Birma i Katar – 2014

Piotr Wiland

Birma i Katar – 2014

 

Termin i okres pobytu – druga połowa października, 16 dni

Liczba uczestników : 2 osoby (Piotr i Jacek Wiland)

Przelot samolotami głównie Qatar Airways: Wrocław – Warszawa (LOT): 1 h; Warszawa – Doha (Qatar Airways):  5 h 30 min  ; Doha (Hamad Int) – Yangon (Qatar Airways) : 6 h 35 min;  Yangon – Bangkok (Bangkok Airways): lot 1 h 25 min; Bangkok – Doha (Qatar Airways) : 7 h 15 minut; Doha – Warszawa (Qatar Airways) : 6 h;  Warszawa – Wrocław (LOT): 1 h.

 

1 USD = 3,12 PLN (10.2014)

Ceny :

Katar

Liczba mieszkańców : wraz z pracownikami zatrudnionymi czasowo: 1,7 mln.

Wiza do kraju: 100 riali katarskich, można uzyskać na lotnisku

Nocleg : Swiss – Belhotel Doha  – 399 QR –jedna noc -114,32 USD

1 USD = 3, 64 rial (QR)

Iced latte – 18 QR, Double machiato – 13 QR

Doha Bus – (www.dohabus.com) – 180 QR

 

Birma

Liczba mieszkańców :53 milionów (2013)

Ogólne uwagi:

Internet w niektórych miejscach jest trudno osiągalny – sieć wi-fi ma nieraz bardzo słaby sygnał, wtyczki do prądu tak jak w Anglii lub niekiedy jak w Europie kontynentalnej , mój telefon komórkowy w sieci Plus nie funkcjonował w Birmie . Rangun ma też nazwę Yangone, zaś Pagan jest nazywany tez Bagan, zaś synonimem Birmy i jej oficjalną nazwą jest Myanmar.

Hotele:

Hotel Grand United – Yangun – 100 USD/noc ; Ayarwaddy River View Hotel – Strand Road (22 i 23 rd Str) –  Mandalay- 100 USD /noc; Hotel Umbra – Bagan – 80 USD/noc ; Golden Lotus Hotel Inle (www.goldenlotushotel.net) – Nyuang Shwe – 70 USD/noc; Best Western Green Hill Hotel – Yangone – 116 USD/noc

Pranie w hotelu : koszulki za sztukę – 1 000 kyatt

Transport:

Lot balonem : firma Ballons over Bagan (www.balloonsoverbagan.com) – koszt 320 USD; Warunki przelotu : zbiórka 5:15 , ale nie przewiduje się zwrotu jeśli się nie przybędzie na miejsce zbiórki, co zaznaczono w warunkach lotu, kobiety ciężarne latać nie mogą, zaś inne choroby należy zgłaszać wcześniej przewoźnikowi; osoby ponad 125 kilo lub gdy zachodzi podejrzenie, iż zajmą miejsce dwóch osób ze względu na swe rozmiary muszą zapłacić podwójną opłatę; z różnych względów czasem lot może być odwołany i wtedy opłata jest zwracana; dzieci mogą latać jeśli są starsze niż 8 lat, zaś poniżej 16 roku życia i wzrostu powyżej 137 cm tylko w towarzystwie dorosłych

Statek – Mandalay – Bagan – 40 USD (w tym śniadanie i lunch) – około 10-11 h  (River Nmai HKA Travels and Tours) –  pływa codziennie od 1 .10 do 31.03.

Pociąg Yangun – Mandalay – 12 500 kyatt

Taksówki : lotnisko – Chinatown (Yangun) – 10 000 kyatt; centrum Yangun od 2000 do 4000 kyatt; taksówki w Mandalay – z okolic nad rzeką do centrum od 5000 do 8000 kyatt (pałac lub do Mandalay Hills); jazda przez cały dzień taksówką Mandalay – Mahamuni Paya- Amarapura, Inwa – Sagaing Hill – Most U Bein – cena ustalona na 50 000 kyatt; Nyuangshwe – lotnisko Heho – 9000 kyatt

Łódź – wycieczka po jeziorze Inle  – 30 000 kyatt – cały dzień wraz z przewodnikiem z Nyuangshwe – od 7.30 do 17.00 (Mr Min Hsu, Excellent Travel Agency – Main -Road/Phaung Daw Pyan Road, e-mail : minmin.myintzu@gmail.com)

Samolot – Bilet lotniczy Heho -Yangon – Asia Wings – 126 USD/osobę + 1000 kyatt (podatek lotniskowy)   (Mr Min Hsu, Excellent Travel Agency1)

Miejsca do zwiedzania

Yangone: Shwedagon Pagoda – 8000 kyatt; Kan Daw Gyi Nature Park (dla cudzoziemców) – 2 000 kyatt;  wieczór z oglądaniem tańców birmańskich i kolacją w formie bufetu – Karaweik Palace – 30 000 kyatt dodatkowo napoje np. Campari 2 500 kyatt , w cenie wliczone występy od 18.30 do 21.00; Botahtaung Pagoda, relikwia świętego włosa Buddy – 3 USD za osobę , ale bezpłatnie robienie zdjęć czy kręcenie filmu; Myanmar Drug Elimination Museum (Hanthawaddy i Kyuntaw Street) – 3 USD;

Mandalay:  Mahamuni Pagoda – nie ma opłat za wstęp , ale za aparat – 1000

kyatt, cena płatka złota – 1700 kyatt; wstęp za wiele miejsc w Mandalay i okolicach : ważne 7 dni : 10 000 kyatt; Pon Nya Shin Pagoda (Sagaing Hills) – opłata tylko za aparat – 300 kyatt

Bagan : wstęp na wszystkie obiekty w  Bagan na 5 dni – 15 USD

Jezioro Inle : wstęp do strefy jeziora Inle – ważne na tydzień od wydania – 10 USD (euro) – powyżej 5 roku życia

Ceny w sklepach

Woda mineralna – 300 – 400 kyatt; piwo Tiger, Myanmar – 1100 – 1300 kyatt

Ceny w restauracjach 

Zupy : Zupa akacjowa – mała – 1000 kyatt, zupa cebulowa – 3 500 kyatt; roselle soup – 1000 kyatt, chickenpea soup (ciecierzyca) – mała – 1000 kyatt, lentil soup  2000 kyatt,  zupa kokosowa – 2000 kyatt,

Przekąski i drugie danie : smażone tofu – 2000 kyatt, tempura – 2500 kyatt, bruschetta – 4000 kyatt, pizza – 7500 kyatt , spaghetti z pomidorami – 4500 kyatt, vegetarian spring roll 3500 – 4000 kyatt, baranina z ziemniakami curry – 12500 kyatt , ryż – 1000 kyatt, shan tofu – 3000 kyatt, , egg curry – 2600 kyatt, ryż ziemniaczany – 1500 kyatt, ryż pomidorowy- 1500 kyatt , smażony ryż – 1800 kyatt,  fried vermicelli (smażone cienkie kluski z warzywami) – 3500 kyatt;  smażony ryż z warzywami – 3500 kyatt,

Napoje i desery : herbata – 1000 kyatt; kawa birmańska – 500 kyatt, kawa – 2000 kyatt, cappuccino – 3000 kyatt,  piwo Myanmar  (0,64 l) – 3500-4000 kyatt , fried banana -1500 kyatt, woda mineralna  – 400 kyatt.

Do podanych cen, które pochodzą z różnych restauracji zwykle dolicza się w rachunku za usługę 10% oraz 5% podatku.

