli zakończyć wędrówkę po niedostępnych zakątkach tego kraju. Cieszymy się ze spotkania rodaków (po raz pierwszy po 3 tygodniach podróży, a w ogóle spotykaliśmy do tej pory turystów zagranicznych w ilościach śladowych). Znajdujemy fachowe odpowiedzi na wiele nurtujących nas do tej pory pytań, nasi rozmówcy są kopalnią wiedzy o tym rejonie (i nie tylko). Postanawiamy spędzić następną noc w hotelu „Karawanseraj” – 18-wiecznym karawanseraju (za trójkę zapłacimy 8 szirwanów). Marszrutką nr 15 (500 man.)jedziemy do Marxali, gdzie zwiedzimy park i będziemy pozować Azerom do zdjęć (najwyraźniej turyści są aż tak egzotycznym tu widokiem). W zatłoczonej niemiłosiernie marszrutce życzliwi tubylcy chcąc pomóc turystom, którzy stoją, wyrwali Grzegorzowi plecak (by potrzymać go na kolanach), a mnie serdecznie poklepali po plecach (rezultat – siniak). Gdy wysiadamy w Marxali, cały autobus uśmiecha się do nas pokazując złote uzębienie i macha łapkami na pożegnanie. Na piechotę – tym razem gubiąc prześladującego nas taksówkarza – przechodzimy przez pamiątkę po rzece do wioski Kisz. We wsi opiekuje się nami cała gromada dzieci, odprowadzając nas do zabytkowego kościółka albańskiego z 7-go wieku. Jego remont sfinansował osobiście Thor Heyerdahl (ten od wyprawy KonTiki). Oprowadza nas b. miła przewodniczka, potem zaprasza na poczęstunek – czaj, konfitury, ciasto. Oglądamy wizytówki zostawione przez odwiedzających Kisz biznesmenów i dyplomatów z całego świata (znajdujemy też wizytówkę attache polskiej ambasady w Baku, p. Wojciecha Góreckiego, którego poznamy osobiście za kilka dni). Jak się okazuje, dziewczyna nie musi nigdzie jeździć, to cały świat przyjeżdża do niej. Wracamy do Szeki, jemy kolację za 3 szirwany (szaszłyk, czaj, napoje), wieczorem siedzimy na pięknie podświetlonym dziedzińcu hotelu „Karawanseraj”.

Rozdział 19. GDZIE JEST HOTEL „ABCHAZJA”? (24 lipca)

Jedziemy marszrutką za 2 szirwany do Baku, po drodze przechodzimy indoktrynację na temat Nagornego Karabachu (przegrana wojna jest wielkim kompleksem narodowym Azerów). Po drodze jemy lunch – szaszłyk oczywiście, czaj i sałatkę za 1000 man. na łebka. Na dworcu w Baku wsiadamy do autobusu jadącego do centrum (500 man.). Basia przez przejęzyczenie zamiast o hotel „Azerbejdżan” pyta o hotel „Abchazja”. Wszyscy zrywają boki ze śmiechu, ale w tym lapsusie jest dużo prawdy o naszym ulubionym standardzie zamieszkania. Poszukiwane przez nas lokum (za pokój 2-osobowy płacimy 20$) mieści się w centrum miasta, z góry mamy piękny widok na port i ciekawy od strony architektonicznej budynek rządowy (wygląda, jakby Godzilla rozprawiła się z połową Pałacu Kultury i Nauki). Kolację stanowi kanapka i sok za 5.000 man.

