Azja w wersji instant 2012

Azja w wersji instant – Tajlandia, Laos, Wietnam, Kambodża

Natalia i Mariusz Tokarczykowie

Termin: październik – listopad 2012

Wyprawa do Azji była czymś, co już od dawna chodziło nam po głowach. Nadawały się doń idealnie jesienne wakacje, gdy w Europie zaczyna być szaro i zimno, a tam ciepły klimat przeobraża się właśnie ze swego mokrego wydania w bardziej suche. Jedne z lotniczych linii- Etihad Airways wyczarowały promocję na linii Włochy- Tajlandia i tym sposobem zaopatrzyliśmy się w bilety na kilka tygodni wcześniej. Ich cena oscylowała wokół 460 euro za osobę. Z racji słabego przygotowania epidemiologicznego w postaci szczepionek i tabletek anty-malarycznych, naszego synka wysłaliśmy do dziadków do Polski…

30 października 2012 roku wsiedliśmy na pokład samolotu do Abu-Dhabi, gdzie czekała nas przesiadka (i czterogodzinna przerwa) na dalszy lot. Do Tajlandii lecieliśmy za dnia, mijając ośnieżone szczyty najwyższych gór świata. Na miejsce dotarliśmy wieczorem, pozbieraliśmy z taśmy nasze pachnące wanilią bagaże ( to były działania prewencyjne, jeśli chodzi o odstraszanie komarów), przeszliśmy kontrolę paszportową ( na szczęście od 2011 roku nie potrzeba nam, Polakom, żadnej wizy) i wyszliśmy z klimatyzowanego budynku na ciepłe, parne powietrze Bangkoku. Lotnisko jak to lotnisko- pełne było gwaru i taksówkarzy, którzy oferowali nam swe usługi za niezbyt rozsądne ceny… Próbowaliśmy dobijać targu, ale mówili coś o stałych taryfach, więc wróciliśmy do środka szukając innego sposobu dostania się do miasta. Na szczęście znalazło się tu i metro. Kupiliśmy jeszcze spory zapas Doxycyclinum- antybiotyku przeciw malarii, który sprzedano nam bez mrugnięcia okiem ( w Polsce kilka osób starało się zdobyć je dla nas, chodzili po recepty, stali długie godziny w kolejkach, ale wszystko na nic)i wsiedliśmy do pociągu. Już po chwili zza szyb poczęły się wyłaniać potężne wieżowce. Azjatycki Tygrys w swej pełnej krasie. W Polsce rzeczywiście można by szukać takich ze świeczką. Ale tutaj, pod ciemną szatą nocy, kryła się też rzeczywistość ludzi egzystujących w nędznych slamsach.

My tymczasem dotarliśmy do końcowej stacji metra, a stamtąd taksówką na polecaną, jeśli chodzi o tanie miejsca noclegowe, przez napotkaną Tajkę, ulicę Kao San. Oprócz hosteli bez liku było tu tez mnóstwo turystów, ulicznych straganów i knajpek. Znaleźliśmy pokój w cenie 200 bhatów ( czyli około 5 euro), wzięliśmy szybki prysznic, przebraliśmy się w coś zwiewnego, błyskawicznie wyschliśmy i poszliśmy poszaleć na miasto. Tak się złożyło, że na Kao San trwała właśnie w najlepsze haloweenowa zabawa. Mijały nas różnorakie zjawy, szkielety i wampiry, z których co niektóre straciły już siły, by straszyć, leżąc gdzieś z boku ulicy, czy z głowami na stole… W zasadzie nie mieliśmy wrażenia, że jesteśmy w odległym orientalnym kraju, a co najwyżej w środku tłumu studentów w czasie Juwenaliów. Potem okazało się jednak, że na tej ulicy impreza nigdy się nie kończy, owszem, po skończonym Haloween, ludzie ubierają się już tu nieco normalniej…

Pierwszego listopada zerwaliśmy się z łóżka dość wcześnie. Na ulicy tym razem pełnej śmieci po wczorajszym, uśpionej i spokojnej, czekał na nas rząd taksówkarzy ,,tuk- tukowych”. Tuk- tuk to tutejsza nazwa motoru o trzech kołach, z zespawaną od tyłu naczepą, która mieści kilku pasażerów. Konstrukcja takiego wehikułu wymaga pomysłowości, a ich właściciele robią wiele, by przyciągnąć klientów. Tuk- tuki jeżdżą więc po Bangkoku przyciągając wzrok kolorowymi światełkami, girlandami z kwiatów i głośną muzyką. Dojechaliśmy na dworzec dosłownie na styk- autobus do Phuket, jednej z najpopularniejszych destynacji turystów odwiedzających Tajlandię, odjeżdżał w przeciągu dziesięciu minut. Podróż kosztowała nas 800 bhatów ( około 20 euro).Kupiliśmy ryż z warzywami od jednej z przydrożnych sprzedawczyń i pojechaliśmy przed siebie. Bankgok zdawał się nigdy nie mieć końca. Z perspektywy ulicy, nie różnił się znacznie od miast europejskich. Co jakiś czas migały tylko w słońcu złote dachy buddyjskich świątyń. I jeszcze roślinność. Ta była dużo bardziej wybujała od naszej, nawet w środku wielkiego miasta. W porze obiadowej zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze, na obiad w cenie biletu. Był ryż, a do niego kilka dodatków serwowanych w różnych miseczkach na obracającym się kole. Jakieś rodzaje mięsa, ryb i warzyw. Wszystko to smakowało świetnie, ale było dość pikantne. A więc to był nasz pierwszy kontakt ze sławną tajską kuchnią… Wraz z przemierzanymi kilometrami ( których było ponad osiemset), krajobraz również się zmieniał. Jechaliśmy przez gęstą dżunglę, w której nie istniało nic poza drogą. Od czasu do czasu mijaliśmy zaszyte w zieleni domki ze słomianymi dachami, idealnie wplecione w otaczająca je przyrodę. Wszędzie pełno tu było też różowych kwiatów o delikatnych płatkach, które ma we włosach każda Tajka z reklamowego billboardu.

Do celu dotarliśmy grubo po zmroku. Na dworcu pozamykali już wszystko na trzy spusty. Wyspa Phuket jest dość duża, a my znaleźliśmy się na jej wybitnych peryferiach. Taksówki kosztowały sporo, toteż udaliśmy się z buta w kierunku centrum. Uszliśmy może z pięćdziesiąt metrów, gdy zatrzymała nas brygada młodych kierowców skuterków. Dalej jechaliśmy już osobno, każdy na innym jednośladzie. Z wielkimi bagażami na plecach i wiatrem we włosach, mijaliśmy uśpione ulice wyspy. Powietrze było wciąż tak samo ciepłe. W końcu wjechaliśmy w małą, chilloutową uliczkę, gdzie z wnętrza kilku otwartych wciąż barów, dobiegał cichy jazz. Zapukaliśmy do drzwi Old Town Hostelu ( pierwszego, jaki znaleźliśmy), dostaliśmy pokój w cenie ok. dziesięciu euro za osobę i wyszliśmy na spacer w kierunku zwijającego się z ulicy bazaru, po kilka owoców i innych drobiazgów.

