Azja Środkowa – Michał Kozok

Michał Kozok

Byłe republiki ZSRR to jeden z tych regionów świata, który przez lata odkładałem sobie do zwiedzenia na później. Nic specjalnego mnie tam nie ciągnęło, nie interesowało mnie użeranie się z biurokracją, walczenie z korupcją, włóczenie się po miastach szerokimi alejami z betonowymi budynkami, wielkimi pomnikami, czyli o tzw. architekturze post socjalistycznej. Ale z drugiej strony to nowy zakamarek, nie znałem tamtejszych ludzi, obyczajów, przyrody itp. Zupełnie inne, ciekawe spojrzenie i nową motywację na kraje Azji Środkowej miałem po przeczytaniu książek Ryszarda Kapuścińskiego – “Kirgiz schodzi z konia” oraz “Imperium” (w „Imperium” częściowo powtarzają się fragmenty pierwszej książki). Jednak nie obiecywałem sobie zbyt wiele po tej podróży, obniżyłem oczekiwania na ile to możliwe i ruszyłem z entuzjazmem, w nowe, w nieznane.

Termin, ekipa i trasa: latem 2009 odwiedziłem z Eweliną następujące kraje: Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgizja i Kazachstan. Opisywana poniżej trasa z Turkmenistanu do Kazachstanu była częścią naszej 4-miesięcznej podróży poślubnej z Gruzji do Mongolii.

Jedzenie – średnio, dzienne wyżywienie wyniosło mnie 3 €. Przy czym nieco drożej było w Kirgizji i Kazachstanie (około 4 € dziennie), a najtaniej (około 2 €) było natomiast w Uzbekistanie i Tadżykistanie. Polecam skosztować solankę (gęsta zupa mięsna), lagmana (makaron z sosem i warzywami), dimlamę (ziemniaki z sosem i warzywami), gulasz oraz szaszłyki. Popularnym pożywieniem byłych republik radzieckich są także samsy (słone ciastka z nadzieniem), manty (kluski mięsne), pierożki i plov (ryż z dodatkami). Pytaj o „stolowaja”, czyli a la nasz bar mleczny. Najmniej smakowało mi w Tadżykistanie – może głównie przez fakt, iż oprócz braku przypraw, króluje tam tłuste mięso barana i kozy, jak i napoje na bazie mleka klaczy i innych zwierząt (kumys). W restauracyjkach dodatkową opłatę za serwis (zwykle 10%) wliczali tylko w turystycznych miejscach w Kirgizji i Kazachstanie. Wodę kupowałem butelkowaną, a że dostęp do wielkich supermarketów był łatwy, ceny były też w miarę przyzwoite. Oczywiście dożywialiśmy się owocami, głównie bananami, pomarańczami, jabłkami i wszechobecnymi arbuzami.

Noclegi – namiot to podstawa, nie tylko jeśli chodzi o oszczędność – pozwala być nam niezależnym w każdym momencie. Dodatkowo moglibyśmy wyjść na fantastyczne trekingi w Pamirze i Tian-Shanie. Podczas całej podróży płaciliśmy tylko co czwarty nocleg – reszta odbywała się za darmo w namiocie, transporcie, dzięki przypadkowej i internetowej gościnie (couchsurfing). Co jakiś czas trzeba było jednak korzystać z hostelików, rzadko płacąc więcej niż 5 € za nocleg w sali wieloosobowej. Najdroższe noclegownie są w Turkmenistanie, najtańsze w Kirgizji.

Transport – przemierzyliśmy 7,200 km, większość środkami transportu publicznego, bezpłatnym autostopem zaledwie 400 km (zwykle trzeba było płacić), natomiast podczas trekingów przemierzyliśmy pieszo 220 km. Najtańszym środkiem transportu w byłych republikach sowieckich jest pociąg. Niestety dostanie biletów często graniczy z cudem, my więc decydowaliśmy się zwykle na zbiorowe taksówki, minibusy i autobusy. Autobusy z podaną godziną odjazdu były w Uzbekistanie i Kazachstanie (tam też możemy zaoszczędzić na noclegu spędzając go w środku lokomocyjnym, gdzie indziej połączeń nocnych praktycznie nie ma). W pozostałych przypadkach transport odjeżdżał, kiedy zebrał się komplet pasażerów. Najbardziej popularnym środkiem przejazdu były minibusy, zwane tutaj marszrutkami. Najdrożej drogowy transport publiczny kosztuje w Tadżykistanie (3 €/ 100km). Najtaniej jest podróżować w Uzbekistanie (0.8 €/ 100km) i Turkmenistanie (1 €/ 100km). Nie ma dodatkowej opłaty za plecak, tylko w Kirgizji właściciele minibusów nie skutecznie próbowali od nas żądać tej zapłaty.

Waluta – tutaj opłaca się bardziej posiadać dolary amerykańskie aniżeli Euro. To dotyczy szczególnie Uzbekistanu, gdzie przelicznik był nieprawdopodobnie niekorzystny. Czasami przyjmowane są tylko banknoty o dobrej kondycji. Na kartę kredytową (VISA, Cirrus lub Maestro) liczyć można w stolicach i tylko w niektórych większych miastach. W Duszanbe wyciągaliśmy dolary z banku (VISA), z 1.5% prowizją. Czeki podróżne nie są najlepszym rozwiązaniem w tej części świata.

Wizy – dane szczegółowe załatwiania wizy do poszczególnego kraju znajdują się na końcu opisu każdego z regionu. Niestety załatwianie wiz do krajów Azji Środkowej jest chyba najgorsze na świecie. Oprócz długiego czasu oczekiwania, wizy są ogólnie rzecz biorąc drogie. Mało tego – najgorsza rzecz to sztywne daty wizy, tzn. daty ważności wizy musisz podać w momencie składania wniosku, czyli całą podróż musisz zaplanować wcześniej. Jeśli gdzieś po drodze bardziej ci się spodoba i zostaniesz tam dłużej, to musi być to kosztem następnych republik. Czasami łatwiej jest aplikować o wizę tranzytową (w naszym przypadku Turkmenistan). Tylko, aby aplikować o wizę tranzytową, musisz najpierw posiadać wizę kraju docelowego, następnego, dlatego czasami jest niemożliwe otrzymać dwie wizy tranzytowe krajów sąsiednich (w przypadku Turkmenistanu musieliśmy już posiadać wizę irańską i uzbecką). Pozostałym nienormalnym utrudnieniem jest wymóg  Uzbekistanu (wg większości agencji do Kazachstanu również, ale to nieprawda) – kraj ten wymaga poparcia wizowego (tzw. zaproszenie). Ale to nie koniec niespodzianek – jeśli nie załatwiłeś sobie wizy we własnym kraju (lub generalnie w Europie), to już starając się o wizę w Azji Środkowej zaproszenia będą wymagały wszystkie inne republiki byłego ZSRR, a nawet niektóre kraje, które mają tam swoje ambasady np. Chiny, Iran itd. Chodzi tylko o napędzanie biznesu – o zaproszenie musisz starać się przez jakąś agencję (często właścicielem agencji jest pracownik ambasady), która da ci świstek papieru po upływie tygodnia lub dwóch, oczywiście za sporą sumkę – jeśli ci się spieszy, płać podwójnie. Chciałbym powiedzieć, że kiedy już wjedziesz do kraju legalnie to już koniec problemów – ale niestety nie mogę – obowiązkowa rejestracja! Po wjeździe do krajów Azji Środkowej masz kilka dni na zgłoszenie się do urzędu imigracyjnego (czasami robią to hotele) w celu zarejestrowania się. Często musisz płacić za tą przyjemność. No ale kraj musi wiedzieć, czy nie jesteś np. terrorystą (swoją drogą, terrorysta będzie miał papiery w porządku). Przy wizie turystycznej rejestracja wymagana jest w Kazachstanie, Uzbekistanie, Turkmenistanie i teoretycznie w Kirgizji (Polacy byli na liście). Rejestracja nie obowiązuje przy wizie tranzytowej.

Nasza podróż zaczęła się więc od frustracji. Spore opóźnienie naszego wyjazdu nastąpiło głównie „dzięki” nieuczciwości biura Stud-Tour z Warszawy, pośredniczącego w załatwianiu naszych wiz. I tutaj cenna informacja z listy dyskusyjnej Travelbitu (grudzień 2009, nadawca “goroh”) – kiedy zła sława Stud-Tour rozeszła się wśród podróżników, właściciel wyskoczył z “nową” firmą Sputnik Travel, mieszczącą się pod tym samym adresem i numerem telefonu. Jak się ludzie dowiedzieli, że Sputnik to Stud-Tour, to Sputnik przechrzcił się na Szkołę Privet (znowu lokal i telefon ten sam, Ul. Belwederska 44).

