Birma – Leszek Czmut

Leszek Czmut

Pierwszy raz plany zwiedzenia tego kraju pojawiły się w naszych zamiarach kilka lat temu. Wówczas na wyobraźnię działała nazwa potężnej rzeki Irawadi i statku, którym po niej płyniemy. Jednakże Azja Południowo-Wschodnia na jakiś czas musiała ustąpić pola kulturze i historii muzułmańskiej – mojej fascynacji nr 1, jak się okazuje nieprzemijającej. Od ubiegłego roku i pierwszego wyjazdu obejmującego część Tajlandii, Kambodżę (Angkor Wat) i Laos (Luang Prabang) temat podróży po Birmie wracał non – stop. Mimo naprawdę dużego zaangażowania emocjonalnego nie wiedzieliśmy czy nie będziemy jednak musieli zmienić swoich planów i zadowolić się zwiedzaniem północnej części Tajlandii i Laosem. Opuszczaliśmy Polskę jedynie z biletem do Bangkoku w ręku i wizą Tajlandii w paszporcie. W resztę wierzyliśmy – ja bardziej, Gośka mniej. Z naszego subiektywnego wyliczenia wypadało, że wyjazd do Birmy poniżej 14 dni netto nie ma większego sensu. Za dużo kilometrów do przejechania, za dużo ewentualnych, niemożliwych do przewidzenia z perspektywy Polski niewiadomych, no i konieczność zapasu minimum 1 dnia na cokolwiek.

Poniższa relacja zawiera przede wszystkim zapis wrażeń i obserwacji, jakie stały się naszym udziałem w tym czasie. Pomijamy całkowicie historię regionu i konkretnych miejsc. Zainteresowane osoby niewątpliwie znajdą odpowiednie źródła, które pozwolą zgłębić im pasjonujące dzieje tej części Azji. Ceny towarów i usług, które podajemy dotyczą listopada. Mogą oczywiście zmienić się o tyle, o ile ktoś posiada czas i chęć do negocjacji noclegów, pamiątek, wymiany waluty itd. Czasy podajemy lokalne. Należy zatem pamiętać, że Moskwa to +2 godziny, Bangkok +6, a Rangun +5,5 (ot, taka zachcianka generałów). Korzystaliśmy oczywiście z przewodnika Lonely Planet, wydanie z 2004 roku. Nazwy podajemy zatem za przewodnikiem.

Jeszcze jedno zastrzeżenie. Będziemy używać starych nazw, bo bardziej podobają się nam od nowych wprowadzonych przez władze Birmy.

Termin wyjazdu:  11 – 29 listopad 2009

I. 11.11 – Warszawa, Moskwa

Wczoraj wieczorem ekspresowo spakowałem plecak, będąc w stanie lekkiego podekscytowania i niepewności. Czy uda się nam szybko znaleźć się w ambasadzie Birmy i zdążyć złożyć wniosek wizowy ? Czy będzie szansa na odebranie paszportu z wizą jeszcze tego samego dnia i – na koniec – czy będą bilety na lot do Rangunu tego samego dnia ? Byliśmy oczywiście przygotowani finansowo na zwiększone koszty.

Jechałem na Okęcie i choć bardzo cieszyłem się, to niepewność towarzyszyła mi cały czas. Pogoda typowo listopadowa. Ponuro, sine niebo i deszcz. Lot do Bangkoku odbywa się z międzylądowaniem w Moskwie. Wsiadamy do małego lotowskiego Embreara ok. 10.30. Podczas lotu dostajemy jako poczęstunek rogala św. Marcina. Reklamowany jako wyjątkowy, bo tylko tego dnia produkowany, regionalny przysmak z Wielkopolski. Solidna dawka kalorii, która spokojnie zastępuje posiłek. W Moskwie lądujemy przed 16. Tutaj już zmierzcha. Na lotnisku Szeremietiewo samolot przybija do terminalu 2. Mamy przed sobą jedynie 2 godziny oczekiwania na lot do Bangkoku. To najlepsze połączenie z Polski do Tajlandii – mamy na myśli zarówno kierunek, jak i czas. Przechodzimy przez kolejne bramki, trzeba zdjąć buty. Charakterystyczny jest brak uśmiechów na twarzach służb. Strefa wolnocłowa duża, ale w większości sklepy są nieczynne z powodu remontu. Wsiadamy do Airbusa A330 nazwanego Władymir Wysocki. Nowoczesna maszyna, z ekranami w siedzeniach, całkiem wygodna. Oczywiście nie jest to gigant jak Boeing 747, którym lecieliśmy w ubiegłym roku. Fotele w układzie 2-4-2. Można oglądać filmy (Mamma mia! , Mission impossible 3 lub Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki), posłuchać muzyki lub pograć. Mam ipoda z naprawdę dużą ilością utworów. Jeszcze nie wiem, jak bardzo mi się przyda. Posiłki przygotowane przez załogę samolotu są smaczne, nie ma powodów do zbytnich narzekań. Alkohol podawany jest wyłącznie za odpłatnością.

II. 12.11 – Bangkok, Rangun

Przed 9 rano czasu miejscowego lądujemy w Bangkoku. Jak to dobrze, że znamy już tutejsze lotnisko Suvarnabhumi. Wymieniamy 100 $, w zamian dostajemy 3197 bahtów. Błyskawiczna odprawa i odbiór plecaków. Zjeżdżamy na ostatni dolny poziom, z którego odjeżdżają taxi meter. Tylko takie należy brać i koniecznie należy powiedzieć kierowcy, żeby włączył licznik. Zadysponowaliśmy kurs do ambasady Birmy. Do centrum jedziemy po części autostradą – ciekawe kiedy tak będzie w Polsce? Dwa odcinki są płatne, taryfa w zależności od ilości osób. Szczęśliwie o tej porze nie ma korków, więc przemieszczamy się bardzo szybko. To jest niewiarygodne, ale przed 10 stoimy przed ambasadą. Od momentu lądowania nie upłynęła nawet jeszcze godzina. Budynek jest nieciekawy, nawet obskurny (toaleta), ale na ścianach widać zdjęcia atrakcji Birmy rekompensujące wszystkie niedogodności. Wchodzimy do środka i ku mojemu dużemu zdziwieniu, pomieszczenie jest pełne. Jednak czuję, że zdążymy. Z napisów na ścianach wynika, że wnioski wizowe są przyjmowane w godzinach 9-12. Zwykła opłata za wydanie wizy ważnej 30 dni wynosi 820 bahtów. Wybieramy wersje droższą (1260 bahtów), ale dla nas korzystniejszą, bo z odbiorem tego samego dnia o 15. Siadamy z plecakami gdzieś obok ambasady w jadłodajni. Mocno zmęczeni prawie zasypiamy. Przed odbiorem paszportów na przemian dokonujemy rekonesansu. Wokół ambasady jest całkiem dużo agencji oferujących bilety lotnicze do Birmy. Oczywiście nie mamy co marzyć o korzystnych cenach. Na to jest zdecydowanie za późno. Odbieramy paszporty z wizami, co za ulga. Teraz czas na bilety do Rangunu. W banku niedaleko agencji wymieniam dolary. Bilet kosztuje 6200 bahtów, co stanowi równowartość 194 $. Po drodze wchodzimy do sklepu sieci 7 eleven. Kupujemy fantastyczne jogurty o smaku kokosowym i truskawkowym. Na ulicy łapiemy taxi meter i wracamy na lotnisko. Znowu bardzo szybki przejazd, praktycznie bez stania w korkach, które są zmorą stolicy Tajlandii. Nieustająco duże wrażenie robi na mnie lotnisko. Jest olbrzymie, ale przyjaźnie i logicznie zaprojektowane. Nie stanowi udręki dla pasażera. Przy stanowisku odprawy dostajemy kupony na obiad o wartości 300 bahtów. W restauracji bierzemy po zupie kokosowej z kurczakiem (pycha!) oraz curry z kaczki wspólnie. Na deser lody, a właściwie sorbet z mango. Po odprawie, a mamy dużo czasu, chodzimy po wielkiej strefie bezcłowej. Obecne są butiki najsłynniejszych firm: Chanel, Hermes, Gucci, Burberry, Armani, Dunhill i jeszcze wiele innych. Spokojnie je omijamy. Czekając na lot znowu dopada nas kryzys. Wylatujemy o 22.15 i jest to ostatni, wieczorny lot do Rangunu. Podróż trwa krótko, tylko 75 min. Jest dużo miejsc wolnych. Zestaw żywnościowy zawiera kanapkę z pastą tuńczykową, owoce i wodę w pudełku. Lądujemy o 23.30. To jest niesamowite, ale wszystko udało się nam zgrać w czasie – wizy, bilety, lot. Mamy aż 15 dni na zwiedzanie Birmy. Jednocześnie dużo i mało na tak fascynujący kraj. Ledwie odbieramy bagaże, a już czeka grupka taksówkarzy. Tylko ten środek transportu wchodzi w rachubę. Lotnisko jest dość oddalone od centrum miasta. Snuję dziwne plany przenocowania na lotnisku i porannego lotu do Mandalay. Tak trochę bez sensu chodzimy wokół lotniska i próbujemy znaleźć taxi do hotelu. Obowiązuje sztywna cena za kurs – 5 $. Taksówkarze nie chcą zejść ani dolara w dół. Poddajemy się. Wsiadamy i jedziemy. Ulice są puste, choć oświetlone. Nie grożą nam nieprzeniknione ciemności. W trakcie jazdy otrzymujemy bonus, cudownie oświetloną pagodę Shwedagon. Przed 1 w nocy docieramy do White House Hotel. Przyjmujemy schemat, w którym Gośka ogląda w hotelu pokoje i decyduje czy w nim zostajemy. Ale o tej porze nie zamierzamy grymasić. Dwójka z oknem, ale bez klimatyzacji kosztuje 12 $. Jesteśmy zmęczeni, ale naprawdę szczęśliwi.

