Chiny i Tybet zimową porą – Piotr i JAcek Wiland

Piotr i JAcek Wiland

Piotr i Jacek Wiland

Chiny i Tybet sierpniową porą

Termin : od 4.08.2006 do 29.08.2006

2 uczestników (wyprawa rodzinna)

Informacje praktyczne ogólne

Kurs waluty:

1 USD = 7,892 – 7,96 yuana; inny skrót RMB. Poniżej 500 USD może być pobierana dodatkowa opłata za wymianę.

Przelot do Chin.

Bilet zarezerwowaliśmy i wykupiliśmy na 2 miesiące przed odlotem w biurze Transer we Wrocławiu przy ul. Św. Mikołaja 81; biuro@transer.wroc.pl. Lot odbywaliśmy liniami Finn Airlines z Warszawy, z jednym stop-overem w Helsinkach (cała doba), a następnie bezpośrednio do Szanghaju. Powrotny również z Szanghaju przez Helsinki do Warszawy.

Ceny biletów lotniczych wewnętrznych.

Bilety lotnicze – kupowaliśmy już w Chinach w agencjach podróży zwykle na 1-3 dni przed wylotem. Wystawiano nam bilety elektroniczne.

Szanghaj-Pudong – Xi’an 760 yuan (Shanghai Airlines, FM)

Xi’an – Lhasa – sam bilet 1270-1350 yuan (China Hainan Airlines, HU)

Pozwolenie na wjazd do Tybetu kosztowało na osobę 1000 yuan

Lhasa – Czengdu 1500 yuan (China Sichuan Airlines)

Wuhan – Guilin 860 yuan (China Southern)

Guilin – Szanghaj Pudong – 1410 yuan (China Eastern Airlines, MU)

Transport lądowy:

Lotnisko – centrum Helsinek – 3,60 euro

Bilet na Maglev – Pudong Szanghaj – Longyang Road – 40 yuan

Metro w Szanghaju w zależności od strefy – 3-5 yuan

Taksówka z centrum Szanghaju na lotnisko Pudong -145 yuan

Taksówka – po rozpoczęciu kursu: 5 yuan – Czengdu; 7 yuan – Guilin, 11 yuan – Szanghaj

W tą wstępną opłatę wliczany jest też pierwszych kilka przejechanych kilometrów.

Lotnisko – centrum Xi’an – 25 yuan, taksówka z centrum do lotniska -100 yuan

Przejazd rikszą z Potali do dzielnicy tybetańskiej Lhasy – 10 yuan

Cena za wynajęcie dżipa dla 4 osób na 4-dniową podróż z Lhasy do bazy pod Mt Everestem (zawiera opłatę za kierowcę, benzynę, pozwolenia wymagane, nie obejmuje biletu do Parku Narodowego Czomolungmy – 4500 yuan

Przejazd 1 osoby wózkiem konnym od Rongpok do bazy pod Mt Everestem – 60 yuan

Kolejka linowa z parkingu na szczyt Emei-shan – Jinding – 30 yuan

Autobus – Chengdu- Czongking – 121 yuan

Bilet na 3-dniowy rejs po Jangcy w 2-osobowej kabinie I klasy – 1022 yuan /osobę

Wyprawa Trzy Mini Przełomy – 290 yuan

Autobus – Yichang – Wuhan – 130 yuan

Wycieczka na Smocze Tarasy – 300 yuan

Wstępy:

Zbiorcza opłata za wstępy do obiektów na Trasie Wschodniej koło Xi’an – 270 yuan , w tym:

Muzeum Lintong – Xi’an – 24 yuan ; Uzdrowisko Huaging – 70 yuan; Lishanbingjiantung – miejsce pojmania Czang-Kaj szeka w czasie incydentu w Xi’an – 45 yuan; Muzeum

Terakotowej Armii – Xi’an – 90 yuan

Jokhang Temple – Lhasa – 70 yuan

Norbulingka – Letni Pałac Dalajlamy – Lhasa – 60 yuan

Pałac Potala – Zimowy Pałac Dalajlamy – Lhasa – 100 yuan

Drepung Monastery – 55 yuan

Wjazd samochodu do Parku Narodowego Czomolungma – 405 yuan

Wstęp za jedną osobę do Parku Narodowego Czomolungma – 65 yuan

Klasztor Tashilunpo – Szigatse – 55 yuan

Stacja Hodowli Pandy Wielkiej – Czengdu – 30 yuan

Opera Syczuańska – Czengdu – Jinjiang Stage – 90 yuan – miejsca dla VIP

Leshan Grand Buddha – 70 yuan, 35 yuan – studenci

Wstęp do parku narodowego Emei-shan – 120 yuan, uczeń – 60 yuan

Miasto Białego Cesarza – 50 yuan

Srebrna Jaskinia w pobliżu Yangshuo – 100 yuan

Spektakl Liu Sanjie – Yangshuo – 188 yuan

Udział w łowach z kormoranami – Yangshuo – 80 yuan

Nefrytowy Ogród (Yu Yuan) w Szanghaju – 30 yuan

Muzeum Szanghajskie przy Renmin w Szanghaju – 20 yuan

Hotele : – ceny dotyczą pokoju dwuosobowego

Dongshi Hotel 105-1 FuZhou Road , Shanghai, dongshihotel@163.com ; fax 632 11 851 – 398 yuan – Standard room – w ofercie oficjalnej hotelu – 428 yuan; depozyt 200 yuan

Ludao Hostel no 80 west 8th street, Xi’an; fax 029 821 01 222 – 190 yuan

Lhasa Gang – Gyan Hotel, Bejing East Road 83, Lhasa – 180 yuan

Holly’s Hostel – Wuhouci Daijie 246, Czengdu, hollyhostelcn@yahoo.com; www.hollyhostel.com – pokój dwuosobowy standardowy – 140 yuan

New Plaza Hotel , Guilin – 200 yuan

Meng Xi Hotel – No 48 Xianmen Road, Shanghaj , tel 632 23 737 – cena przez internet – 395 yuan, na miejscu – cena 200 yuan

Ceny w restauracji:

Spagetti – 22-28 yuan

Herbata w herbaciarni – 10 yuan

Średnia pizza w Pizza Hut – 53 yuan

Pogoda:

W sierpniu w regionach przez nas odwiedzanych w Chinach było bardzo gorąco z wyjątkiem Tybetu (zwykle w ciągu dnia 32-28 stopni C, z bardzo dużą wilgotnością). Pochmurno, bez deszczu, z wyjątkiem okolicy Guilin, gdzie były gwałtowne opady deszczu. Tybet – temperatura około 18-24 stopni C w Lhasie, sporadycznie opady, dużo godzin słonecznych

Wizy:

Przed wjazdem konieczne jest uzyskanie wizy w ambasadzie Chin w Warszawie; potrzebne jest również osobne pozwolenie na wjazd do Tybetu oraz dodatkowo pozwolenie na wjazd do większości regionów Tybetu, z wyjątkiem dużych miast jak Lhasa, Gyantse i Shigatse. Te dwa ostatnie pozwolenia są załatwiane przez agencje podróży w Chinach.

04.08.2006 – Warszawa – Helsinki

To był pierwszy dzień, w którym rzęsiście lał deszcz. Stanowiło to istną ulgę po prawie 6-tygodniowym okresie upałów. Późnym popołudniem oderwaliśmy się od pochmurnej w tym dniu Warszawy. Dolecieliśmy do Helsinek dość późno – około 21, ale na północy słońce długo trzyma się na firmamencie. Miasto powitało nas piękną pogodą, choć około północy było około 17 stopni. Przejazd autobusem nr 615 do centrum nie kosztował zbyt dużo – 3, 60 euro. Trwał niecałe pół godziny i w okolicach dworca kolejowego byliśmy już o zmierzchu. Następnie w ramach tego samego biletu tramwajem nr 4 dotarliśmy do naszego hostelu, który uprzednio zamówiłem przez Internet. Mieliśmy pokój dwuosobowy bez łazienki; kosztował 60 euro. Finlandia nie jest tanim krajem. Na pocieszenie śniadanie było wliczone w cenę hostelu.

05.08.2006 – Helsinki – gdzieś w przestworzach

Miasto nie posiada zbyt wielu atrakcji. Najbardziej charakterystyczny był górujący nad jednym z głównych placów miasta nieskazitelnie biały kościół wyznania protestanckiego. Wewnątrz wystrój był bardzo surowy. Z kolei niezbyt okazale wyglądająca ceglana budowla na sąsiednim wzgórzu była cerkwią, którą postawiono przy końcu XIX wieku. Zachwycała swoim wnętrzem, z ikonami, zapalonymi świecami i ikonostasem. Ślady rosyjskiej obecności można spotkać w wielu miejscach. Na głównym placu Helsinek, przed protestancką katedrą stoi olbrzymi pomnik cara Aleksandra II, który jest ulubionym punktem pamiątkowych zdjęć grup rosyjskich turystów.

Pora było wrócić do dalekowschodniego nurtu naszej wędrówki. Tym samym autobusem nr 615 dotarliśmy na lotnisko zaledwie na trzy kwadranse przed odlotem. Ale lot był również opóźniony.