Rozdział 20. Z GRANATEM DO AMBASADY (25 lipca)

Zwiedzanie zaczynamy od starego miasta, udając studentów płacimy za wstęp na Wieżę Dziewiczą tylko 2000 man. Na wieży poznajemy bardzo fajnego Belga (w drodze do Chin), który potem będzie zwiedzał z nami miasto jeszcze przez 2 dni, a następnie spotkamy się w Teheranie. W trakcie przechadzki po starym mieście znajdujemy ambasadę polską – Diedrik nie może zrozumieć, dlaczego na ten widok ogarnia nas szaleństwo i natychmiast biegniemy do warzywniaka. (Przed wyjazdem wysłaliśmy maila do ambasady, sekretarz w odpowiedzi życzył nam miłego pobytu w kraju cyprysów i granatów. Postanowiliśmy, że jak przyjedziemy do Baku, odwiedzimy go i wręczymy owoc granatu.) Niestety, w warzywniaku poinformowali nas, że to jeszcze nie sezon na ten owoc, więc musieliśmy pójść z pustymi rękami. Ale za to od razu trafiliśmy na właściwą osobę. Sekretarz okazał się bardzo sympatyczny, obiecał nam zorganizowanie spotkania z Wojciechem Góreckim. W pałacu szachów Szirwanu uzyskujemy zniżkę, po tym jak powołujemy się na znajomość z sekretarzem ambasady (Azerowie cenią go za wydawanie wiz do Polski). Baku, w przeciwieństwie do Erywania i Tbilisi, jest już wielką kosmopolityczną metropolią (ropa zrobiła swoje). Po zwiedzeniu centrum spędzamy z Diedrikiem miły wieczór na molo.

Rozdział 21. REJS BEZ MARKA PIWOWSKIEGO (26 lipca)

Przed wyjazdem postanowiłam, że moje imieniny uczczę rejsem po Morzu Kaspijskim. Półgodzinna przejażdżka kosztuje 2000 man. We czwórkę wypijamy butelkę azerskiego wina, wznosząc przy tym gruzińskie toasty (Belg też zna się na rzeczy, jechał przez Gruzję). Na tym kończymy lokalny seans globalizacyjny i jedziemy metrem (250 man.) na przystanek, z którego odchodzą marszrutki do Suraxani (nr 250). Jak zwykle, zbiera się tłum ludzi, aby nam pomóc. Rozpoczęliśmy sezon na egzekutywy, potem zaczniemy liczyć ilość osób, które zebrały się w naszej sprawie. Rekord padnie w Iranie – 25. W metrze kontrola bagażu – ja z Basią tylko wykrywacze metalu, Grześ przechodzi rewizję osobistą. Do zoroastriańskiej świątyni z 15-go wieku w Suraxani wprowadzają nas boczkiem, bez biletu, młodzi Azerowie. Strzegące zabytku słynne (opowiadali nam o nich nawet w ambasadzie) wiedźmy wybiegają z awanturą, my uciekamy, a Diedrik przemawia do nich po flamandzku, co robi wrażenie, naprawdę straszny język. Azerowie prowadzą nas na obiad – w restauracji oprócz klimatyzacji zaskakują nas dźwięki imitujące śpiew ptaków. Jem kufte (pulpet w zupie) za 4000 man. Obsługa prześciga się w wykazywaniu troski o nas. Wracamy marszrutką do Baku (1000man.), w czajchanie na starówce gramy w domino przy herbatce. Wieczorem idziemy do knajpy podyskutować z poznanym w centrum Amerykaninem.

Rozdział 22. TOMORROW NEVER DIES (27 lipca)

Rano zwiedzamy muzeum dywanów (3000man., nie warto) oraz muzeum historii Azerbejdżanu (1000man., warto). Następnie spotykamy się w ambasadzie z Wojciechem Góreckim, od którego dowiadujemy się o Kaukazie wszystkiego, a nawet więcej. Niektóre historie są naprawdę kosmiczne i niepojęte dla Europejczyka. W ambasadzie dowiadujemy się też, jak dojechać na James Bond Avenue (pola naftowe, na których kręcono „Jutro nie umiera nigdy” i „Przedwiośnie”) oraz czynne wulkany, a także jak najlepiej dojechać do Astary, gdzie chcemy przekroczyć granicę. Za taksówkę na pola naftowe płacimy 2 szirwany. Wrażenie jest niesamowite – cisza przerywana jękami pracujących maszyn wiertniczych. Wieczorem kolacja – kebab (3,500 man.). Obserwujemy miejscowe sposoby na parzenie herbaty – po pierwszym parzeniu nalewa się czaj do szklanki, wlewa z powrotem do czajnika, potem studzi przelewając na spodek i wlewa jeszcze raz do szklanki (lub pije bezpośrednio ze spodka).

