Bezdroża Azji (szlak tanssyberyjski, Mongolia, Chiny, Tybet, Nepal, Indie) – Kamila Balbusr

Kamila Balbus

SŁOWO WSTĘPNE:

Chciałam zobaczyć Himalaje… Kończyłam właśnie studia, już i tak przedłużone o dwa lata, ale dzięki temu mogłam obserwować moich znajomych, którzy – pracując od poniedziałku do piątku od 8.00 do 16.00-17.00 – mogli sobie pozwolić na wyjazdy jedynie weekendowe. Urlop dwutygodniowy nie starczał na wielkie wyprawy, do jakich byliśmy przyzwyczajeni. Nie miałam złudzeń, wiedziałam, że czeka mnie to samo. Zanim jednak wejdę w kierat – myślałam wtedy – muszę przeżyć wyprawę życia.
Ciągnęło mnie na Wschód i do Azji. Wcześniej zahaczyłam o Turkmenistan, Uzbekistan i kirgiski Pamir. Wędrowałam po Kaukazie od strony rosyjskiej. Pomysł trasy podsunęła koleżanka, inna zadeklarowała chęć uczestnictwa w przedsięwzięciu. Jeszcze tylko więc, po obronie w lutym 2002, cztery miesiące pracy w Londynie i już mam zebrane fundusze. I to właściwie wszystko. Niecały miesiąc między przyjazdem z Londynu a wyjazdem do Azji starczył jedynie na załatwienie wiz (i tak nie wszystkich) i kupienie biletów w Brześciu na pociąg jadący trasą transsyberyjską. Przewodnik po Chinach przejrzałyśmy w Empiku, o Mongolii czytałyśmy dopiero w pociągu, „Tybet” dowiózł Jurek do Chengdu w Chinach. Nie znałyśmy realiów podróżowania po tych krajach i nie czytałyśmy żadnych relacji internetowych.
Wierzyłyśmy w nasze szczęście i nie myliłyśmy się: Azję odkrywałyśmy dla siebie.
Innym jednak radzę przeczytać poniższe informacje, które przydadzą się w podróżowaniu po Azji. Czasem warto niektóre rzeczy wiedzieć wcześniej. Opisuję naszą wyprawę niemal dzień po dniu pod kątem tychże użytecznych wskazówek.
A Himalaje są piękne…

DZIENNIK PODRÓŻY:

15 lipca 2002, Warszawa-Terespol-Brześć
Ruszamy. Najtańsza opcja przejazdu granicy wschodniej to pociąg osobowy z Warszawy Wsch. do Terespola. Tam wraz z przemytnikami trzeba przesiąść się na pociąg do Brześcia. Granicę polsko-białoruską pokonuje się w ok. pół godziny. Trzeba jednak pamiętać o różnicy czasu (przesunięcie o godzinę naprzód w stosunku do Polski). Z Brześcia jest wiele połączeń do różnych miejsc w Rosji. Jeżeli takowych nie ma, trzeba się udać do Moskwy – stamtąd na pewno wszędzie się dojedzie.
W Brześciu kupiliśmy bilety na całą rosyjską trasę przejazdu aż do Nauszek na granicy rosyjsko-mongolskiej. Bez znajomości języka rosyjskiego jest to cokolwiek utrudnione, gdyż jest się zazwyczaj odsyłanym od okienka do okienka. Trzeba się uzbroić w cierpliwość. Należy wymienić pieniądze (najlepiej dolary) na białoruskie ruble. Warto w informacji (sprawoćnoje biuro) sprawdzić połączenia i potwierdzić, czy są wolne miejsca na interesujące nas terminy. My kupowałyśmy bilety prawie dwa tygodnie przed wyjazdem (specjalna wycieczka do Brześcia), istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że nie będzie wolnych miejsc na najtańszą opcję przejazdu, czyli wagonem płackartnym (miejsca leżące bez przedziałów, wagon potocznie zwany kurnikiem). Kupe (przedziały) jest dwa razy droższe. Można kombinować z przesiadkami. Kupiłyśmy ostatecznie bilety Brześć-Moskwa (płackarta); Moskwa-Irkuck (płackarta); Irkuck-Nauszki (obścij, teoretycznie miejsca siedzące, ale można się wyspać na takich samych leżankach jak w płackarcie, tylko trzeba walczyć o miejsce).
Koszty:
Warszawa Wsch.-Terespol (pociąg osobowy) – 21,40 zł (bilet normalny) = 5 USD
Terespol-Brześć – 13, 40 zł = 3 USD
Brześć-Moskwa (płackarta) – 29995 rubli białoruskich = 17 USD
Moskwa-Irkuck (płackarta) – 103499 rubli białoruskich = 57 USD
Irkuck-Nauszki (obścij) – 12721 rubli białoruskich = 7 USD
Kurs: 1USD=1800 białoruskich rubli
16 lipca 2002, Moskwa
Rano przyjeżdżamy do Moskwy na Dw. Białoruskij. 2 minuty na prawo od głównego wejścia na dworzec znajduje się stacja metra (Białoruskaja). Linią centralną (brązową) jedziemy cztery przystanki na stację Konsomolskaja. Mieszczą się przy tej stacji Dw. Kazański, Leningradzki i Jarosławski. Transiby odjeżdżają z tego ostatniego. Bilet na metro kosztuje tyle samo niezależnie od ilości przejechanych stacji czy przesiadek. W przypadku wolnego czasu warto wybrać się na Plac Czerwony (stacja: Płościad Rewolucji), czy Arbat (stacja: Arbackaja).

Koszty:
Metro – 5 rubli
Kurs: 1USD=31,40 rubli rosyjskich

17-19 lipca 2002, kolej transsyberyjska
W czasie kilkudniowej jazdy koleją transsyberyjską albo się śpi, albo imprezuje z współtowarzyszami podróży. Z głodu nie umrzemy, bo na każdej stacji milion babuszek sprzedaje pirożki (do wyboru z kapustoj, miasam lub kartoszkoj= ziemniakami), albo całe obiady, składające się z ziemniaków, mięsa, surówki lub sosu. Wszystko zapakowane we folię. Rosjanie preferują suszone ryby popijane piwem. Do dyspozycji podróżnych jest samowar, z którego wrzątek doskonale nadaje się do przyrządzania zupek chińskich.
W czasie podróży trzeba pamiętać, że toalety zamyka się ze względu na tzw. sanitarne zony, gdy pociąg zbliża się do większych miast. Warto sprawdzić czas na „rozpisce” przy przedziale prowadnicy.

20 lipca 2002, Irkuck
Na trasie pociągu i na peronach obowiązuje czas moskiewski. Zgodnie z nim kładziemy się spać i wstajemy przez kilka dni. Dopiero, gdy wysiadamy w Irkucku, okazuje się, że wcale nie jest szósta rano, tylko 11 przed południem czasu miejscowego. W Polsce 4 w nocy. Można się przyzwyczaić. Omijając szerokim łukiem taksiarzy warto wsiąść w tramwaj numer 2 jadący spod dworca do centrum. Warte zwiedzenia są targowiska, cerkiew na wzgórzu, godne polecenia – spacer wzdłuż rzeki Ankary, najbardziej jednak boczne ulice i zaułki o syberyjskiej, drewnianej zabudowie. One tworzą klimat Irkucka, stolicy Syberii Wschodniej. Znajdujemy się na przedmurzu Buriacji. Zmieniają się rysy twarzy spotykanych osób (skośne, ciemne oczy, wystające kości policzkowe).

Koszty:
Bilet na tramwaj (sprzedawany u konduktora w wagonie) – 4 ruble
Przechowalnia bagażu (w zależności od czasu) – 26, 25 rubli
Jedzenie: woda w butelce – 11 rubli, piwo – 20 rubli, herbata w knajpie – 0, 60 rubla, pierogi w restauracji – 5 rubli za 5 sztuk, pirożki na peronie – 3-5 rubli za sztukę

Z Irkucka jeździ mnóstwo pociągów do Nauszek (na granicy rosyjsko-mongolskiej). Wagon obścij, którym jechaliśmy, miał tylko miejsca leżące, choć też były to leżanki znane z wagonów płackartnych. Trzy osoby przypadają na jedną dolną leżankę. Gdy jedna z nich ewakuuje się na górę, robi się luźniej, co więcej, na wierchniej półce można się całkiem porządnie wyspać (nocna podróż trwała 17 godzin). Nie ma miejscówek, po wejściu do pociągu odbywa się więc walka o miejsca. Warto przyjść wcześniej.