Koszt utrzymania – Azja Środkowa jest w miarę tania do podróżowania. Dojechać tam możemy w miarę szybko i tanio przez Rosję, albo tak jak ja, południową trasą przez Kaukaz. Spędziliśmy w Turkmenistanie, Uzbekistanie, Tadżykistanie, Kirgizji i Kazachstanie półtorej miesiąca, wydając łącznie na wszystko 770 €. Dokładnie połowa tego kosztu jest związana z wizami (zaproszenia, prowizje dla agencji, rejestracje, zezwolenia itp.). Dzienna triada kosztowała nas średnio 7.6 € – transport (150 €), noclegi (40 €) i wyżywienie (137 €) podzielone na 43 dni pobytu. Na zwiedzanie wiele nie wydałem – 11 €, pozostałe wydatki to 47 €.

Dodatkowe praktyczne informacje

– często przy wjeździe do krajów Azji Środkowej, trzeba podać deklarację wwożonej waluty obcej oraz wartościowych rzeczy personalnych (np. ubrania, namiot, śpiwór, gps, aparat, obiektyw itp). Celnicy mogą sprawdzić zgodność twojej deklaracji z rzeczywistością. Przy wyjeździe z kraju w kłopoty możesz wpaść tylko wtedy, kiedy celnik odkryje, iż posiadasz rzeczy wartościowe (lub gotówkę) których brak na deklaracji podczas wjazdu.

– jest to rejon relatywnie bezpieczny. W praktyce „dożywotni” prezydenci-dyktatorzy republik Turkmenistanu, Uzbekistanu, Tadżykistanu i Kazachstanu trzymają rządy twardą ręką już od czasu rozpadu ZSRR. Mogę zdecydowanie stwierdzić, iż jest to rejon zdecydowanie bezpieczniejszy od Europy. Czyhającym niebezpieczeństwem podczas podróży w ten rejon świata może być biurokracja, kłusownictwo (pułapki podczas trekingu), zanieczyszczenie środowiska (np. radioaktywna rzeka) i jak w każdym dużym mieście – kieszonkowcy. Teoretycznie twoim zagrożeniem jest też policja lub wojsko, głównie chodzi o łapówki. Jednak jest to forma próby wymuszania bez agresji i jeśli widzą, że twoje papiery są w porządku i nic im nie dasz, to się wycofują. My spotkaliśmy tylko jednego turystę z innym negatywnym doświadczeniem – szwajcarskiego rowerzystę obrabowało paru młodych mundurowych (wojskowych) tzn. tadżyckie wojsko wzięło mu gotówkę, nic więcej. Na szczęście nie znaleźli u niego poukrywanych pieniędzy, więc materialnie stracił niewiele – kolarz był jednak samym faktem wstrząśnięty. O żadnych innych tego typu sytuacjach nie słyszeliśmy. Nie najgorzej było z bezpieczeństwem na drogach – tylko w górskich regionach Tadżykistanu szalejący kierowcy trzymali mnie cały czas w napięciu i przerażeniu.

– granice krajów Azji Środkowej wyglądają jak puzzle. Stalin z premedytacją wymieszał co tylko było możliwe, skutkiem tego wszystko się poprzewracało i pomieszało. Spotykaliśmy więc Tadżyków w Uzbekistanie, Kirgizów w Tadżykistanie, Uzbeków w Kirgizji, Kazachów w Uzbekistanie itp. Języki używane przez ludzi na naszej trasie pokrewne są językowi tureckiemu (turkmeński, uzbecki, kirgiski i kazachski), natomiast w  Tadżykistanie używa się języka z rodziny Farsi. Podróżując przyda ci się język rosyjski, ale głównie w rozmowie ze starszymi – młodzież poniżej dwudziestego roku życia raczej już go nie zna. Oficjalnie większość populacji odwiedzonych przez nas byłych republik radzieckich to Muzułmanie, ale zaledwie tylko mała ich część praktykuje, picie alkoholu jest w normie, a w niektórych republikach zakazano nawet nawoływań do modlitwy z minaretów.

– jeśli będziesz zaproszony w gościnę do domu, możesz być prawie pewny, że będziesz poczęstowany wódką. Trochę nie wypada odmówić, gdyż pijąc razem z gospodarzem wyrażasz szacunek dla niego. Nie chodzi tylko o wypicie, ale przede wszystkim przed wspólnym kieliszkiem (częściej półmiskiem), trzeba było wygłosić toast-przemówienie. Czasami brakowało już pomysłów, ale tutejsi podchodzą do toastów w miarę poważnie. Czasami udawało się wyprosić mniejsze porcje alkoholu.

Szczegółowy opis podróży:

Turkmenistan, 25.07 do 27.07.2009, 2 dni, kurs bankowy 1 € = 4 M (Nowy manat)

zwiedzanie – z górskiej przełęczy zjechaliśmy prosto do stolicy. Aszchabad (Miasto Miłości) to kontrowersyjna metropolia, ale co najważniejsze, budzi emocje. Wzniesiona praktycznie od nowa po ostatnim trzęsieniu ziemi z 6.10.1948 roku, wygląda kosmicznie. Szerokie arterie, wielkie place i pałace, tańczące fontanny, zielone parki – wszystko z rozmachem, trzymane sterylnie czysto i w symetrycznym porządku. Zapatrzony w siebie ex-prezydent zwany Turkmenbashi (prawdziwe imię Saparmurat Niyazov) postawił wiele swoich pomników. Jeden z nich jest potężny, 12-metrowy, cały lśniący w złocie z rozłożonymi rękoma w kierunku nieba, stojący na wierzchołku wieży zwanej Arch of Neutrality, cały czas obraca się w kierunku słońca. Na łuk możemy wjechać windą (3 M za 4 osoby) i podziwiać panoramę miasta – m.in. dobry widok na Plac Niepodległości i Pałac Turkmenbashiego. Centrum miasta wzniesione jest z białego marmuru, który aż razi w oczy odbijanymi promieniami słonecznymi. Tuż pod łukiem stoi warta żołnierska, a o pełnych godzinach (nie wiem czy o każdej), można oglądać jej zmianę. Ku naszemu zaskoczeniu, dowódcy nie mieli nic przeciwko fotografowaniu musztry (w innych częściach miasta żołnierze często zabraniali nam fotografować, nawet pomniki). Obok łuku znajduje się muzeum poświęcone trzęsieniu ziemi, które zniszczyło Aszchabad niemal doszczętnie, zginęło wówczas 2/3 populacji miasta. Nad wejściem do środka króluje potężny pomnik byka z kulą ziemską na głowie, na której siedzi Niyazov jako dziecko. W miejscu gdzie podczas trzęsienia ziemi zginęła matka oraz dwóch braci Niyazova, wybudowano największy meczet w Azji Środkowej. Na cześć swojej matki, prezydent nazwał miesiąc „kwiecień” jej imieniem. W centrum miasta czegoś jednak brakuje – ach, ludzi! Mam wrażenie, że albo nie mogą tu wchodzić, albo też nie mają tu czego szukać. My spragnieni nie umieliśmy znaleźć żadnego sklepiku, nawet miejskie autobusy i taksówki nie jeżdżą po centrum. Obowiązuje zakaz chodzenia po mieście po godzinie 23. Rozbudowa takiego białego imperium odbywa się kosztem jej zwykłych mieszkańców, którzy zostają wyrzucani ze swoich domów, bo ich prezydent pragnie akurat w tym miejscu postawić kolejny park lub marmurowy pałacyk. Ten marmurowy przepych i bogactwo miasta (wybudowane dzięki zyskom z ropy i gazu) wygląda na propagandę, gdyż przedmieścia miasta wymagają jeszcze sporo podstawowych remontów.

Podobnie było w nowej surrealistycznej dzielnicy Aszchabadu, Berzengi, gdzie przy wspaniałym parku z fontannami (w tym największa fontanna na świecie – przypomnijmy, Turkmenistan jest krajem pustynnym), królują wysokie wieżowce z białego marmuru – niestety, wyglądają na niezamieszkane, są jak atrapy. Wszyscy mieszkańcy Turkmenistanu obowiązkowo musieli znać poezję Niyazova, utrwaloną w książce zatytułowanej “Ruhnama” (w tłumaczeniu Książka Duszy), pytania z tej subiektywnej wizji historii, kultury i tradycji Turkmenistanu były na wszystkich egzaminach państwowych, zarówno na egzaminach wstępnych do szkół, jak i nawet podczas testu na prawo jazdy. Pomnik tej książki (wielkich rozmiarów rzecz jasna) możemy tutaj zobaczyć, w parku nieopodal białych gigantów. Ba, książka ta nawet krąży po orbicie! Prezydent oznajmił, iż kto przeczyta ją 100 razy, zazna miejsca w niebie. Przytoczę jeszcze parę przykładów egoistycznej, aby nie powiedzieć chorej wyobraźni, byłego prezydenta. Miał on wiele dziwnych pomysłów – jeden z nich to Ścieżka Zdrowia, czyli 8 lub 37 kilometrowe schody na szczyt góry Kopet Dag. Raz w roku ministrowie, parlamentarzyści, oraz tysiące urzędników musiało wspinać się na górę w garniturach i krawatach, propagując tym siłę i zdrowie narodu. Niyazov obserwował całe wydarzenie z helikoptera, tłumacząc swoją postawę słabym sercem. Można wejść na samą górę po betonowych schodach, albo bardziej wygodnie, wjechać na jeden ze szczytów Kopet Dag 3.5 –kilometrową kolejką linową, aby podziwiać panoramę miasta. Inne zbędne projekty, które wymyślił Turkmenbashi to budowa największego w Azji Środkowej sztucznego jeziora – to akurat będzie na środku pustyni i kosztuje około 8 miliardów dolarów. Obecnie Turkmenistan ma najdłuższy irygacyjny kanał na świecie, o długości 1,370 km (troszkę zapomniano o stratach wynikających z parowania, także projekt również okazał się klęską). Aby utrzymać władzę absolutną, kraj nie był wolny od represji opozycji, gdzie więzienie, tortury i zsyłki itp były na porządku dziennym. Po śmierci Turkmenbashiego w 2006 roku, władzę przejął Berdymukhamedov, były dentysta ex-prezydenta. Nie kontynuuje on tak skrajnego kultu jednostki jak jego poprzednik, ale demokracja to nadal nieznane pojęcie i Turkmenistan pozostał krajem niezmiernie zamkniętym dla obcokrajowców.