 

Pierwszy dzień – Wrocław – Warszawa – Doha

W Warszawie było 12 stopni, pochmurno , zaś w Katarze miało nas oczekiwać co najmniej 20 stopni więcej . Z naszego samolotu zaledwie kilkanaście osób zostawało w Katarze, reszta wysiadła , aby udać się do punktu transferowego i ruszyć w dalszą podróż. Na odprawie granicznej personel był wyłącznie męski. Urzędnik, który zaczął przeglądać nasze paszporty ubrany był jak wszyscy w przepisową białą dżalabiję i chustę na głowie przytrzymaną przez czarną opaskę. Po wydaniu z karty kredytowej po 100 rialów katarskich (nie można było zapłacić gotówką) i stanowi to równowartość około 90 złotych zostaliśmy posiadaczami pieczątki uprawniającej nas do miesięcznego pobytu w tym najbogatszym kraju świata. Najbogatszym pod względem dochodu na jednego mieszkańca. Ale ten przelicznik dotyczy tylko rodowitych obywateli, których jest podobno niecałe 15% a może i 25 % mieszkańców (350 tysięcy). Pozostali rezydenci pochodzą z różnych kontynentów, choć ze względu na bliskość najwięcej bywa tu Hindusów oraz Egipcjan.

Przesunęliśmy wskazówki zegarka o godzinę i odnaleźliśmy punkt wymiany walut. Wymiana dolarów na lotnisku wymagała dokładnego czytania obowiązujących zasad. Za 99 USD płaciło się 2 riale „comission” ale już za 100 USD stawka wzrastała do 15 riali. Nie przeczytałem tego co trzeba i za 100 USD dostałem o 15 riali mniej.  Taksówka do naszego hotelu kosztowała 50 riali ale i odległość z lotniska do miasta  nie była zbyt duża. Po około kwadransie byliśmy już w hotelu. Była już północ i nie wychynęliśmy już nosa poza pokój.

 

Drugi dzień

Nasz pokój był olbrzymi, aż trudno było przywyknąć. Zmęczenie dawało nam się we znaki. Nic więc dziwnego, że pokój opuściliśmy dopiero koło 14-tej. Bez okularów p/słonecznych lepiej było nie wychodzić z hotelu. Ulice były puste, sklepy pozamykane. To nie była dobra pora na zwiedzanie. Większość ulic służy posiadaczom aut, zaś chodniki służą mieszkańcom, aby wysiąść z auta i dojść do sklepu. Stara część miasta czyli suk Waqif do początku lat siedemdziesiątych był położony tuż nad morzem. Od czasu do czasu morze zalewało pobliskie tereny. Potem zaczął się proces odzyskiwania lądu na jakże cenne w tym mieście działki budowlane. Brzeg morski oddalił się  w ten sposób od suku. W latach 90-tych zaczęto przywracać blask tej okolicy odbudowując nieraz od podstaw sklepy czy kawiarnie z użyciem tradycyjnych materiałów jak glina, kamień czy drewno umocnione gipsem.

Z labiryntów uliczek wyszliśmy na pieszy, szeroki deptak stanowiący oś wystawową suku. Mieści się przy nim szereg restauracji oferujących smaki Maroka, Egiptu czy Włoch. Tuż obok wielkiego parkingu dla samochodów w starej dzielnicy Doha znajdowała się zagroda dla wielbłądów. Mieszkańcy dawno się już przesiedli na swoje wielkie samochody, ale nic nie szkodzi aby pokazać światu swoje korzenie. Podobno rano odbywa się nawet przechadzka wielbłądów. Wstawaliśmy jednak zbyt późno, aby móc tego doświadczyć. Kilkaset metrów od tej zagrody usytuowano stajnie dla koni. Większość z nich tęsknie wyglądało ze swojego boksu na otwartą zagrodę, gdzie niektórym wierzchowcom pozwolono się wyhasać.

W pobliżu znajdował się jeden z największych w tej części świata targ dla myśliwych pustyni. W wielu pomieszczeniach wystawiono sokoły, których ceny osiągają zawrotne sumy. Ptaki miały oczy zakryte kapturkami i czekały na podstawkach na swojego kupca. W pobliżu znajdował się kilkupiętrowy budynek mieszczący szpital dla sokołów . To podobno największą tego typu instytucją na świecie. Wieczorem suk znacznie się ożywił. Od morza wiał wiatr i można było usiąść na zewnątrz przy stoliku przyglądając się spacerom wieloetnicznej ulicy. Zdarzały się i kobiety okryte na czarno od stóp do głów, ale akcja „Szanujcie nasze obyczaje” skierowana do Europejczyków nie odnosiła tutaj jeszcze sukcesów. Trafiały się i krótkie spódnice, odkryte ramiona czy czułości w miejscach publicznych. A  w miarę jak zaczną się zbliżać Mistrzostwa Piłki Nożnej 2022 roku, władze Kataru będą musiały  jeszcze popuścić w strefie obyczaju. Najbarwniejszym okazał się być targ gołębi, choć nazwa była nieco myląca gdyż dominowały rozćwierkane papugi. W ofercie były tez inne ulubione zwierzaczki jak małe króliczki, kotki, a nawet szczury.

I mnie też opanował szał kupowania. Czekał mnie przecież już niedługo bal kostiumowy z różnych krajów świata z okazji 20-lecia OSOTT-u. Nie namyślałem się zbyt długo i zdecydowałem się na kupno pasującego na mój rozmiar białą tunikę zwaną kandura czy też dish-dash. Do tego jeszcze wziąłem białą chustę na głowę zwaną goutra i czarną opaskę z dwoma frędzlami spadającymi z tyłu na ramiona zwaną igal, która miała za zadanie utrzymywać chustę na głowie. Wyglądałem  prawie jak rasowy Katarczyk i to za jedyne 130 PLN (140 riali, po obniżce ze 150)

 

Trzeci dzień – Katar i wylot do Yangone

Na transport publiczny w Katarze nie ma co liczyć. Po dzielnicy biurowej jeżdżą autobusy dwóch linii: błękitnej i czerwonej, ale nie dojeżdżają do południowej części miasta. W czym należy władze pochwalić, to za przejazd nic nie trzeba płacić. Za wszystko płaci emir.  Tym razem nie można było spać do południa, bo musieliśmy się wymeldować. Dano nam jednak szanse aby przesunąć  wymeldowanie na godzinę 14. Śniadanie w hotelu kosztowało 75 riali, więc woleliśmy spałaszować śniadanko w knajpce marokańskiej na starym suku, gdzie oferowano m.in. szakszukszę czyli zapiekane jajka na ostrym sosie pomidorowym z różnymi przyprawami. Tym razem na deptaku jak i w sklepach było pustawo.

Złapaliśmy taksówkę, którą wzdłuż malowniczej promenady wysadzanej palmami , zwanej Corniche dotarliśmy do dzielnicy drapaczy chmur. Tam również można się było jedynie poruszać samochodami, chodniki dla pieszych kończyły  się po kilkudziesięciu metrach, albo też służyły wyłącznie temu, aby wyjść z budynku i dojść do stojącego na parkingu auta. Z daleka wygląda dzielnica futurystycznie i ciekawie. Z bliska jedynym miejscem, gdzie warto było wysiąść z samochodu stanowiła galeria handlowa. Wróciliśmy więc na stare śmieci do restauracji przy deptaku. Okazało się jednak, iż również w Doha taksówkarze jak świat światem próbują ograć swoich klientów , jeśli nie zapyta się o cenę lub nie zażąda włączenia taksometru. W jedną stronę zapłaciliśmy 40 riali, a w drugą – przy włączonym taksometrze – jedynie 14 rialów. Rada. Najlepiej usiąść z przodu i być czujnym

Na lotnisku byliśmy na dwie godziny przed odlotem. Lot trwał sześć godzin, ale trudno było się wyspać, gdyż co chwilę zapalano światło i roznoszono posiłki Wreszcie przyszedł moment, gdy samolot dotknął kołami płyty lotniska w Yangunie.