Wydatki:

wymiana 100 $ – 3197 bahtów

25 i 50 bahtów – opłata za 2 odcinki autostrady

340 bahtów – taxi z lotniska w Bangkoku do ambasady Birmy

2520 bahtów – opłata za 2 wizy

35 bahtów –  2 jogurty kokosowe i 1 owocowy

37 bahtów – 2 jogurty kokosowe i 1 truskawkowy

wymiana 2 razy 200 $ – 2 razy 6582 bahty

12400 bahtów – 2 bilety lotnicze do Rangunu (MAI Airways)

25 i 45 bahtów – opłata za 2 odcinki autostrady

280 bahtów – taxi na lotnisko

300 bahtów – obiad na lotnisku

5 $ – taxi z lotniska w Rangunie do White House Hotel

III. 13.11 – Rangun

Budzimy się po 9, śniadanie podają do 10 na tarasie. Widać Shwedagon. Hotel chwali się najlepszymi śniadaniami w Birmie, oczywiście w strefie niskich cen. Rzeczywiście, różnorodność jedzenia jest spora i w formie bufetu. Z napojów dostępna jest kawa (czarna), herbata i sok. Kilka rodzajów dżemu, zielenina, miejscowe ogórki z sezamem, omlet z warzywami, makaron z warzywami, zapiekany tost ze słodkim wnętrzem. Do 12 należy wynieść się z hotelu. Wychodzimy i chcemy dokonać wymiany pieniędzy. Chyba zapomnieliśmy tego, co czytaliśmy przed wyjazdem i wpadamy w łapy naganiaczy na ulicy.  Przestrzegamy przed tym, szanse na oszustwo są spore. Najpierw gdzieś nas ciągną i oferują słaby kurs 1000 kiatów (dalej KT) za 1 $. Rezygnujemy. Potem obok Sule Paya pojawiają się inni. Ci dają lepszy przelicznik. 1 $ to 1040 KT, czyli za 300 $ mamy dostać 312 000 KT  w banknotach po 1000. To są trzy dość grube paczki. Należy pamiętać, że taka wymiana na ulicy jest nielegalna dla obu stron. Stąd pewnie zamieszanie i poganianie. Niezbędne jest dokładne przeliczenie dolarów, dolary lepiej trzymać w ręku. Gdy już przeliczyłem (Gośka trzymała dolce), to okazało się że nie podoba się im seria banknotów. Były oczywiście nowiutkie, jak spod  prasy, bo kupione w PKO BP – specjalnie zwracaliśmy na to uwagę. Mam tego dość. Chcemy odejść, ale oni (wyglądają na Hindusów) mówią, że banknoty są ok. A przed chwilą jeszcze nie były ?! Potem jeszcze chcą 3000 KT jako prowizję.  Dla pewności chcę raz jeszcze przeliczyć banknoty. Nie chcą się na zgodzić, twierdząc że przecież je liczyłem. Teraz przekroczyli mój poziom tolerancji. Definitywnie odpuszczamy sobie wymianę z nimi. Idziemy na Bogyoke Aung San Market, gdzie spotykamy rodaków. Opowiadają nam o przypadkach przewałki. Ostatecznie wymieniamy dolary w sklepiku sprzedawcy spotkanego w głównej alejce. Transakcja odbywa się w spokojnej atmosferze, bez nerwowych ruchów. Kurs jest trochę gorszy. 995 KT za 1$, co w sumie daje 297 000 KT. Obok znajdujemy agencję, gdzie chcemy kupić bilety lotnicze do Mandalay. Kosztują 83 $ sztuka, ale dzisiaj już nie zdążymy. Poranny lot jest o 6.30, co oznacza koszmarną porę budzenia. A przecież jeszcze trzeba dojechać na lotnisko. Po chwili namysłu decydujemy się na podróż autobusem. Biuro oferuje bilet za 20 000 KT lub 20 $ za osobę. Przez głowę przemyka mi wspomnienie, że w hotelu widziałem cenę dużo niższą. Wracamy do White House i okazuje się, że dobrze pamiętałem. Bilet kosztuje 14 000 KT. Jak się później okaże kupiliśmy 2 ostatnie bilety w autobusie na ostatni kurs. Autobus wyjeżdża o 7 wieczorem. Kupujemy wodę i pijemy coffee mix (3 w 1) w kawiarni tuż obok Sule Paya. Płacimy jakieś grosze . Naprzeciwko City Hall (żółty budynek z zielonymi smokami po bokach przy wejściu) czekamy na autobus linii nr 43, który jedzie na dworzec autobusowy znajdujujący się na obrzeżach miasta. Wsiadamy w inny wskazany przez miejscowych. Bilet kosztuje 200 KT/os. Wyruszamy i jedziemy ponad 1,5 godziny – chyba przez całe miasto. Na dworcu zjadamy pierwszy posiłek, niezbyt dobry, ale nie mamy specjalnego wyboru. Składa się z ryżu, kilku kawałków kurczaka i czegoś zielonego. Całość kosztuje 3400 KT. Mam mentalną obawę przed tak długa jazdą autobusem. Podróż autobusem męczy mnie się z powodu braku miejsca na nogi, brakiem możliwości poruszania się czy też zmiany miejsca. Zapowiada się trwający 12 godzin koszmar. Ale przecież tak naprawdę tego chciałem! Przez pierwsze 4 godziny nie jest źle, potem uruchamiam ipoda. To pozwala mi jakoś znosić niewygodę. Siedzimy na samym końcu po prawej. Minimum miejsca na nogi, fotele nie rozkładają się (te przed nami jak najbardziej !), a na dodatek są wąskie. Gabaryty europejskich ciał nie pasują do azjatyckich siedzeń. Dodam, że telewizor emituje jakieś obrazy, a głośniki wyją. W trakcie jazdy musimy wysiąść. To chyba granica prowincji, sprawdzają nasze paszporty i wpisują dane w jakiś formularz.  Miła Birmanka częstuje nas jakąś byliną przypieczoną na ogniu. W smaku trochę przypomina ziemniaka.

Wydatki:

12 $ – nocleg w White House Hotel (2 osoby)

wymiana 300 $ – 297 000 kiatów

28 000 KT – 2 bilety autokarowe do Mandalay

1200 KT – 4 butelki (1 l) wody

400 KT – 2 bilety autobusowe w Rangunie

3400 KT – obiad na dworcu autobusowym

IV. 14.11 – Mandalay

Od 1 w nocy zaczyna się zabawa. Czuje zmęczenie, ale nie mogę spać. W trakcie jazdy autobus łapie gumę (chyba) i z tego powodu stoimy około godziny. Wreszcie docieramy wczesnym rankiem (ok. 6.30) do Mandalay. Dworzec jest oczywiście za miastem i do centrum trzeba dotrzeć blue taxi. To najczęściej jest stara mazda z paką z tyłu na 4 osoby i bagaże. Jakiś gość stoi obok nas uporczywie i nieustannie na nas patrzy. Oferuje kurs po zawyżonej cenie, toteż nie reagujemy. Czekamy nie wiadomo na co przez ponad godzinę. W końcu dogadujemy się i jedziemy do hotelu. Kosztuje to nas 2000 KT za osobę. Z przewodnika wybieramy ET Hotel. Ostatecznego wyboru dokonuje Gośka, ja zostaję z placakami. Dwójka z łazienką i oknem wyceniona została na 12 $/doba. Może być, ponieważ i tak pokoje służą nam zazwyczaj tylko do noclegów, porannych ablucji i pakowania plecaków. Zmęczenie pokonuje nas i zasypiamy. Budzimy się po 12 i … nie wiemy za bardzo co chcemy robić. O dziwo, zupełnie nie czuję radości i tej ekscytacji, która towarzyszy nam podczas wyjazdów. Ustalamy, że wybierzemy się na spacer do pałacu. Chyba tylko po to, że coś zrobić. Zatrzymujemy się w pierwszej napotkanej kawiarni i zamawiamy 2 porcje naleśników z bananami oraz 2 coffee mix w najniższej chyba cenie świata – 600 KT/os. Oglądamy mury z odległości, wyglądają interesująco. Do środka nie wchodzimy. Combo ticket kosztuje 10 $ i obejmuje Mandalay, wyspę Inwa, Mingun. Warto rozważyć zakup, jeśli plany pobytu w Mandalay obejmują minimum 3 dni. Chcemy przejechać się trishaw (tutejsza riksza) do Mahamuni Paya. To podobno najciekawsza pagoda w Mandalay, ale człowiek mówi stawkę, która nas odrzuca. Ale jest bardzo miły i zatrzymuje publiczną taxi. Przejazd ma kosztować 600 KT/2 os. Siadamy obok kierowcy i długo jedziemy. Po drodze często zatrzymujemy się na przystankach, gdzie następuje ładowanie towaru. Dojeżdżamy na miejsce i tutaj czeka nas niespodzianka. Kierowca żąda 1200 KT za kurs. Więcej niż ustaliliśmy, a to z powodu uprzywilejowanych miejsc. Początkowo nie zgadzamy się, on nie chce wziąć 1000 KT. Wiemy, że to grosze. Dla nas żadna różnica, ale chodzi nam o zasady ogólne. Kierowca unosi się honorem, ja jestem gotów odejść bez płacenia. Ostatecznie zostawiamy 1000 KT. Wchodzimy bocznym wejściem i w ten sposób oszczędzamy na wstępie. Świątynia ładna, ale w ubiegłym roku widzieliśmy naprawdę cudne. Mahamuni Paya nie wywiera aż takiego wrażenia. Nie jestem przesadnym zwolennikiem wschodów i zachodów słońca, ale zazwyczaj daję się namówić. Tak jest i tym razem. Jedziemy zatem do Mandalay Hill. Pod pagodą zaczynamy negocjacje, które kończą się tym, że znowu wsiadamy do blue taxi. Płacimy 1000 KT. I znowu kluczymy, zatrzymujemy się, czekamy. A czas płynie. Dojeżdżamy. Biegnę co sił do góry z aparatem na szyi, zostawiając Gośkę. Nie będzie zadowolona. Zachód taki sobie, miasto leży na płaskim terenie. Schodząc w dół, rozmawiamy z mnichami. Mówią nam, że przychodzą na wzgórze codziennie, żeby potrenować angielski w pogawędkach z turystami. Bardzo sympatyczne. W drodze powrotnej łapiemy trishaw za 1000 KT. Naprzeciwko hotelu jest zakład fryzjerski. Ponieważ nie zdążyłem skrócić włosów przed wyjazdem, postanawiam skorzystać z usług miejscowego fryzjera. Samo strzyżenie obserwuje grupka jego znajomych. Rezultat końcowy jest całkiem do przyjęcia, zaś cena zwala z nóg.  Jest rewelacyjna – 500 KT, dorzucam 200 KT napiwku. Odświeżeni, ale mimo wszystko trochę zmęczeni idziemy na obiad, chociaż pora dnia sugeruje raczej kolację. I tak będzie już do końca pobytu w Birmie. Obiadu w rozumieniu polskiej pory spożycia jeść nie będziemy. Jest parno, bardzo ciepło i przede wszystkim czuje się pragnienie. A wracając do posiłku w Mandalay, to nie jestem w stanie podać nazwy knajpki, ale wychodząc z hotelu należy skręcić w pierwszą poprzeczną ulicę po lewej stronie, przejść około 150 metrów i na skrzyżowaniu, na rogu po lewej stronie będzie uliczna jadłodajnia. Menu zdecydowanie w stylu chińskim. Zamawiamy to samo, a jest to smażony makaron z kurczakiem, jakiś wywar w kokilce, pikle pikantne, smażone warzywa i woda. Zielona herbata w dzbanku jest gratis. Płacimy za całość 4300 KT. Po posiłku szukamy miejsca na relaks. Pod tym pojęciem rozumiemy jakiś chłodny napój zawierający %. Znajdujemy Mann Restaurant na tej samej ulicy co hotel. Duże piwo Myanmar (0. 64 l) kosztuje tutaj 1500 KT za butelkę. Spotyka nas duże zaskoczenie. Piwo jest naprawdę fenomenalne, po prostu pyszne. Oczywiście schłodzone jak należy. Duża przyjemność na koniec morderczego dnia. W hotelu zamawiamy wycieczkę wokół Mandalay. Obejmuje ona Amarpurę, wyspę Inwa i Sagaing. Koszt to 6000 KT/os przy pełnej blue taxi, która zabiera 4 osoby. Pytamy też wstępnie o cenę biletu na statek do Pagan. Są dwie możliwości: wolna (15 $/os.) i szybka (33 $/os.). Statki pływają w różne dni tygodnia. Wolne odpływają w niedzielę i środę, szybkie kursują w poniedziałki i czwartki. Pierwsza możliwość nie wchodzi w rachubę.

