Jerzy Pawleta
Chiny. Pekin 2008, Olimpiada bez biletu.
Na olimpiadę pojechałem bez jednego biletu na zawody w kieszeni. Bo gdy już zdecydowałem się na tą podróż (czyli na koncie uzbierała mi się niezbędna ilość gotówki) kupiłem bilet na samolot i miejsce w hotelu, co było niezbędnym warunkiem uzyskania najdroższej w moim życiu wizy, odwiedziłem Internet by kupić bilety. I tu, na oficjalnej stronie Igrzysk powitało mnie hasło: WSZYSTKIE BILETY SĄ SPRZEDANE. Jakiś problem? Nie da się kupić biletu na miejscu? Niemożliwe! Gdyby było faktycznie źle, to po prostu więcej zwiedzę w magicznym Pekinie. Tu mnie jeszcze przecież nie było… Ale jak się okazało, takich jak ja było więcej. Z całego świata.
Igrzyska olimpijskie to czas pokoju i przyjaźni. Ale i konfrontacji. Nie tylko tej sportowej. To czas konfrontacji światowych kultur i ludzi te kultury reprezentujących. Co widać szczególnie mocno w miejscu o tak niezwykłej historii i kulturze jak Chiny. Bo przecież w historii ludzkości mocarstwa powstawały i przemijały, powstawały i przemijały. A Państwo Środka trwa niezmiennie w swojej potędze. I jego obywatele, kiedyś mieszkańcy dzisiaj obywatele, w trakcie nadzwyczajnego spektaklu jakim są Igrzyska z niezwykłym spokojem przyglądają się i z uśmiechem tolerują wszystko, co przedstawiciele świata, zwłaszcza tego zachodniego, wyprawiają. Wbrew obowiązującym chińskim normom i przepisom.
No bo przecież jasne jest dla Chińczyków, że na placu Tiananmen istnieje zakaz zgromadzeń. A tu młodzian z Holandii wyciąga z futerału swoją gitarę, z kieszeni harmonijkę i ku uciesze coraz liczniej otaczającej go gawiedzi w pekińską gorącą noc wyśpiewuje When The Levee Breaks Zeppelinów. Dwie minuty. Zapalają się koguty policyjnego samochodu który pojawia się znikąd i szczekaczka na jego dachu prosi o rozejście się. Po chiński i angielsku. Dodaje jeszcze, że przeprasza, ale w tym miejscu obowiązują określone reguły. I samochód wolno, ale stanowczo wbija się w dający natychmiast za wygraną tłum. Długowłosy, pomarańczowo odziany młodzian z niepewną miną tłumaczy coś policjantowi. Tym razem mu się upiekło, jest przecież olimpiada.
Równie jasne jest, że jeżeli bilety na wszystkie mecze i zawody olimpijskie są sprzedane, to nie ma czego szukać pod bramą stadionu. Dla Chińczyków. Bo nas obowiązuje hasło: Kibice całego świata łączcie się. I przełamujcie to niezrozumiałe stanowisko. No i tak robiliśmy. Bo przecież w środku grają NASI! Muszę dodać, że Chińczycy sami sobie trochę tego piwa nawarzyli nie zostawiając przed meczami żadnej puli biletów dla zagorzałych kibiców.
Najprostszym sposobem na wejście było przejęcie zużytego biletu. Wchodziło się na tak zwany „obiad”. Tu znowu wina Chińczyków: na obiektach sportowych oprócz chipsów i ciasteczek nie było nic do jedzenia. Czyli mówiło się na bramce, że byłem na obiedzie i właśnie wracam. Nie mogli uwierzyć! Ale wpuszczali. Do czasu. Aż zauważyli jak ktoś przez ogrodzenie podaje kolegom bilety. Rekord podobno pobili Węgrzy, których na dwanaście biletów weszło ponad czterystu!!! Polak Węgier dwa bratanki.