 

Czwarty dzień – Rangun (Yangone)  

Kwestia wizy do Birmy okazała się prostsza niż myślałem. Na początku września 2014 roku można było już o wizę wystąpić drogą internetową. Trzeba było zapłacić za wizę 50 USD z karty kredytowej, wysłać cyfrowe zdjęcie w kolorze zrobione w ciągu ostatnich 3 miesięcy i mieć paszport ważny przez 6 miesięcy. Jako miejsce przybycia podaliśmy lotnisko w Rangun,  ale nie trzeba było już rezerwować lotu. I to wszystko bez ruszania się z miejsca i wydawania dodatkowych pieniędzy za pośrednictwo czy jazdę do ambasady w Berlinie. Czekaliśmy 5 dni aż przyszła przez Internet pozytywna decyzja, z czasem ważności wizy na 3 miesiące.

Ten voucher wydrukowałem i mogłem wręczyć to urzędnikowi na granicy. Pierwsze wrażenie po żółtym kolorze monochromatycznego Kataru wspaniałe. Trafiliśmy na eksplozję zieleni. Taksówka z klimatyzacją do centrum miasta kosztowała  10 dolarów czyli 10 tysięcy kyattów. W porównaniu do innych metropolii świata tylko w Quito z lotniska do centrum było taniej . Zabrało nam to więcej niż pół godziny, gdyż nasz hotel był po drugiej stronie miasta w chińskiej dzielnicy. Wejście do hotelu Grand United 21-st Street i sama ulica niczym się nie wyróżniała z otoczenia. Wąskie ulice, wokół jadłodajnie na świeżym powietrzu z małymi plastykowymi krzesełkami stanowiły kontrast do tego co miał nam do zaoferowania hotel. Sztandarowy taras widokowy z chromowanymi poręczami i dużymi parasolami na dziewiątym piętrze, który przyciągnął moją uwagę przy wyborze hotelu był miejscem, gdzie podawano gościom śniadanie lub obiad. Odpoczęliśmy, sprawdziliśmy Internet,  coś tam zjedliśmy i ruszyliśmy przed siebie w miasto.

Najwygodniejszym środkiem transportu w Yangon, pomimo ciągłych korków ulicznych, pozostaje taksówka. Prawie co drugie auto w centrum to taksówka.  Panuje tu zakaz używania jednośladów, co odróżnia miasto od Hanoi czy Sajgonu. Ceny za przejazd taksówką nie były wygórowane – średnio przejazd kosztuje 3 tys. kyattów, choć zdarzało się nam płacić po 2 i 4 tysięcy. Najważniejszym punktem miasta pozostaje pagoda Shwedagon. Tam też się i wybraliśmy. Wysiedliśmy w pobliżu dwóch wielkich stworków – ni to gryfów ni lwów, jakie często widzi się przy świątyniach buddyjskich. Świątynia i jej centralny punkt  – złota stupa mieszczą się na wzgórzu, do którego prowadzą wejścia z czterech stron. My wybraliśmy południową bramę, położoną od strony jeziora Kandawgyi. Zanim dotknęliśmy schodów należało zdjąć nie tylko buty , ale i skarpetki, wrzucić jakiś datek i już na boso podążać do świątyni. Przejście było zadaszone i chroniło przed słońcem czy ulewami w porze deszczowej. Mieściło się tam mnóstwo sklepików z wyrobami typowymi dla kramów odpustowych. Wśród dewocjonaliów dominowały przeróżne figurki Buddy. Na szczycie schodów znajdowała się kasa, gdzie od cudzoziemców ściągane są opłaty, tym razem w wysokości 8 tys. kyattów. Nie brakowało też punktów wymiany waluty. Na tablicy kursów wymienione były tylko trzy waluty: dolar amerykański, euro i dolar singapurski.

Znakiem rozpoznawczym Shwedagon i Yangunu jest złota stupa, ale ona stanowi jedynie środek całego kompleksu. Tym razem trwały prace remontowe i przykrywał ją gąszcz rusztowań, a z części jej zdjęto złotą powłokę. Wokół stupy pobudowano w ciągu wieków wiele innych mniejszych stup, świątyń z licznymi posągami Buddy, pawilonów, kapliczek. Strumień pątników porusza się w kierunku wskazówek zegara, ale nie ma przymusu, można sobie pójść w drugą stronę. Turyści giną w masie Birmańczyków, dla których ta świątynia jest najświętszym miejscem w ich kraju.

Wracając do hotelu wstąpiliśmy po drodze na stację kolejową, gdyż postanowiliśmy wybrać się do Mandalay koleją . Bilety na następny dzień nie sprzedawano na dworcu kolejowym, ale udało się odnaleźć miejsce przedsprzedaży. Pod blaszanym dachem na klepisku znajdowało się szereg stanowisk, gdzie tak jak za dawnych brytyjskich czasów wpisywano wszystkie dane do starej księgi, a bilet wypisywano odręcznie. Za 12,5 tysięcy kyattów za każdego z nas otrzymaliśmy bilet do Mandalay w przedziale z miejscami sypialnymi (Upper Class Sleeper).

.

Piąty dzień – Yangone – Mandalay

Stacja kolejowa w Yangunie przypomina pałacyk. Na peron wpuszczano tylko po okazaniu biletu. Kolejne 14 godzin mieliśmy spędzić w przedziale z dwoma Birmańczykami. Ruszyliśmy i nasza lokomotywa stopniowo zaczęła się rozpędzać. Zbyt szybko nie mogła, gdyż tory stanowiły arterię komunikacyjną dla mieszkańców Yangunu. Okresowo jazda pociągiem przypominała niemal doświadczenia z rollercoasterem. Nierówne tory i zawrotna prędkość jak na te warunki sprawiały iż co chwilę unosiliśmy się w powietrze. Klimatyzacja nie była potrzebna. Okna były pootwierane na oścież , a wiatrak wentylatora leniwie przesuwał się pod sufitem. Uważać trzeba było tylko aby nie walnąć się w głowę przy wstawaniu. Co stację wpadali  sprzedawcy, u których w odróżnieniu od restauracji piwa nigdy nie brakło i zawsze była świeża dostawa. Piwo tak jak bułeczki było tak świeże, iż jeszcze ciepłe.

Szósty dzień – Mandalay

Pociąg wpierw miał mieć duże opóźnienie, ale ostatecznie nadrobił i na stację w Mandalay wjechaliśmy tylko z półgodzinnym opóźnieniem.  Dla tych, którzy odjeżdżają ze stacji Mandalay  dworzec wygląda bardzo reprezentacyjnie i nowocześnie. Dla tych, co wysiadają z pociągu jest jak w Birmie. Nie muszą się niczemu dziwić. Wygląda równie staroświecko i ponuro jak na stacji w Yangunie. Nieźle się też trzeba natrudzić aby wyjść na zewnątrz. Wpierw wejście po stromych schodach, gdzie ktoś z obsługi odbiera pasażerom ich bilety (nie dało się zachować ich na pamiątkę), potem w dół, a dalej jeszcze raz do góry i w dół i można już było wziąć taksówkę. Nasz hotel położony był nad rzeką Irawadi. Personel hotelu spisał się na piątkę, gdyż mogliśmy otrzymać pokój zaraz po przyjeździe. Trochę relaksu i wczesnym popołudniem  wzięliśmy taksówkę do pałacu królewskiego. Potężne mury otoczone szeroką fosą zajmują powierzchnię ponad 2,5 km2. Mury miasta obejmowały kiedyś całą dzielnicę zamieszkaną przez ludzi z wyższych sfer, kiedy to Mandalay stał się stolicą Birmy w 1857 roku.  Obecnie dla cudzoziemców otwarta jest tylko brama wschodnia. Tam też kupuje się bilet, który kosztuje 10 tysięcy kyattow; ważny jest przez 5 dni i obejmuje większość atrakcji w samym Mandalay jak i w pobliskich miejscowościach. W tym miejscu znajdował się kiedyś kompleks pałacowy będący rezydencją ostatniego króla Birmy Thibawa i jego jedynej żony, pięknej Supayalat. Podczas II wojny światowej toczyły się tu zaciekłe walki pomiędzy armią brytyjską i japońską w wyniku czego znajdujący się tu pałac uległ całkowitemu zniszczeniu. W latach 90-tych odtworzono w większości dawne zabudowania pałacowe. Obecnie wzrok przyciąga szczególnie Wielka Sala Audiencyjna przykryta siedmioma dachami;  umieszczono tam posągi dwóch ostatnich władców z ich małżonkami.