21 lipca 2003, granica rosyjsko-mongolska: Nauszki-Suche Bator
W Nauszkach pierwszy poważny problem w tej podróży. Przed nami wyrzucono z pociągu dwie ekipy, bo nie można z Rosji wywozić dolarów! Chyba, że ma się podbitą wjazdową deklarację celną z granicy białoruskiej. Sprawdziłam podczas innej podróży – nikt nie chciał mi takiej deklaracji wydać, oddaje się ją pogranicznikowi. Przepis nie dotyczy czeków podróżnych. Istnieją dwie możliwości: wymienić dolary na nikomu niepotrzebne ruble, albo zdecydować się na przemyt. Polecam zwinięcie dolarów w rulonik, zawinięcie szczelnie we folię i włożenie do nieprzeźroczystego plastikowego pojemnika na szampon, musztardę lub ketchup. Nikt nie powinien tego znaleźć w przypadku sprawdzania bagażu. Pytani o dolary, z niewinną miną udawaliśmy, że ich nie mamy i nie wypisywaliśmy sumy na deklaracji celnej.
Odpowiednio wcześniej warto kupić bilety na pociąg z Nauszek do Suche Bator w Mongolii, bo może ich zabraknąć. Panie w kasie, w razie czego same załatwiają przejazd za łapówkę w tej samej cenie, co bilet.
Pani z mongolskiej służby granicznej należy stanowczo stawić opór, tłumacząc, że nie musimy wykupywać obowiązkowego ubezpieczenia za 10 USD, gdyż posiadamy kartę ISIC lub Euro, a wraz z nią ubezpieczenie z Polski; można pokazać jakikolwiek inny papier.

Koszty:
Bilet kolejowy Nauszki-Suche Bator – 317 rubli rosyjskich= 10 USD
Telefon do Polski (3 min.) – 81 rubli = 2,5 USD

22 lipca 2003, podróż z Suche Bator do Ułan Bator
W kasie w Suche Bator, pierwszej stacji za granicą mongolską, można kupić bilety na dalszą drogę za ruble rosyjskie. Podróż z Suche Bator do Ułan Bator trwa 10 godzin. Za oknem zaczyna się prawdziwa Mongolia: jurty wzgórza, konie, przestrzeń. W pociągu staruszkowie w tradycyjnych delach i czapkach.
Najsympatyczniejszy hotel w Ułan Bator to Gana’s Guest House. Z tarasu rozpościera się widok na dzielnicę jurtowisk i klasztor Gandan. Drogę z dworca można pokonać pieszo, oszczędzając na taksówce (ceny absurdalne). Najlepiej trafić od strony targowiska, skąd widać duży napis z nazwą hotelu. Do dyspozycji są miejsca w jurcie (5 USD, ceny za 1 os.), wspólnym pokoju (dormitorium na 20 osób – 3 USD), 2-osob. pokoje za 8 USD. W cenę wliczone jest śniadanie. Wszystkim jednak polecam podłogę w świetlicy za 2 USD. Na tarasie odbywają się długo w noc międzynarodowe imprezy, co sprzyja wymianie informacji, a także pomaga w skompletowaniu ekipy na wyjazd wynajętym busem w głąb Mongolii.

Koszty:
Bilet kolejowy Suche Bator-Ułan Bator – 80 rubli = 2,5 USD
Hotel – 2 USD (za podłogę ze śniadaniem)
Kurs: 1 USD = 1100 tugrików (T)

23-24 lipca 2003, Ułan Bator
Żeby zobaczyć funkcjonująca świątynię buddyjską i mnichów w akcji, warto wybrać się do klasztoru Gandan (duży kompleks z wieloma budynkami tuż koło Gana’s Guest House), ustalając wcześniej, kiedy odbywają się modły. Główny budynek znany jest z wielkiego posągu Buddy (budkę z biletami za 1 USD można chyłkiem ominąć). Godne polecenia jest muzeum Czojdżin-lamy. Dużo zbiorów w muzeum historycznym (m.in. jurta z wyposażeniem i podarunek Wrocławskich Zakładów Fajansu z 1950 r. z napisem Proletariusze wszystkich krajów łączcie się). Na każdym kroku będziemy zaczepiani przez sprzedawców pamiątek lub pocztówek. Warto się skusić na miły suvenir z Mongolii (trzeba mocno się targować).
W Ułan Bator bez większych problemów można załatwić wizę chińską. Wystarczy wypełnić deklarację, trzeba mieć dwa zdjęcia! W konsulacie warto być wcześnie rano, gdyż nie załatwionych interesantów wyprasza się po godz. 12.00. W formularzu bezpieczniej nie wpisywać, że chce się odwiedzić Tybet (ambasada czynna: pon, śr, pt 9.30-12.00; dla Polaków wiza za darmo, dla obcokrajowców 30 USD, Mongołów 43 USD).
Zbieramy solidną ekipę 9 osób i wynajmujemy kierowcę z busem (niezastąpiony UAZ) na kilkunastodniową podróż. Znajdujemy go na dalekobieżnym dworcu autobusowym. Warto w miarę dyskretnie rzecz załatwić, rozmawiając z szoferem „na boku”, w przeciwnym razie trzeba stoczyć walkę z mafią autobusową, podbijającą ceny. Umowa zakładała: podróż 16-dniową, 9 osób (optymalna liczba), 510 USD dla kierowcy (w tym on opłaca olej i swoje posiłki), my płacimy za benzynę (około 210 USD), zakładamy 2500-3000 km, 300-400 tugrików za litr benzyny, średnio na 100 km 20 litrów benzyny. Na osobę wypada po 80 USD.

Inne koszty:
Wstęp do muzeum historycznego – 1 USD (1100 T – studencki, 2200 T – normalny)
Wstęp do muzeum Czojdżin-lamy – 1 USD
Znaczki do Polski – 460 T
Kartki z Mongolii – 250 T
Internet – 800 T za 1 godz.
Telefon do domu – 600 T za minutę
Oranżada w butelce – 100 T

25 lipca – 7 sierpnia 2002, wycieczka wynajętym UAZ-em po Mongolii
Na trasie zobaczyliśmy: klasztor Erdeni Zu w Charchorin, dawnej stolicy Czyngis chana (dosyć przygnębiające miejsce w środku pustyni, oficjalna cena wstępu 3 USD, fotografowanie 5 USD, gonią za brak biletu, tyle że nigdzie nie można znaleźć osoby, która bilety by sprzedawała), Cecerleg (klasztor z wymalowanym ponad nim na skale Buddą; godne polecenia muzeum, szczególnie gdy zwiedzane z grupą Mongołów wyznających zasadę „muzea są dla ludzi, a nie eksponatów”: przysiadają na łóżku w jurcie, kręcą młynkami, sadzają wnuki na wypchanych jakach), jezioro Terchijn Cagaan Nuur (dobre miejsce na biwak, można się w nim kąpać, za wstęp do parku trzeba zapłacić), wulkan Chorchijn Togoo (wcześniej wspomniane jezioro znajduje się na terenie powulkanicznym), miasto Uliastaj (bardo ładnie położone, znane z tego, że wielbłądy spacerują po jedynym rondzie w mieście zgodnie z kierunkiem ruchu, miejsce wypadowe w góry Changaj), okolice góry Otchon Tengri (sama góra owiana legendą – Mongołowie poszukują na niej świętego kwiatu nieba – skutecznie ukrywała się przed nami, radzę zaopatrzyć się w dobre mapy, jeżeli ktoś ma ochotę zdobyć jej szczyt, my szukaliśmy jej przez trzy dni, przy okazji spędzając cudowny czas na łonie mongolskiej natury), Mörön (zakupy na targowisku, stąd odchodzi sporo autobusów do U.B.), Hatgał nad jeziorem Chubsuguł (dobre miejsce na odbycie kilkudniowej wycieczki na konikach, które wraz z przewodnikami wynajmują właściciele hoteli, my spędzamy w siodle dwa dni).
Transport publiczny w Mongolii dociera do niewielu miejsc, autobusy kursują rzadko, jednak, gdy ktoś ma czas, warto spróbować tego sposobu podróżowania, dającego możliwość poznania „prawdziwej” Mongolii. Samodzielna podróż wynajętym samochodem wchodzi w grę tylko w okolicach Ułan Bator, chyba że ktoś biegle posługuje się kompasem i umie odczytywać kierunki z gwiazd. W Mongolii nie ma dróg, ani żadnych drogowskazów! Żywić się można w przydrożnych guanach (rodzaj restauracji), gdzie specjalnością dnia są chuszury, czyli mięso baranie zapiekane w cieście. Warto choć raz wprosić się do mongolskiej jurty. Na pewno zostaniemy poczęstowani herbatą z mlekiem i solą oraz różnego rodzaju serami. Niezapomnianie smakuje jedzenie przyrządzone na ognisku z odchodów jaka (podstawowy rodzaj paliwa w Mongolii). Nie raz zobaczymy za oknem samochodu lub tuż przy naszym namiocie wielbłądy, jaki czy dzikie konie.