Nie mogliśmy spać długo, chcąc dotrzeć na jedną z uroczych tajlandzkich wysepek już następnego dnia. Ofert z wycieczkami o różnej długości i ,,zawartości” jest na wyspie Phuket bez liku, ale z reguły trzeba je wcześniej zamówić. My pojawiliśmy się w jednej z turystycznych agencji o ósmej rano:) Tak czy siak udało nam się jednak załapać na rejs w bardzo atrakcyjnej cenie ( około 1000 bhatów, o równowartości 35 euro), połączony z obiadem i eksplorowaniem jednej z jaskiń na kajakach. Celem wycieczki była wyspa Ko Tapu, znana jako wyspa ,,Jamesa Bonda”, gdzie dzielny bohater walczył w filmie ,,Człowiek ze złotym pistoletem”.  Krajobraz, który mogliśmy podziwiać, był naprawdę zachwycający. Przezroczyste, ciepłe morze, pełne zielonych wysepek wystających ponad poziom wody. Te spiczaste wysepki okryte były nieprzebraną soczystą zielenią tutejszej roślinności. Tuż przy brzegu zdarzały się od czasu do czasu złote plaże- raj dla amatorów pływania. Na gałęziach drzew mogliśmy dostrzec małe małpki z pozwijanymi ogonami. Płynęliśmy przed siebie, delektując się świeżymi tropikalnymi owocami serwowanymi na statku i kosztując tutejszych specjałów do picia- obrzydliwie zielonych bądź czerwonych słodkich napojów o smaku taniej oranżady… Po krótkim rejsie dotarliśmy do brzegów jednej z wysepek, której ujście do morza przechodziło w wąską jaskinię. Wsiedliśmy w kajaki i z latarką u czoła popłynęliśmy do środka. Przy manewrowaniu wśród powykręcanych skalnych labiryntów, słyszeliśmy nad głowami trzepot skrzydeł dziesiątek nietoperzy. Jednak nie przeszkadzało nam to chłonąć romantycznego uroku tego miejsca- wokół ciemność, cisza przerywana delikatnymi ruchami skrzydeł, odgłosem pojedynczych kropel wody spadających na skalne podłoże, szumu wody przy wiosłowaniu, cichymi szeptami sponad mrugających tu i ówdzie świateł latarek. Po jakichś trzydziestu minutach wypłynęliśmy na światło dzienne. Ekipa pracująca na statku zwinęła kajaki z powrotem i popłynęliśmy w kierunku drugiej przejażdżki- tym razem na powierzchni morza, po urokliwej wąskiej zatoczce. Cóż tu dużo mówić- takie miejsce spokojnie można nazwać ,,rajem na ziemi” i wszyscy zrozumiemy o co chodzi…

Na końcu przycumowaliśmy do wyspy Ko Tapu, na której aż roiło się od straganów z pamiątkami. Wszystkie one obsługiwane były przez kobiety w chustach na głowach- Muzułmanki z małej morskiej społeczności ulokowanej w wiosce na palach, na pełnym morzu. Ponoć mają tam u siebie szpital, szkoły, meczety i pomimo względnej izolacji, radzą sobie całkiem nieźle. Ominąwszy stragany, wyszliśmy na druga stronę wyspy i zobaczyliśmy to, co zapewne urzekło twórców filmu o nieustraszonym agencie- tropikalną plażę z potężną pionową skałą wystającą wprost z wody. Nie potrzebowałam słowa zachęty, żeby rzucić się w objęcia ciepłych fal. To był mój pierwszy raz w Tajlandii! Mój mąż przechadzał się tam i siam, uwieczniając na fotografiach piękno natury, a ja pływałam, pływałam, pływałam…Gdyby nie ograniczenia czasowe, mogłabym tak jeszcze kilka dobrych godzin…Niestety, wkrótce musieliśmy wracać na statek. Humor poprawił nam się wszak na myśl o zaplanowanym tam obiedzie. Usiedliśmy z tyłu, gawędząc z ,,wioślarzami”, którzy uprzejmie zlitowali się nad moimi bębenkami słuchowymi ( huk silnika wyjętego pewnie z jakiejś ciężarówki i przyspawanego do łodzi, jest nie do opisania) , użyczając mi słuchawek pneumatycznych. Po posiłku mieliśmy jeszcze chwilkę na popływanie w okolicach plaży pełnej małpek, a potem powoli ruszyliśmy w drogę powrotną. Na Phuket odszukaliśmy agencję turystyczną, w której wykupiliśmy rejs numer jeden, aby zarezerwować sobie coś i nazajutrz. Siedzieliśmy właśnie pod baldachimowym daszkiem dyskutując nad szczegółami oferty, gdy nam wyspą przetoczyła się rzęsista ulewa. Daleko było do niej wszystkim letnim oberwaniom chmur w Polsce! Wydawało mi się, że zaraz porwie nas z wodą, ale uśmiechnięta Tajka, z którą rozmawialiśmy upewniła nas, że to normalne dla tutejszego klimatu. Po deszczu zmyliśmy się na kolację. Zamówiliśmy sałatkę, której skład skrzętnie zanotowałam w podróżnym notesie: czerwona papryczka chili, zielona sałata, ogórek, pomidor, cienkie nitki marchewki, szczypiorek, orzechy nerkowca i trawa cytrynowa. Niebo w gębie! Niestety, przy próbie odtworzenia jej w europejskim klimacie- nie wyszło to zupełnie tak samo…

O poranku następnego dnia spakowaliśmy plecaki, zjedliśmy śniadanie ( które było tu wliczone w cenę pokoju, co nie jest oczywistością w przypadku hosteli) i usiedliśmy na chwilkę przy komputerze, w poszukiwaniu środka transportu do Chiang Mai, miasta na północy Tajlandii, od którego dzieliło nas 1500 kilometrów. Bus przyjechał po nas o ósmej, wyszliśmy na pełne letnie słońce i ruszyliśmy ku kolejnej przygodzie- tym razem na wyspę Ko Phi Phi, wokół której roztaczają się wspaniałe rafy koralowe, a poza tym kwitnie wprost życie imprezowo- towarzyskie. Co de ceny wycieczki, plasowała się ona w podobnym przedziale jak poprzednia. W trakcie krótkiej przejażdżki poznaliśmy dwójkę Polaków, zajmujących miejsca w tym samym busie- Darek i Agnieszka, na co dzień pracujący w Belfaście, wybierali się właśnie na tydzień wypoczynku na jedną z tajlandzkich wysp. Ich punktem przesiadkowym również była Phi Phi, dlatego cały rejs statkiem spędziliśmy razem. Potem przesiedliśmy się na mniejszy statek, który płynął w kierunku siedliska pięknych raf koralowych. Mieliśmy okazję po raz pierwszy w życiu zanurkować z rurką. To, co widać było na dnie, było naprawdę przepiękne! Ryby wszystkich kolorów i multum podwodnej roślinności. Od czasu do czasu przepływali pod nami nurkowie z butlami i żałowałam, że ja nie mogę być równie blisko dna, co oni. Cóż, przynajmniej zyskałam w życiu kolejny mały cel- nauczyć się nurkować z butlą! Po kąpieli w przezroczystej wodzie, nadszedł czas na lunch w jednym z hoteli na wyspie. Usiedliśmy przy okrągłym stole, na którym umiejscowiono obracające się naczynie z różnorakimi półmiskami, pełnymi pysznie przyrządzonych mięs, ryb, owoców morza i warzyw. Podstawą posiłku był ryż i makaron. Tutaj, w warunkach luksusowego hotelu, nie dało się nie zauważyć przejawów ,,seks-turystyki”, z której słynie Tajlandia. Młode dziewczyny, Tajki, na oko osiemnastolatki, jadły w towarzystwie łysiejących panów pod pięćdziesiątkę z wystającymi piwnymi brzuszkami. Ciężko było uwierzyć, że ciągnęła ich do siebie wielka miłość… Po obiedzie poszliśmy na spacer wąskimi uliczkami wysepki. Pełno tu było przytulnych hotelików i sklepów z pamiątkami. W oczy rzucały się zwłaszcza podróbki zegarków, okularów i ubrań najdroższych marek świata. Nie będąc gwiazdą ni milionerem, można tu było nabyć okularki firmy Ray Ban, Prada czy Gucci. Po krótkim spacerze, trafiliśmy na urocza plażę, położoną w innym zakątku wyspy, gdzie popływaliśmy nieco i objadaliśmy się różowymi owocami o uroczej nazwie ,,dragon fruit”. Na statku w drodze powrotnej kolejny raz spotkaliśmy Rodaków- tym razem małżeństwo ze stolicy. Dobiliśmy w końcu do Phuket, pojechaliśmy po nasze bagaże do Old Town Hostelu, a potem na dworzec autobusowy i po wieczorze pełnym wahań ( autobus z przesiadką w Bangkoku, który jedzie do celu około 24 godziny, czy może droższy, acz szybszy samolot nazajutrz), wybraliśmy opcję powietrzną. Bilet linii Tai Airways, kupiony wszak dzień przed wylotem, kosztował nas jakieś 5500 bhatów, czyli w przeliczeniu 140 euro. Znaleźliśmy hostel położony bliżej dworca, skąd odjeżdżał autobus na lotnisko, zamówiliśmy bilety samolotowe w jednej z agencji podróży i poszliśmy na kolację. W uroczej restauracji, w której nikt nie mówił po angielsku, zjedliśmy przepysznego kurczaka w pikantnym sosie z dodatkiem mleczka kokosowego. Ponieważ w czasie kolacji, na zewnątrz rozpętała się znów wielka ulewa, zamówiliśmy też dwa świeże koktajle- ananasowy i kokosowy. Pod koniec naszego posiłku padać wcale nie przestało, więc przeskoczyliśmy te kilka kałuży i mokrzy od stóp do głów, wróciliśmy na noc do hostelu.