6.08.2006 – Szanghaj

Lotnisko Pudong w Szanghaju zaimponowało nam zarówno swoją wielkością jak i dobrą organizacją. Kontrola paszportów wypadła dość sprawnie, zaś wymiana pieniędzy nie nastręczała żadnych problemów. Wymieniłem 520 USD, gdyż przy sumie większej niż 500 nie było żadnych dodatkowych opłat za wymianę. Również na lotnisku udało nam się zarezerwować hotel za 400 juanów. Był położony w centrum, niedaleko słynnego bulwaru Bund, gdzie kiedyś biło serce finansowe i gospodarcze miasta. Lotnisko połączone jest z centrum miasta najszybszą magnetyczną kolej świata (Maglev). Pociąg w ciągu 8 minut osiąga stację metra Longyang Lu w pobliżu centrum miasta. Kosztuje 50 juanów, ale po okazaniu biletu lotniczego zapłaciliśmy o 10 juanów mniej. Przed wejściem na peron ponownie kontrolowano nasze plecaki. Na szybkościomierzu w każdym wagonie cyfry coraz to zwiększały się, aby po 3 minutach od startu stanąć na 430 km/godzinę. Z taką prędkością jechaliśmy może 2-3 minuty, a później stopniowo ją wytracaliśmy. Nie był to koniec naszej podróży, gdyż musieliśmy przesiąść się do zwykłej linii metra (4 juany – bilet), aby w ciągu pół godziny znaleźć się na szanghajskiej ulicy. Wokół nas panowała nieprawdopodobna duchota, a słupek rtęci przekroczył fizjologiczną temperaturę ludzkiego ciała. Hotel położony był około pół kilometra od stacji metra. Dojście do klimatyzowanego pokoju w hotelu stanowił dla nas istną ulgę. W naszym hotelu mieściło się małe biuro turystyczne. Bez żadnych problemów mogłem tam prawie od ręki kupić po okazyjnej cenie bilety lotnicze do Xi’an – miasta słynnego z Terakotowej Armii – już na następny dzień. Zwiedzanie Szanghaju w tym dniu rozpoczęliśmy od nadrzecznego bulwaru Bund, aby później metrem przejechać na drugą stronę rzeki Huang-po. Można było przejść pod dnem rzeki podziemnym przejściem, ale znacznie taniej wypadła jazda metrem (4 juany względem 20). Wschodni brzeg rzeki – Pudong – stał się największą dumą nowego oblicza Szanghaju. Choć wyglądał imponująco, ale oprócz zadzierania głów do góry, nie mieliśmy tam zbyt dużo do podziwiania. Najsympatyczniej w porze wieczornej wyglądała sama rzeka, po której płynęły wielkie i małe statki; wiele z nich było bajecznie ozdobione różnokolorowymi światłami.

7.08.06 Xi’an

Nie pojechaliśmy na lotnisko Maglevem, gdyż kursuje on tylko od 8.30 do 17.00., a nasz samolot odlatywał o 8.30 Wzięliśmy taksówkę, która zgodnie ze wskazaniem taksometru kosztowała nas 140 juanów. Dopiero jadąc drogą szybkiego ruchu mogliśmy wejrzeć w rozmach i wielkość tej 16-milionowej metropolii. Lot nie trwał dłużej niż dwie godziny. To była duża oszczędność czasu w porównaniu do 17-godzinnej jazdy pociągiem. Choć miałem cichą nadzieję na bardziej znośną pogodę, ale była taka sama patelnia, a może jeszcze nawet bardziej parno niż w Szanghaju. W ręce wpadła mi prognoza pogody na całe Chiny i już wtedy sobie uświadomiłem, co będzie się działo na naszej trasie. Jedynie Lhasa prezentowała się przyjemnie ze swoimi 24 stopniami, ale wszędzie indziej miało być tylko gorzej: Czengdu – 35 stopni, a Czongking miał się okazać biegunem ciepła ze swoją średnią osiągającą w porywach nawet plus 40 stopni. Błękit nieba miał być rzadkością o tej porze roku w Chinach, czy to ze względu na smog nad odwiedzanymi miastami czy lokalne warunki klimatyczne. Z lotniska mogliśmy wsiąść w autobus za 25 juanów, który zawiózł nas w pobliżu dworca kolejowego. Do dworca przylegają potężny mury miejskie okalające centrum. Wyglądały imponująco. Choć miasto największy rozkwit pamięta z czasów epoki cesarzy dynastii Han i Tang w pierwszym tysiącleciu, to mury, które widzieliśmy pochodziły z epoki dynastii Ming. Ale póki co, musieliśmy poszukać hotelu i możliwości dojazdu do Tybetu. W autobusie dałem się namówić zawieźć do rekomendowanego przez dziewczyny obsługujące autobus jakiegoś hotelu w pobliżu murów miejskich. Był to mój błąd, gdyż w planach miałem polecany przez Lonely Planet Hostel Ludao Binguan. Trafiliśmy niezbyt dobrze i w naszej wewnętrznej klasyfikacji był to nasz najgorszy pokój podczas pobytu w Chinach. Jego główną atrakcją był grzyb na ścianie. W usytuowanej zaś na dole agencji turystycznej mówiono wyłącznie po chińsku. Próbowaliśmy dowiedzieć się na dworcu kolejowym o możliwościach podróżowania do Tybetu, ale wszędzie napotykaliśmy wielkie tłumy przy kasach, zaś większość informacji zamieszczona była w chińskich krzaczkach. Jeden tylko napis był dla mnie zrozumiały „Kupno biletu dla cudzoziemców do Lhasy wyłącznie za okazaniem pozwolenia wjazdu do Tybetu” A więc nie tędy mogła wieść nasza droga do Tybetu. W pełnym słońcu dotarliśmy do Hostelu Ludao Binguan, w którym mieliśmy się znaleźć już tego przedpołudnia. Okazało się, że wszystko co chcieliśmy , mogliśmy załatwić prawie od ręki przy małym biurku tuż obok recepcji. Musiałem tylko wymienić kolejne dolary, gdyż bilet lotniczy i pozwolenie dla jednej osoby miały kosztować 2200 juanów. Po wpłacie umówiliśmy się, że wszystko będzie gotowe następnego dnia wieczorem. W tym hotelu zdecydowaliśmy się zarezerwować pokój na następny dzień. Był zdecydowanie lepszy i tylko niewiele bardziej droższy. Nas czekała jeszcze noc w zapłaconym już pokoju z grzybkiem i opłacona za 45 juanów wycieczka następnego dnia do Terakotowej Armii. Przenosiny były więc możliwe następnego dnia popołudniu. Atmosfera w Hostelu Ludao Binguan była zdecydowanie lepsza niż w naszym dotychczasowym. Goście, typowi plecakowicze, pochodzili z różnych stron świata, w tym i z Polski. Rodak, z którym rozmawialiśmy przybył tu z Pakistanu i szlakiem Jedwabnego Szlaku zamierzał tam wrócić z powrotem.

8.08.2006 – Xi’an i Terakotowa Armia.

Cena za wycieczkę m.in. do Terakotowej Armii nie była duża – 45 juanów, ale okazało się, że nie obejmowała biletów wstępu, które kosztowały łącznie 270 juanów, w tym i wejście na teren Terakotowej Armii. Mieliśmy tam pojechać dopiero na sam koniec. I tak oto, chcąc nie chcąc, zaczęliśmy zwiedzanie tzw. szlaku wschodniego Na pierwszy ogień poszło muzeum w miejscowości Lintong z różnymi drobiazgami z Epoki Cesarstwa Han oraz uzdrowisko Huaqing. Tam poznaliśmy jakie to przyjemne życie mieli cesarze dynastii Tang. Marszruta szlaku wschodniego wprowadziła nas również w epokę czasów współczesnych. W Huaqing w 1936 roku miał miejsce tzw. incydent w Xi’an. Lider Kuongmintangu, Czang Kai Szek uciekał tu przed własnymi generałami, którzy chcieli zmusić go do podpisania zgody z komunistami przeciw Japończykom. Zaskoczony, zerwał się z łóżka w pidżamie i bez sztucznej szczęki i próbował ukryć się w szczelinie skalnej. Obecnie można sobie w tym miejscu zrobić pamiątkowe zdjęcie w mundurze armii Kuongminatangu jak i wspiąć się do prowizorycznego miejsca skrytki Czang Kai Szeka. Wszystko byłoby znośne, gdyby nie ta piekielna duchota, od której pot lał się na nas strugami. W drodze do Terakotowej Armii musieliśmy przejść po dwóch sklepach z pamiątkami i wstąpić na lunch. Przedostatnim punktem naszej wycieczki był kopiec grobowy pierwszego cesarza Chin, Tsin Szy Huang Ti, stąd dopiero około 16 stanęliśmy przed wejściem na obszerny teren Terakotowej Armii. Na zwiedzanie zostało nam może godzina czy półtorej. Miłą niespodzianką był dla nas brak ograniczeń w robieniu zdjęć czy filmów, o czym ostrzegano w jeszcze niedawno wydanych przewodnikach. Dla zwiedzających udostępniono trzy duże hale, z których największa jest Hala nr 1. Olbrzymia zadaszona powierzchnia, znacznie większa niż boisko do gry w piłkę, była tylko w części zapełniona ustawionymi w kolumny żołnierzami. Spora liczba zwiedzających stanowiła znikoma cząstkę wobec tych, którzy zastygli od ponad dwóch tysięcy lat na straży swego pana , cesarza Tsin Szy Huang Ti. Podobno stoi tu ośmiotysięczna armia, z której jednak jak dotąd odkopano tylko jedną piątą szyku. Salę nr 2 prawie przebiegliśmy, gdyż większość z figur pozostawała nie odkryta. Trzeci, najmniejszy budynek stanowił podobno kwaterę dowództwa glinianej armii. Nie było tu już żadnego szyku, ale znacznie łatwiej można było im się przyglądnąć O zmroku powróciliśmy do Xi’an, gdzie czekała nas jeszcze przeprowadzka do Ludao Binguan. Otrzymaliśmy obiecane bilety lotnicze i pozwolenie na wjazd do Tybetu.