Koszty:
Bilet wstępu do muzeum w klasztorze w Cecerleg – 2000 T dla studentów
Bilet wstępu do parku Terchijn Cagaan Nuur – 1 USD za osobę na 1 dzień; 3 USD za samochód na 1 dzień
Bilet wstępu do parku w górach Changaj – 1 USD za osobę na 1 dzień
Bilet wstępu do parku nad jeziorem Chubsuguł – 1 USD za osobę na 1 dzień; 3 USD za samochód na 1 dzień
Wynajęcie koników na 2 dni wraz z przewodnikami i konikami bagażowymi – 10 USD na osobę
Jedzenie: chuszury – 100 T za sztukę, paczka ciastek – 250 T, chałki – 50 T, chleb – 200 T, Snickers – 400 T, inne batony – 350 T, draże „Korsarze” – 300 T, suszone banany – 160 T
Sprasowana mongolska herbata – 200 T za kostkę
Tytoń luzem – 200 T za miseczkę
Porzeczki u babuszek – 150 T za stakancik, czyli szklankę przesypaną do folii

8 sierpnia 2002, Ułan Bator
Ostatni dzień w Ułan Bator poświęcamy na zrobienie zakupów na tzw. black market (pamiątki z Mongolii: akcesoria konne, dzwonki, czapki mongolskie, buddyjskie niebieskie szarfy, tabaka, dostępne są również kolorowe meble do jurt). Odbieramy chińską wizę (od złożenia papierów czeka się na nią około tygodnia) i kupujemy bilety na pociąg do granicy mongolsko-chińskiej na następny dzień (w dniu odjazdu może ich zabraknąć).
Koszty:
Bus na black market – 200 T w jedną stronę
Pamiątki: czapki mongolskie – 2,5-4 USD za sztukę, pejczyk na konie – 1000 T, dzwonki – 100 T za sztukę, tabaka – 100 T za paczkę, tabakierka – 8 USD, niebieska szarfa – 250 T

9 sierpnia 2002, pociąg Ułan Bator-Zamyn-uud
Jedziemy na południe Mongolii do Zamyn-uud. Krajobraz się zmienia, robi się płasko i pustynnie. Brakuje jurt, koni i owiec.

Koszty:
Bilet kolejowy Ułan Bator-Zamyn-uud – 4500 T = 4 USD

10 sierpnia 2002, granica mongolsko-chińska (Zamyn-uud-Erlian)
O świcie jesteśmy na miejscu, szybko ewakuujemy się z pociągu i szukamy autobusu, który przewiózłby nas przez granicę. Oprócz biletu wykupuje się miejscówkę (wszystko u kierowcy). Przed granicą mongolską kłębią się tłumy, samochody stoją w trzech rzędach, czeka się kilka godzin, zanim ją otworzą (o 10.00). Następuje skrupulatna kontrola bagaży i wypełnianie deklaracji, dostępnych jedynie w języku mongolskim (urzędnicy proszą też o oddanie deklaracji wjazdowych).
Na granicy chińskiej czysto, szybko i uprzejmie. We are in China!!!
W Erenhot, dokąd dowozi pasażerów kierowca, radzimy nie czekać, aż uciekną wszystkie autobusy (sypialne!) do Pekinu (normalny bilet ok. 100 Y). Trzeba szybko rezerwować miejsce, a dopiero potem szukać Bank of China, by wymienić pieniądze (jest to jedyne miejsce w Chinach – no, może oprócz niektórych hoteli – gdzie można tę operację wykonać). Należy szybko pozbyć się skrupułów, jeżeli chodzi o korzystanie z ryksz – ten zgarbiony staruszek, którego plecy widzimy przed sobą, jest naprawdę zadowolony, że może coś zarobić. I nie przejmujmy się: tłumy ciekawskich Chińczyków pojawią się wszędzie, gdziekolwiek przystaniemy.
Ostatecznie docieramy wynajętym busem wieczorem do Jinning, a stamtąd łapiemy nocny pociąg do Pekinu (częste połączenia z tej miejscowości).

Koszty:
Bilet autobusowy Zamyn-uud-Erenhot (Erlian) – 4550 T + miejscówka 300 T = 4,5 USD
Bus z Erenhot do Jinning – 400 Y (po 66 Y na osobę = 8 USD)
Bilet kolejowy Jinning-Pekin – 42 Y = 5 USD (hard seats)
Ryksza – 1 Y
Kurs: 1 USD = 8,18 Y (juanów)

11-13 sierpnia 2002, Pekin
Pociąg z Jinning dojeżdża do Dworca Południowego. Stamtąd tylko dwa kroki do sympatycznego hotelu Beijing Fenlong Youth Hostel przy South Second Ring Road. Trzeba przejść na drugą stronę ulicy, napis widać na budynku. Pokoje od 25 Y za osobę.
Ambitnie zabieramy się do zwiedzania Pekinu, jednak po Zakazanym Mieście za 60 Y i parku Świątyni Nieba, gdzie udało nam się przemknąć za darmo, mamy dosyć. Chińczycy każą sobie słono płacić za wejście do każdego budynku z osobna! Przyjemność zwiedzania skutecznie psuje rozległość chińskich zabytków. Nie dosyć, że trzeba zapłacić, to jeszcze trzeba się nachodzić. Z czystym sumieniem mogę polecić boczne uliczki chińskiej metropolii, gdzie na podwórkach suszy się pranie, wiszą ptaki i cykady w klatkach, stoją rowery, a Chińczycy wypoczywają przed domami. Plac Tiananmen też lepiej prezentuje się nocą. Wtedy kolejki do mauzoleum Mao znikają, a miejsce zostaje zaczarowane. Pojawiają się rodzice ze swoimi pociechami puszczający latawce o przedziwnych kształtach. Smoki unoszą się nad Pekinem w poświacie księżyca.
W ogóle chińskie życie nocne jest znacznie bardziej interesujące od dziennego. Pojawiają się markety, na których można kupić wszystko. Jeżeli mamy ochotę na owoce lub warzywa, najpierw sprawdźmy, ile sprzedawca waży Chińczykowi i ile od niego kasuje, a dopiero potem kupujmy (polecam targ warzywny w pobliżu hotelu).
Autobusem nr 20 (bilet kupowany u konduktora – 1 Y) dojedziemy spod hotelu do centrum, a także do dworca centralnego. Tam w Ticket office u anglojęzycznej kasjerki kupujemy bez większych problemów bilet do Chengdu. Pociągi na zachód odjeżdżają z Dworca Zachodniego. Chiny to kosmos. Dzwonki, trąbki, klaksony. Jedzenie, restauracje pod gołym niebem. Naprawa dętek, pompowanie rowerów i fryzjer też. Od pierwszego dnia przyzwyczajmy się do smaku jaśminowej herbaty oraz chińskich przysmaków: głów lub nóg kur i kaczek nadzianych na patyki. Swoją drogą godny polecenia jest kurczak w sosie słodko-kwaśnym. Bardziej opłaca się zjeść w restauracji niż przyrządzić kupione produkty.

Koszty:
Bilet wstępu do Zakazanego Miasta – 60 Y = 7 USD
Bilet na autobus miejski – 1 Y
Bilet kolejowy Pekin-Chengdu (hard seats) – 113 Y = 14 USD
Hotel w Pekinie – 30 Y = 4 USD
Telefon – 8, 5 Y za 1 min = 1 USD
Znaczek do Polski – 4,30 Y
Kartka – 1Y
Jedzenie: jogurt w glinianym kubku ze słomką najpyszniejszy na świecie dostępny wszędzie – 2 Y, różne placki z nadzieniem – 0,5-1 Y, gruszki i inne warzywa i owoce– ok. 1 Y za 1 kg, napój w butelce – 3 Y, zupa – 1 Y, kolacja w restauracji – 6-10 Y

15-17 sierpnia 2002, Chengdu
Docieramy do Chengdu po 32 godzinach spędzonych w pociągu (hard seats, czyli miejsca siedzące, tłum kłębi się dookoła, bo ci bez miejscówek całą podróż spędzają na stojąco, razem z bagażami stojącymi w przejściu znacznie to utrudnia, a czasem uniemożliwia przedostanie się do toalety). Postanawiamy wypożyczyć rowery. Jeżdżenie po 9-milionowym mieście nie stanowi dla nas problemu. Tak, jak wszędzie w Chinach, istnieją tam specjalnie dla rowerów wydzielone pasy i sygnalizacja świetlna. Nawet więc, jeżeli nie wiemy jak jechać, to trzydziestu innych rowerzystów jadących obok nas wskaże nam drogę.
Rower znacznie ułatwia dotarcie do wielu atrakcji, takich jak: Park Bambusów (w sklepie z pamiątkami do kupienia bambusowe fotele lub sofy za jedyne 50 zł – kłopot jedynie z transportem do Polski – lub zwykłe pałeczki do jedzenia za znacznie mniej), Pałac Qingyang w Parku Wenhua (kompleks świątyń taoistycznych z mnichami w kokach na czubku głowy), klasztor Wenshu (klasztor buddyjski w klimatycznym zaułku z żebrakami i staruszkami). Bardzo przygnębia wizyta w miejscowym Zoo, jest to jednak jedna z niewielu możliwości zobaczenia pandy (siedzi w wybetonowanym pomieszczeniu za brudną szybą z kilkoma zielonymi gałązkami leżącymi na ziemi).
Do Tybetu większość globtroterów dostaje się przez Golmud autobusem, albo na pace ciężarówki. Ze względu na pewne okoliczności wybrałyśmy Chengdu. Miasto przywitało nas milionami neonów reklamujących package tours to Tibet, co spowodowało, że obraz niedostępnej Krainy Śniegu cokolwiek mi się zaburzył. Tutaj przejazd załatwia się legalnie, wykupując wycieczkę i tym samym uczestnicząc w „rządowym programie promocji autonomicznego regionu”. Rezygnując z trzydniowego zwiedzania, płaci się tylko za samolot i pozwolenie. Wystarczą dwie godziny, by przenieść się Sizczuanu do Lhasy. Najwięcej biur załatwiających formalności znajduje się przy Traffic Hotel (77 Linjiang Road, obok Xinnianmen Bus Station). Zajmuje im to dzień. Jeżeli chodzi o hotel godny polecenia w Chengdu, to Holly’s Hostel ma niezwykły klimat.