Otrzymaliśmy  propozycję od kierowcy co do objazdu trzech innych stolic Birmy i to wszystko w jeden dzień. Władcy Birmy mieli w zwyczaju od czasu do czasu przenosić stolicę o te kilka czy kilkanaście kilometrów dalej. Wtedy część budowli rozbierano i stawiano już w nowej stolicy. Ułatwia to poznanie historii Birmy współczesnemu turyście. Cena 50 dolarów za cały dzień i możliwość odwiedzenia łącznie 4 stolic brzmiała ciekawie i w końcu wieczorem ostatecznie umówiliśmy się wczesnym rankiem na całodniową wycieczkę.

Do zachodu słońca nie zostało już zbyt dużo czasu. Najlepszym miejscem na spektakl pt. zachód słońca było  Mandalay Hill, położonego  250 metrów nad doliną rzeki Irawadi. Można tam było wejść schodami, ale dopiero po zdjęciu butów i skarpetek. Dla tych co zbyt dużo czasu nie mieli, lepiej było skorzystać z taksówki  Na taras widokowy  położonej na szczycie buddyjskiej świątyni prowadziły ruchome schody. Ulga dla tych co całą drogę przeszli na własnych nogach. Dla nas zaś szkopuł, iż trzeba było zdjąć buty. Panorama Mandalay  przyciągnęła sporo turystów i mnichów. Ci ostatni aż lgnęli do przybyszów z innych kontynentów, bo była to dla nich wspaniała okazja na praktyczną lekcję języka angielskiego. Wieczorem odwiedziliśmy godną polecenia restaurację Green Elephant. Stoliczki w ogrodzie, kadzidełka przeciw komarom, piwo Myanmar , reszta była też wyborna. Ciemno się robiło – i to tak jest w tej części świata cały rok –  około wpół do szóstej, więc zazwyczaj nasza kolacja zwykle kończyła się dość wcześnie. Starczyło w tym dniu nam  jeszcze czasu, aby wrócić do hotelu i zamówić piwo podczas występu teatru marionetkowego w restauracji na dachu hotelu. Teatrzyki marionetkowe to szczególna specjalność tego miasta, a marionetki są jednym z najczęstszych przedmiotów oferowanych w sprzedaży.

Siódmy dzień – okolice Mandalay

Ósma rano. Pierwszy przystanek zrobił sobie nasz kierowca. Odebrał z  bocznej uliczki najważniejszy pakunek, który pozwolił mu przetrwać cały dzień czyli paczuszki betelu. Jak tylko spróbował pierwszy pakunek jego angielski stał się dla nas jeszcze bardziej mlaskający i mniej zrozumiały, gdyż cały czas miał w ustach betel.

Najbardziej czczonym miejscem w Mandalay jest świątynia Mahamuni Paya. Przed wejściem trzeba oczywiście zdjąć buty i skarpetki, które dzięki gościnności naszego kierowcy zostawialiśmy w samochodzie. Ale nie od razu bosymi stopami można dostąpić do wnętrza świątyni. Wpierw trzeba podreptać pod zadaszonym przejściem wzdłuż setki sklepików, aby wreszcie ujrzeć posąg Buddy mierzącego nieco ponad 4 metry. Wejście nic nie kosztuje, ale już za robienie zdjęć pobiera się opłaty. Wypada też kupić mały pakuneczek zawierający cieniuteńkie płatki złota. Nie ma tu równouprawnienia płci. Kobiety nie mogą podejść do samego posągu Buddy, gdyż według prawa mogą tam zbliżyć się tylko mężczyźni. Bez znaczenia buddyści lub nie. Kobietom pozostaje więc tylko czcić figurę w dozwolonej odległości, gdzie można i fotografować.

Klasztor Maha Ganayon Kyaung, położony w pobliżu  słynnego mostu U Bein stanowi centrum studiów nad buddyzmem od prawie 100 lat. Pogłębia tutaj swoją edukację ponad tysiąc mnichów prawie w każdym wieku. Są tu i siedmiolatki, ale przeważają młodzi ludzie w wieku dwudziestu, dwudziestu pięciu lat. O ściśle wyznaczonej porze, o godzinie 10.15  ma tutaj miejsce tzw. mnisi lunch. Na parkingu o tej porze prawie nie było już miejsca. Codziennie rano klasztor jest miejscem zjazdu wszystkich grup wycieczkowych, a liczba turystów może zbliżać się do liczby samych mnichów  Mnisi , obojętni na ten tłum turystów, ustawiali się w dwóch rzędach podążając swoim rytmem w kierunku sali jadalnej. Każdy z nich dzierżył miskę wypełnioną ryżem z różnymi przyprawami; z obu stron prawie równoliczna grupa turystów strzelała im jak co dzień tysiące zdjęć. Ta swoista procesja trwała bez przerwy wiele, wiele minut, co raz dołączali kolejni mnisi w swych cynobrowych szatach. Nawet jak już weszli do jadalni, podglądanie przez okna trwało dalej.

Ruszyliśmy dalej. Kierowca uparcie zatrzymywał się tam gdzie wszystkie inne wycieczki. Nie zabrakło nas przy pracowni tkania długich szat birmańskich czy snycerstwa. Nie był jednak zarówno on jak i sami sprzedawcy pod tym względem zbyt natarczywi. To jednak nie były Indie, gdzie wszyscy pospołu – kierowcy jak i sprzedawcy – próbują wydusić ze swojego potencjalnego klienta każdy grosz , a raczej kyatt. Mogliśmy wejść i wyjść bez żadnych tłumaczeń dlaczego nic nie chcemy kupić.

Opuściliśmy jedną ze stolic Amarapurę dokąd mieliśmy jeszcze powrócić popołudniową porą aby zajechać do kolejnej stolicy o znacznie starszym rodowodzie. Inwa czy też Ava była stolicą czterokrotnie w latach  od 1364 roku do 1841 roku. Obecnie najszybciej tam było się dostać motorową łodzią na drugi brzeg rzeki , która stanowiła dopływ rzeki  Irawadi. Witały nas tam prawdziwe wiejskie zapachy. Bo głównym środkiem komunikacji pozostaje tam bryczka zaprzężona w chudą szkapę. Potrafiła pociągnąć woźnicę, naszą dwójkę z plecaczkami i sam wózek. Razem przynajmniej pół tony. Za 8 tysięcy kyattów w ciągu półtorej godziny mieliśmy okazję zwiedzić cztery zabytki.