Rozdział 23. QUBA LIBRE (28 lipca)

Rano jedziemy marszrutką ze stacji metra 20 stycznia do miasta Quba (1 szirwan). Po ok. 2 godzinach drogi jemy lunch w Qubie (szaszłyk i czaj za 2 szirwany). Zwiedzamy meczet, dzielnicę żydowską i cmentarz. Kiedy szukamy drogi na cmentarz, pomaga nam dziadek, który najwyraźniej zna w tym mieście wszystkich, bo zatrzymuje samochody, których kierowcy rozpoznają go i w końcu znajduje chętnego, który nas zawozi w poszukiwane miejsce. Cmentarz żydowski pełen jest starych nagrobków, ale też interesujących nowinek – np. płyt nagrobnych, na których z jednej strony zmarły przedstawiony jest w skali 1:1 w pozie i stroju oficjalnym, zaś z drugiej strony można go poznać w „wersji domowej”. Wracamy marszrutką do Baku, pijemy czaj (2.000 man.), Basia z Grzesiem grają w nard (lokalna nazwa backgammona), a ja dręczę knajpiane koty – brudaski. Podziwiamy też znajdujące się na stacji metra Nizami przepiękne mozaiki ilustrujące baśnie Gandżaviego.

Rozdział 24. MIĘDZY NAMI JASKINIOWCAMI (29 lipca)

Rano jedziemy marszrutką do Quobustanu (2.000 man.), wynajmujemy taksówkę za 1 szirwana i płacimy 2 szirwany za wstęp do zespołu skał słynących z petroglifów porównywalnych z tymi na Saharze w Algierii. Prehistoryczne rysunki rzeczywiście warte są zobaczenia. Wraz z poznanym w rezerwacie małżeństwem z Moskwy wynajmujemy taksówkę do czynnych wulkanów (5 szirwanów). Z wypływającej z miniaturowych wulkanów lawy można zrobić odżywcze maseczki (niektórzy z nas okładają się błotem bardzo obficie). Lawa jest zimna i szybko zasycha. Tonia i Rafael zapraszają nas na lunch – dżyzbyz – gorącą płytę złożoną z ziemniaków i podrobów oraz melona (7.500 man.). Wracamy do Baku, już po zachodzie słońca wspinamy się na punkt widokowy (obok pomnika i cmentarza ofiar 20 stycznia), by podziwiać panoramę miasta. Zwiedzamy cmentarz oraz miejsce, w którym płonie wieczny ogień. Wracamy po nasze bagaże i po g. 23 wyjeżdżamy nocnym pociągiem do Astary. Jako czwarty pasażer w naszej kuszetce zjawia się dr Rafik, który próbuje zagadać nas na śmierć (opowieści o młodości, medycynie, próby zaproszenia nas na nocną wyżerkę z jego zapasów itp.). Jest bardzo zawiedziony, gdy potencjalna publiczność szybko idzie spać.

Rozdział 25. SALAM! (30 lipca)