Nazajutrz ruszyliśmy na dworzec. Na śniadanie zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpce, by zamówić jakże pożywną pikantną zupkę z owocami morza. Co dziwne, wielu tutejszych, spożywało rano właśnie coś takiego. O kawce i rogalikach mogliśmy raczej zapomnieć w zwykłych, miejskich warunkach. Na dworcu czekała nas niemiła niespodzianka- odwołali autobus, na którym nam zależało. Chcąc nie chcąc, wyjęliśmy z portfela nieco więcej bhatów, i wzięliśmy taksówkę. Samolot wylądował w Chiang Mai o 13. Po opuszczeniu klimatyzowanego lotniska, czuliśmy, jakbyśmy się znaleźli w najgorętszym miejscu świata. Upał uderzył w nas z całym impetem. Nad morzem na pewno było nieco chłodniej, a raczej…wilgotniej. Przeszliśmy z buta kilkaset metrów, na ruchliwej ulicy mnogie taksówki zaczepiały nas przyjaznym ,,klaksonowaniem”, więc po chwili wskoczyliśmy na jedną z nich ( trójkołowego tuk- tuka).  W notesie miałam adres jednego z hosteli- ,,A Little Bird Guesthouse”, więc udaliśmy się pod jego drzwi. To miejsce było po prostu cudowne! . Przy wejściu rozległe siedzisko dla gości, i sami goście, światowi bywalcy w dreadach, rozleniwieni w akcie picia piwa i palenia trawy. Cena za noc w dwuosobowym pokoju oscylowała wokół 6 euro Kilka epok wcześniej mogłabym wsiąknąć w to na dobre! Dalej był jasny dziedziniec pełen kwiatów, a każdy pokój pomalowany w pastele, z nutką artystycznej niedbałości, sprawiał, że naprawdę można było odpocząć w tym miejscu. Na co my, rzecz jasna, nie mieliśmy za wiele czasu. Z racji wczesnej pory, poszliśmy na miasto, u początku którego zatrzymał nas pan z ulotkami w ręce. Oferował podwiezienie do celu, a celem były różne farmy ze zwierzętami ( ha, farma to brzmi jak wiejskie gospodarstwo, a tam do wyboru mieliśmy tygrysy, krokodyle, słonie i węże). Zainteresowały nas zwłaszcza ostatnie, bo tak się składa, że w Tajlandii występuję kobra królewska, największa ze wszystkich gatunków kobry, którą to nieraz podglądaliśmy na filmach w bezpiecznym zaciszu domu. Choć cena przejazdu nie należała do najmniejszych, po dobiciu targu, pojechaliśmy na miejsce. Byliśmy tego popołudnia jedynymi turystami, zapłaciliśmy po 200 bhatów ,,wejściowego” (5 euro) i popatrzyliśmy trochę na leniwe, śpiące w upale węże, obejrzawszy następnie pokaz artystyczny z ich udziałem w roli głównej. Niestety do tego czasu padła nam w aparacie bateria, ale wrażenia pozostały niezatarte- zwłaszcza wspomnienie strachu, gdy jeden z tancerzy rzucił w naszym kierunku zwiniętego szarego gada, który potem okazał się być…sznurkiem.

Późnym popołudniem wróciliśmy do Chiang Mai i pożyczyliśmy rowery. To był wspaniały sposób na zwiedzenie miasta! Jechaliśmy przed siebie, w lewostronnym ruchu i przy szalonym lawirowaniu pozostałych pojazdów. Zjeżdżaliśmy oglądać z bliska każdą napotkaną świątynię buddyjską. Zahaczyliśmy też o targ kwiatowy, targ owocowy, a także nocny bazar ze wszystkim, czego dusza zapragnie. Na kolację zatrzymaliśmy się w maleńkiej restauracji, na poboczu hucznego centrum miasta. Zamówiliśmy po soku imbirowym, a do tego ryż z ananasem i orzechami ( na chybił trafił, bo z nazwy w menu nie dało się wyczytać składu potrawy). Przed dwudziestą trzecią oddaliśmy rowery i wróciliśmy do hostelu, skąd nazajutrz czekała nas, zamówiona uprzednio,  wycieczka do zielonego buszu.

O ósmej rano podjechał pod hostel bus, który zbierał ludzi rozrzuconych po całym mieście, którzy zamówili tę samą wycieczkę. Oferta ich jest w Chiang Mai niezwykle bogata, ceny to około 1000 bhatów (równowartość 25 euro). Pojechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów od miasta, w kierunku farm, na których hoduje się słonie. Pierwszym punktem programu był spływ bambusowymi tratwami. Wsiedliśmy więc na takowe i popłynęliśmy z prądem rzeki. Przewodniczka ostrzegała, aby z uwagi przed możliwym zamoknięciem, nie brać ze sobą aparatów, jednak mój mąż jej nie posłuchał. Pod koniec spływu znaliśmy już przyczynę jej rad- zza krzaków mrugnął do nas błysk flesza, a na brzegu czekały już oprawione w ramki zdjęcia pamiątkowe ze spływu po rzece. W nieco wygórowanej cenie… Kolejną atrakcją wycieczki była przejażdżka na słoniach po dzikim buszu. Dziki busz- to stwierdzenie mocno przesadzone, szliśmy bowiem po udeptanej ścieżce w lesie nieopodal wiosek i ulicy, ale spotkanie z udomowionymi kolosami, dostarczyło nam wielu mocnych wrażeń. Na ich grzbiecie było naprawdę wysoko, co rusz podnosiły trąby, byśmy mogli je nakarmić bananami i wtedy kołysaliśmy się naprawdę przyjemnie… Spacerowaliśmy tak jakąś godzinkę ( tempem wolniejszym niż marsz człowieka, uwierzcie), po czym pojechaliśmy na obiad. Dalszą część wycieczki stanowiły odwiedziny w wiosce plemienia Karen, gdzie tutejsze kobiety czekały na nas w spokoju ciepłego popołudnia, wystawiając na sprzedaż wyplecione przez się tkaniny. Do samej wioski wiodła ubita droga, więc o jakiejkolwiek ,,dzikości” tego miejsca można było zapomnieć, choć warunki, w jakich żyli tu ludzie, były dość prymitywne. Najciekawszym miejscem obok samej wioski, okazały się soczysto zielone pola ryżowe w jej okolicy. Tutaj mieliśmy okazję podglądnąć ich codzienną pracę; łuskali plony ręcznie, otrzepując z ziaren wielkie snopy ryżu. Spróbowaliśmy iść w ich ślady i zrobić to samo- już po pięciu minutach pracy doszło do nas jak jest ona ciężka. Jeśli wziąć pod uwagę upał, jaki jej towarzyszył- prawie niewykonalna. Tymczasem pożegnaliśmy utrudzonych rolników i poszliśmy dalej w kierunku sporych rozmiarów wodospadu- ostatniego punktu docelowego tej wycieczki. Tutaj, w cieniu okolicznego lasu, woda była dość zimna, a jej prąd niesłychanie wartki, ale i tak zanurzyłam się na chwilkę w jej odmętach. Pod wieczór byliśmy z powrotem w Chiang Mai. Znów skusiliśmy na ulubiony przez nas środek transportu i pomknęliśmy na rowerach przez miasto. Wokół centrum rozciągają się tu szerokie aleje, pośród których jest rzeka. Poszliśmy na obfitą kolację, oddać pranie do pralni i pogadać na skypie. Tajlandia jest fantastycznie zorganizowana pod względem turystycznym- wycieczki, nocleg, transport po prostu znajdują się tu same. Spotkaliśmy mnóstwo ludzi podróżujących po tych rejonach w pojedynkę, bardzo często kobiet, zauroczonych tutejszym klimatem i kulturą, którzy wracają tu wciąż na nowo. Jechaliśmy do Azji w ciemno, ale na miejscu okazało się, że to jednak jeden z jaśniejszych celów światowej turystyki…