Wydatki:

2000 KT – blue taxi z dworca autobusowego do ET Hotel

1200 KT – 2 porcje naleśników i 2 coffee mix

1000 KT – przejazd taxi do Mahamuni Paya

1000 KT – przejazd do Mandalay Hill

2000 KT – wachlarz (Gośka)

4300 KT – obiad (2 osoby)

1000 KT – trishaw z Mandalay Hill do ET Hotel

500 KT – fryzjer + 200 KT napiwek

3000 KT – 2 butelki Myanmar beer (0, 64 l)

V. 15.11 – Amarpura, Sagaing, Inwa

O świcie budzi mnie zawodzenie muezina. Wyjaśnienie tej pozornej sprzeczności jest banalnie proste. Obok hotelu znajduje się meczet, a okna naszego pokoju wychodzą nań. W Birmie w cenie noclegu hotele oferują śniadania. Niestety codziennie są takie same. Najczęściej jest to następujący zestaw: coffee mix (3 w 1), przypieczone tosty (2 – 3 szt.), jajko w zamówionej przez klienta formie (jajecznica, na twardo lub na miękko) oraz porcja dżemu. Wszystko jest smaczne i świeże, ale monotonia zestawu „zabija”. Na koniec talerzyk owoców – 2 banany, kilka kawałków ananasa, pomarańczy, melona lub papayi. W objeździe wokół Mandalay towarzyszyć nam będzie para Rosjan – Lena i Aszot. Oczywiście nie udało się nam ominąć komercyjnej wizyty w zaprzyjaźnionym z kierowcą w sklepie z turystyczną tandetą. Oczywiście nic nie kupujemy. Nie ten czas, no i nie to miejsce. Wyruszamy do klasztoru buddyjskiego Maha Ganayon w Amarpurze. Na dźwięk dzwonu, w okolicach 10.15, ustawia się kolejka mnichów, którzy otrzymują ryż, chyba trochę mięsa, owoce. Tłumnie przyglądają się temu turyści, którzy intensywnie filmują i fotografują. My także, ale czuje niejakie zażenowanie. Mam wrażenie, że mnisi występują jakby w cyrku. Nie byłoby to takie całkiem złe, gdyby każdy z turystów zostawiał datek. Z własnej woli. Czasami tak się dzieje, czego dowodem są napisy na ścianie. Następnie wyruszamy do Sagaing – to Pagan w miniaturze. Po raz pierwszy przejeżdżamy przez most nad Irawadi. To naprawdę potężna rzeka. Już się cieszymy z jutrzejszej przejażdżki, można ją nawet nazwać rejsem. Wokół dużo pagód. My trafiamy na wzgórze do świątyni, z której tarasu rozpościera się naprawdę piękny widok na okolicę. Widać szerokie meandry rzeki, leniwie snującej swój nurt. O ile pamięć mnie nie zawodzi, to ma ona ponad 4000 km długości, zapewne pierwsza dziesiątka w Azji. Kierowca czeka na nas cierpliwie. Mamy tyle czasu dla siebie, ile go potrzebujemy. Wszystko co oglądamy jest tylko i wyłącznie naszym wyborem. To jest naszym zdaniem największa zaleta podróży organizowanych samodzielnie. Następnie udajemy się na wyspę Inwa. Przeprawa promem w obie strony kosztuje 1000 KT/os. Na wyspie czekają na turystów pojazdy konne, nazywane tutaj hoska (od ang. horse cart). Jest to dwukółka z daszkiem, chroniącym przed upalnym słońcem. Początkowo cena wynosi 4000 KT od pojazdu, ostatecznie po negocjacjach bierzemy 2 pojazdy w cenie 3000 KT za jeden. Drogi na wyspie są naprawdę fatalne. Podskakujemy na każdym wyboju. Na wyspie obowiązuje combo ticket, którego nie wykupiliśmy. Podobnie jak nasi towarzysze z Rosji. Dojechaliśmy do klasztoru Maha Aungmye Bonzan. Ze strażnikiem ustalamy, że zapłacimy 1000 KT/os. za wejście. Oglądamy jeden z klasztorów (nieczynny, w żółtym kolorze). W kolejności jedziemy do krzywej wieży Nanmyin. Gośka ma chwilowo dość schodów, więc zostaje na dole. Wspinam się i nagrodą jest widok z góry. Kolejny klasztor na trasie to Bagaya Kyaung. Ten usytuowany jest na 267 palach tekowych. Znowu negocjacje co do ceny wstępu. Wchodzi Gośka, płacąc 1000 KT. Na koniec rundka po wyspie, która wytrząsa z nas wnętrzności i powrót do przystani promowej. Jest już późne popołudnie i wyruszamy nad przerzucony przez jezioro Taungthaman most zbudowany z drewna tekowego U Bein. Jest najdłuższy na świecie, ma 1,2 km – wszyscy o tym piszą. Dołączymy do tego grona. Na brzegu bierzemy kokosa, za którego płacimy 500 KT/szt. Sok nie ma tak intensywnego smaku, który zapamiętałem z ubiegłego roku. No i owoc nie jest schłodzony. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że szklanka wyciśniętego na miejscu świeżego soku z pomarańczy kosztuje tyle samo. W zapadających ciemnościach wracamy do Mandalay. Nie sposób jednak nie zauważyć, że śmieci są wszechobecne. Podejmujemy decyzję co do statku i wybieramy droższą i szybką wersję za 33 $/os. Odpływa o 7 rano z przystani i po 9 godz. dopływa do Pagan. Płacimy w dolarach. Przed posiłkiem kupujemy owoce na nocnym bazaru obok wieży zegarowej. Za jabłka, pomarańcze i gruszki płacimy 2000 KT. Zjadamy w tym samym miejscu, ale bierzemy dwa różne dania. Jedno z nich to pocięty i usmażony kurczak z orzechami nerkowca, drugie to coś w rodzaju sznycla z wieprzowiny. Wczorajszy zestaw był zdecydowanie lepszy i tańszy. Ponownie wybieram się do Mann Restaurant, gdzie z wielką przyjemnością wypijam 2 butelki Myanmar beer po 1500 KT.

Wydatki:

12000 KT – wycieczka wokół Mandalay (2 osoby)

3000 KT – hoska

2000 KT – wejście do „żółtego” klasztoru (2 osoby)

2000 KT – prom (2 osoby) w obie strony

1000 KT – wejście do „tekowego” klasztoru (Gośka)

1500 KT – 5 butelek wody

2000 KT – jabłka, gruszki i pomarańcze

5600 KT – obiad (2 osoby)

66 $ – bilety na łódź do Pagan (2 osoby)

24 $ – 2 noclegi w ET Hotel (2 osoby)

3000 KT – 2 butelki Myanmar beer (0,64 l)

VI. 16.11 – rejs do Pagan

Wczesna pobudka o godz. 5.30. To też stanie się rytuałem, trudnym do zaakceptowania, a tym bardziej polubienia, jednakże niezbędnym w Birmie. Świta, a przed hotelem czeka blue taxi. Kurs do przystani – wynegocjowany wczoraj z tym samym kierowcą wożącym nas wokół Mandalay – kosztuje nas 3000 KT. Przed wejściem na pokład pokazujemy bilety, przypadają nam miejsca na górnym odkrytym pokładzie. Krzesła są dość twarde, ale polskie tygodniki (Polityka i Newsweek – nie przeczytane w całości) sprawdzają się dobrze. Z hotelu dostaliśmy suchy prowiant składający się z (a jakże!) tostów, bananów, 2 jajek na twardo i 2 coffee mix w torebkach. Na pokładzie oferują kawę, herbatę i kanapkę z pastą jajeczną wewnątrz. Życie bez kawy byłoby uboższe, a na pewno poranki ! Sam rejs jest w porównaniu z jazdą autokarem bardzo wygodny. Nareszcie nie trzęsiemy się i nie podskakujemy. Możemy także wyciągnąć i wyprostować nogi. A nawet wstać i pospacerować. Płyniemy szybko, wiatr wieje przyjemnie, słońce jeszcze nie operuje zbyt mocno. Statek zatrzymuje się i można dokonać zakupów pamiątek. Irawadi jest naprawdę szeroka. Brzegi są piaszczyste, od czasu do czasu widać pagodę. Znajduję genialną miejscówkę – na dziobie statku. Nie chce mi się sięgać po balsam z filtrem. Czuję błogość i wewnętrzne zadowolenie. Wydatnie pomaga mi w tym muzyka płynąca z ipoda. Potem rejs staje się monotonny, słońce ostro przypieka i czuję, że zademonstruję po południu patriotyzm barwami na twarzy. Do brzegu w Pagan przybijamy po 16.30. Powoli słonce zaczyna zachodzić. Od razu otaczają nas dzieci, które chcą sprzedać nam kartki pocztowe, obrazki z piasku, prostą biżuterię. Myślimy, że uda się nam zbyć dzieci rozdając cukierki i kilka gum do żucia (bum – bum). I popełniamy błąd. Dzieci pojawiają się jakby były zmultiplikowane. Stanowczo gestem dajemy do zrozumienia, że to koniec. Natychmiast należy też uiścić opłatę za oglądanie Pagan. Wynosi ona 10 $/os. i jest raczej nie do ominięcia. W hotelu też wymagają okazania biletu. Następnie pojawiają się naganiacze do hosek. Niektórzy nawet podejmują się przewozu turystów i ich bagaży trishaw. Jako miejsce do noclegu turysta ma do wyboru Pagan, Nowy Pagan i Nyaung-U. Wybieramy ten ostatni. Woźnicy hoski zadysponowaliśmy kurs do hotelu, co nas kosztowało 2000 KT. Konkurenci żądali 3000 KT, warto więc trochę pokręcić się wokół przystani. W New Haven Hotel, leżącym trochę na uboczu (i bardzo dobrze!) dostajemy skromny, ale czysty pokój z wiatrakiem wewnątrz i werandą. Dwójka w cenie 10 $ za dobę. Jest już wieczór, zatem pora na posiłek. Właściwie nie szukamy, tylko na głównej ulicy wybieramy lokal z wizytówki wręczonej nam w hotelu. Knajpka nazywa się Myitzima Restaurant. Ma fantastyczne hasło – zachętę „Clients are kings”. Poza tym z głośników płynie dobra muzyka, której tutaj po autobusowych doświadczeniach nie oczekiwaliśmy. Najprawdziwszy jazz. Właściciel okazał się być jego wielbicielem. Odnośnie jedzenia, to przekonaliśmy się w Mandalay, że najsłuszniejszym wyborem są zestawy. Zestaw klasyczny, a la chiński. Na starcie dostajemy orzeszki i 2 chłodne piwa – tym razem dla odmiany Mandalay (1200 KT) i Tiger (1800 KT). Pierwsze z nich to porażka, drugie nie ustępuje w niczym Myanmar beer. Gośka wybiera z karty vermincelli (2000 KT), ja biorę smażony makaron z kurczakiem (1500 KT). Koszt całkowity to 6500 KT. Wdaliśmy się w niezobowiązującą pogawędkę z właścicielem i jednym z kelnerów. Podziękowaliśmy i wyruszyliśmy na spacer po głównej ulicy. Gośka korzysta z e-cafe za 800 KT.