9.08. 2006 – Lhasa

Aby dotrzeć do Tybetu planowaliśmy scenariusz przejazdu koleją, ale na miejscu rzeczywistość okazała się być bardzo surowa. Kupować bilet można było tylko osobiście , a nie za pośrednictwem agencji turystycznej. Nieznajomość języka i konieczność oczekiwania, która mogłaby potrwać nawet do 10 dni, sprawiła, że wybraliśmy droższą wersję podróży do Tybetu, ale za to znacznie szybszą. Zamiast w ciągu 36 godzin mieliśmy tam dolecieć w niecałe 3 godziny. Na lotnisko wraz z innymi turystami przejechaliśmy hotelową taksówką. Mieliśmy ze sobą kopię pozwolenia dla naszej dwuosobowej wycieczki i oczywiście elektroniczny bilet lotniczy. Nikt z obsługi lotniska nie zapytał się nas o te dokumenty i nigdy więcej już nie musieliśmy ich nikomu pokazywać. Po co on więc było. to pozwolenie. Chyba, żeby opróżnić naszą kiesę o 200 euro. Samolot linii Hainan Airlines wzniósł się ponad zachmurzone jak co dzień niebo nad Xi’anem i już niedługo ponad nami rozpościerały się ośnieżone wierzchołki. Stanowiły one przedsmak tego, co mieliśmy zobaczyć na Dachu Świata. Po trzech godzinach wylądowaliśmy w Gongkar niecałe 100 kilometrów od Lhasy. Pierwsze kroki i o dziwo nie odczuwałem żadnych duszności czy innych sensacji przebywania na wysokości 3600 metrów. Tuż po wyjściu oczekiwał nas lotniskowy autobus. Tak jak w Xi’an kosztował 25 juanów. W niecałe półtora godziny dotarliśmy do celu. Im bliżej byliśmy stolicy Tybetu, tym bardziej pryskały nasze wyobrażenia o Lhasie. Szerokie ulice, nowoczesne budynki, sztuczne palmy. I to ma być Tybet !!!. Cały czas łudziłem się, że może jednak to jeszcze nie Lhasa. Ale musiałem uwierzyć, gdy ujrzałem budynki pałacu Potala jakby zawieszone wysoko nad miastem na szczycie Czerwonej Góry. Takie rozczarowanie „chińską stroną” Lhasy przeżywa każdy, kto przybywa z lotniska. Dopiero, gdy jechaliśmy taksówką do hotelu Banak Shol, ulice miasta zmieniły się raptownie Wszędzie poustawiane były niedbale straganiki, pomiędzy którymi przechadzali się rdzenni mieszkańcy tych ziem. Ich kolor skóry był znacznie ciemniejszy niż mieszkańców Chin. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na refleksje. Pierwszy raz w czasie tej podróży zaczęliśmy mieć problem ze znalezieniem miejsca w hotelu. Z reguły nigdzie wcześniej nie rezerwowaliśmy noclegów. Dopiero tutaj się okazało, że uruchomienie bezpośredniego pociągu i nowych połączeń lotniczych spowodowało przysłowiowe zalanie Lhasy turystami. W polecanym przez Lonely Planet hoteliku Banak Shol znalazł się mały pokoik, ale bez łazienki. W te pierwsze dni na tak dużej wysokości mieliśmy ochotę przeżyć w miarę komfortowych warunkach. Rozpoczęliśmy więc dalsze poszukiwania, ale w czterech czy pięciu hotelach, które odwiedziliśmy już na sam nasz widok tylko kręcili głową „Nie ma miejsc”. Sam się sobie dziwię, że potrafiliśmy te wszystkie hoteliki obejść z naszymi wszystkimi plecakami na plecach nie odczuwając przy tym żadnej zadyszki przy tej zawartości tlenu w powietrzu. Nasze starania skończyły się owocnie, gdyż w szóstym hotelu znalazł się pokój za 190 juanów. Nazwa Gang-gyan Hotel była dla mnie trudna do zapamiętania. Niestety pokój 404 znajdował się na trzecim piętrze bez windy. W pierwszych dniach pobytu wejście tam było dla nas nie lada osiągnięciem. Uszczęśliwieni z posiadania własnego kąta w Lhasie wyruszyliśmy ustalić trasę naszej marszruty po Tybecie. W położonym w pobliżu hotelu Banak Shol – oprócz miejsc noclegowych – mieściło się małe biuro turystyczne. Przewijało się tam przez cały dzień mnóstwo obieżyświatów ze wszystkich stron świata. Nie brakowało też i Polaków. Wymieniliśmy miedzy sobą dotychczasowe doświadczenia. Powrócili właśnie w tym dniu spod bazy pod Mont Everestem (Everest Base Camp czyli EBC), czym spełnili swoje największe marzenie. Dlaczego więc i my nie moglibyśmy spróbować. Dowiedzieliśmy się bliższych szczegółów tej eskapady. Wynajęcie dżipa wraz z kierowcą i pozwoleniem władz chińskich miało kosztować 4500 RMB, więc jedyne co nam pozostawało to odnaleźć dwóch czy dwójkę chętnych pasażerów, aby cena była jeszcze znośna. Równie gorąco chcieliśmy zwiedzić symbol Lhasy – pałac Potala. Od naszego hotelu było tam może z półtora czy dwa kilometry. W tych pierwszych dniach postanowiliśmy się oszczędzać z chodzeniem po mieście; zarazem dobrze byłoby wspomagać Tybetańczyków, którzy opanowali ten biznes. Jazda rykszą do Pałacu Potali zajęła nam niecałe 10 minut. Kosztowała 10 juanów po 1 juanie na minutę. Ceny za rykszę są umowne i zawsze lepiej było ustalać ją z góry, gdyż nieraz padały propozycje wzięte z przysłowiowego sufitu. U wejścia do Pałacu nie usłyszeliśmy zbyt pomyślnych wieści. Liczba biletów była limitowana – prawdopodobnie około 400-500 dziennie. Turyści indywidualni, aby kupić bilet musieli się ustawić w długiej kolejce, która z kolei miała bardzo skomplikowaną procedurę. Wpierw około szóstej rano ustawiała się kolejka po numerki. Następnie w kilka godzin później były wydawane numerki. Dopiero następnego dnia można było za 100 juanów otrzymać prawdziwą kartę wstępu do Pałacu. Jakież to proste. Oczywiście gdybyśmy wchodzili w skład grupy zorganizowanej przez oficjalne biuro turystyczne, wtedy biuro mogłoby takie bilety kupić bez rannego wstawania. Ale nasze biuro w Xi’an dawno już o nas zapomniało, a my ich o to nie nagabywaliśmy. Była jeszcze jedna możliwość wystarania się o bilet czyli kupno od ‘konika” po 3-5 krotnie wyższej cenie niż nominalna. Samo zwiedzanie trwało niecałe półtorej godziny i to wszystko w zorganizowanej grupie. Dodatkowo, aby zwiedzić Pałac trzeba się wspiąć kolejne 100-150 metrów w pionie, co w pierwszych dniach aklimatyzacji wydawało się być wyczynem ponad siły. Ale Lhasa to nie jest tylko Potala. Czymś niezwykle żywym i bardzo ekscytującym było zanurzenie się w zaułki tybetańskiej dzielnicy otaczającej najświętszą budowlę Tybetu, świątynię Dżok’ang. Już o zmroku w towarzystwie wielu pielgrzymów podążaliśmy zgodnie ze wskazówkami zegara wzdłuż sławnej pętli Barkhoru czyli kory, szlaku biegnącego wokół świętego dla Tybetańczyków miejsca jaki stanowi świątynia Dżok’ang. Wśród wielu osób nas otaczających byli również i ci, którzy nie szli, ale dosłownie czołgali się po wypolerowanych płytach granitu, wstając i co chwilę padając po oddaniu czci w kierunku świątyni. Barkhor to nie tylko modlitwa, setki obracanych młynków i kroki tysięcy pielgrzymów podążających zawsze w jednym kierunku. Szlak kory łatwo rozpoznać przez rzędy straganów, na których można kupić dosłownie wszystko: od biżuterii po wyposażenie chińskiej armii. Toczył się tu handel jak i kwitło życie towarzyskie. Pielgrzym podczas kory mogł więc za jednym okrążeniem pomodlić się, coś kupić jak i poplotkować.

10.08.2006 – Lhasa

W pierwszą noc spędzoną na Dachu Świata nie mogłem zasnąć. Tak poznałem jeden z objawów choroby wysokościowej. To była dolegliwość, która mi najbardziej doskwierała na tej wysokości. Mojemu synowi, Jackowi na samym początku najbardziej dokuczał katar. Rano próbowaliśmy wkręcić się w kolejkę po bilety do Pałacu Potali, ale nie udało nam się nic uzyskać. Jeśli więc nie można było zobaczyć tego wielkiego pałacu, który stanowił zimową rezydencję Dalajlamy, dlaczego nie warto byłoby odwiedzić jego letniej rezydencji Norbulingk’a (Pałac Klejnotów) . Nie zrobił on jednak na nas zbyt dużego wrażenia. Budynek został zbudowany na 3 lata przed ucieczką ostatniego Dalajlamy do Indii w 1956 roku. Wewnątrz było trochę krzeseł, tron, a nawet radio Po południu okazało się, że znaleźliśmy kolejne osoby do podróży pod Bazę pod Mt Everestem. Był to Grzegorz ze swoją żoną Małgosią, którzy przyjechali do Lhasy w tym dniu. Nie byli jednak przygotowani wyruszyć następnego dnia, gdyż musieli choć trochę poddać się aklimatyzacji.