Współpodróżni z minibusu nie bardzo chcieli nas wypuścić w środku nocy na odludnej pustyni Karakum. My jednak uparliśmy się i w końcu ruszyliśmy z latarkami przed siebie, pomału znikały za nami światła jadących samochodów. Daleko przed nami buchał ogniem sztuczny wulkan (Darvaza Gas Crater) – to palący się gaz ziemny, pozostałość po radzieckiej gospodarce. My widzieliśmy łunę z daleka, niestety zbyt daleko, aby dojść tam pieszo w ciągu kilku godzin (wg Lonely Planet to zaledwie 2 godziny marszu z drogi – niestety nie). Myślę jednak, że warto zobaczyć go w nocy, sprawiał spore wrażenie z daleka. Chyba najłatwiej byłoby dostać się tam, zatrzymując w jednej z dwóch przydrożnych restauracji w Dervaza (zbliżone wartości GPS: N 40st15′ E 58st23′), gdzie można próbować wynająć samochód terenowy z kierowcą znającym drogę. Jedyny problem jest w tym, że oficjalnie wioska Dervaza już nie istnieje (połowa drogi między Aszchabadem a Konye-Urgench). Została zrównana z ziemią i wymazana z map na rozkaz prezydenta – nie spodobała mu się kiedy ją odwiedził – kazał wyburzyć budynki, a ludzi przesiedlić.

Po kilku kilometrach marszu zatrzymaliśmy się i podziwialiśmy mleczną drogę zupełnie sami, w ciszy. W kierunku wschodnim świeciła łuna z krateru, dodając mistycyzmu całej atmosferze. Tuż po wschodzie słońca w namiocie zrobiło się na tyle gorąco, że trzeba było się zbierać. Wspinaliśmy się na wydmy (łuna krateru w dzień jest niewidoczna), podziwialiśmy pająki, jaszczurki i węża, aż w końcu południowy żar zapędził nas z powrotem do drogi, gdzie łapaliśmy autostop. Pustynia Karakum jest najcieplejszą pustynią Azji Środkowej, podobna też jest krajobrazowo do pustyń australijskich, także dzięki temu czułem się tu swojsko.

Po pobycie w Iranie miło jest napić się zimnego piwa, jak i obserwować ładne młode Turkmenki, które noszą długie suknie podkreślające ich kobiece kształty, w porównaniu do bezkształtnych, czarnych strojów Iranek. W Konye-Urgench turystów jest bardzo mało (jak zresztą w całym kraju), więc miejscowi zagadują, są pomocni i ciekawi. Zaproszono nas też w gościnę, był poczęstunek i opowieści. W końcu przekonałem się, że to prawda, iż kuchenne palniki gazowe palą się cały czas. A to dlatego, iż gaz jest bezpłatny, natomiast zapałki to produkt deficytowy – więc miejscowi nie wyłączają gazu (oprócz gazu mieszkańcy kraju mają bezpłatną elektryczność, wodę i sól). Zwiedzanie atrakcji miasta nie należą do kategorii “trzeba koniecznie zobaczyć”, ale jeśli jest czas, to warto poszwendać się po okolicy. Nejameddin Kubra Mausoleum to XII–wieczne grobowce, których przednie fasady wyglądają jakby miały wkrótce runąć. Przyjemny 10 minutowy spacer z centrum zaprowadzi cię do Kompleksu Południowego, gdzie ciekawy jest budynek Turabeg Khanym oraz krzywy 59-metrowy minaret Gutlug Timur. W obu miejscach byliśmy wieczorem i nikt od nas nie pobrał opłaty. Wróciliśmy do naszych sympatycznych gospodarzy – niestety w tym czasie jakiś sąsiad-kapuś zadzwonił na policję imigracyjną, a ta zabroniła nam spać w prywatnym domu (istnieje zakaz spania w nie licencjonowanych hotelach i domach prywatnych dla obcokrajowców na wizie turystycznej, a nie tranzytowej. Nas jednak nikt o wizę nie pytał). Rozbiliśmy więc namiot na dworcu autobusowo-minibusowym.

noclegi – nie spaliśmy w stolicy, ale poznani po drodze polscy podróżnicy (Robert i Grzegorz) wynajęli pokój w Hotelu Ashgabat, płacąc $30 za dwójkę (centrum miasta, Magtymguly 74). Hotel z zewnątrz wygląda niewiarygodnie, nawet mi na myśl nie przyszło, że stać mnie na nocleg w nim. Pozory jednak mylą, bo po przejściu przez “odwalony” hol z recepcją trafiamy na pokoje, które nie są jednak w najlepszym stanie – odpadające tapety, rozwalający się prysznic itp. Widok z balkonu na miasto jest jednak niezły. Jeśli chcesz wymienić pieniądze, naprzeciw hotelu znajduje się centrum handlowe Sowda Merkazi, gdzie znajdziesz kantor z przyzwoitym przelicznikiem walut (tylko dolary i euro). Noce spędziliśmy w namiocie za darmo – pierwszą na pustyni Karakum, a drugą noc na dworcu minibusowym w Konye-Urgench.

Transport – 629 km, 12 €. Z granicy irańskiej do Aszchabadu jest zaledwie 35 km. Niestety nie można iść przez strefę “niczyją” do punktu kontrolnego w Yablonovka, trzeba tam dojechać specjalną taksówką. To oczywiście skończyło się kłótnią z taksówkarzem, który widząc turystów, którzy muszą skorzystać z jego usługi, podniósł cenę. Wywalczyliśmy ostatecznie $20 za cztery osoby, prosto pod hotel w centrum miasta. W trakcie drogi kierowca jednak wymyślił, że cena ta obowiązuje tylko do punktu kontrolnego, z którego nadal jest jakieś 15 km drogi. Nasza uporczywość zmusiła go jednak do dotrzymania umowy i oburzony kierowca musiał kontynuować drogę.

Najtaniej wyjechać z Aszchabadu jest pociągiem. Jednak zakup biletu kolejowego na dzień przed odjazdem należy do wyczynu. Wbrew temu co podaje LP, ze “starego lotniska” (stary aeroport, dostać się tam można miejskim autobusem lub minibusem nr 1), kursują autobusy również w kierunku północnym. Ostatni odjeżdża o godzinie 18. My spóźniliśmy się, więc pojechaliśmy na Dashogus Bazaar, nazywany także Azatlykiem. Stąd odjeżdża sporo minibusów aż do późna, ruszają kiedy są pełne. Jednak jadąc do Derwezy, płacimy cenę prawie jak do Dashogus, mimo że to zaledwie połowa drogi (18 M z 20 M). Aby dojechać z Konye-Urgench do granicy z Uzbekistanem, należy wsiąść do minibusu odjeżdżającego niedaleko od bazaru.

dzień trasa transport cena w M €/ 1os czas km
20 Granica Iran – Aszchabad taxi w 4os 20$/ 4os €3.6 45′ 35
20 Aszchabad – Derveza minibus 18 M €4.5 4 h 245
21 Derveza – Dashogus autobus 15 M/ 2os €1.9 3 h 240
21 Dashogus – Konye-Urgench autobus 2 M €0.5 1.5 h 94
22 Konye-Urgench – Oktyabr (granica) minibus 1 M €0.3 20′ 15