Koszty:
Hotel w Chengdu – 20 Y (miejsce w dormitorium) = 2,5 USD
Bilet wstępu do parku bambusowego – 5 Y
Wstęp do świątyni taoistycznej – 1 Y
Bilet wstępu do klasztoru Wenshu – 1 Y
Bilet wstępu do Zoo – 12 Y
Parking dla rowerów (!) pod Zoo – 0,5 Y
Masaż chiński w zakładzie (załatwiane przez personel hotelu) – 20 Y
Wypożyczenie roweru – 10 Y za dobę
Pamiątki: kubek bambusowy – 10 Y, pałeczki bambusowe – 1 Y, pędzelki do kaligrafii – 2 Y, chiński kapelusz – 10 Y
Jedzenie: mleko – 2,50 Y, jogurt – 2 Y, ryż z warzywami – 4 Y Film slajdowy do aparatu – 35 Y
Samolot z Chengdu do Lhasy – 1750 Y= 214 USD
Opłata lotniskowa w Chengdu – 50 Y= 6 USD

18-23 sierpnia 2002, Lhasa (w nazwach tybetańskich zachowuję pisownię anglojęzyczną)
Na lotnisku w Gongkar trudno uwierzyć, że jest się już w Tybecie. Dopiero później człowieka dopada ból głowy, symptom zbyt szybkiej zmiany wysokości (Lhasa – 3596 m n.p.m.) i szok termiczny (trzeba wyciągnąć polary i kurtki). Spod budynku lotniska odchodzą rejsowe busy do Lhasy (ok.40 km): dojeżdżają do niewielkiego dworca autobusowego koło Potali. Stamtąd najlepiej kierować się główną ulicą (Dekyi Shar Lam) w stronę dzielnicy tybetańskiej. Niemal każde miasto w Tybecie obok starej części ma szybko rozwijającą się, zupełnie pozbawioną klimatu, dzielnicę chińską. Są tam sklepy, restauracje, hotele, kluby karaoke. Natomiast prawdziwych pielgrzymów, Tybetańczyków z młynkami, odnajdziemy w pobliżu charakterystycznych dla architektury tybetańskiej pobielonych zabudowań o trapezowych kształtach. W przypadku Lhasy taki klimat panuje w okolicach głównej świątyni Jokhang i placu Barkhor.
Polecam tam najbardziej buddyjski z wszystkich hoteli Lhasy – Banakshol, czysty z miłą obsługą i specyficznym klimatem. Skręcając w małe pełne pamiątek uliczki targowe obok hotelu dociera się do trasy kory (rytualne okrążenie świętych miejsc) i dalej placu Barkhor z Jokhangiem. Tam, gdy człowiek trafi po raz pierwszy, trudno uwierzyć, że nie śni. Mnisi, Tybetańczycy w tradycyjnych strojach, turkusowe ozdoby – świat ten poraża kolorami.
W całej Lhasie zachowało się wiele mniejszych i większych świątyń, część z nich jest odnawianych. Warto powłóczyć się uliczkami, by je odnaleźć. Dokładne miejsca podane są w Lonely Planet. Na pewno trzeba zobaczyć Jokhang. Osobiście polecam zagubione w dzielnicy chińskiej Gesar Ling Temple (bardzo zniszczone) i Kunde Ling Monastery (porażające swoim spokojem), obok zabudowania tybetańskie. Na pewno trzeba zobaczyć Norbulingkę (letnią siedzibę Dalaj Lamów), my doszłyśmy do niej pieszo. Potalę zostawiłam tak niedostępną, jak się jawi z każdego miejsca w Lhasie, górującą nad miastem. Zaporowa była cena za bilet wstępu (70 Y, 49 Y dla studentów). Dookoła niej, tak jak każdej świątyni, obraca się młynki i to jest na pewno wyzwaniem ze względu na długość trasy. Tyły pałacu (od strony jeziora) są bardzo ciekawe ze względu na koczujących tam pielgrzymów. Do wszystkich miejsc obowiązują bilety wstępu, z cenami ustalonymi przez Chińczyków. Przecież Lhasa to ich Top Tourist City, jak głosi napis na jednym z pomników. Zwiedzanie Lhasy można połączyć z włóczeniem się po różnych przyhotelowych agencjach turystycznych. Generalnie panuje tam dezorientacja i wszyscy próbują wmówić nam, że indywidualni turyści mają zakaz poruszania się po Tybecie i żeby gdziekolwiek pojechać, muszą wynająć jeepa z przewodnikiem chińskim. Czasem można uzyskać jednak wiarygodne informacje (godne polecenia biuro w Yak Hotel): bez pozwoleń można poruszać się na terenie distriktu Lhasy (obejmuje m.in. jezioro Nam-tso i treking z Tsurphu do Yangpachen) oraz jechać do granicy nepalskiej. W innych przypadkach, gdy wsiądzie się do państwowego rejsowego autobusu, raczej nikt nas nie sprawdzi. Zupełnie inaczej, jeżeli chodzi o busy prywatne: żaden kierowca nie weźmie turystów bojąc się utraty licencji. Gdy już się zdecyduje, kończy się to wyrzuceniem turystów z busa i odholowaniem pojazdu przez policję (widziałam na własne oczy).
Przez miesiąc podróżowałam po Tybecie bez pozwoleń, autobusami, pieszo, autostopem, czy prywatnymi samochodami. Spałam pod namiotem, dwa razy sprawdzano mi paszport na drodze do granicy nepalskiej i… nic się nie stało.
Z Lhasy można urządzać jednodniowe, a nawet kilkugodzinne wycieczki do okolicznych klasztorów. Są to niemal osobne miasta, kiedyś samowystarczalne z mieszkaniami dla mnichów, szkołami, świątyniami. Co kilka minut można łapać busa za 2 Y z ulicy Nyangdren Chang Lam. Busik nr 5 jedzie prosto na północ do Sera. Najmniej ciekawy z klasztorów, warty jednak obejrzenia ze względu na odbywające się na jednym z dziedzińców (ok. 15.00) debaty, czyli dyskusje teologiczne mnichów, na których udają oni bociany stając na jednej nodze, zadając pytanie delikwentowi i klaszcząc w ręce z równoczesnym przerzuceniem ciężaru na drugą nogę, gdy poczują się usatysfakcjonowani odpowiedzią. Z tego samego miejsca jedzie bus 301 do Drepung, największego z klasztorów, zachęcającego do włóczęgi po jego zakamarkach. Nigdy nie wiadomo, kogo napotkamy (mnicha, który zaprasza do swojej celi, tybetańskie kobiety pracujące na dachu ze śpiewem na ustach, mniszkę, która prowadzi nas trasą kory).
Nie zapominajmy, że Lhasa otoczona jest górami i można zorganizować sobie krótki jednodniowy treking odwiedzając przy okazji klasztor żeński Chupsang, pustelnię Tashi Chöling, klasztor Pabonka ze świętym kamieniem żółwicą i miejscem rytualnych uroczystości pogrzebowych (poćwiartowane ciała Tybetańczyków pozostawia się na pastwę ptaków; lata ich mnóstwo nad tym miejscem). Z góry pięknie widać Lhasę i Potalę (dojeżdża się busem nr 5, wysiadając przed skrętem w prawo do Sera).

Koszty:
Bilet na busa Gongkar-Lhasa – 25 Y = 3 USD
Hotel – 25 Y (dormitorium) = 3 USD
Bilet wstępu do Jokgang – 35 Y = 4 USD
Bilet wstępu do Norbulingka – 35 Y = 4 USD
Bilet wstępu do świątyni Gesar – 5 Y
Bilet wstępu do Sera – 35 Y = 4 USD
Bilet wstępu do Drepung – 25 Y (studencki) = 3 USD
Minibus do Sera, Drepung, Norbulingka czy Pabonki – 2 Y (w jedną stronę)
Znaczek do Polski – 4,30 Y
Komplet kartek – 8 Y
Jedzenie: jogurt z mleka jaka w słoiku z pobliskiego sklepu (słoik do zwrotu) – 2 Y, wszelkie smażone specjały na targu – ok. 1-1,50 Y