11.08.2006 – Lhasa – Drepung

Rano spotkaliśmy się już wszyscy – cała nasza czwórka. Nasi towarzysze podróży mieszkali w Gdyni i do wyjazdu do Polski został im już niecały tydzień. W biurze załatwiliśmy wszystkie formalności jak opłata dżipa, rezerwacja oraz kupno biletu na lot powrotny do Czengdu na dzień 16 sierpnia. W tym dniu postanowiliśmy pooglądać położone na przedmieściach Lhasy klasztory Drepung i Necz’ung. Dojechaliśmy tam taksówką za 30 RMB. W Lhasie nie ma żadnych taksometrów, trzeba zdać się na negocjacje co do ceny. Zawsze przed, a nie po kursie. Klasztor miał zupełnie inny charakter niż Dżok’ang. Zbudowany u podnóża góry, był kiedyś siedzibą od ośmiu do dziesięciu tysięcy mnichów. Klasztor Drepung jako jeden z bardzo nielicznych uniknął barbarzyństwa naszych czasów – zniszczeń podczas rewolucji kulturalnej. Ale w murach tej świątyni żyje już tylko około 600 mnichów Dopiero z wysokości dachów klasztoru Drepung można było się przyjrzeć leżącej poniżej dolinie, w której położone były przedmieścia Lhasy. Krajobraz był przepiękny, jeśli wzrok był nakierowany na przeciwległe szczyty. W samej dolinie ustawione były jednak równe pudełeczka bloków chińskiej dzielnicy mieszkaniowej czy koszarów wojskowych. Około południa, chroniąc się przed coraz większym upałem, ruszyliśmy wzdłuż zaułków klasztoru, niekończących się dziedzińców, małych świątyń i schodków. Wewnątrz pomieszczeń nie było zakazu robienia zdjęć, ale w każdej kaplicy była wyznaczona osobna opłata od 10 do 20 juanów. Gdyby naszła nas ochota sfotografować i zinwentaryzować każdy posąg Buddy zostawilibyśmy tu prawie cały majątek. Kierowaliśmy się głównie strzałkami, pod którymi w zrozumiałym nam alfabecie i języku wypisane było „This way”. Teren był bardzo rozległy i musielibyśmy tam spędzić cały dzień, aby choć ogarnąć większość budynków klasztoru. Po kilku godzinach byliśmy już nieco utrudzeni i zmęczeni oglądaniem niekończących się, podobnych do siebie figur Buddy, bodhisatwów i wielkich świętych Tybetu. Szliśmy już do wyjścia, gdy wpierw usłyszeliśmy, a następnie zobaczyliśmy kilkadziesiąt metrów niżej w ogrodzie wyłożonym drobnymi, małymi kamykami dużą liczbę mnichów mocno do siebie pokrzykujących i gestykulujących. Wchodząc do ogrodu – zapłaciliśmy chyba z 10 do 20 juanów – mogliśmy się z bliska przyjrzeć temu widowisku. Mnisi siedzieli lub stali w małych grupkach, w której jeden z mnichów zwykle pozorował mierzenie kamieniem w swego rozmówcę, klaskanie, tupanie, zaś twarz takiego „wojownika” miała tak różną gamę uczuć, iż nasze aparaty działały w tempie karabinów maszynowych. Nie mieliśmy okazji, aby zapytać się o znaczenie tego dziwnego dla nas zachowania, ale w przewodniku odnalazłem opis podobnych gestów w innym klasztorze Sera, których praktykowanie miały na celu wyuczenie mnichów sztuki wysublimowanego dyskutowania. Dla mnichów była to na pewno wspaniała zabawa jak i sposób na odreagowanie się i kontrolowane wyrażenie swoich ukrytych emocji. Przed nami był jeszcze jeden, może mniejszy klasztor Ne’czung położony około 1,5 kilometra drogi. Niestety został on zniszczony podczas ekscesów rewolucji kulturalnej. Ale najgorsze czasy już minęły i klasztor stopniowo powrócił do swej dawnej świetności. Obecnie ściany świątyni ponownie wypełniają krwawe obrazy, groźne potwory i demony, co może zaciekawić odwiedzających turystów. Wśród nich spotkaliśmy ponownie wędrowców z Polski. Ich trasa wędrówki biegła przez Turkiestan Chiński i bezdroża Zachodniego Tybetu oraz korę wokół świętej góry Kajlasy. Wymieniliśmy się adresami, gdyż nasze drogi mogły się jeszcze skrzyżować za parę dni w Syczuanie. Łapiąc pierwszą okazyjną podwózkę dżipem za 20 juanów wróciliśmy do centrum Lhasy. A wieczorem już jako starzy bywalcy odwiedziliśmy jedną z największych kawiarenek internetowych na ponad 100 komputerów ustawionych w jednej dużej sali.

12.08. 2006 – Lhasa – Gyantse – Shaker.

W kierunku bazy pod Mt Everestem wyruszyliśmy jeszcze przed świtem o 7 rano. W Chinach jest ten sam czas dla całego kraju mającego ze wschodu na zachód długość 5200 kilometrów. Stąd – aby jakoś zniwelować te różnice – godziny rozpoczęcia pracy w Pekinie i Lhasie są zupełnie inne. W stolicy Tybetu w wielu miejscach otwieranie sklepu czy urzędu nie odbywa się wcześniej niż o 9. Natomiast o 7 rano ulice Lhasy były całkowicie wymarłe. Nasz dżip przejechał wzdłuż placu nad którym górował wysoko pałac Potala, spowitym jeszcze w głębokich ciemnościach. Wschód słońca zastał nas przy tankowaniu na stacji benzynowej. Benzyna w Chinach nie kosztuje zbyt dużo jak na europejskie warunki – 5 juanów za litr to około 2 złote. Droga wpierw przedzierała się wąskim przełomem rzeki. W niedługim czasie dotarliśmy do szerokiej doliny rzeki Czangpo, która kilkaset kilometrów dalej przybiera nazwę Brahmaputry. Przez pierwsze ponad sto kilometrów stan szosy można było ocenić jako bardzo dobry. Równiuteńki asfalt, ruch na drodze był średni, czasami tylko natrafialiśmy na prowadzone roboty drogowe. Aż w końcu skręciliśmy w boczną szutrową drogę, która stanowiła skrót do jednego z z trzech największych miast Tybetu – Gyantse. Prędkość nasza spadła znacznie. Przejeżdżając przez wioski wzbijaliśmy za sobą tumany kurzu. W żaden sposób nie przeszkadzało gromadom umorusanych dzieci, które na widok naszego dżipa, pojawiały się przy drodze wykrzykując zawsze to samo słowo „Money” Stupa Kumbun widoczna była z daleka. Miała osiem kondygnacji, a z jednego z najwyższych pięter spoglądały na nas maluczkich wielkie oczy. U wejścia siedział mnich, który inkasował opłatę za fotografowanie. W odróżnieniu od klasztoru Drepung opłata była jednorazowa – 20 juanów. Ta budowla uniknęła na szczęście zniszczeń w czasie rewolucji kulturalnej. Dwie godziny jazdy dzieliły nas od kolejnego dużego miasta Shigatse, gdzie nasz kierowca zaprosił nas do swego domu rodzinnego. Samo miasto jest bardzo interesujące, ale zwiedzać je mieliśmy w drodze powrotnej. Kierowca mieszkał ze swoją żoną, dwojgiem dzieci i matką. Zaprosił nas na herbatę, oczywiście tybetańską herbatę. W tym dniu musieliśmy pokonać dwie przełęcze. Jedna Tsuo La, położona na wysokości 4500 metrów, była otwierana dla ruchu dopiero po 19 wieczorem, a nieraz i później. W początku sierpnia ciemno robiło się dopiero około 21, stąd też ciemności zastały nas dopiero przy następnej przełęczy znacznie wyżej położonej. W tym dniu był to mój swoisty rekord życiowy wysokości – 5200 metrów. W zupełnych ciemnościach zjechaliśmy już mocno zmęczeni do miejscowości Shekar, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg.

13.08.2006 – Shekar – Baza pod Mt Everestem

Za wjazd do parku narodowego Czomolungma uiściliśmy dodatkową opłatę nie wliczoną w koszt wycieczki: za samochód 405 juanów oraz 65 za osobę. Za to otrzymaliśmy piękne bilety z mapkami i ruszyliśmy w kierunku gór, których wierzchołki spowite były w chmurach. Do Bazy pod Mt Everestem dzieliło nas 90 kilometrów. Po pół godzinie jazdy od miejscowości Shekar czekała nas pierwsza od wyjazdu z Lhasy kontrola dokumentów. Stopniowo nasz samochód zaczął wspinać się niekończącymi się serpentynami na przełęcz położoną na wysokości ponad 5000 metrów. Stamtąd kolejny zjazd w dolinę rzeki położoną około siedemset metrów niżej. Tam dla odmiany zieleniły się pola jęczmienia. W pobliżu rzeki na łąkach pasły się stada kóz, bydła i owiec, ale nie było widać jaków. Jedyne samochody jakie poruszały się po drogach stanowiły dżipy z turystami. Czasem przemykali się tubylcy na swych motocyklach, ale głównym środkiem komunikacji miejscowych były wózki ciągnięte przez drobne koniki. Po 5 godzinach jazdy znaleźliśmy się u stóp klasztoru Rongbuk. Dalej samochody nie miały już wjazdu. Tutaj też mieliśmy zostać na zbliżającą się noc. Po ostatnim noclegu postanowiliśmy zaznać trochę luksusu i zamiast proponowanego baraku przynależącego do klasztoru po 90 juanów za pokój, wybraliśmy położony 300 metrów obok hotel. Koszt był większy 300 juanów, ale pokoje w zdecydowanie lepszym komforcie. Nie wszystko było tam jednak lux. W całym hotelu była tylko jedna toaleta na pierwszym piętrze i do tego trzeba było wejść na pierwsze piętro. Aby zaś z kolei umyć ręce trzeba było wyjść na taras, gdzie oprócz kranu znajdował się duży tybetański namiot, w którym mieszkali pewnie liczni pracownicy obsługi hotelu. W tym dniu, zarówno ze względu na popołudniową mżawkę jak i ciągłe kłopoty z aklimatyzacją do wysokości 4900 m n.p.m., postanowiliśmy eskapadę do Bazy pod Mt Everestem przełożyć na następny dzień. Poruszaliśmy się bardzo powoli, gdyż przy raptownych ruchach pojawiały się zadyszka i bóle głowy. Po małej południowej sjeście odwiedziliśmy najwyżej na świecie położony klasztor Rongbuk (4980 npm.). Podobno zainspirował on Jamesa Hiltona do napisania powieści o Szangri-La. Tak jak wszędzie w Tybecie ścieżką dookoła klasztoru podążała szlakiem kory grupa Tybetańczyków w nadziei otrzymania łaski na to i przyszłe życie, okręcając przy tym młynkiem i mrucząc „Om me padma……” Tuż przed zachodem słońca z warstwy chmur wyłonił się wierzchołek najwyższej góry świata, oświetlony w tym momencie złocistymi promieniami zachodzącego słońca, które samo nie ukazało nam swego oblicza. Ten niezapomniany spektakl, wart naszego całego wysiłku, zimna i niedogodności, trwał zaledwie kilka minut.