Kolejnego dnia opuszczaliśmy Chiang Mai. Poprzedniego wieczoru zarezerwowaliśmy sobie wycieczkę , która obejmowała transport do Chiang Khong, nocleg, kolację i śniadanie na miejscu, a także spływ łodzią aż do Luang Prabang. Wszystko to kosztowało nas ok. 2500 bhatów za osobę ( 64 euro). O dziesiątej rano podjechał pod drzwi naszego hostelu bus jadący w stronę Laosu. Wcześniej mieliśmy więc sporo czasu na śniadanie, na które zamówiliśmy miskę egzotycznych owoców z jogurtem, muesli i miodem. Palce lizać! Następnie czekała nas długa, ponad trzystukilometrowa podróż, aż do Chiang Khong, skąd mieliśmy ruszać następnego dnia na spływ po Mekongu. Sama podróż nie należała do najciekawszych, obracaliśmy się wśród grona podróżników- wyjadaczy, z których każdy trzymał pod pachą opasły przewodnik Lonely Planet i omawiał gdzie był już, a gdzie nie, i że zawsze warto polegać na wskazówkach tych przewodników, jeść , gdzie piszą, spać, gdzie piszą itp. Nie zwracaliśmy przy tym najmniejszej uwagi tutejszych, przywykłych do tłumu turystów. Brakowało mi wówczas naszego synka, który jak magnes ściąga na nas zawsze w czasie podróży, spojrzenia przechodniów, i pozwala nam tym samym ciut się do siebie zbliżyć. Jednym z punktów wycieczki była tak zwana ,,Biała Świątynia”. W słońcu lśniła jak coś zupełnie nierealnego, w stylu domek z bitej śmietany czy lukru. Wydawała się z daleka makietą, filmową dekoracją.

Jak się okazało, jej projekt to dość świeży wyczyn architekta tajlandzkiego, który poprzez kolorystykę, chciał oddać potęgę i niewinność Buddy. Świątynia pełna jest szczegółowych wykończeń, bajecznych ale i przerażających postaci, pokryta drobnymi srebrnymi kryształkami i obsadzona nad brzegiem sadzawki, w której odbija się w całej okazałości. Spacerując ku jej wejściu, natknęliśmy się na mostek przerzucony ponad fosą pełną figur rąk błagalnie wyciągniętych w górę, podtrzymujących tu i ówdzie ludzkie czaszki. To most symbolizujący przejście ze świata ludzkiego do boskiego. Weszliśmy więc na chwilkę w ten drugi, a potem z falą innych turystów, powróciliśmy do przyziemnej rzeczywistości i gnani równie przyziemnym pragnieniem, kupiliśmy sobie lody. Kolejne godziny podróży upłynęły nam pod znakiem rzadkich rozmów z współtowarzyszami. Do Chiang Khong dotarliśmy wieczorem. W porze zachodu słońca poszliśmy na spacer brzegiem rzeki Mekong… Niesamowite to było miejsce. Pełne spokoju i zanurzonego w mętnych wodach słońca. Tutejsi ludzie mieli tu domy w postaci wielkich łodzi, które powoli kołysały się czekając na przyjście nocy. Było wciąż upalnie. Po kolacji, którą mieliśmy w cenie rejsu, umówiliśmy się z dwoma młodymi chłopakami na bilard. No i się zaczęło! Towarzystwo było bardzo sympatyczne, składało się z dwóch kumpli, pochodzących z Wysp Owczych, którzy wybrali się w dwumiesięczną podróż po Azji. W pamiętnym barze o twardych ławach, złamaliśmy dotychczasową zasadę prohibicji i pomimo zażywania silnych antybiotyków przeciwko malarii, skosztowaliśmy tajskiego piwa. Nie jednego, ale na szczęście nazajutrz o bladym świcie, obudziliśmy się w dobrych humorach…

Opcje spływu Mekongiem z Chiang Khong do Luang Prabang w Laosie, są w zasadzie dwie. Jedna z nich to powolna, druga zaś- szybka łódka. Pierwsza płynie dwa dni, druga- sześć godzin. A trzeba przepłynąć drogą wodna trzysta kilometrów, więc to nie byle co! My byliśmy, niestety, gnani przez czas. Podróż przez cztery kraje miała się zmieścić w naszym przypadku w trzech tygodniach. To daje dość napięty harmonogram, w związku z czym zdecydowaliśmy się na ,,wysoce nie polecaną” speed boat. Dlaczegóż to nie polecaną? Ponieważ przez sześć godzin trzeba w niej siedzieć na wąskiej ławeczce, z tyłu mamy podpięty do łodzi silnik, który nadaje jej zawrotną prędkość od 50 do 70 km na godzinę i pędzimy tak całą drogę po rzece pełnej wirów. Zdarzało się też na szybkiej łodzi ( i chyba nadal zdarza, o ile się nie mylę) wiele wypadków, więc kask i kamizelka są tu po prostu towarami nieodzownymi. Tuż po przejściu granicy, zaopatrzywszy się w wizy w cenie 30 USD ( na marginesie dodam tylko, że zdjęcie do tych wiz warto mieć ze sobą, bo zrobienie ich na miejscu jest dość drogie) i wsiedliśmy na chybotliwą łódkę. Cóż, być może wydam się niepoprawna, ale my kasków nie mieliśmy. Kamizelki tylko na początku. Przez pierwsze chwile przyzwyczajaliśmy oczy do silnego wiatru, zasłaniając je po prostu pod powiekami. Nici z widoków- pomyślałam sobie w duchu, ale potem przyzwyczaiłam się i oglądałam wszystko, co mijaliśmy w czasie tej szalonej podróży. Na koniec dodam, że podobało nam się to! Ta szybkość, ten wiatr we włosach. Nieco uciążliwe były jedynie pojękiwania i narzekania starszego Amerykanina, nauczyciela w Sajgonie, którą klnął na czym ziemia stoi, ale to zapewne nie tylko w przypadku tej podróży. Miał po prostu paskudny charakter, co się okazało po krótkiej pogawędce na tarasie małej knajpki postojowej. Ach, te postoje! Co jakiś czas cumowaliśmy do brzegu, a tutejsi ludzie oferowali nam swoje smakołyki w niskich cenach, albo dawali komuś na łodzi ( było nas tam może z siedem osób, w większości miejscowych) coś do przewiezienia do dalszych miejscowości. Z perspektywy łodzi wydawało się, że woda to jedyne tu źródło transportu. Otaczał nas gęsty las. Tu i ówdzie spośród zieleni prześwitywały słomiane dachy chat, albo mignęło nam jakieś poletko ryżowe czy pasąca się krowa. Obok celu podróży mijaliśmy wysokie góry, tym piękniejsze, że widziane o zachodzie słońca…