24-30 sierpnia 2002, treking z Tsurphu do Yangpachen
Wreszcie opuszczamy Lhasę i busem ruszamy w kierunku Tsurphu, siedziby karmapów z wioską i klasztorem. Autobus do Tsurphu odjeżdża z placu Barkhor (z przeciwnego końca niż Jokhang) o 7 rano. Należy być znacznie wcześniej, by zająć dobre miejsce. Oprócz nas i trzech innych białych, jadą sami Tybetańczycy i mnisi. Czuć klimat autobusu pielgrzymkowego. Za oknem piękne krajobrazy – jesteśmy w górach.
W samym Tsurphu rozbijamy się namiotem nad rzeką (należy przejść mostem na drugą stronę niż wioska i klasztor i iść kawałek ścieżką w lewo). Śpimy na kawałku płaskiego terenu otoczonego drzewami z rozwieszonymi na nich flagami modlitewnymi.
Spędzamy tam dwie noce nigdy tak naprawdę nie będąc sami. Przychodzą do nas goście – Tybetańczycy, spędzający u nas całe dni i obserwujący, co robimy. Interesuje ich przeznaczenie karimaty, maszynki, menażek itd. Porozumiewamy się za pomocą gestów i zdjęć z przewodnika i książki o Tybecie. Niezapomniane chwile. Tutaj i w trakcie trekingu dopiero czujemy, że naprawdę jesteśmy w Tybecie. Jest to dla mnie najlepszy czas z trzymiesięcznej podróży.
Po dwóch nocach spędzonych w Tsurphu wyruszamy na pieszą wędrówkę. Dzięki hojności Jurka, który do nas w Tybecie dołączył, plecaki ładujemy na jaka, a prowadzi nas przewodnik o imieniu Pupo (za 5 dni trekingu bierze 375 Y = 46 USD; samemu trudno byłoby znaleźć właściwą trasę, na szlaku jesteśmy praktycznie sami i nie ma kogo spytać).
Trzeba się liczyć ze złą pogodą: przeżyliśmy burzę śnieżną, grad i deszcz, rano namiot jest oszroniony. Najwyższa wysokość to 5300 m n.p.m. (przełęcz Lasar-la ) i niezaaklimatyzowanym może dać się we znaki. Niektórych rzek nie da się przejść suchą nogą. Nocujemy w wioskach tybetańskich (Leten – 2 noce i Bartso – 1 noc), rozbijając namioty w pobliżu zagród. Można zaopatrzyć się w wioskach w mleko lub poprosić Tybetanki o zrobienie placków. Większe zakupy trzeba zrobić w Lhasie, w Tsurphu dostaniemy jedynie wafelki czy ciastka. Nie omijajmy też jurt, raczej zawsze zostaniemy przyjęci serdecznie, jesteśmy częstowani herbatą z masłem! Rajem na ziemi okazuje się Dorje Ling. Witają nas mniszki z klasztoru, zapraszają do środka, prowadzą na modlitwy. Robi się piękna pogoda, trafiamy tam po przejściu pięknego zielonego plateau ze stadami jaków i owiec. Chcielibyśmy zostać dłużej, ale raj nigdy nie trwa wiecznie. Następnego dnia wkraczają tam wojska chińskie (w pobliżu tego przepięknego sielskiego miejsca urządzają sobie poligon!). Droga do Yangpachen zostaje zablokowana. Zamiast iść pieszo, jedziemy do Yangpachen-gompa (klasztoru) wynajętym tybetańskim traktorem o tempie 20 km/h okrężną drogą (facet chce 120 Y = 15 USD, pokrywa to Jurek). Yangpachen-miasto (20 km dalej) przygnębia nas. Jedziemy następnym traktorem (50 Y = 6 USD) obserwując dookoła wyrastające z dziewiczego krajobrazu fabryki, kominy, wieże wiertnicze. Wszystko chińskie. Jedynym plusem jest to, że w Yangpachen można się najeść. Co drugi dom to restauracja. Na nocleg zaprasza nas bezinteresowny Chińczyk. Uczę się, że świat nie jest czarno-biały.

Koszty:
Minibus z Lhasy do Tsurphu – 17 Y = 2 USD

31 sierpnia-4 września 2002, z Yangpachen nad jezioro Nam-tso
Na skrzyżowaniu poza miastem łapiemy autobus jadący z Lhasy do Damxung (ok. 9.30, choć miejscowi twierdzą, że jest między 10.00-11.00). Damxung to większe miasteczko, gdzie warto się zaopatrzyć na kilkudniowy pobyt nad jeziorem Nam-tso. Dojeżdżamy nad Nam-tso stopem (za stopa w Tybecie zwyczajowo się płaci, w tym wypadku 150 Y = 18 USD za naszą trójkę, pokrywa Jurek). Za wstęp do parku Nam-tso trzeba zapłacić, choć jest to nowo utworzony park, widać pracujących przy drodze robotników. Po przejechaniu przełęczy roztacza się przed nami sielski widok. Zazwyczaj wycieczki turystów przyjeżdżających tu jeepami spędzają nad jeziorem kilka godzin. My z rozbitymi namiotami prawie 5 dni. Jeżeli ktoś ma większe ambicje można w górach (Nyenchen Tanglha) po przeciwnej stronie jeziora urządzić niezły treking, najwyższe szczyty mają powyżej 7000 m n.p.m. Dla mniej ambitnych polecam spacery wzdłuż jeziora – można doświadczyć niezapomnianych spotkań z tybetańskimi nomadami. Eksploracja jaskiń w pasie skałkowym, nie przyniesie odkrycia pustelników, którzy dawniej tam mieszkali. Zakazali im tego Chińczycy, choć ponoć część z nich wraca. Pozostała po nich świątynia częściowo wbudowana w skałę. Zimne wieczory spędzamy w restauracjach (te akurat wybudowane pod turystów), są też miejsca noclegowe, gdyby ktoś nie miał namiotu. Jedynym mankamentem całego pobytu jest to, że jezioro jest słone, a jest to jedyne nasze źródło wody na herbatę i posiłki. Na przyczepie ciężarówki opuszczamy Nam-tso odwiedzając jeszcze po drodze wioskę tybetańską Nam-tso Qu, gdyż kierowcy, z którymi się zabraliśmy, mają tam coś do załatwienia. Schodzi nam na to pół dnia, ale jesteśmy zadowoleni, bo poznaliśmy kolejny tybetański zakątek. Nocujemy w tybetańskim hotelu bez nazwy w Damxung (bez prysznica i toalet, za to z telewizorem).

Koszty:
Autobus Yangpachen-Damxung – 13 Y = 1,5 USD
Wstęp do parku Nam-tso – 45 Y = 5,5 USD
Droga Nam-tso-Damxung – 17 Y = 2 USD
Hotel w Damxung – 25 Y = 3 USD
Telefon do Polski – 10 Y (1 min.)
Zakupy w Damxung: 3 pomidory – 1Y, 2 banany – 2 Y, ciastka – 2 Y; w restauracji: ryż z warzywami – 10 Y, pepsi – 3 Y
W restauracji nad jeziorem: jogurt – 5 Y, ziemniaki smażone – 12 Y, omlet – 10 Y, orzeszki – 4 Y, tsampa – 8 Y, duże ciapati – 5 Y

5-6 września 2002, Lhasa
Z autobusem do Lhasy jest małe zamieszanie. Nikt nie potrafi powiedzieć nam, o której takowy pojedzie i gdzie mamy na niego czekać. Ogólnie wszystkie autobusy jeżdżą z jednego miejsca na głównej ulicy Damxung na końcu miasta.
Z powrotem w Lhasie czas wykorzystuję na sprawdzenie Internetu (dobra knajpka, jedna z niewielu, gdzie nie ma problemów z Internetem na rogu Dekyi Shar Lam i Mentsikhang Lam) i zakupy. Z Tybetu wyjadę obładowana pamiątkami. W czasie kupowania trzeba być twardym i mocno handlować, by zbić cenę. Ciekawostką jest dzielnica islamska w Lhasie! Obok meczetu, stoją stragany z handlarzami o charakterystycznych tybetańskich rysach twarzy tyle, że w muzułmańskich nakryciach głowy. Knajpki w tej dzielnicy serwują bardzo dobre, odmienne od innych miejsc w Lhasie jedzenie. Można się też napić czarnej herbaty – pożądana odmiana po chińskiej jaśminowej.

Koszty:
Autobus Damxung-Lhasa – 30 Y = 3,5 USD
Pamiątki z Tybetu: młynek modlitewny – 70 Y, pudełko tybetańskie – 10 Y, fartuszek tybetański – 10 Y, lampion – 10 Y, korale turkusowe – 5 Y, flagi modlitewne – 2 Y, czapka mnisia – 8 Y, drzwi do domu tybetańskiego – 14 Y, różaniec – 10 Y, torba tybetańska – 6-15 Y
Internet – 3 Y

7 września 2002, Ganden
Ganden oddalone jest od Lhasy o 40 km. Autobus odjeżdża z prawej strony placu Barkhor z przeciwnego końca niż Jokhang o 6.30. Trzeba być wcześniej, by zająć dobre miejsce. Bilet z miejscówką kupuje się od razu w obie strony. Autobus powrotny odjeżdża o 14.00, po drodze zatrzymując się w innej niezidentyfikowanej świątyni.
W samym Ganden większość czasu przesiedzieliśmy w głównej świątyni, w której odbywały się modły mnichów, co miało na nas wpływ całkowicie uspokajający. Nie można pominąć grobu Tsongkhapy i błogosławieństwa jego czapką oraz butami Dalaj Lamy.

Koszty:
Autobus z Lhasy do Ganden – 20 Y = 2,5 USD (w dwie strony)
Bilet wstępu do klasztoru – 35 Y = 4 USD

8 września 2002, Shigatse
Shigatse leży poza distriktem Lhasy i teoretycznie powinniśmy mieć zezwolenia na dojazd tam. Gdy kupowaliśmy bilety na autobus (wyjeżdżają z tyłów hotelu Gyan-gan m. 7.00-8.00, bilety przy bramie po prawej stronie w kasie), nikt się jednak o nie nie pytał.
Droga biegnie przez przepiękne góry, ale aż dwa razy przebijamy koło.
Samo Shigatse bardzo się zmienia i jest znacznie bardziej chińskie niż Lhasa. Czyżby chciano z niej zrobić drugą stolicę? Powstaje dużo nowoczesnych budynków, stare się burzy, na przykład hotel, w którym chcieliśmy nocować już nie istnieje, Tenzing z kolei remontowano. Zatrzymaliśmy się więc w nieciekawym Zhufeng Hotel (dormitorium bez prysznica, z toaletą na zewnątrz).
W Shigatse oprócz obowiązkowego klasztoru Tashilunpo – siedziby Panchen Lamy, warto przejść się do ruin twierdzy (dzong) widocznej na wzgórzu oraz zrobić zakupy na tybetańskim bazarze koło hotelu Tenzing.