14.08.2006 – Mont Everest – Shigatse

Do Bazy pod Mt Everestem było jeszcze około 8 kilometrów. Droga była raczej płaska, a różnica wysokości nie przekraczała 300 metrów. Musielibyśmy przebywać na tym poziomie znacznie dłużej, aby móc się zaaklimatyzować. Póki co, woleliśmy nie wystawiać na szwank górnych pułapów wydolności naszego organizmu. Wsiedliśmy do konnej taksówki , która po godzinie miała nas zawieźć do celu. Jej koszt był stały – 60 juanów. Chmury zalegały bardzo nisko. Nie spodziewaliśmy się istotnej zmianie pogody. W połowie drogi zatrzymaliśmy się na chwilę, aby wziąć z trasy samotnego wędrowca, który przeliczył się ze swoimi siłami. Koniki, które wyglądały na wychudzone stwory, potrafiły nadal przeć do przodu pomimo zwiększonego ładunku. Baza pod Mont Everestem składała się z porozkładanych wzdłuż drogi szeregu namiotów, na których widniały wiele znaczące napisy jak Hotel czy Restauracja. Do jednego z nich weszliśmy, aby pokosztować ciepłej herbaty ale bez domieszki zjełczałego masła jaka. W obozie nie było śladu ekip wysokogórskich. Dominowali turyści. Sierpień nie jest bowiem sezonem na zdobywanie szczytów. Ku naszemu zaskoczeniu stopniowo rzedły chmury i przed nami zaczął się stopniowo wynurzać biały kaptur Najwyższej Góry. Próbowaliśmy dotrzeć nieco bliżej, ale zatrzymał nas wartki potok, którego nie próbowaliśmy już forsować. Po godzinie rozstaliśmy się z rozświetlonym Mont Everestem i wróciliśmy do naszego dżipa. Powrotną drogę znaliśmy już doskonale. Wciąż przed nami przesuwał się podobne sceny z tybetańskich małych wiosek: umorusanych dzieci biegających za samochodem, powiewających na wietrze flag modlitewnych i byle jakich jadłodajni. W połowie drogi do Shigatse napotkaliśmy opuszczony szlaban. Pilnował go chiński policjant. Podobno była szansa, że za dwie godziny moglibyśmy ruszyć dalej. Nasz kierowca nie był jednak w ciemię bity. Parę minut rozmowy i biadolenia na bolący go brzuch spowodowało, że szlaban na chwilę został dla nas otwarty. Po kilkunastu kilometrach jazdy napotkaliśmy na roboty drogowe. Aby ominąć zamknięty odcinek drogi, skręciliśmy na zupełne bezdroża. Parę minut wcześniej spadła w pobliskich górach ściana deszczu i zbocze, po którym wjeżdżaliśmy, zamieniło się w rwący potok. Przez następne 10 czy 15 minut wpadliśmy w objęcia rozszalałego żywiołu. Nasz kierowca kochał chyba nadmierny wysiew adrenaliny. Niezrażony przybierającemu w siłę strumieniowi rwącego strumienia, a może nawet i rzeki, parł naprzód, aby w końcu się zatrzymać. Czyżbyśmy mieli się staczać w dół z nurtem rzeki. Nie, kierowca włączył napęd na cztery koła i ruszył dalej walczyć z żywiołem. Kiedy wjechaliśmy na bitą drogę, przestał padać deszcz, a za chwilę zniknął również i potok. W tym dniu jeszcze kilkakrotnie napotykaliśmy tzw. letnią tybetańską pogodę pełną błyskawic i ulewnych, przejściowych ulew. W Shigatse byliśmy już po 21. W pierwszych trzech odwiedzonych hotelach nie było niestety żadnych wolnych miejsc. Dopiero Hotel Tenzin był dla nas bardziej łaskawy i wcale nie tak drogi w porównaniu do innych odwiedzonych. Za 220 juanów mieliśmy bardzo przyzwoity pokój.

15.08.06 – Shigatse – Lhasa

Dumą Shigatse, drugiego pod względem wielkości miasta Tybetu, jest olbrzymi klasztor Taszilhumpa. Jest to wielki kompleks budynków położony u podnóża gór. Pogoda była słoneczna. W porównaniu do klasztoru w Drepung spotkać tu można było znacznie więcej pielgrzymów i wiernych. Niektórzy szli, inni padali na ziemię. Oprócz tubylców czy turystów zauważyliśmy ubranych w brązowe szaty mnichów. Z początku przypominali nam braci franciszkanów, ale okazało się, iż byli to adepci buddyzmu z Niemiec. W jednym z setek pomieszczeń klasztoru mnisi zarówno przyjmowali banknoty jak i je segregowali. Zazwyczaj wierni kładą przed każdą z figur Buddy czy innych świętych mężów jakieś banknoty. Mają one jednak bardzo małe nominały – dobrze jak jest to pół juana, ale bywają i banknoty 1/10 juana czyli 4 grosze. Wszystko na chwałę tego i przyszłego żywota. Z Shigatse do Lhasy to około 250 kilometrów. Wracaliśmy tą samą drogą, a w samochodzie cały czas panowały dźwięki tej samej muzyki czyli disco polo w wydaniu tybetańskim. Nasz kierowca miał chyba tylko tą jedną płytę CD. Na sam koniec przed Lhasą czekał nas jeszcze jeden podjazd na przełęcz Kampa La. Był on chyba najbardziej widowiskowy z dotychczas przez nas widzianych. Kolejne pętle pokonywaliśmy chyba przez dobrą godzinę, aby wreszcie dostąpić wspaniałych widoków z wysokości 4800 m. Jak zwykle było dużo straganów z pamiątkami oraz bajecznie ustrojone kozy i jaki. Chcesz mieć zdjęcie pamiątkowe. Płać!!!. Jaków nie widzieliśmy w czasie naszej wędrówki zbyt dużo. Kilka zwierząt pasło się obok naszej bazy pod Mt Everestem, ale największe ich stada można było dostrzec na łąkach okalających przełęcz Kampa La. Wbrew pozorom nie było zimno w porze popołudniowej. Chłód doskwierał nam jedynie w godzinach nocnych, a w ciągu dnia wszystkie nasze kurtki czy swetry nie były często przez na wdziewane. Pięćset metrów niżej z kolei dzieciaki biegały prawie nagie, traktując pobliską rzekę jak Lazurowe Wybrzeże. Dopiero kolo dziewiętnastej przybyliśmy z powrotem do Lhasy. Odebraliśmy nasze bilety lotnicze, zainstalowaliśmy się ze swoimi rzeczami w pokoju 404 i udaliśmy się na zasłużoną, pożegnalna kolację z Tybetem jak i naszymi znajomymi : Grzegorzem i Małgosią. Aż żal było odjeżdżać , chociaż ilość wrażeń jak i wrażenie całkowitej inności mogłoby nam wystarczyć na cały pobyt

16.08.2006 – Lhasa – Czengdu

Powtórzył się cykl zdarzeń sprzed 7 dni, ale w odwrotnym kierunku. Wpierw taksówką dojechaliśmy do autobusu, który zawiózł nas na lotnisko. Samolot był opóźniony o godzinę, co wykorzystaliśmy na rozglądnięcie się po sklepach z pamiątkami. Gdy dolecieliśmy do Czengdu prawie w biegu pożegnaliśmy się z naszymi znajomymi z Gdyni. Ich kolejny lot do Szanghaju miał być prawie za chwilę. Syczuan czy może „kocioł syczuański” to zupełna zmiana klimatu. Było bardzo parno, duszno, słupek rtęci poszybował ponad 35 stopni. Było może nawet gorzej niż w Xi’an, szczególnie w porównaniu do Tybetu, gdzie pogoda była wprost dla nas Europejczyków z Północy prawie wymarzona. Cena za taksówkę z lotniska do centrum miasta była przedmiotem negocjacji, aby ustabilizować się na 70 juanach. Przejazd do dzielnicy tybetańskiej miasta trwała prawie pół godziny. Poszukiwania hotelu zostały uwieńczone znalezień lokum w Holly’s Hotel. Cena była całkiem znośna – 140 RMB. Pokój był nieco ciasny, ale za to posiadał klimatyzację, łazienkę i kafelki na podłodze. Postanowiliśmy zwolnić nieco tempo naszego zwiedzania i rozłożyliśmy się w tym hotelu na następne dwa dni.

17.08.06 – Czengdu.