Wydatki:

3000 KT – blue taxi do przystani (2 osoby)

2000 KT – hoska do New Haven Hotel (2 osoby)

20 $ – 2 bilety do strefy archeologicznej w Pagan

6500 KT – obiad (2 osoby) + 400 KT napiwek

VII. 17.11 – Pagan

Temat śniadania pomijam. Będziemy zwiedzać Pagan korzystając z rowerów wypożyczonych naprzeciwko restauracji Myitzima. Pytamy w kilku miejscach, ceny są wszędzie takie same. 1500 KT za rower na cały dzień, tj. do zmroku, bo po co dłużej. Płacimy za mapę 1000 KT. Po 9 wyruszamy, na razie bez sprecyzowanego planu. W mojej opinii, bardzo subiektywnej i niewątpliwie łatwej do podważenia, Pagan można zwiedzać na kilka sposobów. Z precyzyjnie zaplanowanymi samemu trasami lub całkowicie chaotycznie dać się porwać urokowi kręcenia pedałami do zmroku. Można też zdać się na przewodnik LP i odznaczyć wszystkie wymieniane świątynie i stupy. Wybraliśmy wersję pośrednią. Na początku wyruszyliśmy asfaltową drogą do Pagan, dolną patrząc na mapę. Jak się nam coś spodobało, to skręcaliśmy w ścieżkę i fotografowaliśmy. Świątynie to fotograficzne samograje. Nasza rada to taka, aby pamiętać o świetle słonecznym, które po 10 jest już naprawdę silne. Najpiękniejsze zdjęcia to te, które wykonuje się do 9 i po 16. Właściwie tak jest wszędzie. Po mniej więcej 2 godzinach jazdy zauważam, że z tylnego koła roweru uszło powietrze. Pewnie gdzieś na ścieżce trafiłem na kolca, a jest ich mnóstwo. Zatrzymujemy się, oddaję dętkę do naprawy, która kosztuje 1000 KT. Chłopak pokazuje mi w klasyczny sposób (dętka zanurzona w misce wody), że jest 5 dziur. Siadamy obok w przydrożnej kawiarni i dostajemy zieloną herbatę w dzbanku. Wdzięczni zostawiamy 400 KT, a w zamian dostajemy butelkę (1 l) chłodnej wody, co okaże się błogosławieństwem w tej spiekocie. I jak nie kochać Birmanczyków! Po odbiorze roweru wybieramy najbardziej oddaloną pagodę na mapie – Lawkananda Pagoda. Z mapy wynika, że znajduje się na terenie Nowego Paganu. Na schodach przed wejściem zostaję poczęstowany smażoną i ususzoną rybką, pewnie złowioną w Irawadi. Rewanżuje się cukierkami. Pagoda usytuowana jest tuż nad brzegiem rzeki i widać z niej drugi, dość oddalony brzeg. W cieniu pagody, na ławeczce podziwiamy rzekę i przyjemnie przeczekujemy największy skwar, tj. pomiędzy 12 a 14. Zjeżdżamy rowerami w dół w stronę Pagan. Około 16 docieramy do Shwesandaw Paya. Jest najpopularniejszą pagodą do oglądania zachodu słońca. Na jej szczycie są małe dziewczynki, które chcą sprzedać nam kartki. Jedna z nich zna kilka słów … po polsku !!! Gośka intensywnie fotografuje, światło jest takie przyjemne. Niebo bezchmurne, a widoki są absolutnie oszałamiające. Chłoniemy magię płynącą do nas ze wszystkich stron. Doskonale widać wszystkie wysokie świątynie i pagody, których nazw nie znamy. Jeszcze. Zupełnie nie przejmujemy się tym. Ważne są właśnie te chwile, po takie wrażenia tutaj przybyliśmy. Dookoła widać dziesiątki czerwonych w tym świetle budowli. Zaczynają zbierać się turyści, których jeszcze przed chwilą prawie nie było. Uciekamy w nadziei, że zdążymy znaleźć inną polecaną stupę nr 394 -wchodzącą w skład Buledi group. Wsiadamy na rowery i po kilku minutach trafiamy na miejsce. Tutaj też nie jest pusto. Ludzie stopniowo zbierają się i myślimy, że tak naprawdę to nie ma znaczenia. Na górze tej stupy też kwitnie handel. Spotykamy bardzo sympatyczne rodaczki. Zachód taki sobie. W ciemnościach wracamy do Nyaung-U. Tym razem posilamy się w Holiday Restaurant. Wybieramy z karty Myanmar food set. W jego skład wchodzi curry z kurczaka,  gotowany ryż, zupa, sałatka z liści zielonej herbaty(niejadalna!), smażone ziarna fasoli, coś w rodzaju pasty z fasoli z dodatkiem czosnku. Na deser podają talerz owoców – melon, papaja, banan, pomarańcze, są pyszne. Zamawiamy też piwo Myanmar – jak zwykle fantastyczne i Myanmar double strong (9.9 %) – strasznie mocne i niezbyt smaczne. Wracając do hotelu robimy małe zakupy, czyli 4 litry wody za 1000 KT. Spotykamy też rodaczki i przyjmujemy zaproszenie na drinka. Doskonały gin ze spritem. Wielkie dzięki dziewczyny!

Wydatki:

3000 KT – 2 rowery na cały dzień

1000 KT – mapa

500 KT – 2 butelki wody (1l)

1000 KT – naprawa dętki

8000 KT – 2 pudełeczka z laki (Gośka)

400 KT – zielona herbata

7400 KT – obiad (2 osoby)

1000 KT – 4 butelki wody (1l)

VIII. 18.11 – Pagan

Przed śniadaniem udajemy się na miejscowy targ. Jest dość odległy od hotelu. Gośka ma zamiar nabyć jakieś pamiątki. Kupiła kilka naczyń z bambusa pokrytych laką. Wracając w kawiarni kupiliśmy świeże słodki bułki z nadzieniem. To jakaś odmiana. Urozmaicamy śniadanie w ten sposób, że zabieramy własny słoiczek Nescafe gold instant. To też proszek, ale o niebo lepszy od coffee mix. Przezorność opłaciła się. Pogoda jak drut, nadal jest bardzo ciepło. Oglądamy kolejne stupy. Przed południem przy świątyni That-byin-nyu kupujemy od chłopców 2 zestawy ładnych kartek pocztowych za 2500 KT. Potem Gośka stwierdza, że wskaźnik naładowania akumulatora w aparacie niebezpiecznie spadł do jednej kreski. . Wracamy do hotelu mając nadzieję, że nie zabraknie w nim prądu. Na szczęście jest. Oddychamy z ulgą, bowiem gdyby akumulator „padł‘, to nie byłoby dzisiaj więcej zdjęć. Czas na podładowanie wykorzystujemy na napisanie kartek pocztowych. Idę na pocztę kupić znaczki do Europy. Za 14 sztuk płacę 700 KT, czyli 50 KT/szt. Niewiarygodnie tanio. Po południu oglądamy Shwezigon Paya w Nyaung-U. Później objeżdżamy świątynie i stupy w Pagan m. in. Shwe-leik-too, Htilominlo Pahto, Upali Thein, Mahabodi Paya, Bupaya i najciekawszą z nich w Pagan – Gawdawpalin Pahto. Zachód słońca oglądamy ze szczytu Shwesandaw Paya. Rzeczywiście ruch jest intensywny. Spotykamy oczywiście znajomych, czyli Lenę i Aszota. Dzisiejszy zachód jest fenomenalny. Chmury ułożyły się warstwowo, w taki zupełnie niespotykany układ. Na niebie rozgrywa się fascynujący spektakl kolorów. W życie nie widzieliśmy bardziej spektakularnego widowiska. Zdjęcia są tego najlepszym dowodem. Wracamy do Nyuang-U trochę już zmęczeni rowerową jazdą. Na kolację wybieramy restaurację, która na swoim terenie ma stupkę. Gdy czekamy na smażony makaron z kurczakiem i rybą, chłopak z obsługi zapala świeczki i stawia je na stupce. W wieczornym zmroku wygląda to nastrojowo. Nie ma drugiej tak uroczej restauracji. Na deser dostajemy talerz owoców (banany, papaja, pomarańcza). Posiłek wieńczymy tradycyjnie już doskonałym Myanmar beer. Kładziemy się wyjątkowo wcześnie spać, bo czeka nas bardzo poranna pobudka.