Inną atrakcją jest Sagaing. Aby tam dojechać należy skorzystać z mostu. Obecnie jest ich nawet aż dwa do wyboru. Przed wjazdem trzeba było uiścić jakąś drobną opłatę. Zresztą bramki do płacenia za przejazd drogą spotyka się dość często. Nie ma to znaczenia czy jest to droga przypominająca szwajcarski ser czy autostrada z krwi i kości. Sagaing słynie z ponad pięciuset klasztorów, których białe punkciki widzi się zarówno płynąc rzeką czy wspinając się po pagórkach. Dla pieszych są dróżki czy schody, a dla tych zmotoryzowanych sieć dróg asfaltowych. Mieszka w tej okolicy ponad 6 000 mnichów.

Godzinę przed zachodem słońca dotarliśmy do ikony Birmy czyli Mostu U Bein. Pod zachód słońca most staje się niemiłosiernie tłoczny. Szeroki jest na tyle , iż może się minąć swobodnie dwoje , a czasem i troje ludzi. Wszystko dzieję się na wzór włoskich przechadzek po miasteczku. Wieczorem kolejny raz odwiedziliśmy Green Elephant zastanawiając się co czynić następnego dnia: płynąć czy jechać do Bagan. Sprawa okazała się bardzo prosta. W hotelu sprzedali nam bilety na statek i wystarczyło się tylko o odpowiednio wczesnej porze obudzić, co nam już prawie weszło w krew.

Ósmy dzień – rzeka Irawadi

Nasz statek miał trzy pokłady. W ramach biletu mieliśmy zapewnione już śniadanie i obiad. Po kilkunastu minutach od wypłynięcia minęliśmy zabudowania miasta, i już niedługo na horyzoncie pojawiła się charakterystyczna sylwetka dwóch mostów rozpiętych nad rzeką i jednocześnie dziesiątki, jeśli nie setki białych i złotych sylwetek pagody rozproszonych na wzgórzach Sagaing. Naszą podróż urozmaicał rytm posiłków, które tym razem były na wskroś wegetariańskie. A do tego jeszcze nie brakowało piwa. Nie mogliśmy więc skarżyć się na monotonię nawet porównując z atrakcyjną jazdą pociągiem . Późnym popołudniem zgodnie z rozkładem jazdy statek przybił do brzegu rzeki, a na pokład wbiegli pierwsi tragarze oferując swą pomoc w wyniesieniu bagaży. Mała chybotliwa kładka przy zejściu ze statku na ląd nie przypadkowo taką była. Dla tych z walizkami było to zadanie dość karkołomne nie wywalić się z nimi do rzeki. Uznaliśmy iż damy sobie radę, i tak się stało.  W pobliżu była już cała armia witających i oferujących swoje hotele i środki transportu, do wyboru. Można było przejechać się dwukołowym lub czterokołowym wózkiem zaprzężonym w jedną szkapę lub taksówką. Na rogatkach miasta trzeba było wykupić bilet ważny na zwiedzanie zabytków Paganu. Bilet był ważny przez kolejne pięć dni i kosztował 15 USD lub 15 euro.  Po przybyciu na miejsce starczyło jeszcze nam czasu na powitanie zachodu słońca z pobliskiej świątyni i przejażdżkę rowerem do wynalezionej w sieci restauracji wegetariańskiej Moon.

 

Dziewiąty dzień – Bagan

Najlepszą formą zwiedzania rozległych ruin Baganu (lub Paganu) okazał się dla nas elektryczny skuter, zwany tu popularnie e-bike. Doświadczenia z poprzedniego dnia z jazdy rowerem po ciemku i myśli, iż będziemy musieli naciskać na pedały w samo południe przy trzydziestokilkustopniowym upale odstraszyła nas od azjatyckich rowerów, nawet jeśli cena ich wynosiła 2 dolary.  Koszt wynajęcia skutera na jeden dzień wynosił 8 tysięcy kyattów –  ale ta czterokrotna przebitka wynagradzała wygodę nowego środka transportu. To cudo wprawdzie nie osiągało jakichś zawrotnych prędkości (mniej niż 30 km/h) i dostawało zadyszki, gdy chciało się tym podjechać pod górkę. Ale teren był równy, więc nie miało to aż tak dużego znaczenia . Można było za to wjeżdżać na każdą polną drogę.

W tym dniu rozpoczęliśmy zwiedzanie od najbliżej nas położonej części rozległego kompleksu, zwanego Starym Pagan. Podjechaliśmy naszymi skuterkami pod sporych rozmiarów świątynię Thatbyinyu Pahto czyli najwyższej świątyni w Pagan mierzącej 68 metrów wysokości. Podjeżdżały tam dziesiątki autobusów ze szkolną wycieczką z miasta Mandalay. Wszyscy byli poubierani w jednakowe jasnoniebieskie mundurki. Stanowili dla nas swoistą atrakcję ( a my dla nich), gdy setkami wchodzili i wychodzili z kolejnej świątyni. Tuż obok chwasty i krzaki stanowiły przysmak dla przepędzanych tutaj przez okolicznych mieszkańców stad kóz i wychudzonych krów.

Wśród przeróżnych środków transportu przewożących turystów zdarzały się nie tylko klimatyzowane autobusy ale i wozy na dwóch kołach ciągnięte przez jedną szkapę.

W ciągu 230 lat rozkwitu królestwa Pagan zbudowano ponad 4 tysiące świątyń , nie licząc takich budowli jak pałace czy większe domy, które się nie zachowały do dnia dzisiejszego, gdyż konstruowane były z mniej trwałych materiałów.

Okolica jest narażona na trzęsienia ziemi i w ciągu ostatnich 800 lat odnotowano ich co najmniej 16, z czego najbardziej niszczące było w roku 1975. Obecnie gorączka budowlana trwa, bo i sponsorów łatwo znaleźć zarówno w kraju jak i zagranicy. Są to wierni z krajów buddyjskich, takich jak Japonia czy Tajlandia, którzy w ten sposób dbają aby poprawić swoją karmę. Wiele stup jest w idealnym stanie, gdyż szacuje się , iż w ciągu ostatnich 20 lat zbudowano od podstaw około 1300 budowli sakralnych.

.

Dziesiąty dzień – Bagan

Prognozy co do ruchu turystycznego w Birmie wyglądają imponująco. Z danych za obecny rok  2014 od stycznia do sierpnia  włącznie okazało się, iż do Birmy przybyło prawie 700 tysięcy osób z zagranicy, czyli prawie 90 tysięcy na miesiąc. Miejscowi narzekają , iż w martwym sezonie (czyli od kwietnia do września) kiedy to temperatury podnoszą się ponad 40 stopni, a następnie pojawia się pora deszczowa, turystów prawie nie ma. Nie do końca się to zgadza z oficjalnymi liczbami, bo w tych miesiącach sporo osób wybiera się na letnie wakacje i nie zważa na meandry pogodowe.

Tym razem udało się nam wstać niemal ze wschodem słońca. To najlepszy czas na zwiedzanie, kiedy to unoszą się jeszcze mgiełki, a słońce jest wciąż jeszcze słabowite . Na samym południu zachowało się na obrzeżach ruin Pagan kilka wiosek. Ich mieszkańcy bardzo chętnie służą pomocą  i od razu ruszają szukać “klucznika” jeśli pagoda jest jeszcze zamknięta. W Pagan po opłaceniu za 5 dni wstępu nie ma już osobnych opłat za wejście, więc miejscowi liczą na jakieś drobne napiwki, czy zakup kolejnego zestawu pocztówek. Jechałem przez bezdroża, potem małe wioseczki, i wyglądało iż tylko coraz bardziej się oddalałem od mojego hotelu. Wreszcie natrafiłem na drogę asfaltową. Zaczynało się robić coraz goręcej, aż w końcu dojechałem do Nowego Paganu, miejscowości, gdzie mieści się całkiem duża liczba hoteli nieraz dość luksusowych. Stamtąd miałem jeszcze trzy kwadranse jazdy, jako że skuterek szybciej niż 20-25 km/h nie wyciągał. Ale zdążyłem jeszcze być przed dziewiątą na śniadaniu.