Ten dzień zaczęliśmy od Stacji Hodowli Pandy, położonej na przedmieściach Czengdu. Taksówka kosztowała nas 38 RMB, co w prostym przeliczeniu 1,4 RMB za kilometr, oznaczało iż z naszego hotelu było 27 kilometrów. Czengdu jawił się nam jak bardzo nowoczesne miasto. Budownictwo w starym stylu czyli bloki wielkiej płyty z lat 50-tych i 60-tych widziane było z tyłu za głównymi budynkami czy zasłonięte murem, za którym intensywnie pracowały buldożery. Tych niszczonych bloków zwyczajnie nie szkoda – brzydkie, omszałe od wszechogarniającej wilgoci. Próżno było szukać Chin drewnianych czy pamiętających czasy Cesarstwa Chińskiego, które upadło w 1911 roku. Takie rarytasy szybciej można znaleźć w Szanghaju, choć za parę lat i to zniknie w otchłani modernizacji. Wejście do Stacji Hodowli Pand kosztowało nas 30 RMB. Gdy podliczyliśmy sobie koszty wejścia i taksówki z ceną wycieczki organizowanej w naszym hotelu wychodziło podobnie. Ale choć to czasem wygodne, dla nas było trudne do przyjęcia. Czasem z pośpiechu czy ewidentnego braku czasu nie dało się nam tego uniknąć, ale tego dnia nigdzie nie musieliśmy się spieszyć. Nie było jednak mowy o wysypianiu się. Pora karmienia pand – pomiędzy 9.30 a 10.00 stanowiła dla nas wyzwanie. Tylko w tym czasie te zwierzęta wykazują jakąś śladową aktywność i pokazują się w miejscu widocznym dla zwiedzających. W pozostałym czasie udają się w jakieś ustronne miejsca, gdyż mają do dyspozycji spory zagajnik lub po prostu śpią. W Stacji Hodowli znajduje się kilkanaście pand wielkich w kilku różnych zagrodach, ale przy jednym z nich zgromadził się spory tłumek rozentuzjazmowanych gości. Tuż za balustradą usadowiła się panda, objadając się pędami bambusa darowanymi jej na pierwszy w tym dniu posiłek. Wkrótce dołączył jej towarzysz. Istne śniadanie na trawie. A za barierką tłoczyła się cała grupa zwiedzających aż chciwych spoglądania na tę maskotkę Chin. Odnosiłem wrażenie, iż nawet bardziej intrygujące było obserwowanie reakcji tych oglądających niż flegmatycznie siedzących przed nimi pand. A to ktoś czynił miny cmokającego niedźwiadka, ktoś inny aż piszczał z zachwytu. Błysków, pstrykania było tak dużo, iż pandy były w tym dniu bardziej obfotografowane niż niejeden szef rządu. Aby jednak nikt pandzie krzywdy nie zrobił w pobliżu stał policjant. W Stacji Pand oprócz tych wielkich były również i małe pandy o rudawym zabarwieniu sierści. To zupełnie inny gatunek, nie zagrożony zaginięciem. Częściej można je podobno zobaczyć na wolności, choć nasze osobiste doświadczenie było skromne. Z istniejącej fauny w Chinach udało się nam dojrzeć jedynie bardzo liczne psy. Szczególnie dużo zobaczyć ich można było w Tybecie, gdzie pielgrzymi okrążali korę wraz ze swymi młynkami i pieskami. Pobyt w Stacji Pand zakończyliśmy pokazem filmu. W tym dniu poruszaliśmy się prawie wyłącznie taksówkami. Za otwarcie drzwi płaci się w Czengdu 5 RMB, choć dopiero po przejechaniu 3-4 km taksometr zaczyna naliczać kolejne juany w tempie 1,4 juana za kilometr. Co interesujące już po rozpoczęciu kursu miły mechaniczny głos witał nas prawie nienaganną angielszczyzną. Znacznie gorzej wypadało porozumienie się z żywym kierowcą. Czasem z opresji niemożności ustalenia celu naszego kursu wybawiała nas nazwa opisana w Lonely Planet lub kartka w tutejszym alfabecie od recepcjonistki hotelu. Gorzej gdy cel naszej podróży był bardziej enigmatyczny jak np. Pizza Hut. Do Wenshu Yuan, buddyjskiej świątyni, trafiliśmy prawie bez pudła. Wejście do niej w bocznej uliczce, było pełne żebraków, choć stosunkowo rzadko spotykanych na terenie Chin, w porównaniu z Indiami. Wstęp kosztował zaledwie 5 juanów. Świątynia poświęcona Buddzie nie była tak pełna żarliwych wyznawców jak widziane przez nas w Tybecie. Tu już nie panuje lamaizm, nie ma obchodzenia dookoła świątyni. Parę osób, w tym i młode dziewczyny, zapalało trociczki kłaniając się przed posągiem. Znacznie więcej osób spotkaliśmy w przylegającej obok herbaciarni. Nie można sobie bowiem wyobrazić pobytu w Czengdu bez filiżanki zielonej herbaty wypitej w tradycyjnej chińskiej herbaciarni. Wpierw za 10 juanów otrzymaliśmy w kasie filiżankę z listkami herbaty. Gdy w samo południe zajęliśmy miejsce przy stoliku, podszedł do nas „Pan Czajnikowy”, którego rola polegała na nalewaniu i dolewaniu wrzątku ilekroć tylko się nieco płynu podpiło. Wszystko odbywało się bez żadnego słowa. Przychodził i dolewał. Można było siedzieć ile tego dusza zapragnęła. Po dwóch godzinach herbacianego lenistwa wsiedliśmy w kolejną taksówkę, aby przenieść się w świat taoistów do Quinguang Gong czyli mówiąc zrozumiale Świątyni Zielonej Kozy. Wszędzie widniały napisy „No photography”, choć ten zakaz nie miał zbyt dużego praktycznego znaczenia. Budynki świątynne ustawione były wobec siebie równolegle. Zwykle stały w nich posągi Najczystszej Trójcy, będących uosobieniem trojakiej formy drogi życia czyli Tao oraz wyobrażenia Ośmiu Nieśmiertelnych. Nieco dalej można było spotkać kolejną większą gromadkę ludzi. Skupili się oni przy mnichu udzielającym im jakichś rad odnośnie ich Tao. Tuż obok był mur, na którym widniały trzy znaki – symbole szczęścia. Kto przy zamkniętych oczach potrafił dotknąć któregoś z tych symboli miał wtedy to prawie zapewnione. Nie było to wcale takie trudne i większość ze śmiałków trafiała za pierwszym razem. Wieczorem wybraliśmy na występ opery syczuańskiej. Opera może być nazwą nieco mylącą dla europejskiego widza. Na spektaklu spotkaliśmy każdą formę występu – akrobatykę, komediowe skecze, tańce z połykaniem ognia, teatrzyk cieni i śpiew solowy.

18.08.06 – Leshan, Emei-shan

Dobrze było nam w Holly’s Hotel. Prowadzące recepcję dwie Chinki mówiły doskonale po angielsku i były w stanie załatwić prawie wszystko. Zapłaciliśmy więc u nich nasze wejście do opery syczuańskiej, przejazd mikrobusem do Leshan, a przede wszystkim rejs po Jangcy. Dla kompletu opłaciłem u nich również przejazd autobusem z Yichang do Wuhanu jak również przelot samolotem z Wuhanu do Guilin. Naszym głównym celem przez najbliższe dwa dni pozostawał Emei-shan, oddalony o godzinę drogi samochodem od Leshan, którego szczyt wznoszący się na wysokość 3099 metrów od dwóch tysięcy lat przyciąga pielgrzymów, a w ostatnich latach również i turystów . W tym dniu mieliśmy po raz kolejny wczesne wstawanie, aby z trudem zdążyć na odjeżdżający spod hotelu mikrobus do Leshan. Miasto Czengdu łączy z Leshanem autostrada, co sprawiło , że odległość 180 kilometrów pokonaliśmy w niecałe trzy godziny. Magnesem przyciągającym każdego dnia tysiące turystów jest największa na świecie rzeźba siedzącego Buddy czyli Dafu licząca 72 metrów wysokości i 28 metrów szerokości. Na paznokciu dużego palca tego posągu mogło się zmieścić pół tuzina osób. Minęliśmy spore miasto Leshan, aby wysiąść z mikrobusu po drugiej stronie rzeki Min i wejść od strony lądu w poszukiwaniu Wielkiego Posągu Buddy. Bilet wstępu kosztował 70 juanów (10 USD), zaś dla studentów takich jak mój syn Jacek 35 juanów. Cena nie stanowiła żadnej przeszkody dla niezliczonych tłumów z Państwa Środka walących w ten powszedni i upalny dzień siedemdziesiąt metrów do góry w kierunku Buddy. Dla mnie był to wyraźny dowód, iż w tym kraju jest spora warstwa ludzi dobrze sytuowanych. I prawie każdy z nich ustawiał się w przybierającej potężne zakrętasy kolejce. Zapowiadało się, że w ciągu 1-2 godzin można było znaleźć się w kolejnym tłumie podążającym schodami w dół od 15-metrowej głowy Buddy na sam dół do rzeki i stóp posągu. W Leshanie pierwszy raz skorzystaliśmy z komunikacji publicznej. Z kilkoma przesiadkami dotarliśmy do leżącego u podstawy świętej góry Emei-shan, miejscowości Baoguo. W Teddy Bear Cafe, stanowiącego połączenie hotelu i restauracji stanowczo odradzali nam dalszą podróż. Zaproponowali wyjazd o trzeciej nad ranem, aby jeszcze zdążyć na wschód słońca. Ale był to także ich interes, abyśmy zatrzymali się na noc. Byliśmy nieufni wobec tych sugestii i kupiliśmy za 40 RMB bilet na przejazd mikrobusem aż do parkingu w pobliżu Pawilonu Jieyin. Tam znajdowała się dolna stacja kolejki linowej, wiodącą na sam szczyt i położoną na Złotym Szczycie buddyjską pagodę. Po drodze oczywiście opłaciliśmy bilet wstępu na Emei-Shan, z wykonaną w kasie naszą fotografią. Technika dotarła i tutaj. Na parkingu położonego na wysokości 2500 metrów dotarliśmy tuż przed zachodem słońca około 19. Wokół było sporo hoteli. Ceny nie były niskie, ale wyżej mogło być pod tym względem tylko gorzej. Obszukaliśmy kilka hoteli, w których cena zaczynała się od 400 RMB, aby w końcu odnaleźć coś za 280 RMB.