Wydatki:

19 000 KT – pudełeczka z bambusa (Gośka)

400 KT – 2 bułeczki

3000 KT – 2 rowery na cały dzień

2500 KT – 2 zestawy pocztówek

700 KT – 14 znaczków pocztowych

1000 KT – pocztówki (Gośka)

7000 KT – obiad (2 osoby)

1000 KT – e-cafe

1000 KT – 4 butelki wody (1l)

IX. 19.11 – Pagan

Telefon budzi nas o 4.30. O tej porze nie jestem w stanie myśleć o niczy innym, jak tylko o powrocie do łóżka. Wsiadamy na rowery i wyruszamy do Pagan. Droga jest właściwie nieoświetlona. Jedynie od czasu do czasu mijamy zapaloną latarnię. Niesamowici są ci Birmańczycy. Gdy mijamy jednego z nich, pozdrawia nas mówiąc „Mingalabar”. Skąd u nich taki optymizm o tak nieludzkiej porze dnia ?! My jesteśmy na wakacjach, a on idzie do pracy. Wchodzimy na stupę znajdującą się niemalże naprzeciwko Pagan Archeological Museum. Na razie amatorów wczesnych pobudek nie widać. Ale pojawili się. Zdjęcia nie udały się zbytnio, bowiem przestawił się przycisk ustawiania ostrości. Jak już poprawiłem, to było już za późno. Wracamy drogą, którą przyjechaliśmy przedwczoraj. Wstępujemy do kawiarni na świeże ciastka i coffee mix za 1200 KT. Ciastka przypuszczalnie smażone są w głębokim tłuszczu, ale smakują wybornie. Ale i tak zjadamy śniadanie. Dzisiaj potrzebujemy dużo energii, bo czeka nas najdłuższa przejażdżka. Przed wyruszeniem kupujemy bilety do Inle Lake (10 500 KT sztuka). Pogoda znakomita, ale oznacza to zmęczenie. Mijamy specjalnie wybudowaną na potrzeby turystów wieżę widokową. Wstęp jest dodatkowy płatny (5 $), więc rezygnujemy. Z ciekawych świątyń mijamy Tayok Pye Paya, Thambula Pahto i Nandamannya Pahto. W drodze Gośka kupuje obrazek wykonany z piasku za 5 $. Chyba przesadziłem namawiając Gośkę na tę trasę. Jest długa, droga kiepska, a słońce mocno świeci. Niebo bezchmurne. W końcu ok. 13 dojeżdżamy do Pagan, gdzie 2 dni temu przypadkowo znaleźliśmy elegancki hotel z basenem. Nazywa się Bagan Thiripyitsaya Sakura Hotel & Restaurant. Wejście  jest oczywiście płatne – 6 $ osoba. Wszystko na europejskim poziomie. Goście to oczywiście Europejczycy. Zanurzenie się w chłodnej wodzie przenosi nas w inny wymiar odpoczynku. Cóż za ulga! Leniuchujemy aż 2 godziny i już po raz ostatni wyruszamy na objazd Pagan. Tym razem docieramy do chyba najciekawszych świątyń i pagód – Ananda Temple, That-byin-nyu Temple, Dhamma-yan-gyi Pahto (największa w kształcie stożka, prawie jak  piramidy Azteków) i Sulamani Pahto (moim zdaniem najurodziwsza). Obok Ananda Temple pijemy wyciśnięty sok z trzciny cukrowej podkręcony cząstką limonki. Fenomenalny – jest słodki i kwaskowaty zarazem. Duża dawka kalorii pozwalająca jeszcze wytrzymać jazdę po krętych ścieżkach. Objazd Pagan kończymy trzecim już zachodem słońca – przy Sulamani Pahto. Dzisiaj znowu zachód jest fantastyczny, choć oglądamy go z poziomu ziemi. Chmury znowu zasnuły niebo, a słońce cudownie oblewa swoim ciepłym światłem świątynie. Tym razem to ja fotografuję, bo Gośka negocjuje – udanie – kolejne obrazki z piasku (3 sztuki za 6 $). Oddajemy rowery, nareszcie. 3 dni z przerwami wystarczą w zupełności. Zwiedzając bardzo intensywnie, np. od 8 rano do 17 bez żadnych przerw, zapewne można zobaczyć najważniejsze świątynie w Pagan w ciągu 2 dni. Ale żeby cieszyć się samą obecnością i mieć wielka frajdę ze zwiedzania, nie spiesząc się jednocześnie, to 3 dni są w sam raz. Obiad zjedliśmy tam, gdzie wczoraj. Spodobała nam się ta restauracja z uwagi na  stupkę obok. Zestaw podobny jak wczoraj. Jeszcze tylko sprawunki na jutrzejszą drogę – mękę nad Inle Lake (banany, jabłka i pomidory).

Wydatki:

1200 KT – 2 ciastka i 2 coffee mix

400 KT – datek

700 KT – 14 znaczków pocztowych

12 $ – wejście na basen (2 osoby)

11 $ – obrazki z piasku (Gośka)

3 $ – sandałowy Budda (Gośka)

6900 KT – obiad (2 osoby)

1000 KT – 4 butelki wody (1l)

1300 KT – owoce i pomidory

X. 20.11 – jazda nad Inle Lake

To było na pewno apogeum męczarni. Pobudka o 3 nad ranem. W moim odczuciu to najbardziej wyrafinowana tortura. Autobus podjechał pod hotel o 3.30. To jedyny środek transportu do Shwenyaung nad Inle Lake i nie ma innej pory odjazdu. Poza oczywiście samolotem, ale nie chcemy z niego korzystać. Nie jest to autokar dalekobieżny z fotelami, które można rozłożyć. Siedzenia są wąskie, skrojone na miarę ciał Azjatów. O wyprostowaniu nóg można tylko pomarzyć. Trochę pomagają zatyczki w uszach, przez co hałas jest wygłuszony. I w ten sposób wegetuję, bo oczywiście o śnie nie ma mowy aż do 10. Potem  jakoś odżywam, a posiłek ładuje we mnie energię. Droga jest coraz ciekawsza. Wjeżdżamy w góry, które pokonujemy jadąc powoli najprawdziwszymi serpentynami. Droga jest wąska i w fatalnym stanie. Widać, że jest poprawiana, utwardzana. Czasami kierowca przystaje, żeby drugi pojazd jadący z naprzeciwka mógł nasz autobus bezpiecznie minąć. Wzgórza są gęsto porośnięte lasami. Po kilku godzinach ekscytującej jazdy z muzyką w uszach mijamy Kalaw. To miejscowość skąd najczęściej wyrusza się na trekking po okolicznych wzgórzach z wizytowaniem wiosek po drodze. Do Shwenyaung przyjeżdżamy po południu ok. 16.30 – ponad 12 godzin upiornej jazdy. Przesadzam, tylko 6 było takie, reszta była sporą przyjemnością. Bierzemy blue taxi do Nyaungshwe, płacąc kierowcy po 1000 KT/os. Przy wjeździe do miasteczka musimy uiścić obowiązkową opłatę, która wynosi 3 $/os. Wybieramy Teak Wood Hotel, w którym dwójka kosztuje 15 $ za dobę. Zostajemy na 3 noce, rachunek płatny z góry. Przeczytaliśmy, że w miasteczku można zjeść naleśniki. Chwilowo dość mamy smażonego makaronu i ryżu z dodatkami. Odnajdujemy Pancake Kingdom. Naleśnikarnia sprawia znakomite wrażenie. Jedynym rozczarowaniem jest brak truskawek, sezon na te owoce jeszcze nie rozpoczął się. Szkoda. Zamawiamy naleśnika z ananasem i czekoladą. Do picia bierzemy sweet lassi – to rodzaj słodkiego jogurtu. Wszystko smakuje rewelacyjnie. Przesadzę, ale po ryżu i makaronie wszystko jest ambrozją. Nadal lubię ryż i makaron, ale chciałem już odmiany. Wstępnie pytamy o koszt wynajmu łódki na cały dzień z oferowanymi atrakcjami. Wieczorem spotykamy Lenę i Aszota. Znaleźli agencję oferującą łódkę z 8 miejscami, wychodzi po 1500 KT/os. Ale dopiero na niedzielę. Musimy zatem zmienić nasze wstępne plany. Pojedziemy najpierw do Kakku. Rosjanie nie są zainteresowani. Wyjazd jak na tutejsze ceny jest bardzo drogi. W „naszym” hotelu kosztuje on 50 $. Jutro zasięgniemy języka w innych agencjach. Na dziś wrażeń już wystarczy.

Wydatki:

6000 KT – obiad na trasie do Inle (2 osoby)

2000 KT – blue taxi (2 osoby)

6 $ – opłata (2 osoby)

45 $ – opłata za 3 noclegi (2 osoby)

1000 KT – e-cafe (Gośka)

5300 KT – kolacja w Pancake Kingdom

XI. 21.11 – Kakku

Rano wyruszamy na obchód agencji w miasteczku celem sprawdzenia czy w ogóle są oferowane niższe ceny wyjazdu do Kakku. Wcześniej ustaliliśmy, że nie sposób dostać się tam transportem publicznym. Jeździ co prawda nawet kolej, ale nie ma miejsc noclegowych. Jest to jakaś forma wymuszenia dewiz, ale uznaliśmy, że tak naprawdę nie są to duże koszty.   Weszliśmy do minimum 5 agencji i rezultat był żaden. Nikt nawet  nie podejmował rozmowy o obniżeniu ceny. Wszędzie obowiązywała sztywna cena 55 $ za taksówkę. Dodatkowo 6 $ za wstęp dla 2 osób i 5 $ opłata za towarzystwo przewodnika. Łącznie 66 $. Zdarzyła się też taka sytuacja. Wchodzimy do biura agencji i mówimy, że jesteśmy zainteresowani wyjazdem do Kakku. Lokals odpowiada, że zadzwoni do brata, która ma samochód. Tak to działa ! Ubaw po pachy. Zrezygnowaliśmy i ostatecznie wybraliśmy ofertę z Teak Wood Hotel. Tymczasem cena wzrosła do 56 $ z uwagi na spadający kurs waluty amerykańskiej. Płacimy i czekamy trochę ponad kwadrans. Wyjeżdżamy całkiem nową toyotą. W Taunggyi wstępujemy po przewodnika, którym jest biegle władająca angielskim dziewczyna z plemienia Pa-O. W trakcie jazdy opowiada nam ciekawostki z życia swojego plemienia, historii, uprawach roślin itp. Jest naprawdę bardzo sympatyczna i ciągle uśmiechnięta. Jazda zajmuje niecałe 2 godziny. Kakku wygląda niezwykle, prawie baśniowo. Na niewielkim wzgórzu wokół głównej pagody ustawiono (zbudowano) ponad 2200 małych stup. Rzec można mini – Pagan w pigułce. Obszar jest bowiem niewielki. Niektóre stupki są wyraźnie naruszone zębem czasu, ale większość wygląda na odnowione. Jest prawie pusto, z turystów jesteśmy tylko my. Od czasu do czasu gdzieś przemkną miejscowi. Leniwie chodzimy i z zachwytem oglądamy. Nigdzie nie musimy się spieszyć. Przewodniczka zostawia nas i mamy pełną swobodę. Nasuwa mi się myśl, że niedługo to miejsce będzie oblegane przez turystów. To kwestia tylko czasu, no i może sprzyjających okoliczności. Wracając odwiedzamy wioskę. Wchodzimy nawet do wnętrza domu. Starszy pan chętnie pozuje do zdjęć, a także na naszych oczach przygotowuje sobie porcję betelu do żucia. Z uwagi na wiek i brak zębów tnie zawiniątko celem ułatwienia żucia. Na zewnątrz szalenie podoba mi się kontrastujące zestawienie czerwieni z zielenią drzew bambusowych i błękitem nieba. Bardzo ciekawie wyglądają dwukołowe zaprzęgi z wołem. Wyjątkowo spodobała się nam torba naszej przewodniczki. Wykonana z solidnie przędzonej bawełny, pełna żywych kolorów. Zapytaliśmy czy gdzieś moglibyśmy podobne kupić na pamiątkę i codziennego użytku w Polsce. Zaproponowała żebyśmy wstąpili na bazar. Kupiliśmy od razu 4 sztuki, po 2200 KT jedna. Jestem pewien, że na ulicach Warszawy będą robiły niesamowite wrażenie. Żegnamy się z dziewczyną po 16 i wracamy do hotelu. Prosimy kierowcę, żeby chwilę poczekał na nas. Z pokoju zabieram kartki pocztowe z Warszawą i proszę o przekazanie ich przewodniczce. Na obiad wybieramy oczywiście Pancake Kingdom. Dzisiaj próbujemy naleśników na słono, inle salad (składa się z kawałków avocado, pomidorów, przyprawy) z chrupiącym plackiem ryżowym oraz soku ze zmiksowanych świeżych pomidorów. Doskonałe jedzenie, smaczne i lekkie. Polecamy bardzo to miejsce jako odmianę od wszechobecnego ryżu i makaronu. Wieczorem kupujemy bilety autokarowe do Rangunu, 15 000 KT/os. Już czuję powiew grozy. Na ulicy spotykamy znajomych Rosjan i ustalamy szczegóły jutrzejszej wycieczki łódką. Idziemy do knajpki/baru na piwo. Małe kufelki wypełnione Myanmar beer, po 550 KT jeden. Błogostan. Idąc do hotelu zauważam lokalsów grających na ulicy w kometkę. Biorę rakietkę do ręki i zaczynam odbijać. Trwa to ponad godzinę. Nie grałem całe lata i już zapomniałem jaką radość daje ten sport. Trochę zmęczony wracam do hotelu przed 23 i niespodzianka. Brama wejściowa jest zamknięta i muszę przeskoczyć od tyłu.