O 8.30 dojeżdżamy do Astary, bierzemy z dworca taksówkę za 5 szirwanów. Przekraczamy granicę na piechotę, w części azerskiej miejscowi przemytnicy usiłują nam wcisnąć swój towar (gigant megawory pełne skarpetek), a w trakcie odprawy do przemytu usiłuje nas namówić celnik, zdziwiony, że nie chcemy tego zrobić za pieniądze. Przechodzimy most graniczny i w części irańskiej zastajemy ogromną kolejkę przemytników irańskich (znów gigant megawory). Na dodatek siedzący w budce irański urzędnik faworyzuje swoich rodaków, gdy tylko wrzucamy do budki nasze paszporty, on je wyrzuca i zbiera paszporty irańskie. Umęczeni dwugodzinną odprawą wchodzimy do Iranu – i zaczyna już być miło, serdecznie nas witają najpierw celnicy, potem zwykli ludzie. Później dowiemy się od Diedrika, że jego odprawa trwała 13 godzin. Warto przekraczać granicę na piechotę. Jak zwykle, przy wjeździe do nowego kraju trafiamy na dzień, w którym banki są zamknięte. Wymieniamy walutę u konika po korzystnym kursie, potem idę z Basią na zakupy (kupujemy odpowiedni w tym kraju strój –gustowne manteaux), gdy wracamy, Grześ jest już otoczony przez tłum tubylców, którzy postanowili się nami zaopiekować – kupują nam jedzenie i picie, załatwiają taksówkę, która zawiezie nas do miejsca, w którym zatrzymują się autobusy jadące do Teheranu (te, które nie zatrzymują się na dworcu w Astarze). Nasz pierwszy posiłek w Iranie składał się z hamburgerów i pepsi – produktów szatana z USA. Jak przekonamy się później, coca cola może nosić różne nazwy: zamzam, Pipicola, Parsicola, Ashimashi itp. Irańczycy noszą nasze bagaże, zatrzymują dla nas autobus (już po minucie od opuszczenia taksówki siedzimy w autobusie do Teheranu). Bilet kosztuje 25.000 riali. W Iranie stare zdezelowane autokary opisane są z przodu jako Superdeluxe Extra Bus, te naprawdę luksusowe nazywają się po prostu Volvo. Wóz pochodzi z lat 70-tych, jego wyruszenie poprzedza zbiorowa modlitwa (w volvo modły się nie odbywają). Z przodu pojazdu zawsze umieszczony jest bukiet sztucznych kwiatów, kierowcy (siedzący na śmiesznie podskakujących fotelach) udają, że mają zapięte pasy bezpieczeństwa, a siedzący w ich pobliżu pasażerowie poprawiają je, gdy zaczynają się zsuwać. Podczas jazdy personel podaje pasażerom wodę (te same 2 kubki dla wszystkich) – czasami w autobusach do górnych półeczek przypięte są klamerkami plastikowe kubeczki, a zamiast koszy na śmieci funkcjonują kolorowe dziecięce wiaderka. Mycie przednich szyb odbywa się w trakcie jazdy. Palarnia, w przeciwieństwie do Gruzji, znajduje się z przodu, przy bocznych drzwiach. Można wypalić z kierowcami. Po przerwie na lunch driver głośno nawołuje wszystkich pasażerów klaksonem. Na szosie dominują Paykany – wozy lokalnej produkcji, jeździ też dużo niemieckich i francuskich aut z lat 70-tych. Próbujemy dodzwonić się do poznanej przez internet Faridy, która ma nas odebrać w Teheranie z dworca, niestety, nie udaje się powiadomić jej o opóźnieniu. Na dodatek nasz autobus okazuje się być najwolniejszym wozem w Iranie, przez 10 godzin podróży wyprzedzają nas najgorsze graty. Zwiększamy opóźnienie i docieramy do stolicy ok. północy, nie mamy już jak skontaktować się z Faridą, więc bierzemy taksówkę (pomaga nam mówiący po rosyjsku Azer) za 5 $ do hotelu, w którym mieszka Diedrik. Taksówkarze kłócą się między sobą, który nas zawiezie, i wyrywają nawzajem plecak Basi. W drodze do centrum mijamy Azadi Monument, w trakcie jazdy podskakuje przez cały czas klapa półotwartego (bo przymocowanego za pomocą gumowego pasa) bagażnika, z którego wystają nasze plecaki. W Teheranie godzina szczytu trwa całą dobę, słychać ryk klaksonów, kierowcy nieustannie ścigają się ze sobą, na motorach mieszczą się całe rodziny wraz z dobytkiem. Gdy zapala się zielone światło, wszyscy jednocześnie wciskają gaz do dechy i włączają klakson. We wnętrzu auta na cały regulator gra zakazana muzyka techno. Spotykamy się z Diedrikiem w hotelu „Hagigat” (9$ za dwójkę). Personel nie chce się targować, schodzimy jedynie do 4$ od osoby. Hotel, pomimo hucznie zapowiadanej segregacji płciowej, okazuje się być koedukacyjny, łącznie z łazienkami. W nocy nie daje spać ryk samochodów. Przesuwamy zegarki o pół godziny wstecz.