Wizy – to bardzo zamknięty kraj, porównuje się go do Korei Północnej. Turyści wpuszczani są tylko pod opieką miejscowego przewodnika. Taka impreza do tanich nie należy – koszt ponad 100 € za dzień od osoby. Jest jednak jedna droga, aby poruszać się po kraju niezależnie – wiza tranzytowa. Ciężko ją dostać i wydaje się ją zwykle na 3 lub 5 dni (słyszałem też o 7-dniowej), poruszać się można tylko pomiędzy ustalonymi przejściami granicznymi wjazdu i wyjazdu z kraju. Niestety dokładną datę ważności wizy trzeba podać w momencie składania wniosku. Poza tym 3 dni w praktyce oznacza dużo mniej niż 72 godziny – wjeżdżamy pierwszego dnia rano, a trzeciego musimy już z kraju wyjechać zanim zamkną przejście graniczne! Tak jak w naszym przypadku – musieliśmy pędzić przez Iran, przyjechaliśmy na granicę już z 1-dniowym opóźnieniem, a ponieważ był piątek, to granica była zamknięta już o godzinie 14. W praktyce oznaczało to, iż zamiast pobytu od czwartku do poniedziałku, mieliśmy czas od soboty do poniedziałku:(

Aby otrzymać wizę tranzytową, należy oprócz standardowych dokumentów dołączyć podanie wyjaśniające powód naszej wizyty (w naszym przypadku w języku rosyjskim). W momencie składania wniosku o wizę tranzytową, należy posiadać już wizy krajów sąsiednich (tj. w naszym przypadku Iranu i Uzbekistanu). Uwaga – władze nie chętnie wydaja wizy w przypadku deklarowania wyjazdu z kraju promem w kierunku Azerbejdżanu – ze względu na nieregularność kursowania promów, istnieje groźba nielegalnego pozostania w kraju. W przypadku wizy tranzytowej nie ma obowiązku rejestracji.

Słyszeliśmy o możliwości wyrobienia wizy w Teheranie, ale jednak niektórzy podróżnicy opisywali wizytę w tej ambasadzie jako koszmar, 3 tygodnie czekania i sporo papierów (w tym nawet poparcie wizowe, czyli tzw. zaproszenie). My załatwiliśmy wizę poprzez agencję, w tym przypadku była to chyba najlepsza opcja, nie trzeba też odbierać papierów osobiście. Wiza kosztuje 55 € plus prowizja dla agencji (w naszym przypadku 100 zł od osoby). Trzeba liczyć minimum 2 tygodnie na załatwienie formalności.

Przy wjeździe do kraju czeka nas jeszcze jednak niespodzianka – opłata graniczna. Wypełnienie formularza kosztuje 10$ od osoby oraz 2$ za formularz. Można wypisać taki formularz grupowo, płacąc tym samym tylko 2$ na grupę, nawet jeśli nie jedziemy z tymi osobami dalej – chwilę później urzędnik na podstawie tego formularza będzie wypisywał wszystkim z osobna specjalną karteczkę (entry card), na której będzie wypisane wyjazdowe przejście graniczne. Nie ma opłaty wyjazdowej na przejściach lądowych. Turkmenistan ma swoje placówki w większości pozostałych krajów byłego ZSRR, a także w Austrii, Belgii, Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii i Iranie.

Uzbekistan, 27.07 do 2.08.2009, 6 dni, kurs teoretyczny 1 € = 2600 S (Som)

zwiedzanie – wjeżdżając do Uzbekistanu przywitał mnie miły urzędnik celny. Oznajmił po angielsku, iż musimy wypełnić deklarację celną, a on później przeszuka nasz plecaki i będzie problem, jeśli znajdzie coś, czego nie zadeklarujemy. No i zaczęło się: nóż, GPS, dwie karty SD do aparatu, pobyt w USA – podejrzenie o szpiegostwo. Uśmiechałem się i odpowiadałem na pytania, po godzinie puszczono nas. Chwilę później trafiamy na drugi problem – w tym kraju nie opłaca się wymieniać dolarów w banku, w kantorze, czy w hotelu – przeliczniki są niekorzystne. Na szczęście dość powszednie działa czarny rynek, zwykle w pobliżu bazaru (ewentualnie pytać taksówkarzy). Wymiana pieniędzy poza bankiem jest nielegalna, więc róbmy to dyskretnie. Uwaga – dolar miał znacznie lepszy przelicznik niż Euro (za 10 € dostalibyśmy 11 $, podczas gdy normalnie powinno być 14 $). Wymieniliśmy więc dolary po 1850 somów za sztukę, oferta za 1 € to 2100 S (za € płacili na czarnym rynku tyle samo co w banku). W rozliczeniu przyjąłem wymianę dolarową czarnorynkową i skonwertowałem to do euro przy relacji europejskiej (tj 1850 x 1.4 = 2600 Somów).

Kolejnym utrudnieniem podróży jest obowiązkowa rejestracja. Jeśli nocujemy w oficjalnym hotelu, taką rejestrację musi za nas zrobić właściciel, a my dostaniemy odpowiednią karteczkę z pieczątkami i datami. Czyli nie jest aż tak źle. My jednak chcieliśmy spać w namiocie. Wtedy jedną z opcji jest znalezienie biura imigracji (OVIR) lub posterunku policji i zarejestrowanie się u nich. W tym kraju jednak policja to obiekt najlepiej omijany z daleka. Trzeba również uważać, jeśli śpimy w prywatnym domu – nie powinniśmy przecież podać adresu swojego gospodarza (z reguły nie zdającego sobie sprawy z absurdu nielegalności jego gościnności), bo moglibyśmy mu przysporzyć zbędnych problemów. Zdecydowaliśmy się więc na wariant drugi – śpimy w namiocie lub w gościnie, a podczas nocowania w hostelu prosimy właściciela o dopisanie nam na karteczce dodatkowych dni wstecz – działało to bez problemu. Mimo wszystko nie mieliśmy pokrytych na papierze wszystkich nocy spędzonych w Uzbekistanie, jednak potwierdziły się dobre zasłyszane wieści – na granicy nikt nie spytał nas o rejestrację (za to często sprawdzają paszport i rejestrację w taszkienckim metrze).

Cudowna rzeka Amu-Dari przez stulecia spokojnie torowała sobie drogę do ujścia w Morzu Aralskim. Aż tu nagle wielcy uczeni Związku Radzieckiego postanowili rzekę żywcem pokroić. Zdawali sobie sprawę z konsekwencji ekologicznej, ale dla Moskwy ważne były tylko zyski, bo bawełna w latach sześćdziesiątych była niezłym biznesem. Wykopano więc tysiące kilometrów kanałów irygacyjnych, którymi spływała krew Amu-Dari. Rzeka umierała, aż w końcu brakło w niej wody. To samo stało się z rzeką Syr-Dari zasilającą Morze Aralskie od strony Kazachstanu.

Pojechaliśmy do wioski rybackiej Moynaq, leżącej w latach sześćdziesiątych nad błękitnymi wodami tego czwartego pod względem wielkości jeziora na świecie. Teraz widok jest żałosny – pod klifami na piasku leżą zardzewiałe wraki kutrów rybackich. Dobry punkt widokowy znajduje się niedaleko hostelu Oybek, tuż przy wysokim betonowym pomniku wojny (war memorial). Jest to wschodnia część miasteczka, dlatego szczególnie polecam zjawić się tam o zachodzie słońca. Można zejść z klifu betonowymi schodami do samych wraków, powłóczyć się między nimi, wejść do środka, porobić zdjęcia. Jest tu zgrupowanych 8 kutrów, a kilkaset metrów na południe znajdują się dwa następne, dużo większe. Rozbiliśmy namiot niedaleko kutrów, na piaszczystym dnie jeziora. Możemy również wrócić do miasteczka (700 metrów), przejść przez główną jezdnię w pobliże starej, zdezelowanej, opuszczonej fabryki konserw rybnych. To również milczący świadek tego tragicznego wydarzenia. Kontynuując oddalanie się od głównej drogi (jedynej w miasteczku) w kierunku wschodnim, dojdziemy na drugi brzeg byłego Morza Aralskiego, jako że Moynaq to wąski półwysep. Tam również możemy znaleźć więcej wraków, ale są one już tak rozwalone (lub rozkradzione na złom), że nie zostało wiele do oglądania. Wracając główną drogą w kierunku południowym, po około 30 minutach spacerku dojdziemy do miejskiego muzeum (po drugiej stronie ulicy pomnika kutra rybackiego). Muzeum bez rewelacji (płatne co łaska), ale jest kilkanaście zdjęć, które robią wrażenie i oddają atmosferę “transformacji” dobrobytu w porażkę.