W Luang Prabang byliśmy już po zmroku. Wraz z Izraelczykiem, który również towarzyszył nam w podróży, zrzuciliśmy się na taksówkę do centrum miasta. Potem pozostało nam szukanie noclegu. Znaleźliśmy taki w świetnym hostelu o nazwie Mojo Guesthouse, w którym pracował pewien luzak- Amerykanin, co świetnie gotował, wieczorami grał jazza wraz z laoską kapelą i witał wszystkich z otwartymi ramionami, a potem mało kogo pamiętał ( natłok turystów plus marihuana w fajce dawały swoje).Pokój dwuosobowy kosztuje tu ok. 15 euro za noc. Hostel dysponował też rowerami do wynajęcia, więc zaraz po rozpakowaniu się, pojechaliśmy nimi na zwiady. Chcieliśmy sprawdzić połączenia do Wietnamu. Zwiedziliśmy więc dwa dworce autobusowe, a przy okazji sporo miasta. Pełno tu było restauracji, hoteli, agencji podróży, czyli jak zwykle pełny pakiet. Na kolację wybraliśmy romantyczną knajpkę przystrojoną kolorowymi lampionami i zjedliśmy jak zwykle pysznie, acz niedrogo. Okoliczne agencje turystyczne stały otworem do późnych wieczornych godzin, toteż niespiesznie wybraliśmy jedną z nich i umówiliśmy z sympatycznie wyglądającym przewodnikiem na całodniową wycieczkę w głąb buszu, wokół jego rodzinnej wioski. Ponieważ byliśmy jedynymi chętnymi na ten wypad, nie udało nam się stargować pierwotnej ceny, ale nie należała ona przecież do najwyższych.( ok. 400 000 kipów, czyli jakieś 38 euro za osobę) W porze, której nie wypada już nazywać wieczorową, a raczej nocną, przysłuchiwaliśmy się jazzowemu mruczeniu w małej sali u wejścia do naszego hostelu, a potem ( chcąc nie chcąc) przez szpary w drzwiach naszej sypialni…

Przewodnik poznany poprzedniego wieczoru należał do osób sympatycznych prawdziwie, a nie tylko dla celów turystyki. Czuliśmy się z nim jak z dobrym kolegą. Z rana, po uprzedniej wizycie w ambasadzie Wietnamu i złożeniu wniosków o wizy, ( koszt to ok. 60 USD tego samego dnia), wyjechaliśmy w góry, do jego rodzinnej wioski, gdzie stały strzechy pokryte słomą, gdzie przechadzały się kury i gdzie pełno było poletek uprawnych ze wszystkim, czego dusza zapragnie. Najpiękniejsze zaś w tej prostocie były kwiaty o głęboko różowym kolorze, rosnące dziko w okolicy domostw. Wioska była naszym punktem wypadowym do czterogodzinnej wędrówki. Wraz z pokonywanymi kilometrami, znikały powoli tereny uprawiane przez człowieka i wchodziliśmy w coraz gęstszy busz. Chwilami nie było widać już słońca nad naszymi głowami. Otaczała nas wybujała, zielona i soczysta roślinność upiększona żywymi barwami dzikich kwiatów. Mogliśmy zrywać z drzew ( ściślej mówiąc strącać kamieniami) pomarańcze gigantycznych rozmiarów. Kilka razy mignął nam w zaroślach lub na drodze tajemniczy wąż, widzieliśmy też kilka nieżywych, o intensywnie- zielonym kolorze.

Pierwszy postój zrobiliśmy na rozległej łączce zaopatrzonej w drewniane ławy, gdzie czekali na nas już obwoźni handlarze zimnymi napojami. Wypiliśmy po zimnym laoskim piwie i poszliśmy zwiedzać okoliczną jaskinię, w której wedle legendy zabłądził i już się nie odnalazł, pradawny smok straszący niegdyś tę okolicę. Następnie kontynuowaliśmy naszą przechadzkę aż do pięknego wodospadu Kuang Si, którego główny strumień spada z wysokości sześćdziesięciu metrów, rozlewając się niżej w turkusowe baseny poprzecinane niskimi kaskadami. My znaleźliśmy się u jego początku, co pozwoliło nam obejrzeć jego potęgę z góry. Sporo czasu zajęło nam zejście na dół, po urwistej ścieżce, ale w końcu mogliśmy podziwiać go i z dołu. Tu zjedliśmy kanapki z kurczakiem, które przygotował nasz przewodnik i mieliśmy sporo czasu na kontemplację hałaśliwego cudu natury. Dla chętnych był tu także basen z grubą liną do skakania, z której korzystali jeden po drugim, spragnieni uciechy śmiałkowie. My, niestety, zapomnieliśmy kąpielowych strojów (!). Późnym popołudniem wycieczka dobiegła końca, wróciliśmy do Luang Prabang i wsiedliśmy z powrotem na wypożyczone rowery. Tym razem pojechaliśmy na przejażdżkę nad brzeg Mekongu. Zatrzymaliśmy się w jednej z knajpek na powietrzu i zamówiliśmy po koktajlu owocowym. Mieliśmy rzekę na wyciągnięcie ręki, ponad nią gasnące czerwone słońce, statki niespiesznie dobijające do brzegu, a wokół muzykę przemieszaną z gwarem turystów i miejscowych. Było już dawno po zmroku, gdy przejeżdżaliśmy przez ,,nocny bazar” migocący milionem świecidełek przyciągających wzrok, na którym kupiliśmy laoski specjał- whisky z kobrą i skorpionem w butelce. Na sam koniec zjedliśmy kolację przygotowaną przez znajomego już nam ( mniej lub bardziej) Amerykanina, po czym poszliśmy wypocząć przed kolejnym dniem w podróży.