Rozdział 26. SZACH – MAT (31 lipca)

Śniadanie jemy na pobliskim placu Chomeiniego (hamburger sojowy z warzywami i Fanta – 3 tomany). Dzwonimy do Faridy, która przyjeżdża po nas na plac i zawozi do swojego domu – sympatycznego 4-pokojowego mieszkanka. Nasza gospodyni jest nowoczesną, wyzwoloną Iranką – świetnie zna angielski, pali papierosy, ubiera się w zachodnim stylu, buntuje się przeciw zakazom, ogląda TV satelitarną. Jej mąż, Amin, również nowoczesny Irańczyk, od razu podaje nam alkohol do obiadu (ugotowanego przez Faridę – przepyszny indyk z bakłażanem i zapiekanym ryżem). Rozmawiamy o obyczajach irańskich, pisanych i niepisanych prawach, oglądamy album z ich zdjęciami ślubnymi w formacie A4 – muzułmańska para młoda wzajemnie oblizuje swoje posmarowane miodem palce, nad ich głowami kruszone są kawałki cukru – oraz otrzymane przez nich z tej okazji prezenty. Zwiedzamy bazar (na którym próbujemy lokalnych przysmaków – napoju z figi, sprasowanych suszonych jabłek z figą i śliwką) i pełne przepychu pałace szacha Saadabad – najpierw pałac Zielony, potem Mellad. Teherańczycy jeżdżą po ulicach jak wariaci (jest to również efekt wielkiego stresu), ktoś, kto przestrzega reguł ruchu drogowego byłby skazany na natychmiastowe rozjechanie, jednak później okaże się, że esfahańska szkoła jazdy jest jeszcze gorsza. Całe społeczeństwo zgodnie krytykuje swój rząd, Irańczycy są najbardziej prozachodnim narodem na Bliskim Wschodzie. W kraju, pomimo zakazów, można kupić alkohol, narkotyki, istnieje też prostytucja. Na ulicach widać wiele reklam zachodnich firm, np. Panasonic, LG itp., obok nich reklamowane są produkty irańskie takie jak np. zamzam, a przy drogach widnieją również napisy po angielsku. Wieczorem poznajemy przyjaciela Amina i Farady, idziemy późno spać i umawiamy się, że odwiedzimy ich znowu w drodze powrotnej (za 2 tygodnie).

Rozdział 27. KLASKANIEM MAJĄC OBRZĘKŁE PRAWICE (1 sierpnia)