19.08.06 – Emei-shan – Czengdu

Było jeszcze ciemno, gdy wyszliśmy na rozległy parking, na którym stało już mnóstwo mikrobusów. A więc musieliśmy nieco przyspieszyć, mijając tłumy w drodze do wyciągu. A tam ponownie niekończący się kolejkowy wąż, którego końca ujrzeć nie mogliśmy. Wokół nas łatwo dało się wysłuchać nieustające odgłosy pochrząkiwań, gulgotań czy odrywania się wydzieliny jamy nosowej współtowarzyszy kolejkowych. Gdy pod naszą szerokością geograficzną słyszymy kukuryku, to w Kraju Środka zamiast tego dochodzi do intensywnego smarkania i odpluwania. Zanim nadszedł świt, wsiedliśmy do dwuosobowego wagoniku, którym wywindowaliśmy się o następne prawie 600 metrów w pionie. To było przedziwne uczucie wjeżdżać w pełnej ciemności, gdy od czasu do czasu dobiegała nas nastrojowa muzyka płynąca gdzieś z głośników umieszczonych w konarach wysokich sosen. Do szczytu góry wiodły nas następne schody, wzdłuż których w panujących ciemnościach majaczyły olbrzymie rzeźby słoni. Bóstwem, a zasadzie wcieleniem Buddy, nierozłącznie związanym z Emei jest Puxian. W dniu, kiedy przemykaliśmy się wśród posągów słoni, o pustelni i samotności marzyć nie można było. Wszyscy pędzili, aby zdążyć na zjawisko ukazania się – w otaczających nas dookoła chmurach – kuli słonecznej. I nagle, stojąc w kilkusetosobowej grupie na rozległym tarasie, dostrzegliśmy jak dosłownie w kilkadziesiąt sekund znikł panujący półmrok. Ale słońce postanowiło w tym dniu nie świecić, zaczęły spadać na ziemie pierwsze krople deszczu, aby po chwili zamienić się w prawdziwą ulewę. Przed nami był cały dzień, który miała nam wypełnić droga w dół. Nie mieliśmy pewności ile nam to czasu zajmie, a więc pierwszy etap drogi w dół do parkingu pokonaliśmy ponownie kolejką linową. Przyszedł wtedy czas na jakieś śniadanie, ale menu we wszystkich restauracjach było zawsze takie same. Ryż, zupa, jakieś mięsa, wszystko co mogło nam posmakować na obiad czy kolację, ale dlaczego takie samo ma być śniadanie. Już bardziej strawne były dla nas ciastka w pobliskim sklepiku. Przed 10 rano zaczęliśmy schodzić w dół te 1500 czy 2000 metrów. Szlak nie był już tak pełen tłumów jak na szczycie, gdzie większość korzystała z wygodnego połączenia mikrobusowo-wyciągowego. . Po drodze najczęściej spotykaliśmy robotników pracujących przy układaniu schodów, którzy na własnych plecach wnosili lub znosili ciężkie kamienie. Ścieżka, a bardziej droga była bardzo porządnie utrzymana i zgubić się było nie sposób. Droga na Emei shan przynosi również zatrudnienie nie tylko robotnikom wnoszącym kamienie, ale i wolnym przedsiębiorcom, którzy znoszą lub wnoszą na swych plecach strudzonych pielgrzymów. Wiek pielgrzymów jest przeróżny. Bywają i osoby w podeszłym wieku, którzy podobno aż marzą, aby dokonać swego żywota na szczycie góry w dużej bliskości z Buddą. Czasem im się to udaje , czasem muszą długo oczekiwać i rozczarowani muszą wracać do swych domów wciąż z niespełnionym pragnieniem. Dla nich wszystkich lektykarze służą swymi usługami. Ceny uzależnione są od odległości jak i wagi delikwenta. Stąd przy niektórych świątyniach spotkać można wywieszony cennik jak i wagę. Nie było konieczne uprzednie zaopatrywanie się w żywność. Dość często napotykaliśmy małe jadłodajnie czy kramiki z żywnością. Ale my mieliśmy swoje ciastka i to nawet dużo ciastek. Co by nas jeszcze mogło skusić to kwaśne mleko, ogórki małosolne czy chleb ze smalcem. Po niecałych dwóch godzinach dotarliśmy do pierwszego znanego nam punktu docelowego czyli Sadzawki Kąpieli Słonia (Xixiang). Zwykle warto zatrzymać się na nocleg w którejś z napotkanych po drodze świątyń buddyjskich, które oferują noclegi na dość podstawowym standardzie. Wtedy jest okazja, aby poczuć bliżej atmosferę tej góry, ludzi, którzy tam pielgrzymują lub zwiedzają. Ale nas oczekiwał już rejs po Jangcy. W miarę jak schodziliśmy coraz niżej, robiło się coraz cieplej i bardziej parno. Miłym akcentem bywały dla nas te odcinki szlaku, które prowadziły dla odmiany pod górę, co przerywało monotonię ciągłego schodzenia po schodach. Nasze nogi powoli zaczęły nam coraz bardziej dawać się we znaki. Dopiero, gdy zatrzymaliśmy się przy Świątyni Dziesięciu Tysięcy Lat (Wannian Si), poczuliśmy się nieco zdrożeni. Wokół nas kręciło się mnóstwo ludzi, gdyż do świątyni łatwo się było dostać kolejką linową lub 3-kilometrowym spacerem z parkingu. W tłumie wycieczek, mijając kolejną świątynię o nazwie Bailong Si, w końcu dotarliśmy niemal do upragnionego celu – Pawilonu Nieskazitelnego Dźwięku, gdzie w rozlewających się szeroko strumieniach, niektórzy wędrowcy mogli zażyć kąpieli. Przy pewnej dozie szczęścia, używając często języka migowego przy kolejnych zmianach autobusu, dotarliśmy do naszego hotelu-matki w Czengdu około 21. Czekał tam na nas uprzednio zarezerwowany pokój oraz bilety samolotowe.

20.08.06 – Czengdu – Czogking

Czengdu i Czongking łączy 400-kilometrowa autostrada, co skraca czas przejazdu do 4-5 godzin. Autobusy odjeżdżały dosłownie co chwilę i w dziesięć minut po zakupieniu biletu, mogliśmy już ruszać. Pogoda była paskudna. Chmury i często deszcz są bowiem czymś najzwyklejszym w Kotlinie Syczuańskiej. Szczególnie nieprzyjemne warunki panują zwykle w Czongkingu, który jest uważany za swoistą chińską patelnię klimatyczną Na dworcu autobusowym w Czongkingu mieliśmy przedzwonić do naszego agenta, który miał się nami zaopiekować i wręczyć bilety na statek Na dworcu nie było łatwo wytłumaczyć, że chcemy skorzystać z telefonu. Językiem migowym udało mi się otrzymać dostęp do aparatu telefonicznego w punkcie informacyjnym i skontaktować się z naszym agentem. Na to musieliśmy poczekać dłużej, gdyż wysiedliśmy nie na tym dworcu, co trzeba. Była niedziela, ale większość sklepów jak i banków była otwarta. Co z tego, skoro w prawie z żadnych banków nie można było wymienić pieniędzy. Albo nie mieli na to licencji, albo nie posiadali kserokopiarki, aby skopiować mój paszport. W końcu zapłaciłem u naszej agentki za dodatkowe atrakcje w trakcie rejsu dolarami. Na ten program składały się zwykle dwa razy dziennie wstępy do różnych świątyń. Pochłonęło to dodatkowe 120 USD (1000 juanów) Do zaokrętowania zostały nam jeszcze dwie godziny, co wykorzystaliśmy na przejażdżkę do centrum. Ulice w mieście były bardzo strome, stąd ruch rowerowy był znikomy. Blisko rzeki widziane przez nas budynki były w opłakanym stanie i przypominały „starą Azję”. Uzbrojeni w kartkę, gdzie chińskimi znaczkami mieliśmy wypisaną nazwę jakiegoś lokalu gastronomicznego z kuchnią zorientowaną na Zachód podjechaliśmy taksówką do centrum miasta. W odległości jednego czy dwóch kilometrów od rzeki sceneria miasta raptownie zmieniła się. Gdy wyszliśmy na główny plac (Plaza) wydawało się nam, iż wysiedliśmy na Manhattanie, a nie w azjatyckim mieście. Dookoła nas wystrzeliwały na 50 czy 100 pięter drapacze chmur. Przed godziną 20 zeszliśmy na pokład naszego statku Nasza dwuosobowa kajuta pierwszej klasy posiadała wyłącznie do naszego użytku ubikację, kran z wodą, natrysk i telewizor oraz widok przez brudne szyby na rzekę. Statek odpłynął o 20, a my zaczęliśmy się rozgaszczać w naszej kajucie, która miała stanowić nasz dom przez kolejne cztery noce i trzy dni.

21.08.2006 – Pierwszy dzień na Jangcy

Nawet na statku nie uwolniliśmy się od wczesnej pobudki. Przed 6 rano usłyszeliśmy stukanie w drzwi naszej koi. Opiekunka naszej zagranicznej garstki skleciła parę słów po angielsku, z których wynikało, iż powinniśmy już wyskoczyć z łóżek, aby wziąć udział w wykupionej wycieczce do Fengdu – Miasta Duchów. Według planu miało to trwać od 6.30 do 9.30. Miasto Duchów pełne było świątyń i rzeźb przedstawiających sceny ze Świata Podziemnego, w tym i buddyjskie przedstawienia piekła i czyśćca. To miejsce nie musi się obawiać 2009 roku, kiedy wody zbiornika osiągną 175 metrów nad poziomem morza. Szczyt góry z położoną tam Świątynią Cesarza położony na wysokości 288 metrów nadal będzie wtedy górować nad rzeką .