Wydatki:

66 $ – wyjazd taxi do Kakku

8800 KT – 4 bawełniane torby

5800 KT – obiad w Pancake Kingdom

30 000 KT – 2 bilety autokarowe do Rangunu

2200 KT – 4 kufelki Myanmar beer

XII. 22.11 – przejażdżka po Inle Lake

Znowu wstajemy przed 7, żeby zdążyć zjeść śniadanie. Co z tego, że jest wszędzie takie same, ale jednak to dawka energii. A przecież przed nami cały dzień na łódce. Umówiliśmy się z Rosjanami obok knajpki o 7.30. Lena i Aszot niestety spóźnili się niestety, co lekko nas zaniepokoiło. Jednak dotarli tylko 20 min później. Idziemy nad jeden z kanałów i zajmujemy miejsca. Łódka dość szybko płynęła i zacząłem żałować, że nie wziąłem niczego z długim rękawem. Jezioro Inle jest przedstawiane jako jedna z większych atrakcji i zarazem osobliwości Birmy. Można tutaj spotkać m.in. rybaków, którzy wiosłują nogą. Mijamy ogrody warzywne założone na wodzie, gdzie hodowane są pomidory. Na krzakach widoczne są małe owoce, wielkości pomidorków koktajlowych. Przepływamy obok domów, które stoją na palach wbitych w dno jeziora. Na schodach i w oknach pojawiają małe dzieci. Ku naszemu zdziwieniu dostępna jest elektryczność. Trasa objazdu jeziora wiedzie do targowiska, które przenosi się i codziennie jest w innym miejscu. Kiedyś na jeziorze funkcjonował targ wodny, gdzie rzeczywiście handlowano z łódek. Teraz targ znajduje się na starym lądzie i tylko zmienia miejsce. Zanim dobiliśmy do brzegu, podpłynęła do nas łódka z panią oferującą pamiątki. W niezwykle wygórowanych cenach na początku. Oczywiście można je znacznie zbić, jeżeli ktoś ma chęć nabycia ich. Ja nie miałem, choć pani usilnie namawiała mnie. Stoiska na lądzie posiadają różnorodny asortyment – od owoców i warzyw, przez wyroby z plastiku (kosze na zakupy i torby) i suszone ryby, aż do ubrań. Są też oczywiście kuchnie, w których można zjeść. Tak też uczyniliśmy. Smaczna zupa na modłę chińską stanowiła znakomite lekkie drugie śniadanie. Następnie obowiązkowe komercyjne wizyty. Odwiedziliśmy manufakturę cygar, gdzie zafascynowała mnie sprawność i szybkość z jaką Birmanki napełniały i zwijały cygara. Na miejscu można oczywiście dokonać degustacji produktu właśnie wytworzonego. Wstąpiliśmy również do fabryczki ubrań. Najbardziej utkwił mi w pamięci obraz pani, która tkała nić z pędów lotosu, z której później powstał delikatny szal w kolorze mokrego lnu. Żelaznym punktem jest też wizyta w pagodzie, chwilowo mam przesyt. Czas na przerwę i obiad o rozsądnej – polskiej – porze. Standartowo zamawiam smażony makaron z kurczakiem, dodatkiem jest sałatka z zielonych pomidorów posypana cukrem i skropiona sokiem z limonki. Ciekawe, jednak smaczne doznanie. Gośka pije sok z kokosa. Łódka zabiera nas do Indein. To pagoda otoczona dziesiątkami stupek. Wizyta zazwyczaj wymaga dodatkowej opłaty, ale Rosjanie wynegocjowali ją w cenie podstawowej. Pojawia się jakiś problem z łódką. Kierujący twierdzi, że musi wracać, bo coś się stało. Nie możemy zrozumieć o co mu chodzi – naprawę czy też wymianę części. Obiecuje wrócić po nas o 15.30 Wysiadamy na brzegu i idziemy do pagody. Droga wiedzie pośród drzew bambusowych. Mijamy też stoiska z pamiątkami, są nawet tutaj. Oglądamy stupy i wykonujemy kilkanaście zdjęć. Miejsce to reklamowane jest jako małe Kakku. Pagoda jak pagoda, ale otoczenie jest ładne. Nijak ma się to do Kakku, bo i nie ta ilość, i nie ten klimat. To nasza subiektywna ocena. Jeśli ktoś uważa wyjazd do Kakku za drogi, to Indein będzie jedynie substratem. Niektóre stupy są już odnowione, inne dopiero czekają na hojnych sponsorów. Wracamy do miejsca, gdzie czekają łódki na wracających turystów. Czekamy na naszą łódkę, ale mam złe przeczucia. Po ponad godzinie czekania decydujemy się na znalezienie transportu zastępczego. Pierwsze podejście nie udaje się. Jacyś obywatele o skośnych oczach pomimo wolnych aż 4 miejsc nie kwapią się z pomocą. Natomiast bardzo sympatyczna para z Francji ochoczo proponują nam miejsca na swojej łódce. W drodze powrotnej spotykamy naszą łódkę. Przesiadamy się, dziękując raz jeszcze Francuzom za okazaną pomoc. Ostatnią z atrakcji jest klasztor w Nga Phe Kyaung znany jako “klasztor skaczących kotów”. Żeby przyciągnąć turystów koty nauczono skakać przez kółko. Nagrodą jest całkiem europejska sztuczna karma. W ostatnich promieniach słońca odbijamy i wracamy do Nyaungshwe. Rejs łódką trwał ciut ponad 10 godzin. W planach była też wizyta u kobiet-żyraf z plemienia Padaung, ale zabrakło czasu. Może to i dobrze, bo kobiety znajdują się na łasce rządu. Większość wyemigrowała do sąsiedniej Tajlandii. Za rejs płacimy 6000 KT za 2 osoby. Kolację zjadamy oczywiście w Pancake Kingdom. Jesteśmy głodni, więc zamawiamy dużą ilość jedzenia. 2 zupy (pomidorową i cebulową), 2 inle salad z rise crackerem oraz słone lassi. Pycha! Zamówiliśmy też frytki, stęsknieni za skrobią w jakiejkolwiek postaci. Niestety obsługa zapomniała o nich. Jako zadośćuczynienie obniżono nam rachunek z 5200 do 5000 KT. Wieczorem zamieniamy piwo na Cuba Libre z karty drinków. Daleko mu do klasycznego, ale da się wypić. Dodam, że do drinku nie żałowano miejscowego rumu. Oszczędzono za to na limonce.

Wydatki:

500 KT – zupa na targu

330 KT – mała puszka Nescafe

5 $ – wisiorek (Gośka)

1000 KT – świeży sok z kokosa

2000 KT – smażony makaron z kurczakiem

6000 KT – koszt rejsu (2 osoby)

5000 KT – kolacja (2 osoby)

1500 KT – drink Cuba Libre

XIII. 23.11 – podróż do Rangunu

Przyzwyczajenie daje o sobie znać. Choć nie musimy wstawać wcześnie, to jednak nie chce mi się leżeć w łóżku. Cicho ubieram się i wychodzę. Miasteczko dopiero się budzi, co widać na ulicy. Idę na bazarek, oglądając po drodze miasteczko. W świetle dnia dużo traci, z nocnej magii nie zostaje nic. Po śniadaniu chodzimy bez celu. Jakoś musimy dotrwać do popołudnia. Idziemy do e-cafe, a potem na coffee-mix i smażone ciastka. Bardzo smaczne i energetyczne. Wracamy do hotelu, w którym czekamy na Rosjan. Wracamy razem tym samym autokarem do Rangunu. Bierzemy motor-taxi-pick up, bez szans na obniżkę ceny. W Shwenyaung czekamy na autokar do byłej stolicy. Tym razem mamy fotele nie na samym końcu, co pozwoli na ich rozłożenie w nocy. Zapowiada się survival. 15 godzin do Rangunu, potem przerwa i jazda do Kinkun. Nieopodal w Kyaiktiyo znajduje się słynna Złota Skała. Fotele są wygodne, mogę nawet wyprostować nogi. Właściwie powtarzamy drogę, którą przyjechaliśmy z Pagan, tylko oczywiście w przeciwnym kierunku.  Za Kalaw rozpoczynają się serpentyny. Jazda jest niesamowita, widoki też. Po 20 zatrzymujemy się na kolację. Zjadam smażony ryż z kurczakiem (bardzo dobry) i jakąś zupę. Wypijam kufel Myanmar beer. Surówkę oddaję Gośce, która tak lubi warzywa i już ma dość ryżu i makaronu. Zestaw kosztuje tylko 2000 KT. Rozpoczyna się nudna długa podróż. Tylko jedno zdarzenie zasługuje na wzmiankę. Podobnie jak w trasie do Mandalay, tak i teraz musieliśmy wysiąść z autokaru i przejść kontrolę dokumentów. Jeden z mundurowych nonszalancko wyciągnął rękę po paszport, a ja udałem że nie wiem o co chodzi i z uśmiechem – jak rasowy amerykański turysta – podałem mu rękę. Był totalnie zaskoczony, ale uścisk odwzajemnił. Gdy wsiadałem do autokaru, to radośnie pomachał mi ręką na pożegnanie.