Niedaleko naszego hotelu znajdowała się świątynia Shwezigon Paya. Tak jak przy większości czynnych świątyń, należało wpierw przejść przez pasaż handlowy. Sprzedawano tam dosłownie wszystko, nie tylko buddyjskie dewocjonalia. Ta świątynia oferowała jednak coś więcej niż dziesiątki czy setki mniejszych lub większych posążków Buddy. Aby to “Więcej” zobaczyć trzeba było skierować się do jednego z bocznych pomieszczeń. Było tam 37 figurek bóstw opiekuńczych nata. Większość z figurek ustawionych rzędem doznawała istotnej czci wiernych. Wdzięczni za opiekę i łaski obdarzali swoich dobroczyńców banknotami o różnych nominałach czy też naszyjnikami.

Moją ulubioną świątynią, obok której nieraz przejeżdżaliśmy skracając sobie drogę do świątyń Centralnego Płaskowyżu, była Świątynia Ananda. Znajdowała się  już poza obrębem murów Starego Paganu. Zachwycała swoim kształtem i szpiczastą złotą iglicą na wysokość 56 metrów i z była  jednym z najbardziej charakterystycznych obiektów Paganu.  Jest licznie odwiedzana przez wiernych jak i turystów. Sprzedawców było więc zatrzęsienie, nie tylko przy schodach wejściowych, ale niemal w każdym prawie zakamarku świątyni. Przyznam szczerze, iż da się z nimi jakoś żyć i nie obrzydzają swoją natrętnością kontemplowania  świątyni. Oferty nieraz mają ciekawe, np. kolekcję banknotów z całego świata. W ich zbiorach znajdowały  się i czerwone stuzłotówki z Waryńskim jak i i inne banknoty z dawnych krajów socjalistycznych. Wymiana może być barterowa, najlepiej na nowsze nominały dolarów.

Świątynią obleganą szczególnie podczas zachodów słońca jest już tradycyjnie Shwe-san-daw . Popołudniową porą ruch na drodze gruntowej do tej pagody przekraczał wszelkie granice, a na poszczególnych tarasach tej świątyni coraz trudniej było znaleźć po zachodniej stronie jakąkolwiek przestrzeń. To było jedyne miejsce w Pagan, gdzie sprawdzano bilet wstępu. Świątynia ma formę piramidy, na którą można sie wspiąć po schodach po drodze wstępując – jeśli się ma ochotę – na każdy z pięciu tarasów. Można się nimi było przespacerować się dookoła i przyjrzeć się przepysznej panoramie.

Wieczorem ostatecznie dowiedzieliśmy się, iż uda się nam polecieć balonami. Wcześniej mogliśmy przeczytać , iż trzeba rezerwować miejsce na kilka tygodni z wyprzedzeniem. A jednak, gdy zapytaliśmy się w naszej recepcji, okazało się, iż dwa wolne miejsca się znalazły i należało tylko wysupłać bagatela … po 320 dolarów za osobę.  Nie ma okazji ominąć tych zaporowych cen. Zdecydowaliśmy się i następnego dnia rano wszystkie budziki poszły w ruch, abyśmy nie przespali naszego  przelotu balonem.

 

Jedenasty dzień – przelot balonem nad Pagan

O wpół do szóstej rano czekaliśmy na boisku sportowym w pobliżu złotej stupy buddyjskiej pagody w Bagan, aż zostanie napompowany balon, którym mieliśmy wznieść się w powietrze. Do kosza weszło łącznie czternaście osób i o szóstej rano zaczęła się nasza balonowa przygoda nad starożytnym birmańskim miastem Bagan.  Razem z nami niemal jednocześnie odfrunęło  jeszcze pięć, a może nawet i więcej balonów. Wiatr pchał nasz balon jak co dzień na południe. Coraz bardziej oddalaliśmy się od szerokiej wstęgi rzeki Irawadi, co jakiś czas wznosząc się raz wyżej , potem niżej i znowu do góry. Lot trwał niecałą godzinę; pokonaliśmy w linii prostej nie więcej niż kilkanaście kilometrów, aż przyszła komenda schodzenia do lądowania. Kiedy już dotknęliśmy ziemi, doskoczyła do nas cała drużyna chłopaków próbując utrzymać nasz kosz na ziemi i jednocześnie uwolnić sznury naszego balonu z korony drzew. Operacja lądowania odbywała się planowo na jakimś pastwisku, chwilowo wolnym od inwentarza. Do tradycji należy w takiej chwili uczczenie tego lampką szampana z kawałkiem chleba bananowego. Ba, nawet można było prosić o dolewkę szampana.

Powróciliśmy do naszego hotelu tym samym pojazdem pochodzącym z demobilu z czasów II wojny światowej. Niestrudzeni rannym przelotem ponownie wsiedliśmy na nasze skuterki i pojechaliśmy jeszcze raz na odkrywanie świątyń Paganu. Przy którejś ze świątyń nawiązaliśmy rozmowę z jednym z kierowców. Od dwóch dni negocjowaliśmy bowiem wciąż z małym biurem turystycznym jak by tu dojechać nad jezioro Inle. Miał być samolot, ale miejsca były już wykupione, lub też nazwa linii nie budziła naszego zaufania. W końcu już machnęliśmy ręką i zgodziliśmy się na przejazd w tym biurze z kierowcą prywatnego auta. Po wpłaceniu zaliczki okazało się następnego dnia, iż mamy coś dopłacić i byliśmy w rozterce. A tu okazało się, iż cena za przejazd mogła być znacznie, znacznie niższa. Wzięliśmy wizytówkę naszego potencjalnego kierowcy i umówiliśmy się, iż damy wkrótce znać.

Lunch najprzyjemniej nam się spędzało w restauracji  Moon. Dbano tam o nas i chyba nie wyobrażano sobie kolejnego dnia, jeśli byśmy ich nie odwiedzili. Nasze rumaki zostawialiśmy przed wejściem, bez troski o zamykanie na kluczyk. Popołudniu odebraliśmy swoje pieniądze w biurze turystycznym, które wpłaciliśmy dzień wcześniej na poczet naszego przejazdu autem do Inle. Mieliśmy mocną pozycję przy ponownych negocjacjach o cenę za podróż do Nyuangshwe i zwyżka  o kolejne 20 czy 50 USD była dla nas Rubikonem nie do przekroczenia. Chłopak zza biurka wolał nam oddać pieniądze niż opuścić cenę; niedługo później spotkaliśmy się w hotelu z kierowcą oferującym tańszą formą przejazdu, choć oferta już wzrosła do 150 tysięcy kyattów, ale i tak było taniej.

 

Dwunasty dzień – Przejazd nad jezioro Inle – Nyuangshwe

Dzień drogi. Po czterech dniach opuszczaliśmy na dobre Bagan. Drogi były nieraz dziurawe, ale przede wszystkim zatłoczone, szczególnie podczas przejazdu przez mniejsze i większe wioski. Po takim miejscu jak Bagan małe miasteczko Nyuangshwe w pobliżu jeziora nie wzbudza już takiego zachwytu. Niedługo przed wjazdem do miasteczka trzeba było uiścić turystyczne myto czyli bilet na okolicę jeziora Inle po 10 dolarów lub euro, co w tej części świata różnica pomiędzy dolarem a euro jest znikoma pod względem kursu.