Koszty:
Bilet autobusowy Lhasa-Shigatse 38 Y = 4,5 USD
Hotel w Shigatse – 30 Y = 3,5 USD
Busy miejskie w Shigatse – 1 Y

9-10 września 2002, Shalu k. Shigatse
Żaden kierowca busa nie chce nas zabrać do Gyantse. Odjeżdżają kolejne, zanim zrozumiemy, że powodem nie jest wcale brak miejsc. Nie chcą brać obcokrajowców. Zmieniamy plany i jedziemy wynajętym traktorem do Shalu. Wyjeżdża się szosą w kierunku Gyantse, ale tuż za miastem w Tsundu przy drogowskazie w języku angielskim skręca się w prawo i jedzie dalej wzdłuż rzeki. Wioska słynie z klasztoru z przepięknymi mandalami we wnętrzu wymalowanymi na każdej niemal ścianie. Bardzo w tej chwili są już zniszczone (bilet wstępu: 30 Y, ale można próbować wejść bez). W pobliżu klasztoru znajduje się kilka knajpek z telewizorami. Zaglądamy do jednej z nich, zostajemy poczęstowani changiem (tybetańskim piwem) i wieczór kończy się imprezą. Po ciemku wracamy do namiotów.
Można rozbić się za wioską, jednak ze świadomością, że zawsze będą nam towarzyszyć tłumy dzieciaków. Nawet, gdy idziemy w ustronne miejsce zrobić siusiu. Woda z rzeki nie nadaje się nawet do mycia zębów i to chyba tam Ewa złapała amebę. Jest źródełko w wiosce. Powyżej wioski jest klasztor Ri-puk, skąd roztacza się widok na dolinę oraz zburzone pustelnie, gdzie mnisi ponoć przygotowywali się do treningu lewitacji(!).
Do Tsundu wracamy pieszo 4 km i łapiemy jeepa do Gyantse.

Koszty:
Wynajęcie traktora z Shigatse do Shalu – 20 Y = 2,5 USD na os.
Autostop z Tsundu do Gyantse – 33 Y = 4 Y na os.
Hotel w Gyantse – 30 Y = 3,5 USD

11 września 2002, Gyantse
Gyantse w przeciwieństwie do Shigatse jest bardzo tybetańskie. Wiele godzin spędzamy włócząc się po ogromnej tybetańskiej dzielnicy. Uliczki są wąskie, stąpamy po stertach śmieci, odchodach zwierzęcych i ludzkich, mijamy przywiązane do palików, leżące w błocie krowy, prymitywne systemy kanalizacji wychodzą wprost na ulicę (można dostać strumieniem wody wymieszanym z czymś więcej). Ma to niepowtarzalny klimat. Na psy strzegące swoich domostw, mamy niezawodny sposób zdradzony nam przez Tybetańczyków: wystarczy chwycić w rękę kamień, a psy uciekają z podkulonym ogonem, wiedząc, że mogą dostać.
Nie można pominąć kompleksu klasztornego ze słynnym kumbumem oraz dzongu. Wstępy kosztują odpowiednio: 30 Y (pozwolono nam bez płacenia wejść na dziedziniec, by zrobić zdjęcia) oraz 25 Y (płaci się tylko za wejście na ekspozycję, spacer po ruinach jest bezpłatny). Polecamy tybetańskie hotele o ciekawych nazwach: Furniture Factory (30 Y, przyzwoity) i Clothing Company (15 Y, brak prysznica, nieciekawa toaleta, ale za to tani).
Z Gyantse do Shigatse (zupełnie inaczej niż w odwrotną stronę) można wydostać się bez problemu. Busy odjeżdżają często z głównego skrzyżowania koło hotelu Furniture Factory. Bilety od 20-30 Y.
Koszty:
Hotel w Gyangce – 15 Y = 2 USD
Bus Gyangce-Shigatse – 25 Y = 3 USD

12 września 2002, Shigatse
Jesteśmy z powrotem w Shigatse. W Tashilunpo odbywają się uroczystości. Zjeżdżają się Tybetańczycy z okolicy, koczują przy klasztorze (dzięki temu udaje nam się wejść do klasztoru za darmo, normalnie 30 Y). Na dziedzińcu odbywa się rytualny spektakl, tańce, uczestniczą w tym mnisi i władze klasztoru. Na koniec wszystkich obsypują tsampą. Uroczystości wydają się corocznymi, więc może warto w tym samym mniej więcej czasie trawić kolejnego roku do klasztoru.
Odbieramy depozyt z hotelu (w każdym niemal hotelu można zostawić bagaże za darmo lub za drobną opłatą). Nocuję w remontowanym hotelu Tenzing za jedyne 10 Y. Nie ma toalety, prądu, ale właścicielki dbają o mnie, więc nie narzekam: dostaję wrzątek (wrzątek w termosach to przeważnie standard w chińskich hotelach), także wodę w baniaczku do umycia. Życzą mi dobrej nocy.

Koszty:
Hotel – 10 Y = 1 USD

13-14 września 2002, autostop do granicy chińsko-nepalskiej
Jedną z tańszych opcji dostania się do granicy nepalskiej jest załapanie się na busik odbierający turystów z granicy. W tamtą stronę jedzie pusty. Można pytać o nie w biurach turystycznych lub hotelach w Lhasie. Ceny kształtują się od 200-400 Y. Umówiłyśmy się z jednym kierowcą, że odbierze nas w Shigatse. Nie zjawił się, co zaowocowało piękną jazdą w kierunku Himalajów za jedyne 170 Y = 20 USD. Z Shigatse do Lhatse kursują autobusy z głównego dworca autobusowego. Tutaj właśnie, na naszych oczach, wyrzucono z wynajętego busa grupę turystów, a samochód odholowano. Próbowali jechać do Lhasy. My bez problemów na dworcu kupiliśmy bilety na oficjalny państwowy autobus do Lhatse (niezapomniane przekraczanie himalajskich przełęczy z Tybetańczykami), a nasz znajomy do Lhasy. Po drodze Chińczycy sprawdzali dokumenty, ale tylko kierowcy. Z Lhatse za miastem po paru minutach łapiemy stopa – oficjalnie wynajętego przez Anglika jeepa razem z chińskim przewodnikiem. On też nie miał nic przeciwko temu, że podróżujemy po Tybecie same. Nocujemy w Nowym Tingri, czyli dawnym Shegar. Udaje nam się wybłagać 5 Y za osobę. Można się też rozbić nad rzeką, ale wolimy się nie rzucać w oczy. Następnego dnia łapiemy ciężarówkę do samej granicy – Zhangmu. Sprawdzają nam paszporty na posterunku za Tingri (starym) oraz w Nyalam. Porównują zdjęcia z paszportów z naszymi twarzami i puszczają wolno. Trzeba dodać, że w paszportach mamy już wizę nepalską, wyrobioną w Lhasie (255 Y=30 USD) i wiadomo, że jedziemy do granicy.

Koszty:
Autobus Shigatse-Lhatse – 30 Y na os. = 3,5 USD
Autostop Lhatse-New Tingri – 40 Y na os.=5 USD
Autostop New Tingri-Zhangmu – 100 Y na os.=12 USD
Hotel w New Tingri – 5 Y na os. = 0,5 USD
Hotel w Zhangmu – 20 Y = 2,5 Y

15 września 2002, przekraczanie granicy chińsko-nepalskiej
Za Nyalam krajobrazy już bardziej przypominają Nepal niż Tybet. Zmieniają się też rysy twarzy. Zhangmu leży w przepięknej zielonej dolinie (nie możemy się nacieszyć widokiem) i ma atmosferę miasteczka granicznego z mnóstwem sklepików, restauracji i hoteli (śpimy w Sherpa Guesthouse). Polecamy Kelsang Restaurant. Droga wiodąca w dół doliny w pewnym momencie kończy się granicą. Potem tylko przejście przez pas ziemi niczyjej (wszyscy chyba uznają nas za dwie białe idiotki, bo zamiast taksówką pokonujemy prawie 10 km odcinek pieszo z całym naszym ciężkim bagażem). Udaje nam się złapać na stopa Anglika jadącego taksówką, z którym dojeżdżamy aż do Kathmandu (omija nas wolna jazda nepalskim autobusem z granicy z Kodari do stolicy, cena za autobus ok. 64 rupie nepalskie). Granicę nepalską przekracza się bardzo przyjemnie. Panowie urzędnicy uprzejmie nas zagadują, a wykupienie wizy nepalskiej to czysta formalność, kosztuje tyle samo, co w Lhasie (my już ją mamy).