Obecnie najbliższa linia brzegowa cofniętego Morza Aralskiego jest 150 km stąd. W hotelu możemy popytać o kierowcę z jeepem, poznani podróżnicy zapłacili 150 € za samochód, za całodzienną wycieczkę nad wody jeziora (możliwość kąpieli, ale spore zasolenie tej części jeziora uniemożliwia normalne pływanie). A do Moynaq nikt więcej już nie przyjeżdża na plażowe wakacje, tysiące ludzi straciło pracę. Miasteczko wygląda zaniedbanie, zrujnowane, a ludzie opowiadając o tragedii, niespełnionych obietnicach i straconych nadziejach, nie mają w sobie optymizmu. Ekologiczna katastrofa, która zmieniła mikroklimat, nie tylko pozbawiła ich pracy, ale również związane z tym burze piaszczysto-solno-pyłowe przyczyniły się do poważnych problemów zdrowotnych. Dla tych, którzy pozostali (większość opuściła miasteczko), życie toczy się dalej, na pustynnym skrawku zapomnianej przez Rząd ziemi. Ciekawostka – Uzbekistan, jako jeden z dwóch krajów na świecie (wraz z Liechtensteinem), jest tzw. „podwójnie zamknięty do morskiego dostępu” – tzn. wszystkie graniczące z nim kraje również nie mają dostępu do morza.

W Khiva stołowaliśmy się w lokalnej mordowni, gdzie przysiedliśmy się do dwójki miejscowych obalających właśnie flaszkę wódki. 5 minut rozmowy i zostajemy zaproszeni przez Raszida do jego domu. Mieliśmy okazję przekonać się o fantastycznej uzbeckiej gościnności, przez 2 dni czuliśmy się jak u siebie. Poza obfitym poczęstunkiem trzeba było z gospodarzem wódkę pić. I to nie z kieliszków, tylko z półmisków, z obowiązkowym przemówieniem w formie toastu. Ewelina lepiej mówi po rosyjsku, ale ja też już sporo rozumiem, także konwersacje toczyły się do późna. A sama Khiva to jedno z najlepiej zachowanych średniowiecznych miast, z krętymi glinianymi uliczkami, zdobionymi drzwiami, medresami, pięknymi meczetami i wysokimi minaretami. Znajduje się tu sporo muzeów. Stare miasto (Ichon-Qala) otoczone jest murem obronnym, na którym znajdują się groby (w przeszłości miały one na celu powstrzymanie najeźdźcy – uszanowanie miejsc świętych).

Cokolwiek powiedzą przy bramie – nie trzeba zakupić żadnego biletu jeśli nie chcesz wchodzić do muzeów, ale masz prawo spacerować na terenie starego miasta bezpłatnie. Można kupić jeden bilet ważny przez dwa dni na większość atrakcji (cena 11,000 S lub studencki za 9,000 S; 4/3 €, za aparat płaci się dodatkowo, obiekty zwykle otwarte są do godziny 18). Niestety za najciekawsze atrakcje i tak trzeba płacić dodatkowo, co uważam za zdzierstwo, a w dodatku nie dostaje się biletu (więc pieniądze nie idą do miejskiej kasy tylko do kieszeni babuszek, które więc niechętnie zgadzają się na zniżkę studencką). Kupiliśmy więc tylko jeden bilet ogólny i wchodziliśmy do obiektów na zmianę, a w paru miejscach i tak robiliśmy zdjęcia nie zaczepieni przez nikogo o zezwolenie. Jednak bez przewodnika tłumaczącego co oglądamy, te muzea mnie nie zachwyciły. Z biletu ogólnego najbardziej podobało mi się w Meczecie Juma, gdzie można zobaczyć salę z 218 drewnianymi kolumnami. Z atrakcji płatnych dodatkowo najbardziej polecam rano wejść krętymi schodami na 57-metrowy minaret Islom-Hoja (2,000 S, student 1,500 S) oraz o zachodzie słońca na wieżę Oq Shihbobo Bastion (2,000 S, student 1,000 S) w kompleksie fortecy Kuhna Ark (aby wejść na wieżę z fantastycznym widokiem na mury obronne, trzeba najpierw wejść do w/w fortecy – można to zrobić tylko i wyłącznie z biletem ogólnym. Pani nie chciała mnie puścić w inny sposób – nawet gdy oferowałem zapłatę). Całkiem przyjemnie było również w mauzoleum Pahlavon Mahmud (2,000 S, student 1,000 S). Jeśli chcesz wejść bezpłatnie na mury obronne, możesz to zrobić wspinając się na nie przy północnej bramie.

Główna ulica Pahlavon Mahmud jest już odrestaurowana, włącznie z niepowtarzalnym placem tuż przy wschodniej bramie (były targ niewolników), ale odchodzące w bok małe uliczki wciąż pełne są normalnego, prostego życia jej mieszkańców. Mnie miasto urzekło przede wszystkim dzienną gwarną atmosferą, jak i wieczornym spokojem oświetlonych glinianych budynków. Co prawda większość meczetów pełni obecnie rolę muzeów, a w tych funkcjonujących religijnie istnieje zakaz nawoływania do modlitwy (tak jak w całym Uzbekistanie), to spacerując krętymi uliczkami Khivy, ma się poczucie, jakby czas stanął w miejscu. W środku upalnego dnia polecam tanią restauracyjkę Rustamboy Chaikhana, LP, 100 m od spektakularnej zachodniej bramy.

Buchara leżała w samym centrum jedwabnego szlaku, na skrzyżowaniu dróg z Chin, Bizancjum, Persji i Indii. Mimo niszczycielskiej działalności Stalina, wciąż stoi tu kilkanaście wiekowych meczetów, medres, bazarów czy karawanseraj. Minusem jednak jest ich nadmierna komercjalizacja i w większości z nich sprzedaje się turystyczne pamiątki. Jak do tej pory było to też jedyne miejsce na naszej trasie, gdzie dzieci krzyczały za nami o słodycze (po francusku). Wiele tutejszych nazw jest w tadżyckim języku – Tadżykistan nadal twierdzi, iż Buchara i Samarkanda jest ich – dziwny komunistyczny podział granic sprawił jednak, że obecnie jest to terytorium Uzbekistanu. Trzeba uważać również na kafejki internetowe – są w miarę tanie, bo tylko 1,000 S za godzinę (w Khiva 2-3,000 S), ale trik polega na tym, że tylko 10 MB “download” jest za darmo. Potem płaci się dodatkowo 50 S za każdy ściągnięty MB, czyli wystarczy, że poserfujesz na necie tam, gdzie jest dużo zdjęć, reklam, itp. (nie trzeba nic otwierać, licznik kilobajtów „bije” przy zwykłym czytaniu), a na koniec czeka na ciebie przykra niespodzianka. W całej Azji Środkowej spotkałem się z takim naciąganiem tylko w Uzbekistanie (Buchara i Samarkanda) oraz w Kirgizji.

Najbardziej imponującym budynkiem Buchary jest fort Ark, ale czytając relacje o nim, postanowiliśmy nie wchodzić do wewnątrz – podobno nie warto. Podziwialiśmy również medresę Mir-i-Arab (jednak wejście turystom na tą uczelnię jest zabronione). Naprzeciwko stoi ciekawy Kalon meczet i minaret, a po przejściu ulicy na północ od placu jest lokalny bazar, m.in. z wielkimi dywanami. Warto jeszcze zobaczyć z zewnątrz (bo w środku zwykle są stoiska z pamiątkami) Abdul Aziz i Ulugbek Medresa, meczet Maghoki Attar, jak i znajdujący się nieco dalej, ale za to uroczy malutki Char Minar. Panoramę miasta o zachodzie słońca możemy zobaczyć z wieży ciśnień, stojącej pomiędzy Arkiem a meczetem Bolo-Hauz. Widok jednak nie jest imponujący. Dziadek na dole kasuje za wejście, biletu nie dostaniesz, więc targuj się – hasło “student” i “Polska” powinny swoje zrobić. Życie nocne praktycznie zamiera wokół tych atrakcji, ale za to dosyć gwarne towarzystwo koncentruje się na na placu Lyabi-Hauz – przyjdź głodny, bo pełno tu restauracyjek z stolikami na zewnątrz.

Najwyższy szczyt sztuki architektonicznej wraz ze zdobieniami w detalach można podziwiać w Samarkandzie założonej w XIV wieku przez Timura. Ryszard Kapuściński napisał, że nie ma takiego zwierzęcia, które byłoby w stanie stworzyć coś tak pięknego, a jednocześnie być tak straszną bestią, jaką był Timur. Tylko człowiek zdolny jest do tworzenia arcydzieł będąc równocześnie okropnym tyranem i mordercą. Nie trzeba być znawcą sztuki, aby Samarkandzkie mauzolea, meczety i medresy wprawiły nas w zachwyt.