Farida przed wyjazdem do pracy odwozi nas na dworzec (na drogę dostajemy zestaw kartek z przydatnymi zwrotami po persku), z którego odjedziemy autobusem Volvo (3.300 tomana) do Esfahanu. Gdy próbuję użyć w kasie zwrotu z kartki („chcę pojechać Volvo do Esfahanu”), okazuje się, że kasjer zna angielski. Podróż klimatyzowanym i wyposażonym w video wozem firmy Seir’O’Safar trwa 6 godzin, przed wyruszeniem personel rozdaje posiłki w sympatycznym tekturowym opakowaniu przypominającym autobus – zabawkę (batoniki, wafelki, orzeszki pistacjowe, cukierki). Obok nas siedzą szyitki w czadorach (poznamy rozkosz ich noszenia w Meszchedzie). Ponieważ jedziemy Volvo, omija nas modlitwa przed podróżą. Na dworcu w Esfahanie przekrzykują się z okienek pracownicy konkurencyjnych firm przewozowych, którzy w ten sposób nawołują klientów. Przyjeżdżają po nas samochodem poznani przez internet bracia – Behzad i Farzad, kolejni nowocześni zbuntowani inteligenci. W domu poznajemy ich rodzinę, a potem przyjaciół. Bracia zabierają nas samochodem do centrum, dołączają do nich po drodze ich przyjaciele w drugim wozie. Na rondzie Behzad wjeżdża pod prąd i nie może wyjść ze zdziwienia, gdzie się podział drugi samochód (który wjechał prawidłowo). To właśnie lokalna szkoła jazdy, chłopaki sami przyznali, że Esfahan słynie z najgorszych w tym kraju kierowców. Wjeżdżamy na zatłoczony niemiłosiernie parking przy placu Chomeiniego. Dla ułatwienia skomplikowanej procedury parkowania kierowcy pozostawiają samochody na luźnym biegu, a parkingowi ręcznie przetaczają je w wybrane miejsce. Zwiedzamy bazar, słynne meczety Szeik Lotfollah i Imam (w częściowym remoncie, ale udaje nam się wypróbować efekt echa – jak nakazuje tutejszy obyczaj – klaskając w ręce), przez cały czas towarzyszą nam antyreligijne komentarze jednego z przyjaciół Behzada, który nienawidzi presji, jaką wywierają islamscy duchowni na całe społeczeństwo. Wieczorem ozdobiony fontannami plac (kilka razy większy od placu św. Marka w Wenecji) zapełnia się – na pikniki na trawie przybywają całe rodziny. My zostajemy zaproszeni do fantastycznej tradycyjnej czajchune, najlepszej, w jakiej byłam na Bliskim Wschodzie. Na pewno nie znaleźlibyśmy jej sami, jest dobrze ukryta w ohydnym zaułku przy placu. Próbujemy dugu (irańskiego ayranu z ziołami), dizi (mięsna pasta z grochem rozsmarowana na lawaszu), i oczywiście palimy djelyun – perską fajkę wodną. Nasi gospodarze tłumaczą nam znaczenie swoich imion, okazuje się, że najweselszy z nich nosi imię Smutek. Wraz z naszą 6-osobową obstawą przenosimy się do nowoczesnej czajchune, w której poznajemy kolejną grupę ich przyjaciół. Wieczorem do mieszkania na górze domu zapraszają nas rodzice naszych gospodarzy. Poznajemy rodzinę: wujka z Emiratów, ciocię i kuzynki ze Szwecji. Oglądamy film, jaki nakręcił tego dnia Behzad (a potem kolejny film prezentujący, w jaki sposób Farzad złamał nogę na przyjęciu), wszyscy się nami pasjonują, ojciec częstuje nas własnoręcznie sporządzonymi bardzo mocnymi drinkami. Oglądamy bez wytchnienia setki rodzinnych zdjęć. Słuchamy koncertu tradycyjnej muzyki perskiej w wykonaniu Farzada (gra na tradycyjnej gitarze irańskiej), oglądamy TV satelitarną, m. in. Polsat2, który promuje kulturę polską emitując program „Podejdź no do płota”. Divanes!!!!! Idziemy późno spać.

Rozdział. 28 O JEDEN MOST ZA DALEKO (2 sierpnia)