No i trzeba było szukać innych rozwiązań. Jako, że biletami do ewentualnej odsprzedaży dysponowali jedynie Chińczycy, poprosiłem małą chińską wolontariuszkę by dużymi chińskimi znakami napisała na mojej koszulce z orłem: KUPIĘ BILET NA OLIMPIADĘ. Koszulka działała niezwykle. Nie dość, że uzbierało mi się więcej biletów niż mogłem obejrzeć imprez, to jeszcze poznałem dzięki niej bliżej kilku obywateli i obywatelek (bez podtekstów) Państwa Środka. Bo oni najpierw mnie czytali, potem się uśmiechali a następnie koniecznie chcieli porozmawiać. Nawet nie znając angielskiego, nie mówiąc o polskim. Zresztą chińskim językiem urzędowym podczas Olimpiady był uśmiech. Wszędzie i zawsze. Miłe.
Dzień 08.08.08 godzina 08.08, czyli pięć szczęśliwych ósemek.
Osobnym wydarzeniem, w którym uczestniczyłem tylko dlatego, że nie miałem biletu, było OTWARCIE IGRZYSK. Na nowoczesnym „deptaku” w centrum miasta. Z ogromnym telebimem nad głową. I w towarzystwie tysięcy, tysięcy rozgorączkowanych głównie chińskich kibiców, którzy żywiołowo reagowali na pojawiające się na ekranie piękne obrazy ceremonii otwarcia. Doping i aplauz jaki zgotowali wchodzącym na stadion ekipom był po prostu nie do opisania. A gdy jeszcze na stadion na telebimie wchodziła załóżmy ekipa Nowej Zelandii a pośrodku wielkiego placu nagle ktoś radośnie podskakiwał machając nowozelandzką flagą, tłum zgotowywał mu nadzwyczajną owację! Jeszcze nigdy w życiu przemarszu ekip na otwarciu Olimpiady nie oglądałem w tak gorącej (dosłownie również, temperatura powietrza oscylowała koło 30 stopni, a na placu była o kilka stopni zapewnie wyższa) atmosferze. Zapalenie znicza i oficjalne otwarcie Olimpiady tłum przywitał kilkunastominutowym entuzjastycznym wiwatowaniem i stadionowymi śpiewami. Nieziemskie, niezapomniane, niesamowite. A potem pobiegł w stronę, skąd widać było sztuczne ognie wystrzeliwane nad stadionem. I długo siedział czy leżał na ogromnych schodach Oriental Plaza z widokiem na wspaniałą fontannę rozpamiętywając olimpijską noc. Nikomu nie spieszyło się do łóżka…
A rano pierwsze zmagania sportowców. Pytanie, dla kogo magiczne chińskie ósemki okażą się szczęśliwe…?
Kaczka po pekińsku.
Być w Pekinie i nie zobaczyć Wielkiego Muru, Zakazanego Miasta czy Letniego Pałacu to byłby grzech. Więc sprawiedliwie, jak tylko się dało, dzieliłem czas pomiędzy olimpijskie zawody, podziwianie niezwykłej olimpijskiej architektury jak sławny już Stadion Narodowy, tak zwane Ptasie Gniazdo (Bird’s Nest) czy Stadion Pływacki (Water Cube) a wspaniałości starego Pekinu. I powiem tylko, że są to miejsca, których skala, magia i potęga pozostawiają nas na długo z szeroko otwartymi z niedowierzania ustami.