Koszty:
Jeep złapany na stopa Zhangmu-Kodari – 50 rupii nepalskich = 5 USD na os. (kierowca, szczerze mówiąc, jest zaskoczony, że chcemy mu zapłacić) Kurs: 1 USD = 77 rupii nepalskich (Rs)

16-21 września 2002, Kathmandu
Szokiem jest wjechanie do Nepalu od strony tybetańskiej. Z surowości w obfitość! Na Thamelu, najbardziej turystycznej dzielnicy Kathmandu (śpimy w Hotel California za 100 rupii od osoby), można czuć się jak w Europie, dla mnie nie różni się niczym od londyńskiego Camdenu: te same „egzotyczne” ciuchy i pamiątki, anglojęzyczne księgarnie i sklepy z muzyką. Uciekamy stamtąd szybko na Freak Street (miły i czysty, z domową atmosferą, choć nie najtańszy hotel Himalaya Lodge za 125 rupii od osoby; przy wyborze hotelu trzeba zwracać uwagę na to, czy ma wiatrak pod sufitem), jest tam spokojniej i od czasu do czasu widać nawet autentycznych Nepalczyków. Bardzo żałuję, że nie miałam czasu na zanurzenie się w Nepal (dobrym sposobem byłby treking w górach). W Kathmandu uwaga na portfele: zawartość topnieje szybko! Knajpki oferują darmowe kino – filmy na wideo. Wiele jest miejsc polecanych przez przewodniki, które w Kathmandu warto odwiedzić. Nie widziałam najważniejszych: Patanu i Bhaktapur, za wstęp, do których trzeba dosyć dużo zapłacić. Do innych radzę dojść. Jazda taksówką czy rykszą jest być może wygodniejsza, ale pozbawi nas o wiele silniejszych wrażeń wynikających z obcowania z Nepalczykami i ich zwykłym życiem. Może też nam się na przykład przydarzyć niespodziewane spotkanie z Kumari – dziewczynką-żywą bogini na kameralnym spotkaniu, czy uczestniczenie w dziwnym obrzędzie picia wody tryskającej z potwornej twarzy bóstwa na jednej ze świątyń. Wyjście ponad Pashupatinath otwiera widok na pole symbolicznych rzeźb fallusa i waginy, zejście nad rzekę daje możliwość obserwacji kremacji zwłok.
W połowie września w Kathmandu odbywa się festiwal Kumari. Zjeżdżają się oficjele i tłumy turystów.

Koszty:
Hotel na Thamelu – 100 Rs = 1 USD od osoby
Hotel na Freak Street – 125 Rs = 1,5 USD od osoby
Bilet wstępu na Durbar Square ważny 7 dni – 200 Rs = 2,5 USD (tylko raz nas sprawdzono, wtedy gdy nam kazano ten bilet kupić)
Bilet wstępu do świątyni małp (Swayambunath) – 50 Rs = 0,5 USD
Bilet wstępu do stupy Boudha – 50 rupii = 0,5 USD
Ryksza – 25-50 Rs za kurs
Internet – 30 Rs
Kartki z Nepalu – 10 Rs za sztukę
Znaczek do Polski – 15 Rs
Hinduskie narzuty – 250 Rs za duży kawał materiału
Książki anglojęzyczne – 250-600 Rs
Płyty z muzyką – 150-200 Rs = 2-2,5 USD
Jedzenie: obiad w knajpce – 120 Rs (70 główne danie, 40 deser, 10 herbata), tosty z masłem orzechowym – 20 Rs, czekolada na gorąco – 25 Rs, lassie (rodzaj napoju mlecznego) – 40 Rs, sałatka – 65 Rs, omlet – 35 Rs, sok na ulicy – 15-25 Rs, samosa – 5 za 1 sztukę

22-23 września 2002, Pokhara
Pokhara ma atmosferę bardziej kameralną niż Kathmandu, jest to świetne miejsce na wypoczynek. Jezioro pozwala na wycieczki łódką w widokiem na ośnieżone szczyty. W sklepach można kupić cały sprzęt potrzebny na treking, trzeba jednak uważać, bo przeważnie są to tanie podróbki. Jedziemy tam zwykłym rejsowym autobusem. Bilety rezerwujemy w Kathmandu dzień wcześniej, nie dając się namówić na wersję luksusową dla turystów. Droga przebiega całkiem wygodnie. W Pokharze wysiadających z autobusu turystów zaczepiają naganiacze oferujący miejsca w hotelach. My zdecydowałyśmy się na Mount Everest Hotel, niedrogi i z darmową taksówką dowożącą nas na miejsce (150 rupii za cały pokój; właściciele hoteli czyhają na turystów na dworcu autobusowym). W Pokharze spotykamy Tybetanki (niedaleko mieści się obóz tybetańskich uchodźców), które przyjeżdżają tu handlować.

Koszty:
Autobus Kathmandu-Pokhara – 135 Rs = 1,5 USD
Hotel – 75 rupii = 1 USD na os.

24 września 2002, droga do granicy nepalsko-indyjskiej
Miejskim transportem jedziemy na dworzec autobusowy. Kupujemy bilety na autobus, który odchodzi za parę minut. W Butwal mamy przymusową przesiadkę, nie orientujemy się, czy zaplanowaną. W każdym razie nasze plecaki zostają bezpiecznie przeniesione przez kierowców do innego autobusu. Ściemnia się, gdy wysiadamy w ostatnim miasteczku przed granicą – Sunauli. Ponieważ nie chcemy, by zastała nas tam noc, bierzemy rykszę do granicy. Samą granicę przekraczamy pieszo. Jest to może kilometrowy odcinek z dużą ilością sklepików i kantorów. Pojawiają się pierwsze święte krowy. W ogólnym rozgardiaszu można przejść granicę bez żadnej kontroli (podobnie było przy wjeżdżaniu do Nepalu). Szukamy jednak urzędnika, który jest władny wbić nam pieczątkę. W nocy lądujemy w Indiach.

Koszty:
Bus na dworzec autobusowy w Pokharze – 16 Rs
Autobus Pokhara-Sunauli (granica nepalsko-indyjska) – 150 Rs = 2 USD
Ryksza do granicy – 40 Rs = 0,5 USD na os. (1 ryksza na 1 os.)

25 września 2002, droga z granicy do Varanasi
Mimo że Nepal i Indie mają ponoć podobną kulturę (hinduizm) i niektórzy Nepal nazywają miniaturką Indii, to wierzcie mi, Indie to szaleństwo! Poczułam to zaraz po przekroczeniu granicy. Z granicy do Gorahkpur jedziemy autobusem pełnym facetów, którzy widać lubią towarzystwo białych dziewczyn, bo niebezpiecznie się o nas ocierają.
Za cały klimat Indii niech wystarczy to jedno opowiadanie. Przyjeżdżamy do Gorahkpur tuż przed jedenastą, mamy mało czasu, bo ktoś nas poinformował, że pociąg do Varanasi jest o 23.00. Musimy ściągnąć po ciemku bagaż z autobusu (samodzielnie, bo nikt nie kwapi się pomóc dwóm kobietom), jednocześnie bacząc na niezliczoną ilość bagaży podręcznych, jakie mamy. Na dodatek w pewnym momencie autobus rusza z Ewą na dachu! Zostaję z rzeczami i tłumem ludzi dookoła mnie nie wiedząc, jak daleko Ewa odjechała. Postanawiam ją poszukać (muszę dodać, że w całym mieście chwilę wcześniej wyłączono prąd i jedynym źródłem światła w okolicy były świeczki na stoiskach sprzedawców z żywnością). Dotarłam jednak z pakunkami do autobusu. Dookoła było takie błoto wymieszane z krowimi odchodami, że nie było gdzie postawić pakunków. Nie mogłam w związku z tym pomóc Ewie w ściąganiu mojego naprawdę ciężkiego plecaka na ziemię. Dopiero jak ona sama go postawiła i szybko gdzieś pobiegła, palnęłam się w głowę i zrozumiałam, co zrobiłam. Wzięłam wszystkie drobne pakunki, ale zapomniałam o jej dużym plecaku! Był.
Bilety kupiłyśmy na pociąg do Varanasi wpychając się do kolejki, szalejąc po peronie szukałyśmy go, gdy okazało się, że w Indiach jest 15 minut wcześniej w stosunku do Nepalu. Była dopiero 10:52. Mimo to i tak pojechałyśmy innym pociągiem. Nie wiemy, jak to się stało. Indie są po prostu bardziej autentyczne i nieprzewidywalne niż Nepal.

Koszty:
Autobus z granicy indyjskiej do Gorahkpur – 45 INDRs = 1 USD
Pociąg Gorahkpur-Varanasi – 76 INDRs = 1,5 USD
Kurs: 1 USD = 47 rupii indyjskich (INDRs)

25-26 września 2002, Varanasi
Varanasi to głównie kremacje przy świętej rzece i rytualne obmywanie w Gangesie. Ale także zakwefione muzułmanki z Indii. Mało kto wie, że z Varansi często taniej można zabukować bilet do Europy niż z Delhi. Bilet na pociąg do Delhi kupujemy dzień wcześniej.