Wydatki:

500 KT (1 godz.) – e-cafe

500 KT (1 godz.) – e-cafe (Gośka)

1000 KT – pomarańcze i jabłka

500 KT – lek na żołądek (Gośka)

700 KT – 2 ciastka i 2 coffee mix             

1800 KT – dojazd motor-taxi do Shwenyaung

200 KT – woda

200 KT – 2 słodkie bułeczki

1000 KT – 2 zupy

2000 KT – kolacja

XIV.  24.11 – Kinkun, Złota Skała

Przed 6 rano, jeszcze w ciemnościach, dojeżdżamy do Rangunu. Postanawiamy tylko zmienić autobus i przesiąść się w inny jadący do Kinkun. Rozstajemy się z naszymi towarzyszami Rosjanami i idziemy kilkadziesiąt metrów do innej części dworca autobusowego. Prawie punktualnie odjeżdżamy. Sama jazda jest monotonna. Po 11 jesteśmy na miejscu. Z 40 min. przerwą mamy za sobą prawie 20 godzin jazdy autokarem. Nigdy w swoim życiu nie jechałem tak długo. W Kinkun od razu podchodzi do nas naganiacz z Sea Sar Guest House. Uprzedzeni o słabej obsłudze hotelowej i jego jakości okazujemy widoczną niechęć. Naganiacz zatem rezygnuje. Z przewodnika LP wybieramy hotel, który również polecali w swoich relacjach rodacy. Nazywa się Pann Myo Thu Inn . Nocleg kosztuje 10 $. Pokój jest przestronny, ale spartańsko wyposażony. Po błyskawicznym odświeżeniu wyruszamy szukać transportu do Złotej Skały. Można podjechać do niej jedynie miejscową ciężarówką. Czekając na nią przysiadamy obok. Gośka zamawia energetyczny zestaw (ciastko i coffee mix). Tu jest już drożej, płaci …………….. Podjeżdża ciężarówka. Wsiada się do niej ze specjalnie wybudowanej platformy. Z tyłu umieszczono drewniane ławeczki. Trudno jest uwierzyć ile osób można upchnąć z tyłu. Na pace znajduje się 7 rzędów, na każdym siedzi co najmniej 6 osób. To oznacza 42 osoby. Pokusiłem się o przeliczenie. Na pewno było ponad 50 osób. Birmańczycy są szczupli i  niscy. Zatem ta minimalna ilość przestrzeni im wystarcza. Ale nie Europejczykowi. Kolana miałem wbite w ławeczkę przede mną, a potem komuś je wbijałem w plecy. Jazda jest męczarnią dla nóg, ale sama w sobie jest atrakcyjna. Inna sprawa, że drugi raz chyba nie chciałbym jej odbyć. Droga do Złotej Skały też wiedzie serpentynami, z urozmaiceniem w górę i w dół. Widoki są oszałamiające. Mijamy dość dużo złotych skał, ale jazda do tej właściwej trwa około 40 minut. Gdy już wysiedliśmy, to zapytaliśmy napotkanych turystów o cel naszej wycieczki. No i spotkał nas gigantyczny zawód. Okazało się, że Złota Skała jest szczelnie zakryta i odnawiana. Skoro jednak tak się męczyliśmy, jadąc ponad 20 godzin do Kinkun, a potem znowu z przeżyciami ciężarówką to uznaliśmy, że dopniemy celu. Podejście jest doprawdy męczące. Idzie się drogą asfaltową, dość stromo poprowadzoną – mam na myśli nachylenie zbocza. Można też wynająć lektykę bambusową z tragarzami, którzy wniosą na górę. Można poczuć się jak udzielny władca. Nie pytaliśmy ile kosztuje ten luksus. Wstęp to koszt 6 $, za aparat należy uiścić kolejne 2 $. Zwolniono nas z opłaty za aparat. Bez Złotej Skały miejsce jest w mojej ocenie nieciekawe. Nawet widoki z góry nie są imponujące. Trudno, bywa i tak. Wracamy. W oczekiwaniu na ciężarówkę w dół, kilkanaście minut gram w ping-ponga. Odnoszę wrażenie, że tłum na pace jest (choć to przecież niemożliwe) jeszcze większy. Jazda też bardziej męczy moje kolana. Nagrodą jest naprawdę piękny zachód słońca i niewiarygodny kształt chmury przypominający dżina. Kupujemy bilety do Rangunu na najwcześniejszy kurs o 7.30. Poza Złotą Skałą nie ma tutaj naprawdę nic do oglądania. Znużeni zjadamy obiad w knajpce obok postoju ciężarówek. Nic nowego, tzn. ryż smażony z kurczakiem, smażone warzywa z kurczakiem i surówka pomidorowa z ziarnami sezamu. Nieodzownym składnikiem jest Myanmar beer (2 duże butelki). Wracamy do hotelu i zmęczenie dosłownie ścina nas z nóg jeszcze przed 20 !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Wydatki:

14 000 KT – 2 bilety autobusowe do Kinkun

10 $ – nocleg

6000 KT – wjazd i zjazd do Złotej Skały (2 osoby)

12 $ – 2 bilety wstępu

14 $ – 2 bilety autobusowe do Rangunu

8500 KT – obiad (2 osoby)

XV. 25.11 – Rangun

Śniadanie o dziwo nie zawiera jajek w jakiejkolwiek postaci. Jest pyszna papaja. Do Rangunu autobus wyrusza przy pięknej słonecznej pogodzie. Po niecałych 4 godzinach jesteśmy na znanym już nam dobrze dworcu autobusowym w Rangunie. Od razu pojawiają się taksówkarze, ale my chcemy dojechać do centrum ekonomicznie. Miła Birmanka wskazuje nam przystanek, z którego odjeżdżają autobusy miejskie. Znajduje się on obok pagody pomalowanej na złoto, czyli poza terenem dworca. Bilet kosztuje 200 KT. Tym razem jedziemy znacznie szybciej. Wysiadamy blisko Sule Paya i zgodnie kierujemy się do White House Hotel. O wyborze zadecydowały jednak śniadania. Za dwójkę z prysznicem, ale bez okna płacimy 15 $. Na Bogyoke Market wymieniamy 30 $. Powinno nam wystarczyć do końca pobytu. W jadłodajni szybki i lekki posiłek – san rolls ( 2 razy 700 KT) i coffee mix za 300 KT (Gośka) ze smacznym ostrym dipem. Największą atrakcję Rangunu zostawiamy na koniec pobytu. Mamy trochę czasu, więc idąc trasą z LP, ale w odwrotnej kolejności oglądamy pozostałości kolonialnej architektury. Szlak wiedzie z Bogyoke Market poprzez City Hall (ratusz), park przy Sule Paya, następnie obok High Cort (Sąd Najwyższy) i Law Court, mijamy siedzibę władz portu. Widać jaką potęgą dysponowała w przeszłości Korona Brytyjska. Ale czas jest najdoskonalszym zabójcą, także dla budowli. Na obiad wybieramy Golden Duck Restaurant. Zamawiamy małe porcje kurczaka z bambusem oraz ryż z krewetkami. Nie można dać zwieść się ich określeniu. Porcje są gargantuiczne, w zupełności jedna mała wystarczy dla 2 osób. Uzupełnieniem posiłku jest oczywiście Myanmar beer. Wieczorem chodzimy bez celu i planu. Internet działa, ale nie można wysłać maili. Trafiamy na “pokaz mody” w Lion World. Tak naprawdę chciałem napić się piwa z kegu i przy okazji obejrzeliśmy ten pokaz. Piwo marki Tiger, ciemne i bardzo dobre. Kufelek za 650 KT. Bardzo polecam. Od razu przysiadł się do nas jakiś student, który ewidentnie chciał nas oprowadzić po Shwedagonie. Miał przy sobie album ze zdjęciami, na których stał obok turystek. Odprowadził nas aż do hotelu. Że też mu się chciało?!

Wydatki:

300 KT – 6 pierożków w drodze do Rangunu

400 KT – 2 bilety miejskie

30 $ – 2 noclegi w White House Hotel (dwójka z prysznicem)

wymiana 30 $ – 29 400 KT

1400 KT –  2 razy san rolls

300 KT – coffee mix (Gośka)

1000 KT – puszka Coca Coli (Gośka)

7030 KT – obiad

750 KT – e-cafe

750 KT – e-cafe (Gośka)

2000 KT – 3 kufelki Tiger beer

XVI. 26.11 – Rangun

To nie był słuszny wybór. Należy w tym klimacie postawić na wentylację. Pokój bez okna to udręka, kiedy przestaje działać nawiew zwany klimatyzacją. Trochę się męczę. Śniadanie w tym hotelu dodaje jednak energii. Piechotą w wolnym tempie udajemy się do Shwedagonu. Z hotelu można dojść w niecałe 30 minut. Bilet wstępu kosztuje 5 $ i, co istotne i napisane obok kasy, dotyczy 1 wejścia, a nie 24 godzin. Dostajemy też naklejkę na ubranie. Nie będę rozwodził się nad zachwycającym pięknem pagody i otoczenia. Byłem, jestem i będę urzeczony na długo. Gośce bardziej podobała się jednak Wat Phra Kaew w Bangkoku. Swój sąd argumentuje tym, że jest bardziej urozmaicona kolorystycznie i bardziej dopracowana w szczegółach. Mamy dużo czasu, więc fotografujemy, a potem leżymy przeczekując największy upał. Po południu jedziemy do Chaukhtatgyi Paya, świątyni “leżącego” Buddy. Wielkość postaci jest doprawdy imponująca, może nawet przerasta Buddę z Wat Po w Bangkoku. Później autobus do Sule Paya i spacer do Botataung Paya. Ta ostatnia zawiera ponoć włosy Buddy. Wchodzi Gośka, koszt 3 $. Po Shwedagonie nic już mi nie zaimponuje. Wstępujemy do niezwykle eleganckiego Strand Hotel. Dla szokującego kontrastu po drugiej stronie ulicy ludzie mieszkają dosłownie w śmieciach, obok  hałaśliwej ulicy i za ogrodzeniem terenu portu. Ponownie siadamy w Golden Duck Restaurant i zamawiamy nazwę lokalu. Oczywiście małą porcję, która w zupełności nas zaspokaja. Do tego smażone warzywa i gotowany ryż. Standardowo Myanmar beer. Kaczka jest znakomita, piwo pyszne, pobyt bardzo udany. Czuję się znakomicie i jestem niezmiernie zadowolony. Na wieczór zaplanowałem wieczorne oglądanie Shwedagonu. Wchodzę przez nikogo nie niepokojony. Ludzi jest znacznie więcej niż w dzień. Może pora dnia wpływa na zwiększoną frekwencję? Podchodzi jednak do mnie człowiek w uniformie i pyta o bilet. Pokazuję mu, a on chce zobaczyć naklejkę. Mówię mu, że odpadła. To musi mu wystarczyć i już nie ma pytań. Za swoją dociekliwość dostaje ode mnie kartkę Warszawy w nocy. No i na koniec chyba największa abstrakcja. Zdecydowałem się na wizytę w kinie i obejrzenie filmu “Michael Jackson’s This is it”. W Polsce nie zdążyłem, a po części także nie chciałem. Bilet w Rangunie kosztuje 1000 KT !!! Polak siedzący w birmańskim kinie i oglądający amerykański film. Tego nie spodziewałem się całkowicie. Do hotelu wracam po północy. Na ulicach jest prawie pusto. Tylko od czasu drogę przebiegnie nocny władca miasta – szczur.