O Wielkim Murze wiemy wszyscy już praktycznie wszystko, nawet to, że jest to jedyna budowla ziemska, którą widać z przestrzeni kosmicznej. A kilkugodzinny spacer po nim to doprawdy nieziemskie przeżycie. Ja miałem prawdziwą przyjemność przemierzać Mutianyu, odcinek murów, który jest starszy i znacznie bardziej „wspinaczkowy” niż słynny Badaling, który zresztą na czas Igrzysk zamknięty był dla turystów. Na Mutianyu można dostać się z parkingu pokonując labirynt straganów z wszelkimi pamiątkami i 1400 kamiennych stopni lub korzystając z kolejki linowej. W dół zaprasza kilkusetmetrowa zjeżdżalnia, którą pokonuje się siedząc na czymś w rodzaju sanek z hamulcem. Niezła jazda! Tych, których nie skusi kolejka i zjeżdżalnia zaprasza Dream Stone Town, wspinający się po stoku ogród z chińskimi pawilonami, jaskinią i kolekcją niezwykłych głazów i kamieni o najprzeróżniejszych kształtach i kolorach, pozwalających puścić wodze swojej wyobraźni, oddać się marzeniom na jawie. I uniknąć zgiełku setek turystów. Polecam marzycielom.
Ale na przykład Zakazane Miasto, przez pięć wieków siedziba dwudziestu czterech cesarzy. Powstało w czasach, gdy my pod Grunwaldem walczyliśmy z Krzyżakami, czyli na początku XV-go wieku. A jego powierzchnia, na której w ciągu kilkunastu lat około miliona! robotników postawiło 800! pałaców, świątyń i innych budynków o łącznej liczbie 9000! pomieszczeń wynosi 720 000 metrów kwadratowych! Tu można spędzić cały tydzień włócząc się po pałacowych dziedzińcach czy niezliczonymi, zamkniętymi murami dróżkami, które nieoczekiwanie otwierają się na coraz to nowe, niezwykłe obiekty.
Zmorą drewnianego Zakazanego Miasta były pożary, gdyż Chińczycy tradycyjnie uwielbiają świętować używając żywego ognia. Strawiło je niemal doszczętnie sześć ogromnych i niezliczona ilość pomniejszych pożarów, mimo, że w wielu miejscach ustawione były (i są) ogromne miedziane kadzie pełne wody. W związku z tym większość odbudowanych, przepięknie harmonijnie skonstruowanych i wkomponowanych w Zakazane Miasto obiektów pochodzi z osiemnastego wieku.
Pięć wieków rządów za szczelnymi murami, których przekroczenie z zewnątrz bez cesarskiego zaproszenia równało się wyrokowi śmierci, to niezwykła historia dworskich intryg, skandali czy dramatów. A odizolowanie się od świata zewnętrznego i wystawny tryb życia powodowały, że władza często zatracała pojęcie realizmu istniejącego za murami, wręcz ignorowała szarą rzeczywistość codziennej egzystencji skupiając się na przykład na wystawnych obiadach, które zajmowały większą część dnia. Za czasów przedostatniej cesarzowej Cixi serwowano nawet dwa główne posiłki dziennie, składające się z ponad stu dań przygotowywanych przez armię czterystu pięćdziesięciu kucharzy. A każde z dań musiało posiadać niezwykłe walory smakowe, zapachowe i wizualne. Na szczęście coś z tej kuchni pozostało do dzisiaj. I trasa „kulinarna”, biegnąca restauracjami i knajpkami serwującymi chińskie specjalności mogłoby być powodem samym w sobie do odwiedzenia Pekinu. Jest ich niemal nieskończona ilość, od najprostszych lokalnych restauracyjek po wykwintne lokale w modnych dzielnicach czy najdroższych hotelach, jak jedyny w całych Chinach siedmiogwiazdkowy hotel Pangu, usytuowany tuż koło Bird’s Nest.