Obiekty historyczne Samarkandy, w przeciwieństwie do Khivy i Buchary, są od siebie oddalone. Aby dojść z jednej atrakcji do następnej, trzeba przejść przez część relatywnie nowoczesnego miasta. Nam najbardziej podobał się Registan oraz Shah-i-Zinda. Registan to ustawione symetrycznie z trzech stron fasady medres, niezwykle dobrze zachowane. Najstarsza Ulugbek jest z XV wieku, dwie pozostałe z XVII w. Spacerować wewnątrz medres można by długo, bo jest co podziwiać – błękitne kafelki i wzorki na nich, aż biją po oczach. Szczegółowo wykończone gzymsy, fasady, portale, kopuły itp. wprawiają w osłupienie. Warto również zwrócić uwagę na różne nachylenie ścian, murów i minaretów – czasami możemy zobaczyć jak przechylają się one w różnych kierunkach. Prawdopodobnie jeden z policjantów-strażników zaoferuje wejście na minaret – cena będzie zależała od narodowości i ogólnego wrażenia twojej zamożności – nam powiedziano 5 $ od osoby jako cenę wejściową, ale Amerykanowi z lustrzanką na szyi negocjacje zaczęły się od 20 $. Wewnątrz również zobaczyć możemy jak wyglądały studenckie dormitoria. Wejście do Registanu jest drogie jak na Uzbekistan, 7,200 S od osoby (prawie 3 €) i nie ma zniżek studenckich. My w końcu dostaliśmy jeden bilet na dwóch.

Kolejną budowlą która szczególnie nas urzekła to mauzoleum Shah-i-Zinda (Grób Żyjącego Króla). Otwarte do późna w nocy (inne atrakcje w mieście zamykane są zwykle około 18), zawiera jedną alejkę, wzdłuż której ustawiony jest szereg misternie ozdobionych grobowców. Pod koniec alei znajduje się grobowiec (prawdopodobnie) Qusam ibn-Abbasa – kuzyna Proroka Mahometa. Wejść do obiektów możemy przez główną bramę, cena oficjalna 3,000 S, ale można się potargować lub wejść za darmo od północnej strony przez cmentarz. W Samarkandzie zrobił też na nas wrażenie oglądany z zewnątrz ogromny meczet Bibi-Khanym (wejście 4,200 S). Natomiast mauzoleum Guri Amir (tam pochowany jest tyran Timur) oraz grób proroka Daniela nie zasłużyły na specjalne notowania – być może wskutek niewystarczającej wiedzy na ich temat, jak i prowadzonych głośnych prac remontowych. Z trójki wspomnianych miast jedwabnego szlaku, najbardziej podobało nam się w Khiva, a później w Samarkandzie.

noclegi – w cenie noclegu wliczone jest proste, ale nawet dobre śniadanie. Ustalając cenę upewnij się w jakiej walucie płacisz (dolary chętnie przyjmowane) oraz wg którego przelicznika. Pod koniec pobytu odbierz karteczkę z rejestracją.

W Moynaq znaleźć możemy Hotel Oybek (5 € od osoby, wliczone śniadanie), ale warunki są tam kiepskie. Wokół jest jednak sporo przestrzeni, więc rozbicie namiotu stanowi dobrą alternatywę. W Khiva znacznie taniej jest spać poza murami starego miasta, np. W guesthose kilka minut pieszo na północny-zachód od bramy zachodniej. Wewnątrz miasta, w polecanym przez LP Mirzoboshi B&B, ceny już znacznie poszły w górę. Spytałem się z ciekawości o cenę noclegu – zaczęło się od 30$ za dwójkę. W Bucharze spaliśmy w samym centrum – Saffron B&B, (ul. Saffron 4), bardzo miły młody właściciel – pokój 2-os za 7 $/os (5 €) wraz z dobrym śniadaniem. W Samarkandzie Bahodir B&B (LP, ul. Mulokandov 132) ma idealną lokalizację i fantastyczną atmosferę, z miłą obsługą. Nie jest perfekcyjnie czysty, ale znajduje się parę minut marszu od Registanu oraz od postoju minibusów do granicy Tadżyckiej. Dormitorium za 6 $/ os (€4.3), a pokój 2-osobowy można było wytargować na 15 $ (11 €). W cenie było śniadanie. Pozostałe 4 noce spędziliśmy na dziko w namiocie lub w gościnie.

Transport – 1387 km, 15 €. Podczas tej podróży tylko w Uzbekistanie i Tadżykistanie widziałem, że łapówki płaci się za nic. Milicjant po prostu sobie stoi przy drodze oparty o samochód i zatrzymuje pojazdy pomarańczową pałeczką. Kierowca musi podejść do leniwego oficera i podać mu rękę lub prawo jazdy (w zależności od regionu), oczywiście podczas tej czynności ukryte wewnątrz banknoty zmieniają właściciela. Bardzo mnie to denerwowało – dlaczego oni płacą jeśli w niczym nie zawinili? „Tak już jest i koniec” – to najczęstsza odpowiedź kierowcy. No cóż, jak mają takie podejście to jeszcze przez wiele lat będą płacić, za nic. A pasażerowie twierdzą, że to nie ich interes. Czyżby? Przecież później kierowcy kalkulują te łapówki w koszt podróży, przez co koszt przejazdu jest wyższy. Transport w mieście kosztował zwykle od 200 do 300 S za przejazd (0.1 €), w tym nawet taksówki zbiorowe w Moynaq.

dzień trasa transport cena w S €/ 1os czas km
22 granica – Khojayli taxi zbiorowa 1 $/ os €0.7 20′ 15
22 Khojayli – Qonghirat autobus 2000 S €0.8 2 h 106
22 Qonghirat – Moynaq autobus 2000 S €0.8 1.5 h 83
23 Moynaq – Qonghirat minibus 3000 S €1.2 1 h 83
23 Qonghirat – Nukus autobus 2000 S €0.8 2 h 134
23 Nukus – Beruniy – Urganch 2x minibus 5000 S €1.9 1.5 h + 30′ 140 + 25
23 Urganch – Khiva taxi 4500 S/ 3os €0.6 30′ 28
25 Khiva – Buchara autobus 10,000 S €3.8 7 h 470
27 Buchara – Samarkanda autobus 6000 S €2.3 4.5 h 268
28 Samarkanda – granica minibus 3000 S €1.2 50 ‘ 35

Wizy – w Warszawie znajduje się ambasada Uzbekistanu, ale spotkałem się ze skrajnymi opiniami co do warunków wydawania wizy, jak i uprzejmości jej pracowników. W większości opinii mówiono jednak o rozmowie z konsulem, na którą trzeba przyjechać osobiście. Mieszkamy daleko od Warszawy, więc prowizja dla agencji wyniosła nas mniej, niż potencjalne ceny biletów.

Załatwiliśmy więc wizę poprzez agencję, w naszym przypadku była to chyba najlepsza opcja. Wiza kosztuje majątek (moja najdroższa w życiu) – 70$ (1-krotnego wjazdu, każde kolejne 10$ ekstra), plus poparcie wizowe (zaproszenie, LOI) za 300 zł oraz podatek lub prowizja dla agencji (w naszym przypadku 61 zł od osoby). Na zaproszenie czeka się około tygodnia (ale nie blokuje to paszportu), a samo wizowanie przebiega sprawnie i zwykle nie zajmuje więcej niż 3 dni. Niestety datę ważności wizy trzeba podać w momencie składania wniosku.

Jeśli jednak chcesz załatwiać formalności samemu, najpierw musisz załatwić zaproszenie (LOI – letter of invitation). Możesz sobie znaleźć pomocne firmy turystyczne przez internet, mogą być nawet tańsze Uzbeckie firmy (np. 50$ za zaproszenie), ale dochodzi ci problem transferu pieniędzy i zaufania firmie znajdującej się tysiące kilometrów od ciebie. Jeśli nie planujesz spędzić zbyt wiele czasu w Uzbekistanie, dużo tańszą alternatywą może być ubieganie się o wizę tranzytową (wtedy potrzebne będą najpierw wizy krajów ościennych). Uzbekistan ma swoje placówki w większości pozostałych krajów byłego ZSRR, a także we Francji, Niemczech i Wielkiej Brytanii.

Tadżykistan, 2-krotny wjazd pomiędzy 2.08 a 15.08.2009, łącznie 12 dni pobytu, kurs bankowy 1 € = 6.2 TS (Tadżyk Somani)

zwiedzanie – Tadżykistan opisałbym jednym słowem – góry. Przepiękne widoki, kręte wąskie dróżki, rześkie powietrze, spokój, sympatyczni ludzie. Ja planowałem głównie wizytę w Pamirze, ale malowniczy okazał się także przejazd przez pasmo gór Fan, jak i w pobliżu afgańskiego Hindukuszu. Problemy z transportem i szalejący nad przepaściami kierowcy to jedyne negatywne wrażenia, ale nawet z takim doświadczeniem Tadżykistan został hitem naszej wyprawy. Zaczęliśmy od przejazdu przez góry Fan. Od razu musiałem zweryfikować na nowo tempo naszej podróży – tymi drogami szybko nie pojedziemy. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – widoki czerwonych pasm górskich były zaskakująco ciekawe, a częste postoje przegrzanych maszyn pozwoliły na krótkie spacery. Od razu żałowaliśmy, że nasze wizy są tylko 2-tygodniowe, to nie pozwoliło nam na skok w bok.