Ostatecznie dojechaliśmy do Nyuangshwe po ośmiu godzinach i do zmroku zostało nam zaledwie dwie i pół godziny. Co było więc robić oprócz zameldowania się w hotelu Golden Lotus Hotel Inle  i wyboru jakiejś knajpki na lunch. Smakując zupę z soczewicy, czyli prawie standardowe i smaczne danie w większości birmańskich restauracji, przeczekaliśmy pierwszą większą ulewę podczas pobytu w tym kraju. Koniec października powinien być również końcem pory deszczowej, ale dla każdej reguły są wyjątki. Ulewa jak szybko przyszła tak błyskawicznie ustąpiła i znowu się rozpogodziło.  Przed sobą mieliśmy jeszcze kilka orzechów do zgryzienia. Po pierwsze jak dojechać z powrotem do Rangunu, jak i spędzić mile popołudnie oraz kolejny dzień nad jeziorem Inle. Na naszej ulicy znajdowało się kilka małych biur podróży. Nasz wybór padł na ten najbliższy punkt czyli Travel & Tours Mr. Hin Hsu. Po chwili od naszego przybycia zjawiła się tam matrona. której syn prowadził ten interes. Podobno było wszystko do załatwienia, ale dopiero po zmroku, kiedy to jej syn się miał pojawić. Jedyne co nam mogła doradzić na popołudnie to eskapadę na pobliskie plantacje winogron.

Jednym z magnesów , który miał przyciągnąć chętnych do hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, była możliwość gratisowego skorzystania z roweru. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. To bardzo głupie przysłowie. Po przejechaniu kilometra miałem niemal już dość. Całkowity flak w tylnej oponie, tylko nieco lepiej w przedniej, a do hotelu z powrotem daleko, a do winnicy niewiadomo jak daleko. Wreszcie, po tych kilku kilometrach  pojawiła się upragniona tabliczka  z grubymi czcionkami Red Mountain Estate. Skręciliśmy  w boczną drogę, skąd widać już było rzędy winorośli na pobliskim wzgórzu. Do skosztowania było kilka rodzajów miejscowego wina: Chardonnay, Sauvignon Blanc. Klientami miejscowej winiarni  byli przede wszystkim Niemcy i Francuzi. Porównywali czy aby na pewno wino nad jeziorem Inle smakuje równie przednio jak nad Mozelą czy Loarą. Po zmroku dotarliśmy do miasteczka i wybraliśmy się jeszcze raz do sprawdzonego biura podróży, gdzie zaoferowano nam wycieczkę prawie na cały dzień po jeziorze Inle oraz zapewniono, iż znajdą nam również bilety samolotowe na powrót do Rangunu, tak abyśmy nie musieli przedzierać się tych kilkanaście godzin autobusem, na który podobno mogło juz nie być miejsca.

Na kolację usiedliśmy w gronie innych tzw. “białasów” na tarasie chwalonej w sposób zasłużony restauracji Beyond Taste. Ceny nie były niskie, ale za to do wyboru mieliśmy wszelaką kuchnię, gdzie zarówno wschodnie jak i zachodnie smaki były godnie reprezentowane na talerzu.

 

Trzynasty dzień – Jezioro Inle

Mieliśmy w tym dniu bardzo rozległy program. Pierwszy przystanek wypadł nam w Ywama przy pływającym targu. Już nam to wcześniej wspominano i nie byliśmy rozczarowani, że wprawdzie targ będzie, ale na pewno nie pływający, bo poziom wody był za niski. Miejscowość Ywama stała się wielkim spędem turystów, którzy muszą obowiązkowo przejść wzdłuż niezwykle długiego rzędu stoisk z pamiątkami.

Wszyscy odwiedzający przybywali o podobnej porze czyli po śniadaniu  i tak to kotłowaliśmy się we własnym sosie, zwłaszcza gdy obszar tego “kotła”  nie jest tak duży jak w okolicy Pagan. Nasz program był prawie całodniowy i stąd popłynęliśmy później wąskim kanałem obrośniętym trzcinami do wioski Inthein czy Indein. O tej porze dnia do wioski, a w szczególności położonej na wzgórzu świątyni Shwe Inn Thein Pya, szła cała masa członków mieszanki plemion zamieszkujących bliższą i dalszą okolicę jeziora Inle. Wszyscy oni przygotowywali się do mających  nastąpić kilkudniowych uroczystości. Między nimi była najliczniejsza grupa etniczna – po Birmańczykach – czyli naród Szan. Zgodnie z tzw. wersją obowiązkową każdej, w tym również i płatnej wycieczki, mieliśmy w planie odwiedzenie przeróżnych warsztatów. Nie musieliśmy tam nic kupować, ale odwiedzić je było koniecznością Nie było jednak żadnego nagabywania co do kupna, Birmańczycy są pod tym względem mniej natarczywi w porównaniu do Indii czy Chin A może i liczba turystów przewijająca się codziennie jest na tyle duża, że sprzedający nie muszą walczyć o nich z dużą determinacją. Odwiedziliśmy więc i warsztat szkutniczy, produkujący długie łodzie pływające po jeziorze, zakład kowalski, manufakturę tkacką, punkt wytwarzania cygar, gdzie można by wydać każdą ilość pieniędzy, ale pod tym względem zachowaliśmy spory umiar.

Czasem jednak pomiędzy jednym sklepikiem a drugim w programie mogliśmy coś pozwiedzać. Takim miejscem okazała się Phaung Daw Oo Paya, która szczególnie ożywa podczas corocznego festiwalu buddyjskiego trwającego prawie trzy tygodnie. Termin jest ruchomy  i zależy od fazy księżyca czyli od pierwszego dnia po nowiu księżyca aż do trzeciego dnia po ukazaniu się księżyca w pełni (Thadingyut). na przełomie września i października. Przybyliśmy już niestety po terminie.

Pod koniec naszej eskapady podpłynęliśmy do stojącego nad wodą Nga Hpe Kyaung czyli Klasztoru Skaczących Kotów. Nazwa została, świątynia się trzyma mocno , a nawet są i koty. Niestety ich trener jakiś czas temu umarł i nikt już ich nie ćwiczy i o pokazie skaczących kotów przez obręcze można przeczytać tylko w książkach. I to byłoby już prawie wszystko gdyby nie legendarni rybacy wypływający nad jezioro używając siły swojej nogi, do której mają przywiązane wiosło. Sposób dający szansę aby dość szybko płynąć, szukając szczęścia w połowach korzystając z ogromnych więcierzy do łowienia ryb. Ale większe korzyści przynosi im nie rybołówstwo, ale pozowanie do zdjęć.

 

Czternasty dzień – przelot do Yangone

Nasz hotel oprócz kiepskich rowerów miał również bardzo kiepski internet . Ale w końcu po dłuższym grzebaniu w sieci, internet w końcu przyspieszył i tuż przed wyjazdem osiągnąłem swój cel. Mogłem zarezerwować hotel Green Hills Best Western na ostatnie nasze dwa dni w Yangonie. Na lotnisko Heho dotarliśmy zgodnie z planem na godzinę przed odlotem. Widząc chmury jakie kłębiły się nad łańcuchem górskim otaczającym dolinę jeziora Inle nie byliśmy do końca pewni czy wszystko pójdzie zgodnie z planem. Bilety dostaliśmy bezimienne, jedyne co na nich było to numer lotu i miejsca do siedzenia. Samoloty jeszcze nie lądowały ze względu na mgłę, ale podobno nie mieliśmy się czym zamartwiać, bo miały kiedyś przylecieć.

Przed wejściem do poczekalni prześwietlono nasze bagaże. Przez bramkę przeszedłem demonstracyjnie trzymając niedopitą dużą butelkę coli. Tutaj na takie drobiazgi nikt nie zwracał uwagi.