Rano wymieniamy pieniądze w banku i zaczynamy zwiedzanie od słynnych mostów: drewnianego i Alaverdi (Se-o-se). Behzad odbiera bez przerwy telefony od rodziny – ciekawej, co robią Polacy. Ponadto pozujemy Irańczykom do pamiątkowych zdjęć. Zażywamy chwili ochłody tak, jak robią to Esfahańczycy – siedząc we wnętrzu zabytkowego mostu. Wsiadamy do samochodu Pejmana (Smutek) i wyruszamy na dalsze zwiedzanie – na bazarze odwiedzamy kramik światowej sławy farbiarza, który wykorzystuje technikę batiku i naturalne barwniki, potem zwiedzamy Chehel Sutun – pawilon 40 kolumn o przepięknych wnętrzach i meczet Jami, którego początki sięgaja 10-go wieku. Nasza obstawa nie spuszcza nas z oka, dba, żebyśmy byli ze wszystkiego zadowoleni. W centrum miasta na płotach wiszą cytaty z Koranu. Próbujemy esfahańskiej specjalności – falude (deser z lekko kwaśnego lodu z makaronem). Na podwieczorek jedziemy do przemiłej, położonej pod gołym niebem czajchune na przedmieściach, którą odwiedzają tylko tubylcy. Pakujemy się do Peugeota 307 w 6 osób, bracia siedzą we dwóch na jednym siedzeniu. Za kierownicą siedzi Pejman – wciska gaz do dechy tak, że nam aż chusty z głów pospadały. Jedziemy w rytm puszczanych na cały regulator (przy zamkniętych szybach) przebojów Boney M. Rodzice Behzada zaprosili nas wieczorem na uroczystą kolację do najdroższego w mieście, zbudowanego w stylu 18-wiecznego karawanseraju, hotelu „Abbasi”. Pejman funduje nam szaleńczy wjazd po ciemku do podziemnego zatłoczonego parkingu hotelowego. Kolację (warzywną zupę ash) jemy w pięknie podświetlonym patio w rodzinnym gronie. W holu hotelowym bawimy się we wrzucanie monet do szklanki umieszczonej na dnie ministawu z rybkami. Nikomu się nie udaje, złote rybki nie mają nic do roboty. Wraz z braćmi odwiedzamy jeszcze raz naszą ulubioną czajchune koło placu Chomeiniego, wracamy do domu, gdzie mama Behzada częstuje nas przysmakiem o nazwie „gaz” – rodzajem galaretki w cukrze i orzeszkami pistacjowymi. Rozmawiamy długo z braćmi i ich kuzynami i późno kładziemy się spać (nasi gospodarze gawędzą dalej).

Rozdział 29. JAZDA DO YAZD! (3 sierpnia)

O 7 rano wyjeżdżamy (niewyspany Behzad odwiózł nas na dworzec) do Yazd – bilet 1.300 riali (nie było to Volvo). Po 4 godzinach docieramy do Yazd – po chodnikach w centrum szaleją motocykliści, znajdujemy 3-os. pokój za 10 tomanów (hotel „Beheshti”). Nasz pokój mieści się nad meczetem hotelowym. Zwiedzamy kompleks Amir Chakmak z punktami widokowymi oraz pobliski meczet, gdzie szyitki indagują nas, ile mamy lat. Spotykamy Mohamada, który oprowadza nas po mieście – zaglądamy do nowoczesnego (tylko 50-letniego) pięknego meczetu, w którym zostajemy zaproszeni na herbatkę i jesteśmy świadkami konkursu wokalnego muezinów (niektórzy strasznie fałszują). Fantastyczną rzeczą w Iranie jest to, że turysta może zostać wpuszczony prawie do każdego meczetu. Potem słuchamy śpiewu muezina w słynnym meczecie Jami – po występie z wieży słychać głosy ludzi komentujących jego jakość – podobno takie komentarze, zarówno pochlebne jak i te nieprzychylne są lokalnym zwyczajem. W środku meczetu Mohamad pokazuje nam na ścianie zaszyfrowane imię Allacha (cyfra 1010) oraz tajne przejście dla kobiet, które chcą się zwrócić do imama z pytaniem. Zachód słońca nad glinianym Manhattanem podziwiamy z dachu Husseyni. Odwiedzamy też, już po ciemku, słynny hotel „Silk road” – na pięknie podświetlonym dziedzińcu jemy kolację, palimy fajkę i odbywamy kolejną egzekutywę – tym razem zebrali się wokół nas Irańczycy mówiący po rosyjsku. Pracujący w hotelu dziadek przy każdym naszym pobycie obdarowywał mnie i Basię kwiatami, które wtykał nam za uszy. Późnym wieczorem udajemy się na pokaz narodowego sportu irańskiego – zurkhaneh – rodzaju zapasów połączonych z muzyką, elementami religii i teatru (wstęp 1 toman).

Rozdział 30. YAZDA DOKOŁA YAZD (4 sierpnia)

Jemy pyszne śniadanie w „Silk road” i zwiedzamy stare miasto. Tym razem to Grzegorz padł ofiarą segregacji płciowej – nie wpuszczono go do mauzoleum Seyed Roknaaldin ze względu na „dzień kobiet”. Zwiedzamy więzienie Aleksandra Wielkiego, grobowiec 12 imamó


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u