Samo Duszanbe nas nie zachwyciło, ale też tego się spodziewaliśmy – ekskluzywne śródmieście zbudowane dzięki zyskom z heroiny i opium, a wszystko poza centrum nadaje się do remontu. Tadżykistan jest głównym korytarzem przemytu narkotyków z Afganistanu na “zachód”, mówi się, że policja, wojsko i politycy maczają w tym swoje ręce. Jednak w Duszanbe była relaksująca małomiejska atmosfera, czuliśmy się bezpiecznie i spaliśmy w namiocie w jednym z podmiejskich parków. Dobrze też, że nie ma tutaj obowiązku rejestracji – nie trzeba biegać po urzędach. Następnego dnia jechaliśmy na południe – naszym celem był Afganistan. Jednak wróciliśmy do Tadżykistanu znacznie szybciej, niż przypuszczaliśmy, bo już dnia następnego (śpiąc już po stronie afgańskiej w miasteczku Sher Khan Bandar słyszeliśmy strzelanie Talibów).

Postanowiliśmy chociaż przejechać jak najdłużej wzdłuż granicy tych obu państw (udało się ponad 600km), przez rzekę Pyanj spoglądaliśmy na afgańskie wioski, których nie było nam dane odwiedzić podczas tej podroży. Trzeba pamiętać jednak, że spora część tych przygranicznych terenów jest wciąż zaminowana, także lepiej nie spaceruj w okolicy rzeki. W pamięci utkwiła nam szczególnie droga pomiędzy Kolabem i Khorogiem, gdzie wąska, kręta kamienista trasa slalomowała pomiędzy osypującą się pionową skałą, a przepaścią wprost do górskiej rwącej rzeki. Gdyby chociaż kierowca jechał ostrożnie – ale gdzie tam, mając kilkudziesięciu-tonową ciężarówkę szalał na oślep, ledwo wyrabiając się na zakrętach głębokiego kanionu. Na szerszych poboczach wyprzedzał nawet osobówki, a my ze strachu chcieliśmy aż wysiąść. Na szczęście część kierowców złapanych na stopa okazało się troszkę bardziej rozważnych, dzięki czemu mogliśmy skupić się na widokach. A te w Tadżykistanie raczej nie zawiodą nikogo.

Khorog to małe miasteczko, ale w porównaniu do Murgab to miasto. My jednak szybko stąd wyjechaliśmy w kierunku Doliny Wakhan, gdzie rzeka oddziela od siebie nie tylko państwa, ale także górskie pasma. Koncentrowaliśmy się głównie na południowej stronie, gdzie królowały wielkie, siedmiotysięczne szczyty afgańskiego Hindukuszu. Ishkashim to pierwsza większa wioska na południe od Khorogu (stolicy regionu). Tutaj znajduje się przejście graniczne z Afganistanem, a turyści wpuszczani są raz w tygodniu (nawet bez wizy) do strefy granicznej pomiędzy tymi państwami (most i wysepki na rzece), gdzie odbywa się sobotni targ. Język Tadżycki jest spokrewniony z Farsi (a nie jak sąsiednie republiki byłego ZSRR, z językiem tureckim), także Afgańczycy, Tadżykowie i Irańczycy mogą się porozumieć. Podziwiając krajobrazy zażywaliśmy kąpieli w gorących źródłach, odwiedzaliśmy kolejne wioski, robiliśmy piesze wycieczki w góry. Z wielu miejsc, gdzie można zażyć gorących kąpieli, nam najbardziej podobało się w Yamchun (Bibi Fatima). To wymaga zjechania 8 km wgłąb lądu i wspięcia się ponad 500 metrów przewyższenia, ale przyjemność jest tego warta. Wstęp oficjalnie dla obcokrajowców kosztuje 10 TS od osoby, ale nam udało się wejść we dwójkę (jak zwykle język rosyjski, polska narodowość i legitymacja studencka pomaga). Po wyjściu z kąpieli (co 15 minut na zmianę wchodzą kobiety i mężczyźni), czyści i zrelaksowani rozbiliśmy nieopodal namiot (cudownie oświetlony Hindukusz o zachodzie słońca), gdzie spędziliśmy spokojną noc. Następnego dnia podczas zejścia do drogi głównej (8km drogą samochodową lub 4 km pieszą ścieżką) oglądnęliśmy XII-wieczny fort Yamchun, który był w porządku, ale nic nadzwyczajnego. Od wioski Yamchun pomału następował coraz trudniejszy sposób znajdowania transportu na wschód – mały ruch, a przejeżdżające co jakiś czas jeepy zwykle były przeładowane. Musimy również przyznać, iż dolina nas trochę rozczarowała – prawdopodobnie z powodu swoich rozmiarów – jest duża, a w związku z tym szeroka. To powoduje brak poczucia jej wielkości, góry są zbyt daleko.

Ostatecznie dotarliśmy do Langar (2860m, kursuje tu nawet autobusik z Ishkashim po sobotnim targu). Miejsce słynie z skalnych petroglifów, ale nas one nie interesowały. My przyjechaliśmy tutaj dla widoków, wspiąłem się więc na pobliskie zbocza, skąd widok był nieziemski (z góry (3800m) można zobaczyć nawet pakistańskie 7-tysięczne szczyty Hindukuszu). Co prawda jeśli chodzi o zdjęcia, to lepiej wybrać się na wycieczkę o wschodzie, wtedy górki są lepiej oświetlone. Znaleźć pojazd w kierunku Alichur zawsze będzie trudno (brak nawet zbiorowego transportu), ale popołudniu lub wieczorem to już szanse są naprawdę niskie. Pierwszą ceną właścicieli samochodów za transport do Alichur było 150$, hmm, drogo. My ostatecznie poprosiliśmy turystów, których wcześniej spotkaliśmy przy źródłach, a później podwieźli nas kawałek na stopa – za opłatą dla rosyjskiego kierowcy i miejscowej przewodniczki dowieźli nas do głównej drogi Pamir Highway. Droga z Langar jest malownicza, ciekawa. Po prawej stronie znowu jedziemy wzdłuż granicy afgańskiej, parę razy udało nam się wypatrzeć dwugarbne wielbłądy, będące tam głównym środkiem transportu (drogi ani samochodu nie widzieliśmy po stronie afgańskiej). Tuż przed skrzyżowaniem z Pamir Hwy (przy pięknych jeziorkach Tuz-Kul i Sassyk-Kul) wyszliśmy z ich minibusu, a ja wykładając plecak spoglądałem już na pustą drogę na wschód. Tutaj nagle zza zakrętu wyskoczyła chińska ciężarówka – byłem zbyt daleko głównej drogi, wciąż na drodze dojazdowej, ale intensywnie patrzyłem się na przyciemnianą szybę kierowcy – tak oto po raz pierwszy w życiu złapałem autostop oczami! I okazało się to bardzo trafne, jako że ruch na tej drodze jest bardzo kiepski. Kaszgarski kierowca poinformował nas, że zapłacimy ile chcemy. W Tadżykistanie za stopa się płaci, a czekasz i tak wystarczająco długo – można jechać za darmo, tylko trzeba mieć na to wystarczająco czasu. Mimo, iż nazwa Pamir Highway brzmi niezwykle dumnie, w rzeczywistości jest to bardzo poniszczona, wyboista, stara i wąska asfaltowa droga (z tym asfaltem to też nie zawsze). Nie prowadzi jednak wzdłuż rzeki, tylko idzie środkiem doliny, czasami wspinając się na przełęcz (z najwyższą Ak-Baital, 4655m). Nie ma tam już takich przepaści, jak to miało miejsce podczas dojazdu do Khorog. Pamir Hwy ma blisko 500 kilometrów długości – od Khorog (2100m) do Karakol (3900m), chociaż oficjalnie droga ciągnie się jeszcze do Osh w Kirgizji (ale różni się ona zarówno krajobrazowo, jak i technicznie). Ze względów strategicznych wojsko przez ponad sto lat nie dopuszczało tam ruchu turystycznego – zmiany nastąpiły dopiero w ostatnich kilkunastu latach. Niestety potrzeba na ten teren specjalnego pozwolenia tzw. GBAO permit – jest to co prawda wymóg czysto biurokratyczny, ale wraz z wizą potrzebujesz tego pozwolenia (szczegóły „wizy”). Spotkaliśmy jednak Polaków bez owej pieczątki i nie było tak źle – płacili po parę Euro łapówki na każdej kontroli policyjnej.