W ciągu dwóch poprzednich wieczorów, szukaliśmy informacji jak dostać się do Wietnamu nie główną drogą, wiodącą przez stolicę Laosu -Vientiane, lecz nieco mniejszą, okalającą kraj od południa. Znaleźliśmy w końcu interesujące nas połączenie z dworca autobusowego leżącego nieco na uboczu miasta. Dopytaliśmy o cenę, upewniliśmy się co do celu podróży, a potem dogadaliśmy się z kierowcą tuk- tuka, aby czekał na nas już o wczesnym poranku. Autobus odjeżdżał o wpół do dziewiątej. Mieliśmy ze sobą pieniędzy ,,na styk”, aby nie musieć potem wymieniać ich nadmiaru na granicy z Wietnamem. Zaopatrzyliśmy się w suchy prowiant przy dworcowych budkach z jedzeniem i wsiedliśmy w nasz autobus. Droga była piękna i długa. Z okien widzieliśmy małe wioski, gdzie ludzie mieszkali na podwyższeniach uplecionych z prostych materiałów, takich jak suche liście i drewno. Jako prysznic służył im często pobliski potok. Mijaliśmy też dzikie, zielony łańcuchy górskie. Kondycja dróg nie należała do najprzedniejszych, w związku z czym spędziliśmy w podróży całe długie godziny. Po wieczór zaczęliśmy odczuwać głód, a nie mieliśmy już ze sobą laoskiej waluty. Na szczęście na jednym z przystanków wskoczyła w autobus para ,,białych” turystów, jak się później okazało- Francuzów, którzy poratowali nas w biedzie, wymieniając nam pięć euro, w sam raz na ciepłą kolację. Francuzi wysiedli w niewielkiej mieścinie, a my pojechaliśmy dalej- ku upragnionej granicy. Jak wielkie było nasze zdziwienie, gdy o dwudziestej trzeciej autobus dojechał do celu swej podróży, a celem owym było jakieś zupełnie nam nie znane miasto, ciągle po laoskiej stronie. Nawet o tak późnej porze, znalazł się na miejscu taksówkarz oferujący nam swe usługi, cóż z tego, skoro nie mieliśmy jak mu zapłacić. Trzeba było działać szybko, zważywszy na fakt, że w górskim klimacie, znikł nagle upał, który znaliśmy z niższych partii tego kraju. Poszliśmy pieszo w kierunku miasta. Wkrótce natrafiliśmy na grupkę tutejszej młodzieży, która wyjaśniła nam na migi, że kantor otwierają dopiero o ósmej rano. Postanowiliśmy poszukać hotelu i spytać o ewentualną wymianę pieniędzy. Jeden z nich był zamknięty, kolejny- nie, lecz w słabo oświetlonej recepcji, nie znaleźliśmy nikogo. W chwili, gdy akurat naciskaliśmy po raz wtóry na dzwonek, do hotelu zwlekła się grupa podchmielonych panów w średnim wieku. Wyjaśniliśmy im, że szukamy miejsca wymiany walut, ale nie rozumieli dostatecznie o co nam chodzi. Przywołali jednak swojego kolegę, który zszedł na dół w szlafroku i jak się okazało, mówił po czesku. Był to Wietnamczyk, który na co dzień mieszkał w Pradze. Suma summarum dostaliśmy ładny pokoik w niskiej cenie, za który nie musieliśmy płacić od razu. Panowie zaproponowali nam również podwiezienie do Wietnamu już nazajutrz rano. Co prawda ich plany potem nieco się zmieniły, także zdani byliśmy nadal na komunikację autobusową, ale to, że rano obudziliśmy się wypoczęci i pełni energii, zawdzięczaliśmy właśnie im.

 Do dziś nie wiemy ile kilometrów dzieliło nas od Wietnamu z laoskiego miasta, w którym znaleźliśmy się przez przypadek. Ba, nie wiemy nawet co to było za miasto! Dla jego mieszkańców czytanie mapy stanowiło nie lada problem, choćby dlatego, że pismo Azjatów zupełnie różni się od europejskiego. W każdym razie było to dość blisko. Tym bardziej zdziwiliśmy się usłyszawszy cenę za przejazd autobusem, która przewyższała znacznie tę, którą zapłaciliśmy, jadąc tu  z Luang Prabang ( ta odległość wynosiła ok. 300 km). Nasze solenne postanowienie, aby nie dać się nabić w butelkę, zaowocowało więc decyzją o wypróbowaniu jazdy na stopa. Zaczęło się mozolnie, ale potem było już coraz lepiej. Po drodze podróżowaliśmy często ,,na pace” małych dostawczych ciężarówek. Międzynarodowa droga była tu po prostu ubitą nawierzchnią, pełną wybojów. Ale krajobraz wokół nas wynagradzał wszelkie trudy podróży. Poza tym kilku kierowców mówiło po angielsku, dzięki czemu mogliśmy poznać nieco szczegółów ich życia. Późnym popołudniem dotarliśmy wreszcie do granicy. Zatrzymaliśmy się na obiad, by wydać ostatnie laoskie pieniądze, a potem pieszo weszliśmy w okazałe graniczne budynki, gdzie urzędowali celnicy.
Ci sprawdzili skrupulatnie nasze plecaki ( nie znalazłszy jednak butelek trunków z kobrą) i wymienili nam część pieniędzy na wietnamskie dongi. Mimo niekorzystnego kursu wymiany, jakiego można się przecież spodziewać na każdym przejściu granicznym świata, mieliśmy teraz przy sobie okrągły milion dongów wietnamskich w gotówce!( czyli jakieś trzydzieści pięć euro). Za okazałymi budynkami na granicy, w których aż roiło się od podobizn sławnego wujka Ho, rzeczywistość mieszkańców pogranicznych wiosek nie rysowała się tak różowo. Ubóstwo aż kuło w oczy, droga była w dużo gorszym stanie niż ta po laoskiej stronie, po ulicy walały się tony śmieci i plątały bezpańskie zwierzęta, a ludzie snuli się po brudnych warsztatach, zakurzonych sklepach i skromnych domostwach. Do nas nie podchodzili od razu, ale i tak czuliśmy na sobie ich ciekawe spojrzenia. Zapytaliśmy o transport dalej, w stronę wybrzeża. Ktoś napomknął, że autobus odjeżdża dopiero jutro, więc kontynuowaliśmy naszą autostopowa przygodę. Do późnego zmierzchu byliśmy w drodze. Za karoserią luksusowego jeepa, który się dla nas zatrzymał, czuliśmy się jakby odgrodzeni od tego, co na zewnątrz. Dawało nam to pozory nierealności ubóstwa wietnamskiego świata w jego wersji położonej z dala od centrów turystycznych. Widzieliśmy ciężarówki wypełnione drewnianymi balami, pośród których na znacznej wysokości siedzieli uczepieni ludzie, nawet dzieci, bosi i w poszarpanych ubraniach. Całe wioski przechadzały się tu z wiadrami wody na plecach, bo dostępu do niej po prostu nie było w domach. Domy stanowiły tu przewiewne chaty, z których przezierało na światło dzienne ubogie wyposażenie. A jednak niemal w każdym z nich znaleźć można było odbiornik telewizyjny i portrety Ho Chi Minha, legendarnego komunistycznego przywódcy Wietnamu. Późnym wieczorem nasz kierowca zatrzymał się w małej mieścinie, gdzie zamówił wraz z kolegami posiłek. My też zostaliśmy coś zjeść, a potem z pomocą miejscowych, znaleźliśmy hotelik w opłakanym stanie, lecz szczęśliwi byliśmy, że w ogóle tam istniał. I kolejnej nocy zasnęliśmy spokojni, nie wiedząc nawet gdzie dokładnie jesteśmy.

Autobus w kierunku ,,cywilizacji” odjeżdżał dość wcześnie, bo już o szóstej rano. W ścisku ludzi spieszących do pracy, szkoły i w tak zwanych ,,interesach” nie mogliśmy liczyć na więcej niż na miejsce stojące. Stojąc zaś w samym centrum, byliśmy głównym punktem programu, znacznie ożywiającym monotonną jazdę o świcie. Nie rozumiejąc ani słowa, wiedzieliśmy, że temat dotyczy nas. Ludzie dopowiadali coś jeden po drugim, a potem śmiali się do rozpuku. Mój mąż podłapał konwersację z jednym młodym chłopakiem stojącym tuż obok niego, oglądali wspólnie banknoty różnych krajów z portfela tego pierwszego ( niech żyje zapobiegliwość i ostrożność podczas dalekich podróży na dziko!), wspominali nazwisko jednego z polskich piłkarzy grających w niemieckiej drużynie, oglądali portretowe zdjęcia. Chłopak znał wszak trochę angielskiego, nadzwyczaj często używał jednego zwrotu :,,number one”, którym określał niemal całą rzeczywistość. Kilka dni później doznaliśmy olśnienia, słysząc te słowa jako slogan w jednej z reklam orzeźwiających napojów. Poza tym, ściskani przez napierający coraz bardziej z każdym nowym pasażerem zabieranym po drodze tłum, byliśmy też przez niego specyficznie…obwąchiwani (!). Pośród Azjatów panuje bowiem przekonanie, że biali bardzo śmierdzą. Niestety, z braku znajomości lokalnej mowy, nie byliśmy pewni jak też wypadliśmy w drodze praktycznego testu.  Po upływie trzech godzin wysiedliśmy na dworcu w mieście Nam Dinh, gdzie zaopatrzyliśmy się w świeże bułeczki i wsiedliśmy w kolejny autobus, tym razem w kierunku Haiphong i zatoki Ha Long. Padał rzęsisty deszcz, w związku z czym podróż była bardzo usypiająca. Po przesiadce w mniejszego busa, dotarliśmy w końcu do celu podróży. Kierowca wyrzucił nas na środku szerokiej drogi, dalej musieliśmy radzić sobie sami. Pieszo dotarliśmy do kurortu położonego nad samą zatoką. Tutejsza rzeczywistość znacznie odbiegała od tej zastanej w nieznanych górskich terenach, a streścić można ją było w jednym słowie- luksus. Wkrótce znaleźliśmy pokój w pięknym hotelu, który nie kosztował drogo z racji martwego sezonu turystycznego