Każda wycieczka trwała przez dwie czy trzy godziny i rzeczą absolutnie niezbędną było trzymanie się terminu zejścia do statku przed planowanym odpłynięciem. Ważne było też, aby trafić na właściwą łajbę. Zwykle w jednym czasie przypływało ich kilka, stąd w miejscach, które zwiedzaliśmy potrafiliśmy sobie wyobrazić, że Chiny są najludniejszym krajem świata. Jeszcze chyba ważniejsze niż zwiedzanie było uzupełnianie własnego prowiantu czy napojów wśród miejscowych sprzedawców, którzy w większej liczbie rozkładali swoje straganiki wzdłuż trasy wycieczek. Nasz statek miał cztery pokłady. W Czongkingu wsiadło chyba z 300 do 400 pasażerów. Ale był to statek wycieczkowy przeznaczony dla tubylców, wśród których ludzi o innym kolorze skóry była garstka – chyba łącznie dwanaście osób. Na statku znajdowała się restauracja, gdzie raz wybraliśmy się na potrawę z kaczki, ale później przerzuciliśmy się na wielgachne zupki chińskie kupowane za 4,50 juana w statkowym sklepiku. Należało tylko dolać wrzątku, obecnego w dużej ilości na pokładzie i wystarczyło za całe danie. Czasem wyszukiwaliśmy coś smakowitego u sprzedawców na brzegu. Przebojem sezonu były dla nas malutkie podsmażane ziemniaczki za 5 juanów. Po zmroku zawinęliśmy do brzegu, aby ponownie zrealizować kolejną, nieopatrznie zapłaconą atrakcję: świątynię poświęconą sławnemu dowódcy z III wieku – Zhang Fei. Było tam dużo kamiennych tablic z napisami, ale gdybyśmy zostali na statku dużo byśmy nie stracili.

22. 08. 2006 – Drugi dzień na Jangcy.

Dni na statku były bardzo do siebie podobne. Brzegi rzeki były zbyt odległe, abyśmy mogli oglądać zwykłe codzienne życie mieszkańców. Szerokość rzeki w żaden sposób nie może równać się innej wielkiej rzece jak Amazonka. Mijane miejscowości były zbyt daleko oddalone od przepływającego statku. Ponadto na poziomie wody brzegi były prawie bezludne, gdyż wszystko to miało ulec zalaniu w ciągu następnych 3 lat o dobre 40 metrów w pionie. Zaskoczyła mnie spora liczba mostów, które były już zbudowane lub były w trakcie konstrukcji wysoko ponad poziom Jangcy. Tylko w Czongkingu było ich cztery, a w trakcie naszej trzydniowej do zapory naliczyć ich można było jeszcze dziesięć. Statek poruszał się dość prędko i co mogliśmy zauważyć to przede wszystkim równie wielkie i jeszcze większe statki wycieczkowe oraz duże barki towarowe przewożące węgiel czy ciężarówki. W drugim dniu podróży już za pierwszym przełomem dostrzegłem człowieka, który na środku rzeki zażywał kąpieli. Nasz statek w swej klasie plasował się w dolnych stanach średnich. Cudzoziemców można było policzyć na palcach obu rąk. Przeważali Chińczycy, często w ramach tzw. wycieczki zakładowej. Rano, choć już nie tak wcześnie jak w dniu poprzednim, wyszliśmy ponownie na brzeg, aby pooglądać Miasto Białego Cesarza (Baidi Cheng). Zwiedzanie, które było możliwe tylko o parę długości z następującymi po piętach kilkoma chińskimi wycieczkami, nie budziło dreszczyku emocji. Innym synonimem tego kompleksu było Miasto Wierszy, gdyż na przestrzeni wieków tworzyło tu wielu poetów. Ale uroków wierszy też nie docenialiśmy, gdy mieliśmy je wyczytywać na ścianach w miejscowym języku i piśmie. I mogła to być kolejna niepotrzebna eskapada, gdyby nie emocje, które czekały nas podczas powrotu na statek. W pobliżu trapu ustawił się szczelnie z obu stron drogi szpaler kobiet tworząc powracającym z Miasta Białego Cesarza turystów swoistą „ścieżkę zdrowia”. Nikt z naszej grupy nie mógł przejść, aby nie zostać nagabnięty a może i nawet napadnięty przez którąś z drobnych „kupczyń” oferujących złoty zestaw tych okolic: jakiś grzebień i parę innych drobiazgów. Swoją nieustępliwością mogłyby zawstydzić wszystkich drobnych kupców zarówno z Maroka, spod piramid egipskich czy Indii. Nas goniły może 2 czy 3 minuty, ale z jeszcze większym żelaznym uporem potrafiły osaczać i zmuszać do kupowania dla zwykłego świętego spokoju własnych rodaków. Nie mogli się przynajmniej tłumaczyć nieznajomością chińskiego języka. Używały – jak zdążyłem się przypatrzeć – wszystkich argumentów : a to niewielkiej obniżki ceny czy dorzuceniu jakiegoś drobiazgu do oferty. Ale przede wszystkim nękały, krzyczały i ścigały aż na pokład statku. Czy były w tym skuteczne – może i nie – ale jakże to było widowiskowe. Porównując te fascynujące scenki przekupek spod Miasta Białego Cesarza widok pierwszego przełomu Qutang nie był już tak barwny i dynamiczny. Pierwszy wąwóz na Jangcy był najkrótszy, zaledwie 8 kilometrów, a jego widok nie przyprawiał nas o taki dreszczyk emocji jak poranna sprzedaż grzebieni. Panował coraz większy upał, choć nad dużą powierzchnią rzeki słońce nie potrafiło się całkowicie przebić przez gęsty pułap chmur. Ale i tak najlepszym sposobem przed potwornym upałem dochodzącym do 40 stopni i bardzo dużej wilgotności były nasze parasolki, które ratowały nas zarówno przed deszczem jak i upałem. Z większymi nadziejami oczekiwaliśmy kolejnej w tym dniu atrakcji, która nas najwięcej kosztowała, bo aż 300 juanów. Wiele osób opisywało, iż najbardziej przypadły im do gustu Trzy Małe Przełomy rzeki Daning wpadającej do Jangcy w pobliżu miasta Wushan. Stąd do Wielkiej Tamy było jeszcze 125 kilometrów. Przesiedliśmy się na nieco mniejszy statek, aby przez pięć godzin płynąć tam i z powrotem w górę rzeki. A z tego mniejszego okrętu przeszliśmy na łódki, które uwiozły nas wzdłuż Trzech Mini Przełomów. Dopiero tam na krótko ujrzeliśmy słońce i nie zachmurzone niebo. Program naszego spływu był tak ułożony, abyśmy kolejne przełomy mogli oglądać w ciągu dnia. A że zaczęło już zmierzchać więc nasz macierzysty statek nie odbijał już od brzegu w tym dniu. Wieczorem zaproponowano nam wycieczkę do przeniesionego na wysokie wzgórza miasta Wushan.. Dawne Wushan zostało zatopione w 2003 roku przez stopniowo podnoszące się wody rzeki przegrodzonej częściowo tamą. Mieszkańcy musieli więc przenieść się do nowego miasta wybudowanego znacznie wyżej. Mogło w nim zamieszkać około stu tysięcy ludzi czyli dwukrotnie więcej niż w poprzednim, ale przecież w okolicy zniesiono setki wsi. W centralnej części miasta był plac, do którego przylegał budynek, gdzie wieczorem oglądnęliśmy spektakl w stylu widzianej przez nas opery chińskiej.

23.08.06 –Trzeci Dzień na Jangcy – dopływamy do Zapory.

Drugi 44 kilometrowy przełom Wu Gorge – co w tłumaczeniu znaczy Zaczarowany Przełom – wymagał od nas kolejnej rannej pobudki. Po pewnym czasie, gdy wypłynęliśmy już spod tych przepaścistych szczytów statek zacumował do kolejnego punktu programu, ostatniego, za który zapłaciliśmy z góry. Była to miejscowość Zigui, gdzie kiedyś urodził się Qu Yuan. Był on poetą i lojalnym ministrem władcy państwa Chu z przełomu IV i III w p.n.e, który na wieść o zdobyciu stolicy tego państwa skoczył w odmęty rzeki Miluo. Okoliczni rybacy, gdy dowiedzieli się o tym wypłynęli, aby odnaleźć ciało poety. Gdy poszukiwania się przedłużały, zaczęli wrzucać do wody zawiniątka z liści bambusa wypełnione ryżem. Miały one zaspokoić apetyty ryb, aby nie pożarły ciała poety. Na pamiątkę tego wydarzenia w całych Chinach, a nawet na Tajwanie odbywa się corocznie w piątym dniu piątego miesiąca według księżycowego kalendarza Festiwal Smoczych Wyścigów, który ostatnio miał miejsce 31.05.2006 roku. Nie należy on do oficjalnych świąt, ale jak kraj długi i szeroki oprócz wyścigów łodzi z głową smoka, wszyscy zajadają się ryżem z zawiniątek o pięciokątnym kształcie. Po standardowych 3 godzinach postoju nasz statek podniósł kotwicę, aby po raz trzeci wpłynąć do najdłuższego, a kiedyś najniebezpieczniejszego 60- a może nawet 75-kilometrowego przełomu Jangcy o nazwie Xiling Xia. Ale oglądane wysokie szczyty ledwie się wyłaniały z mgły. Wczesnym popołudniem podpłynęliśmy do pierwszej śluzy największej na świecie zaporze wodnej Tamy Trzech Przełomów. Przez kilka godzin pokonaliśmy 5 śluz. W tym czasie większość naszej wycieczki wybrała się za sporą sumę na wycieczkę po tej wielkiej betonowej inwestycji. Gdy powrócili, byli podobno zachwyceni. Ale nam wcale nie było żal tych komentarzy i chwalipięctwa głoszonych przez przewodników, których mało co można zrozumieć i bardziej trąci to o monotonię. O pierwszej w


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u