Koszty:
Motoryksza z dworca do hotelu – 20 INDRs = 0,5 USD
Hotel (Sandhya Guest House) w Varanasi – 75 INDRs = 1,5 USD na osobę
Pociąg Varanasi-New Delhi (sypialny) – 313 INDRs = 6,5 USD
Lungi (kawał materiału do przepasania w pasie) – 60 INDRs
Jedzenie: śniadanie – 50 INDRs, danie z ulicy – 8 INDRs, sałatka w restauracji – 20 INDRs

27-30 września 2002, New Delhi
W New Delhi zatrzymujemy się w „travelerskiej” dzielnicy Paharganj. Dni nam mijają na załatwianiu najtańszego połączenia do Europy (teraz już wiemy, że bardziej opłacało się rezerwować bilet w Varanasi). Paradoksalnie najlepiej wychodzi nam lecieć do Warszawy (!) przez Moskwę Aeroflotem (najtaniej bukowane bezpośrednio w biurze Aeroflotu). Musimy jednak kilka dni poczekać na wolne miejsca. Wydajemy ostatnie pieniądze na smakołyki. Po problemach z nadbagażem (nie chcą nas wpuścić na pokład, w związku z tym pozbywamy się kilku pamiątek, na szczęście pracownicy lotniska są tak przerażeni rosnącym stosem starych ciuchów, niepotrzebnych papierów i kartonów, że ostatecznie nas puszczają kilka minut przed odlotem). Jeszcze tylko 11 godzin międzylądowania w Moskwie i już witamy się z rodziną w Polsce. Koniec naszej podróży.

Koszty:
Bilet na samolot New Delhi-Moskwa-Warszawa – 17440 rupii indyjskich=360 USD

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

CZAS TRWANIA WYJAZDU: 15 lipca-30 września 2002 r.

TRASA: Terespol-Brześć-(SZLAK TRANSSYBERYJSKI) Moskwa-Irkuck-Nauszki-(MONGOLIA) Suche Bator-Ułan Bator-Charchorin-Cecerleg-Horcho-Uliastaj-Hatgał-Ułan Bator-Zamyn-uud-(CHINY) Erenhot-Jinning-Pekin-Chengdu-(TYBET) Lhasa-Sera-Drepung-Pabonka-Tsurphu-Leten-Bartso-Yangpachen-Dorje Ling-Damxung-Nam-tso-Lhasa-Ganden-Lhasa-Shigatse-Shalu-Tsundu-Gyantse-Shigatse-Lhatse-New Tingri-Zhangmu-(NEPAL) Kodari-Kathmandu-Pokhara-Sunauli-(INDIE) Gorahkpur-Varanasi-New Delhi-Moskwa-Warszawa

WIZY:
Przed wyjazdem załatwiłyśmy wizę do Mongolii i Indii.
Konsulat Mongolii: ul. T. Rejtana 15/16, 02-516 Warszawa, koszt jednomiesięcznej wizy jednokrotnego przekraczania granicy to 5 USD (ceny z roku na rok się zmieniają), czas oczekiwania 7 dni, potrzebne 1 zdjęcie, odbiera się wizę z zaświadczeniem, że się za nią wcześniej w ambasadzie zapłaciło. Konsulat Indii: ul. T. Rejtana 15/16 (ten sam budynek, inne piętro), wizę otrzymuje się bezpłatne, wyrabiana jest w ciągu jednego dnia, potrzebne trzy zdjęcia, wypełnia się dwa wnioski, niezbędne jest potwierdzenie rezerwacji lotu do Indii i z powrotem (nawet jak udajemy się do Indii drogą lądową, rezerwujemy sobie lot w pobliskim biurze Orbisu, którą to rezerwację zaraz po otrzymaniu wizy możemy odwołać).
Wizę chińską najlepiej załatwić w Ułan Bator w Mongolii, gdyż jest tam ona wydawana bezpłatnie dla obywateli polskich w ciągu kilku dni, bez zbędnych formalności. W Polsce trzeba pofatygować się na rozmowę z chińskim konsulem, mieć rezerwację samolotu w jedną i drugą stronę. Jest to na pewno bardziej skomplikowane i trudniej ją otrzymać.
Ambasada Chin w Mongolii: róg Baga Tojrog i Zaluuchuudijn Örgön Chölöö (wejście od tej ostatniej), Ułan Bator. W konsulacie warto być wcześnie rano, gdyż nie załatwionych interesantów wyprasza się po godz. 12.00. W formularzu bezpieczniej nie wpisywać, że chce się odwiedzić Tybet (ambasada czynna: pon, śr, pt 9.30-12.00; dla Polaków wiza za darmo, dla obcokrajowców 30 USD, Mongołów 43 USD). Potrzebne są dwa zdjęcia. Możliwa jest wiza od razu na 90 dni, choć ostateczna decyzja zależy od konsula.
Wizę nepalską bez problemów można otrzymać na granicy przy wjeździe do tego kraju, np. w Kodari, płacąc 30 USD lub równowartość w rupiach nepalskich. Należy tylko wypełnić wniosek, nie potrzeba żadnych zdjęć. Jednak, gdy jedziemy przez Tybet do Nepalu, uważam, że wiza nepalska w paszporcie otrzymana w konsulacie w Lhasie może dużo ułatwić.
Nepalski konsulat w Lhasie znajduje się niedaleko Hotelu Lhasa, idąc ulicą w kierunku Norbulingki należy skręcić w prawo w ulicę Mirig Lam (Minzu Nanlu), a następnie w lewo w małą uliczkę tuż za zabudowaniami Norbulingki. Czynny pon-pt.10.00-12.30, wizę odbiera się następnego dnia. Paradoksalnie wiza 60-dniowa kosztuje mniej (255 Y = 30 USD) niż 30-dniowa (425 Y = 50 USD).
Zmieniły się przepisy wizowe dotyczące obywateli polskich na wjazd do Rosji. Nam wystarczyła pieczątka AB, załatwiana kilka dni przed wyjazdem (w ciągu 7 dni trzeba było przekroczyć granicę z Białorusią) w Urzędzie Paszportowym. Obecnie wiza tranzytowa kosztuje 10 USD, istnieje również możliwość bezpłatnego przekroczenia granicy, jeżeli chodzi o wyjazd służbowy.

WALUTA:
W czasie naszego pobytu (2002 r) obowiązywały następujące kursy walut:
1 USD = 1800 białoruskich rubli
1 USD = 31,40 rubli rosyjskich
1 USD = 1100 tugrików (T)
1 USD = 8,18 juanów (Y)
1 USD = 77 rupii nepalskich (Rs)
1 USD = 47 rupii indyjskich (INDRs).
Na Białorusi i w Rosji radzę wymieniać pieniądze w oficjalnych kantorach, nawet jeżeli kurs wydaje nam się niekorzystny. Na wymianach na bazarze niejeden już się przejechał. W Mongolii jest wiele kantorów, pieniądze można wymieniać też w bankach, ale jedynie w Ułan Bator i kilku większych miejscowościach. Na mongolskich bezdrożach ich już nie znajdziemy (czasem można płacić w dolarach – zaopatrzmy się w małe nominały). W Chinach jedynym oficjalnym punktem wymiany pieniędzy jest Bank Of China, tylko większe hotele wymieniają czeki podróżne. W Indiach i Nepalu warto targować się o kurs, przed wymianą sprawdźmy ceny we wszystkich pobliskich kantorach (są duże różnice między punktami i w ciągu dnia).

ZESTAWIENIE KOSZTÓW:
SZLAK TRANSSYBERYJSKI (7 dni): 128 USD, w tym przejazdy (łącznie z podróżą w Polsce) – 110 USD, wiza do Mongolii – 5 USD, jedzenie i inne – 13 USD MONGOLIA (3 tygodnie): 195 USD, w tym: przejazdy – 124,5 USD, hotele – 12 USD, bilety wstępu – 5 USD, prezenty i pamiątki – 35 USD, jedzenie i inne (Internet, znaczki, kartki, telefon do Polski) – 19 USD. CHINY (1 tydzień): 110 USD, w tym: przejazdy – 32 USD, hotele – 15 USD, bilety wstępu – 10 USD, prezenty i pamiątki – 8 USD, jedzenie i inne (Internet, znaczki, kartki, telefon do Polski, filmy do aparatu, rowery, masaż) – 45 USD. SAMOLOT CHENGDU-LHASA – 214 USD + opłata lotniskowa – 6 USD = 220 USD. TYBET (miesiąc): 198 USD, w tym: przejazdy – 56 USD, hotele – 41 USD, bilety wstępu – 27 USD, prezenty i pamiątki – 39 USD, jedzenie i inne – 35 USD. WIZA NEPALSKA – 30 USD. NEPAL (1,5 tygodnia): 110 USD, w tym: przejazdy – 4 USD, hotele – 12 USD, bilety wstępu – 3,5 USD, prezenty i pamiątki – 58 USD, jedzenie i inne – 33 USD. INDIE (niecały tydzień): 43 USD, w tym: przejazdy – 9 USD, hotele – 6 USD, prezenty i pamiątki – 10 USD, jedzenie i inne – 18 USD. SAMOLOT NEW DELHI-MOSKWA-WARSZAWA – 360 USD. RAZEM: 1394 USD = 5576 PLN (sumę tę można znacznie zmniejszyć poprzez ograniczenie wydatków na tzw. pamiątki, które zabierają miejsce w plecaku i znacznie go obciążają, mimo że pięknie potem wyglądają w pokoju; myślę, że przesadzałyśmy też z łakociami w ostatniej fazie podróży).


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u