Moim ulubionym miejscem był rozlokowany koło Wieży Dzwonniczej i Wieży Bębnów tradycyjny Hutong. Miejsce, gdzie stary Pekin o niskiej zabudowie, a niskiej, gdyż w dawnych czasach żaden budynek w mieście nie śmiał być wyższy od pałacu cesarskiego, tętni swoim rytmem. Uwielbiam ten Hutong żyjący na ulicy. Jedzący w białej, nie pierwszej świeżości podkoszulce na długich ramiączkach domowy obiad na stoliku ozdobionym butelką lokalnego piwa, stoliku obok którego niespiesznie przejeżdża sznur samochodów. Grający pomiędzy nogami przechodniów w jakieś skomplikowane chińskie gry ćmiąc skręcone na prędce papierosy lub starą, przepaloną fajkę. Przesiadujący o zmroku na niewielkich krzesełkach ustawionych na środku koślawego chodnika, po którym przemieszczają się turyści, ekstrawaganccy właściciele licznych tutejszych butików z nieszablonową odzieżą czy małolaty wyjęte prosto z MTv o rozwianych fryzurach uformowanych przez maleńkie zakłady fryzjerskie wciśnięte pomiędzy wymyślne knajpki. Uwielbiam tą mieszankę nierzeczywistej niemal przeszłości z rytmem i entuzjazmem idącego wielkimi krokami „nowego”. Walka pałeczkami z przepyszną kaczką po pekińsku i obserwowanie życia toczącego się na zewnątrz knajpki zajmowało mi niemal tyle czasu ile degustacje cesarskie w Zakazanym Mieście. Ale mógłbym tam przesiedzieć pół życia. Pod warunkiem, że drugie pół trwało by sto lat.
Olympic Green.
A po zachodzie słońca, gdy flaga na Placu Tiananmen została w uroczysty sposób ściągnięta przez oddział żołnierzy maszerujący w tempie 108 kroków na minutę, kroków o równej długości 75 centymetrów, tak precyzyjnych, by czerwona flaga zniknęła równo z zachodzącym słońcem w Bramie Niebiańskiego Pokoju, uwielbiałem pobłąkać się w okolicach Olympic Green. Po udekorowanej setkami olimpijskich flag, zamkniętej na końcu wspomnianym Ptasim Gniazdem, kilkusetmetrowej promenadzie, gdzie każdej nocy odbywał się niezwykły, spontaniczny spektakl mający za tło płonący znicz i pięć kół olimpijskich.
Spacerowałem w towarzystwie Chińczyków w rytmie wydobywających się z głośników ustawionych przy deptaku chińskich przebojów, do których kilkudziesięcioosobowa grupa tańczyła coś na wzór naszej sławnej niegdyś makareny. Parę kroków dalej kilka osób znacznie powyżej średniego wieku odbijało sprawnie nogami szmacianą piłeczkę z przymocowanymi lotkami, która fruwała nad ich głowami i bryłą rozświetlonego światłami meczu Olympic Sports Center Stadium. Gdy przyglądałem się ich poczynaniom natychmiast zostałem zaproszony do wspólnej zabawy. Ciepła, parna noc i nieoczekiwany wysiłek sprawiły, że moja koszulka z olimpijskimi symbolami szybko przylepiła się do moich pleców, po których stróżką spływał pot. Postanowiłem skoncentrować się na podziwianiu innych.
A było kogo. Czy to Mistrza, który w towarzystwie kilku uczniów różnej płci i wieku majestatycznie wywijał szablą z rękojeści której zwisały czerwone wstęgi i wykonywał harmonijne ruchy znane nam z chińskich filmów. Czy to wirtuoza skrzypiec na uboczu głównego nurtu piechurów wygrywającego rzewne, stare chińskie melodie. Czy niezwykłą wiekowa już parę, gdzie on, w jasnym kapeluszu i siwej bródce, grał na harmonijce podłączonej do małego wzmacniacza i głośnika a ona, ubrana w tradycyjny chiński strój, śpiewała znane licznej grupie widzów pieśni czy piosenki, które zgromadzony przypadkowy chór chętnie podłapywał.
I już tylko ważne było, by złapać ostatnie metro, najpewniejszy środek lokomocji w ogromnym mieście, którego najnowsze linie oddano niemal na kilka dni przed Olimpiadą, zmyć pod prysznicem emocje minionego dnia, by ciało i duch przygotowane były na niezapomniane wrażenia, które Pekin, gospodarz Igrzysk Olimpijskich zaaranżował na dzień kolejny.
Pekin, 08.08.08
Jerzy Pawleta
www.jpfoto.pl