W poczekalni tłum był niesamowity, głównie turyści. Wszyscy czekali  aż zniknie mgła nad Heho. Im bardziej Birma zaczyna się nastawiać na turystów, tym więcej można policzyć linii lotniczych. W tym dniu z częstością co 5minut wylądowały samoloty takich linii jak Air Pagan, Air Mandalay, KBZ czy też Asian Wings. Tą ostatnią mieliśmy polecieć do Yangon. Trzeba było tylko być czujnym aby nie przegapić chłopaków biegających z tubą i tabliczką z wypisaną nazwą linii, czasem wylotu i docelowym lotniskiem. Przy tym harmiderze i tubalnych nawoływaniach w języku birmańskim i niekiedy również i angielskim okazało się , iż chyba ktoś na nas czeka. To nasz samolot nosił się z ideą startu. Od dawna tak szybko nie biegłem do samolotu.

Samolotem ATR-72 wznieśliśmy się wysoko ponad taflę jeziora Inle, aby dalej podążać wzdłuż linii drogi ekspresowej łączącej Yangone z Mandalay i stopniowo zniżać się nad licznymi ryżowiskami otaczającymi Yangone. W hotelu Green Hill Hotel Best Western w pobliżu jeziora Kandawgyi, mieli juz dla nas posprzątany pokój. W planach mieliśmy odwiedzenie Muzeum Eliminacji Narkotyków (Drug Elimination Museum ). Miało ono być pochwałą rządu Birmy na rzecz walki z produkcją opium w rejonie Złotego Trójkąta. Wzięliśmy taksówkę, ale lało i korki stawały się coraz potężniejsze. Nasza taksówka zamieniła się bowiem w amfibię. Woda runęła na główne ulice, gdzie ludzie próbowali brnąć zanurzeni po kostki, a gdzieś indziej brnąc po kolana. Gorzej mieli właściciele straganów czy ulicznych jadłodajni. Ale pewnie dla nich to prawie codzienna udręka w porze deszczowej, która w Yangone jak widać trwa dłużej niż w innych częściach Birmy. Zaledwie godzina deszczu zamieniła Yangone w Wenecję.  Gdy już dotarliśmy na miejsce, godzina 16 okazała się być porą zamykania muzeum. Dobrze, iż następnego dnia mogliśmy tu powrócić, a z tym samym taksówkarzem mogliśmy wrócić do hotelu.

Wieczorem czekała jeszcze jedna atrakcja w położonym nad jeziorem Kandawgyi budynku, który kształtem przypominał złotą łódź. Były tam tańce, śpiewy i występy artystów. Show na średnim poziomie. Muzyka nie wciskała się zbytnio w głąb duszy, nie widziałem też oryginalności w aranżacji poszczególnych występów; stąd moje oklaski były wystudzone.

Piętnasty dzień  – Yangone

Największy targ w Yangone to Bogyoke Aung Sun Market. Wszyscy spragnieni posiadania trwałej pamiątki z Birmy powinni zawsze tam wstąpić. Trzeba się tylko strzec tych, którzy ofiarowują się nam pomóc w tych zakupach. Oczywiście trudno było się nam skryć ze swoją białą skórą przed nimi. Nasz samorzutny przewodnik zaprowadził nas do wymiany walut, gdzie przyjmowali wyłącznie nowe i tylko w doskonałym stanie banknoty dolarowe. Ze wzajemnością. Tak jak oni byli bardzo wybredni pod względem stanu moich banknotów, takimi samymi standardami posługiwałem się podczas przyjmowania kyattów.  Zabawa była przednia, ale to przestroga dla wszystkich nowo przyjeżdżających, aby mieć dolary w idealnym stanie i wszystkie powinny pochodzić z XXI wieku . Nasz przewodnik zaprowadził nas do sklepu z płytami, gdzie mogłem sobie powybierać ich etnicznej muzyki. Byliśmy tam na tyle długo, że udało nam się zmylić trop i umknąć naszemu stróżowi i samemu się pokręcić po różnych sklepikach

Po raz kolejny wsiedliśmy do taksówki i zażyczyliśmy sobie przejazdu do Muzeum Eliminacji Narkotyków.  Przy wysiadaniu pierwszy zgrzyt. Taksówkarz zażyczył sobie za przejazd 8 000 kyattów, podczas gdy z dotychczasowych doświadczeń wynikało, iż nie powinno być to więcej niż połowa tej sumy. Tak sobie więc siedzieliśmy w taksówce i przekomarzaliśmy się. W końcu nam się to znudziło i zapłaciliśmy wprawdzie mniej ale i tak za dużo. Niesmak został i postanowiliśmy od tego czasu zawsze się pytać o cenę przejazdu. Samo muzeum otwarto w 2001 roku i jego budowa miała kosztować ponad miliard kyattów. Od cudzoziemców kasuje się po 3 dolary za każdego, więc już opłatę za filmowanie czy robienie zdjęć po 5 dolarów sobie już darowaliśmy. Muzeum stanowi istną apoteozę rządzących generałów pokazywanych na obrazach. Ludzie w zielonych mundurach stojąc w polu maków i wydają rozkazy lub pozdrawiają uczciwych rolników. Czasem jednak o tą uczciwość było bardzo trudno, gdy za zbiory opium wieśniak otrzymywał 10 do 15 razy więcej niż za zbiory ryżu. Propaganda, propaganda, tylko zwiedzających garstka. W trzypiętrowym olbrzymim gmachu  była tylko nasza dwójka i pracownicy muzeum. A wokół nas cytaty wypływające z ust generałów zapewniających o bezwzględnej walce z producentami i handlarzami narkotyków. Owszem od 1993 do 2006 roku produkcja opium zmniejszyła się o 80%, ale wciąż Birma pozostaje nadal drugim producentem opium na świecie po Afganistanie oraz największym na świecie  eksporterem methamphetamine.

Miało się już pod wieczór, gdy podążając ścieżkami nie utartymi przez przewodnik LP doszliśmy do Sakura Tower położonym w pobliżu dworca kolejowego. Budowla zaprojektowana przez japońskich architektów mierzy sobie ponad 100 metrów. Widoki z dwudziestego piętra syciły nasze oczy. Wraz z miarę zamożną częścią śmietanki towarzyskiej Yangone i jeszcze liczniejszymi turystami zamówiliśmy piwo i rozkoszowaliśmy się widokiem pogrążającego się w nocy miasta. W barze widać było , iż nawet tutaj docierają elementy Halloween.

To był nasz ostatni wieczór w Yangone. Na zakończenie wieczoru zdążyliśmy jeszcze przed dziewiątą wieczorem wejść do następnej świątyni. To była jedna z najbardziej uznanych świątyń czyli Botataung Pagoda, (Paya).  Szczyci się ona prawie 2000-letnią historią. Czułem się tam jak w labiryncie; z kolei dla dzieciaków stanowiło to doskonałą okazję do zabawy w chowanego. Obecnie pagoda jest jednym z bardzo żywych miejsc modlitw, szczególnie iż są tutaj w osobnych pomieszczeniach trzymane figurki Natów. Tu również można zwrócić się o powodzenie w interesach Pani Szmaragdowego Pałacu. Ostatnim miejscem w tym dniu była dla nas zachwalana restauracja Monsoon, zapełniona wyłącznie gośćmi spoza Birmy

Szesnasty dzień – powrót do Polski

Na dwie i pół godziny przed odlotem odjechaliśmy taksówką na lotnisko. Tym razem połączenia były mniej dogodne , wpierw do Bangkoku, aby następnie około północy wylądować w Katarze, a potem jeszcze kolejne kilka godzin lotu do Polski, aby wczesnym porankiem wylądować we Wrocławiu.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u