Wydatki:

10 $ – 2 bilety do Shwedagon

400 KT – przejazdy autobusami miejskimi (2 osoby)

3 $ – wstęp do Botataung Paya (Gośka)

10 500 KT – obiad w Golden duck restaurant (2 osoby)

220 KT – woda w sklepie

1000 KT – bilet do kina

XVII. 27.11 – Rangun, Bangkok

Podczas pożegnalnego śniadania spotykamy rodaków z Wrocławia. Wymieniamy wrażenia i informacje z pobytu. Do odjazdu na lotnisko pozostało nam sporo, który wykorzystujemy na spacer do Bogyoke Market na ostatnie zakupy. To znaczy Gośka, bo ja jakoś nic nie mogę sobie znaleźć na pamiątkę. Za to ona tak – jadeitowy naszyjnik i bransoletkę. Długo będę pamiętał smak Myanmar beer, pomagają mi w tym ostatnie 3 kufelki tego nektaru. Kurs taxi na lotnisko wynosi 5 $. W porównaniu z Suvarnabhumi jest ono kameralne. Strefa wolnocłowa symboliczna i poza alkoholowymi narodowymi specjałami nie ciekawego nie oferująca. I to już naprawdę koniec. Dodać należy niestety. Bowiem Birma, tak jak tego oczekiwałem, robi niesamowite wrażenie. Z atrakcji typowo turystycznych przede wszystkim Pagan i Shwedagon w Rangunie. Ale jest jeszcze coś. To niesamowita uprzejmość i uśmiech mieszkańców tego kraju. Jeszcze nie zmanierowanych pieniędzmi i cywilizacją. Jesteśmy niezwykle zadowoleni, że zobaczyliśmy ten kraj.

Lot do Bangkoku jest krótki. Trwa ledwie 70 minut. Odnoszę wrażenie (mylne zapewne), że lotnisko Suvarnabhumi znam lepiej niż Okęcie. Znowu szybko przechodzimy odprawę i shuttle bus jedziemy na dworzec autobusowy. Linią 556 błyskawicznie, bo ledwie niecałe 40 minut, dojeżdżamy do Democracy Monument. Bilet kosztował 33 bathy. Stąd już tylko krok do Mekki plecakowców i białych turystów, czyli Khaosan Road. Jednak w przeciwieństwie do ubiegłego roku, tym razem wybieramy hotel leżący w cichszym miejscu. Jednakże nie jest wcale łatwo znaleźć nocleg. Tradycyjnie Gośka szuka odpowiedniego miejsca z rozsądną ceną, a ja czuwam nad plecakami. Ostatecznie nocowaliśmy w Happy House za 580 bathów doba. Późną kolację, bo około 23 zjedliśmy niedaleko hotelu na ulicy. Wzięliśmy tym razem danie, o którym myśleliśmy od dłuższego czasu. Była to przepyszna zupę kokosowa z kurczakiem za 80 bathów. Do posiłku zamówiliśmy świetne tajskie duże piwo Chang (na etykiecie widnieje słoń) w cenie 60 bathów.

Wydatki:

12 $ – naszyjnik i bransoletka z jadeitu (Gośka)

1000 KT – ciastko kawowe w salonie lodowym

2000 KT – 4 kufelki Myanmar beer

5 $ – taxi na lotnisko w Rangunie

850 KT – rum Myanmar

250 KT – snacki

66 BHT – 2 bilety autobusowe

160 BHT – kolacja (2 zupy kokosowe i duży Chang)

XVIII. 28.11 – Bangkok

Z ubiegłorocznego pobytu zapamiętałem miejsce na Khaosan Road, gdzie podają obfite i smaczne śniadanie amerykańskie. Ale knajpa była jeszcze zamknięta. Zjedliśmy w innym punkcie, płacąc po 100 BHT. Śniadanie składa się z jajecznicy (jednak!), 2 kawałków parówek, 2 plasterki szynki i porcji dżemu. Do wyboru kawa lub herbata. Zaplanowaliśmy zwiedzenie Jim Thompson Museum, gdy w ubiegłym roku zabrakło nam czasu. Zapytaliśmy pana od tuk-tuka o cenę kursu. Odpowiedź rozśmieszyła nas – 300 BHT. Wybraliśmy tańszy transport miejski (linia 79 spod Democracy Monument) za 14 BHT/osoba. Jedzie się szybko w klimatyzowanym autobusie. Należy wysiąść przy Siam Centre i skręcić w poprzeczną uliczkę przed kanałem. Koszt wstępu wynosi 100 BHT. Interesujące miejsce, stanowiące bez mała zieloną oazę ciszy w hałaśliwym betonowym Bangkoku. Obok muzeum jest firmowy salon, w którym można nabyć produkty z jedwabiu. Inna możliwość nabycia produktów tej marki, to stoisko w strefie bezcłowej na lotnisko (niższe ceny!). Upał przeczekaliśmy w centrum handlowym Siam. Pojawiły się już wyprzedaże. Linią 15 dojechaliśmy w pobliże Grand Palace (bilet za 7BHT). Stamtąd udaliśmy się nad przystań promową. Obok znakomitego widoku na Wat Arun znajduje się tam knajpka ze świetną zupą z krewetkami(hot sour soup). Takie miłe wspomnienie z 2008 roku. Smakuje znakomicie i jest tania – duża porcja 100 BHT, mała 80. Woda sodowa za 10 BHT. Postanowiliśmy dokonać degustacji jak największej ilości egzotycznych dla nas owoców, w różnej postaci. Wracając spróbowaliśmy 2 soków: jeden był z dragon fruit (25 BHT), drugi z czerwonych owoców (20 BHT). Spacerem dotarliśmy w pobliże Złotej Góry, gdzie spróbowaliśmy z wózka na ulicy jack fruit i ciekawe brązowe owoce (40 BHT). Potem guana za 15 BHT/sztuka. Zamówiliśmy też 2 koktajle ze świeżych owoców z kruszonym lodem za 40 BHT duży kubek. W pierwszym zmiksowano mango, passion fruit i rambutany, zaś w drugim sapodilla, mangosteen i truskawki. Wyborne, choć lodowate. Jeszcze prezenty rodzicom i krótki odpoczynek przy kawie. Wieczorem skorzystaliśmy z oferty salonu masażu. Można wybrać spośród następujących rodzajów: tradycyjny tajski, stóp, aromatyczny olejkowy i ………… Zgodnie wybraliśmy masaż tajski, wykonywany przez atrakcyjne dziewczyny. Dość długi, bo trwał ok. 1 godz. i intensywny. Na szczęście  nie był zbyt inwazyjny, jak w arabskim hamamie. Do masażu należy założyć ubiór składający się z koszuli zawiązywanej na sznureczki z tyłu oraz luźnych spodni. Koszt to tylko 180 BHT. Spodobało mi się na tyle, że w przyszłym roku (mamy takie zamiary powrócić) znajdziemy porządny salon. Wracamy do hotelu, żeby szybko spakować się i położyć wcześnie do łóżek. Znowu ranna pobudka o 6, bo na lotnisku musimy być o 8.15.

Wydatki:

wymiana 2 razy po 50 $ – 3300 BHT

200 BHT – śniadanie (2 osoby)

26 BHT – 2 butelki wody

28 BHT – 2 bilety autobusowe

200 BHT – 2 bilety do Jim Thompson Museum

14 BHT – 2 bilety autobusowe

190 BHT – 2 zupy i woda sodowa

45 BHT – 2 soki

40 BHT – owoce

15 BHT – guava

100 BHT – szaliczek (Gośka)

300 BHT – prezenty

80 BHT – 2 koktajle owocowe

80 BHT – espresso i latte

30 BHT – pad tai z kurczakiem

30 BHT – naleśniki z bananem

5 BHT – passion fruit (1 szt.)

20 BHT – e-cafe

360 BHT – masaż (2 osoby)

20 BHT – 2 pieczone ośmiorniczki

80 BHT – 2 butelki Chang beer

1160 BHT – 2 noclegi

XIX. 29.11 – Bangkok, Moskwa

Po wyjściu z hotelu zatrzymujemy taksówkę na ulicy. Chwilę czeka na nas, a my idziemy do 7 eleven na mini zakupy. Znowu bierzemy świetne jogurty kokosowe i smaczne kanapki z pastą tuńczykowi. Jedziemy szybko, bo o tej porze i w takim dniu korków na szczęście nie ma. Omijamy autostradę i przed 8 jesteśmy po raz ostatni na Suvarnabhumi. Szybka odprawa i zakupy w strefie wolnocłowej. Samolot Aeroflotu  Airbus A330startuje w miarę punktualnie. Jeszcze tylko kilkanaście godzin lotu i będziemy w kraju. Zmęczeni, ale bardzo zadowoleni. Na lotnisku Szeremietiewo zimno, tylko 4 stopnie, a ja w letnim ubraniu.

Wydatki:

131 BHT – zakupy w 7 eleven (2 jogurty kokosowe, 3 kanapki, pitny jogurt, puszka Nescafe i bułka z nadzieniem mięsnym)

241 BHT – taxi na lotnisko w Bangkoku

I to już koniec naszej podróży do Birmy. Jedźcie tam, a spotkacie jeszcze bezinteresowność ludzką. Oczywiście nie codziennie i nie wszędzie. Ale przekonacie się, że są miejsca, w których nie są najważniejszą sprawą pieniądze. Nie należy niczego obawiać się. To kraj bardzo bezpieczny dla turystów. Chyba, że sami szukają kłopotów. Ponadto fantastyczne zabytki, wśród których niezapomniane wrażenie zostawiają świątynie i stupy w Pagan. Gwoździem turystycznym jest chyba jednak Shwedagon. Koniecznie wybierzcie się 2 razy, za dnia i w nocy. Oglądajcie niespiesznie, delektując się każdą spędzoną w tym kraju chwilą. Niespodzianką było dla nas tak częste spotykanie rodaków. Właściwie prawie codziennie słyszeliśmy rodzimy język. Fakt ten dowodzi, że chętnie odwiedzamy rejony egzotyczne.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u