( niedrogo, czyli jakieś 30 USD). Hotel, obok swej zasadniczej funkcji, spełniał także szereg innych, był między innymi biurem turystycznym, w którym wykupiliśmy wycieczkę statkiem po zatoce następnego dnia (za cenę ok. .30 USD od osoby). Poszliśmy zjeść świeże krewetki z warzywami, pospacerować po plaży i nocnym bazarze, na którym aż roiło się od pamiątek z symbolami komunistycznej wspaniałości tego kraju. A potem, na wspaniałym widokowym tarasie u wejścia do naszego pokoju, nie mogliśmy się długo nadziwić, jak wielka jest tu przepaść pomiędzy bogactwem a biedą.

Nad ranem niebo spowijał gęsty kożuch chmur. Pojechaliśmy do przystani statków i wraz ze sporą grupką turystów, załadowaliśmy się na jeden z nich. Malownicza zatoka Ha Long, którą zamierzaliśmy opłynąć, jest jedną z największych turystycznych atrakcji Wietnamu. Zawdzięcza ów statut setkom spiczastych skał wystających spod powierzchni wody na kształt mnóstwa małych wysepek. Płynąc statkiem, lawirowaliśmy wśród nich, podziwiając piękno tego niezwykłego zakątka świata. Obok piękna nie dało się tu niestety nie zauważyć i smutnej egzystencji zwyczajnych ludzi morza. Ci wypływali na małych łodziach i nagabywali pasażerów większych statków do kupna owoców, które mieli ze sobą. Handlarze z małymi dziećmi, podnosili je na wysokość głowy i przystawiali do okien turystycznych statków, aby tym samym zwiększyć szanse powodzenia transakcji. Jednym z punktów programu wycieczki były obowiązkowe już kajaki, więc po jakimś czasie zatrzymaliśmy się, aby na chwilę zmienić środek transportu. Na miejscu okazało się, że za wypożyczenie kajaku należy się dodatkowa opłata! Nie tylko my byliśmy tym faktem zdziwieni i zniesmaczeni, ale wkrótce trzeba nam było się doń przyzwyczaić. Wietnam to kraj wybitnie komunistyczny. Ludzie radzą tu sobie, jak mogą, a naciąganie i oszukiwanie innych, należy do najpopularniejszych sposobów na przetrwanie. Poza tym lata skutecznej propagandy wymazały z oblicz większości Wietnamczyków uśmiech. W porównaniu z Tajami na przykład, tutejsi ludzie, są po prostu bardzo smutni. Wraz z mężem i dwójką Czechów, zdecydowaliśmy się zamienić kajaki na małą łódź napędzaną siłą ramion wątłej kobiety. Mój mąż uiścił opłatę za ów przejazd, płacąc połowę organizatorowi wycieczki, a drugą połowę- owej kobiecinie. Niestety, po opuszczeniu stateczku, biedaczka została oskubana nawet i z tego. My tymczasem popłynęliśmy dalej, w kierunku pięknej jaskini, której niezwykłość była odpowiednio wyeksponowana światłem w różnych barwach. Jaskinia była niesamowicie wysoka, a w jej wnętrzu aż roiło się od delikatnych  perłowych form skalnych, rzeźbionych tu przez wieki przez potęgę wodnego żywiołu. Spacer po jaskini trwał jakąś godzinkę, po czym zwinęliśmy się z powrotem na pokład, aby zjeść lunch złożony, jak przystało na posiłek na pełnym morzu, wyłącznie z jego owoców. Próbowaliśmy ryby w pomidorach i cytrynowej trawie, ostryg, kałamarnic i ośmiornic. Podczas obiadu oprócz pary z Czech, poznaliśmy także sympatycznego Francuza, który okrążał w rok nasz piękny glob. Na koniec dotarliśmy do małej plaży na wyspie, której czubek wspinał się śmiało w górę. Ja wskoczyłam do wody, reszta ekipy zaś poszła w górę, podziwiać panoramę wysepek na Ha Long. Późnym popołudniem zakotwiczyliśmy u brzegu, poszliśmy po plecaki do hotelu, na świeży zastrzyk witaminowy w postaci koktajlu wyciskanego na miejscu z egzotycznych owoców i do autobusu w kierunku Hanoi, stolicy Wietnamu. Miasto zwiedziliśmy powierzchownie, z perspektywy trasy na główny dworzec kolejowy, gdzie gnaliśmy u boku znajomych nam już Czechów. Nocą Hanoi było piękne, wysiedliśmy tuż przy brzegu lśniącego od miliona świateł jeziorka, a po drodze mijaliśmy setki turystów i miejscowych. Ludzie siedzieli tu na chodnikach, łuskając pestki słonecznika, z łupek których ścielił się później na ziemi gruby szary dywan. Do celu dotarliśmy około dwudziestej drugiej. Pociąg do Sajgonu odjeżdżał godzinę później. Kupiliśmy bilety ( 52 USD za osobę, miejsca siedzące, w tysiąc ośmiuset kilometrową podróż, trwającą trzydzieści godzin) i poszliśmy coś zjeść na miasto. Godzinę przed północą zabrzmiał gwizdek do odjazdu, pociąg szarpnął i powoli potoczyliśmy się w kierunku południa kraju.

Kolejny dzień spędziliśmy w pociągu. Nocą wyspaliśmy się dość dobrze, dzięki ciepłym śpiworom i czarnym opaskom na oczy. Nad ranem zaczęli serwować jedzenie. Były jajka na twardo, kurczaki, ryż i zawijasy z mięsem. Wszystko to bardzo smaczne, choć mało przypominające lekkostrawne śniadanie. Za oknem przewijały się wciąż te same krajobrazy- nieskończone zielone pola ryżowe tonące w deszczu, przemoczeni ludzie i bydło, małe osady, wartkie rzeki. W porze zachodu słońca widzieliśmy też urwisty brzeg morza tonący w ostatnich promieniach. Chodziliśmy też na krótkie wycieczki po wrzątek, do kibelka, do umywalki i na fajkę w korytarzu. Począwszy od Laosu bowiem staliśmy się na czas podróży, nałogowymi palaczami. Powodem takiego obrotu sprawy była fantastycznie niska cena papierosów ( niecałe pół euro za paczkę). Gdy słońce gasło na niebie, ułożyliśmy się znów do snu. Czekała nas jeszcze jedna noc w rytmicznym stukocie kół. O szóstej rano dotarliśmy do miasta Ho Chi Ming, znanego przez nas jako Sajgon.

Poranki w dni, kiedy potem żar leje się z nieba, mają w sobie jakiś szczególny urok. Jest przyjemnie ciepło, okolica powoli budzi się do życia, a ty jesteś jedną z niewielu osób, która może to obserwować. Tak też wyglądał poranek w Sajgonie, pomimo lekkiego zmęczenia długą podróżą, chłonęliśmy z niego co tylko się dało, radośni i ciekawi przygód. Skusiliśmy się znów na świeży sok na śniadanie, i na kanapki z warzywami. Szukaliśmy miejsca, skąd odjeżdżają autobusy do Kambodży, co rusz pytając przechodniów o drogę. Po godzinie marszu udało nam się znaleźć autobus do Phnom Pen. Na granicy czekaliśmy krótką chwilę, którą zajęło wyrabianie wizy za 20 USD, a potem bez przeszkód wyruszyliśmy dalej. Kambodża z perspektywy autobusowej szyby wydawała się krajem nieco ładniejszym od Wietnamu, bardzo zielonym i podmokłym, drewniane domy stały tu niemal wszystkie na podwyższeniu. Nie brakowało oczywiście politycznie zabarwionych plakatów ze wspaniałomyślnymi rządzącymi tym krajem. Wczesnym popołudniem osiągnęliśmy cel naszej podróży, a zaraz potem zaczęliśmy rozglądać się za transportem do Siem Reap, miasteczka wypadowego do świątyni Angor Wat.  Droga ku niemu ciągnęła się w nieskończoność, o co bez zastanowienia można winić jej kiepską kondycję. Po całodziennej podróży znaleźliśmy się w końcu w zatłoczonym centrum tej iście turystycznej miejscówki. Zaczęliśmy się rozglądać za miejscem do spania. Pierwszy z hosteli, na które napotkaliśmy, był już szczelnie wypełniony. Za to w drugim, leżącym nieco na uboczu, z tabliczką potwierdzającą jego rekomendację przez przewodniki Lonely Planet, znaleźliśmy przyjemnie czysty pokoik w niskiej cenie ( może 8 euro za dwójkę). Następnie wsiedliśmy już zwyczajowo, na rowery i udaliśmy się na poszukiwania pralni, które to z racji godzin zamknięcia, przełożyliśmy na kolejny dzień. Z rana, po sycącym śniadaniu, wsiedliśmy w siodełka i ruszyliśmy ku oddalonej o jakieś sześć kilometrów od centrum Siem Reap, potężnej świątyni Angor Wat. Najpierw musieliśmy zapłacić za wstęp na całodzienne zwiedzanie- 20 USD, potem droga była nasza, a trzeba zaznaczyć, że w ogromnym skwarze zapuszczaliśmy się coraz głębiej w zieloną dżunglę. Odgłos zwierząt, żab i ptaków, jaki mogliśmy tu usłyszeć, był po prostu oszałamiający. Po chwili naszym oczom ukazał się zarys największej z kompleksu świątyń Angor- Angor Wat. Przeszedłszy wał otoczony przez wodną sadzawkę, weszliśmy po schodkach do pierwszych świątynnych galerii. Panował tu przyjemny chłód, a korytarze ozdobione wymyślnymi reliefami, zdawały się nie mieć końca. Kolejne dwie galerie z murów były położone nieco wyżej od poprzednich, w samym środku zaś znajdowała się największa wieża świątyni. Zmurszałe ściany i chwiejne, nadgryzione zębem czasu schodki, nadają temu miejscu tajemniczego charakteru.

Kompleks świątyń Angor leży na rozległym terenie około 400 km2. Nie sposób więc zwiedzić ich wszystkich w jeden dzień. Wedle przewodników, dobrze poświęcić temu rejonowi tydzień czasu, jednak chcieć i móc, w przypadku naszej wyprawy, zupełnie się nie uzupełniało. My mieliśmy zaledwie jeden dzień. W dodatku byliśmy na rowerach, więc obszar świątyń w naszym zasięgu, nieco się kurczył. Tak czy siak, włożyliśmy w pedałowanie maksymalny wysiłek, i przejechaliśmy łącznie jakieś trzydzieści pięć kilometrów. Po drodze zatrzymywaliśmy się we wszystkich napotkanych świątyniach, z których każda miała w sobie coś wyjątkowego.  Na samym końcu, po oberwaniu chmury, które pozostawiło nas mokrymi jak kaczki, trafiliśmy do świątyni Ta Prohm, która swą sławę zawdzięcza po części Angelinie Jolie, skaczącej po rozległych korzeniach drzew we wnętrzu świątyni w filmie ,,Tomb Raider”. Miejsce to, dzięki potężnym korzeniom drzew, rozbijającym dzieło rąk człowieka, od środka, pełne jest niepowtarzalnego uroku. Byłoby wprost rajem do zabawy w chowanego! Po całodziennej eskapadzie w cieniu średniowiecznych budowli, wróciliśmy do Siem Reap. Mój mąż pojechał jeszcze nad jezioro, nad którym żyją krokodyle ( jednak dojechał tam już po zmroku i żadnego nie zobaczył), ja przeniosłam nasze plecaki z hostelu do agencji turystycznej, skąd mieliśmy jechać nocnym autobusem nad wybrzeże Kambodży. Autobus odjechał o dwudziestej. Rozłożyliśmy się wygodnie w fotelach- łóżkach i zasnęliśmy kołysani rytmiczną jazdą.

Nazajutrz obudziliśmy się w Silhanoukville, oddalonym o niemal pięćset kilometrów od Siem Reap, nadmorskim miasteczku. Pojechaliśmy tuk tukiem nad samą plażę, a tu znaleźliśmy wycieczkę na pełne morze, połączoną tradycyjnie już z nurkowaniem i lunchem. Popłynęliśmy na maleńką wysepkę, wolną od masowego turystycznego ruchu, gdzie plaże były po prostu rajskie. Do woli korzystaliśmy z ciepłej kąpieli, chodziliśmy po lesie, gdzie odgłosy owadów były tak silne, że nie dało się cicho rozmawiać, spacerowaliśmy bez końca po ciepłym piasku. W tym miejscu życzylibyśmy sobie zostać nieco dłużej. Uspokoić się, pozbierać myśli, odpocząć. Niestety, trzeba nam było spieszyć się do Bankgoku, skąd odlatywaliśmy w przeciągu niecałych dwóch dni. Wieczorem, na plażach Silhanoukville, usadowiliśmy się w jednym z otwartych barów i zamówiliśmy kilka drinków na spróbowanie ( jeden kosztował trzy dolary, więc mogliśmy nieco zaszaleć, oblewając koniec brania okropnych antybiotyków). Zjedliśmy pyszną kolację ze świeżych owoców morza i powędrowaliśmy na autobus do Bangoku. Tym razem nie było nam tak wygodnie, jak poprzednio. Siedzieliśmy stłoczeni w twardych siedzeniach, próbując złapać choć trochę snu. Na granicy czekaliśmy na przesiadkę w małego busa do stolicy Tajlandii. Droga trwała nieprzyzwoicie długo, gdyż na miejsce dotarliśmy dopiero o osiemnastej. Stargowawszy z kierowcą tuk tuka cenę wycieczki o połowę, w deszczu i plastykowych pelerynkach, zwiedzaliśmy największe świątynie Bankgoku. Potem znaleźliśmy na szybko nocleg, poszliśmy na ostatnie zakupy i po raz ostatni do ulicznego baru, by w końcu późną nocą, paść do łóżek. Po trzygodzinnym śnie, zerwaliśmy się na taksówkę na lotnisko i odlecieliśmy z upalnej Tajlandii, przez Emiraty Arabskie ( tu przesiadka nasza trwała, bagatelka, dwanaście godzin!) ku chłodnej, jesiennej Europie. Nasza pierwsza wyprawa do Azji zaostrzyła jedynie apetyty, by kolejny raz wybrać się w te rejony, być może na nieco dłużej. Spotkaliśmy krajobraz i kulturę tak różne od znanych nam dotychczas a jednocześnie niezwykle pasjonujące, ciekawe i przyjazne dla każdego turysty- świeżaka czy też starego wyjadacza.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u