Kraj ten należy do jednego z najbardziej biednych w regionie – góry są piękne, ale nie dochodowe (przynajmniej nie tak jak Himalaje). Podaje się, że prawie każda rodzina tadżycka ma kogoś pracującego zagranicą (głównie w Rosji), w końcu wartość przysyłanych pieniędzy do kraju jest równo warta budżetowi kraju, tj. około 200 milionów dolarów rocznie (swoją drogą w USA to suma wydawana na film). Tadżykistan to również jedyny kraj byłego Związku Radzieckiego, gdzie po rozpadzie Imperium była wojna domowa na tle etnicznym. Mimo to Tadżykowie i Pamirowie są bardzo mili i przyjaźni. Łatwo nawiązuje się znajomości, ale największym minusem pogawędek z miejscowymi stanowił fakt, że jedno z ich pierwszych pytań było o nasze zarobki w Polsce. Od razu podają, że u nich nauczyciel zarabia tylko 40 $ miesięcznie (nie widzą, że za rzeką w Afganistanie, jest jeszcze biednej – ludzie zwykle porównują się do bogatszych i narzekają, zamiast do biedniejszych i przestać lamentować). Poza tym podczas podroży po Azji Środkowej nie spotkaliśmy człowieka, który nie wspominałby z nostalgią czasów Związku Radzieckiego, jako okresu ogólnego dobrobytu.

W Murgab House znajduje się informacja turystyczna META (jest nawet internet, ale nie działa przy silnym wietrze – połączenie bezpośrednie z satelity). Okrągły różowy budynek znajduje się na końcu wioski po prawej stronie przy drodze na północ, tutaj też rozbiliśmy sobie bezpłatnie namiot. Mieliśmy też nadzieję kupić mapy topograficzne regionu jak i uzyskać niezbędne informacje co do miejsca i czasu trekingu. Map w sprzedaży nie było, ale pozwolono mi sfotografować topograficzną mapę ścienną – byłem z niej w stanie odczytać współrzędne geograficzne i wprowadzić dane do GPS. Niestety obsługa potrafi ci tylko przedstawić standardowy plan w dwa pobliskie miejsca, zakładający więcej jazdy samochodem, niż spacerów. Dodatkowo wystraszyła nas informacja, że idąc na treking należy zapłacić opłatę wstępu, nie pamiętam kwoty, ale było to kilkadziesiąt dolarów! Nie wypytywałem o szczegóły, a mnie nikt o nic nie pytał. Może pobierają ją tylko wtedy, kiedy bierze się od nich wycieczkę? Ewentualnie istnieje możliwość wynajęcia roweru, ale wciąż musisz jakoś dostać się w góry – więc oferują ci samochód z kierowcą. Cena wynajmu obecnie kształtuje się 0.55 $ za kilometr, przy czym trzeba liczyć drogę powrotną kierowcy. Ja na mapie wymyśliłem sobie treking dookoła jeziora Karakol. Niestety nie potrafili mi wiele na ten temat powiedzieć, a nawet mogli zaszkodzić – spytałem o orientacyjny czas przemarszu zasugerowaną drogą – odpowiedzieli, że to jakieś 2 dni. O wodzie również nic nie wiedzieli. Dobrze, że im nie uwierzyłem, bo w rzeczywistości było to blisko 5 dni! Mimo to pozostał problem dostania się do wioski Jingajir – tutaj oferowali 130 $ za samochód (120 km w jedną stronę, x2 za powrót, x 0.55 $ za kilometr). Murgab wygląda potężnie na mapie, ale w rzeczywistości to po prostu największa wioska regionu, ma zaledwie 6500 mieszkańców. Mimo, iż jest to Tadżykistan, połowa ludności miasteczka to Kirgizi, a okoliczne wioski są już zupełnie przez nich zdominowane. Nawet oficjalny czas jest ten sam co w Kirgizji, a nie ten, którego używa się w Duszanbe (1 godzina różnicy). Jeśli planujesz treking, to sugeruję przywieźć do Murgab zapasy jedzenia. Zaopatrzenie tutaj jest kiepskie – puszek mięsnych i rybnych nie ma prawie w ogóle, słodycze jeszcze się znajdą, ale batonik często wygląda, jakby przeleżał tam kilka lat. Z wymianą gotówki nie będzie problemu, ale znalezienie bankomatu to już inna historia.

Treking. Poznany niemiecki turysta posiadał ciężarówkę, wewnątrz której woził swój doskonale wyposażony dom. Gunter podróżował bez wytyczonych celów i ograniczeń czasowych, bez problemu zgodził się zabrać nas do miejsca startu naszego trekingu. Jednak bez mapy topograficznej ciężko byłoby znaleźć prowadzącą tam drogę, gdyż ślady kół są wszędzie, ty musisz wiedzieć którymi podążać. Najgorszy odcinek jest na 5 km przed wioską Jingair – wzdłuż rozległej rzeki wypływającej z jeziora. Były tam tylko samochodowe ślady (a raczej głębokie koleiny) we wszystkich kierunkach – wcześniej lub później droga jest już lepsza – sugeruję jednak ten odcinek przejechać wcześnie rano, kiedy to zamiast błota będzie lód. Mimo, iż ciężarówka z napędem na cztery koła spisywała się dobrze, to parę razy osiadła na podmokłym terenie, groził nam przymusowy kemping. Adrenalinka, pot na czole, wycie silnika, przechył samochodu, przejazd przez rzekę, głębokie koleiny itp. Przez 2 godziny pokonywaliśmy ostatnie 20 km od głównej drogi, w końcu dotarliśmy cali do wioski. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że jest ona nie zamieszkana. Skorzystaliśmy więc z noclegu w opuszczonym domu. Wioska Jingair jest pięknie położona – schowana w dolinie, blisko turkusowego jeziora. Gdyby nie problemy czasowe z wizą, to jeden cały dzień przeznaczyłbym na wspinaczkę na pobliską górę Urtabuz (5047m), z której powinien roztaczać się niezły widok na jezioro (szczyt jest na południowym krańcu jeziora Karakol). Z samego rana pożegnaliśmy naszego kierowcę, który ruszał z powrotem dopóki podłoże skostniałe było od mrozu, a my z całym naszym 50 kg dobytkiem ruszyliśmy na treking. Wiedzieliśmy, że to około 100 km marszu, a nasza wiza miała jeszcze tylko 5 dni ważności. Gdyby coś nie tak było z orientacją lub rzeka okazałaby się zbyt duża do przekroczenia, moglibyśmy być w tarapatach. Również fakt, iż wioska była niezamieszkana, dał nam do myślenia, iż odtąd możemy już liczyć tylko na siebie, spodziewaliśmy się zupełnego bezludzia.

Przyjemnie maszeruje się dolinami Pamiru – wielkie, długie, głębokie, łatwe w nawigacji, bez stromych podejść. Największą przeszkodą okazało się przekraczanie silnych górskich potoków jak i sama wysokość, gdyż przez 5 dni byliśmy powyżej 4 tysięcy metrów, gdzie organizm nie pracuje już tak wydajnie, jak na nizinach. Plan zakładał wyruszenie z wioski Jingajir w górę rzeki Muzkol, aż do przełęczy Kotali Qarachim. Stąd zejście w kierunku Piku Lenina, do rzeki Qarajilgha, wraz z którą powinniśmy wrócić do głównej drogi w okolice wioski Marqansu, ostatniej osady przed granicą z Kirgizją.

Dzień 1 – 7h marszu, 26 km. Z Jingair (3940m, nad samym jeziorem Karakol) szliśmy na północny- zachód wyraźną samochodową dróżką. Już po godzinie szybkiego marszu trzeba było przekroczyć rzekę (droga zaprowadzi cię do prawdopodobnie najpłytszego miejsca). Problem to zimno i nurt. Butów trekingowych szkoda moczyć, więc przekraczaliśmy w sandałach – stopy stawały się gąbczaste z mrozu. Nurt jest w miarę silny mimo lata, myślę że wiosną jak topią się śniegi, to może to być znacznie większy problem. Najlepiej iść naprzeciw prądowi rzeki, ewentualnie trochę pod kątem – tylko nie idź w tym samym kierunku co rzeka, tak łatwo możesz stracić równowagę. Dobrze będzie, jeśli plecak będzie luzem, tzn. bez zapięcia pasa biodrowego – jeśli się wywrócisz, łatwiej go zrzucić – inaczej cię przytopi. Jeśli przejście jest zbyt trudne, spróbuj rano, wtedy zwykle poziom wody jest niższy, gdyż dopiero od grzejącego słońca i związanego z tym wzrostem temperatury, topi się więcej lodowca i śniegu. Bardzo się zdziwiliśmy, kiedy to po 4 godzinach w miarę rześkiego marszu (17 km), pod sam koniec doliny dotarliśmy do osady (osada nr 1, Gar – 4120m). Były tam jurty, zagroda, kładka przez rzekę. Mieszkają tam dwie rodziny – ale jest to tylko ich letni obóz. Okazało się, że ludzie z Jingajir na okres letni przenoszą się ze swoim inwentarzem w wyższe partie gór, na lepsze pastwiska (są tam do października-listopada). Porozmawialiśmy po rosyjsku, byli gościnni, w końcu ostatni raz widzieli turystów w zeszłym roku (przejeżdżających samochodem). Popołudniu ruszyliśmy dalej na północ i po niecałych, już spokojnych 3 godzinach marszu (9 km), dotarliśmy z napotkanym pasterzem do jego osady (osada nr 3, Sajkonum – 4350m). Od razu zostaliśmy zaproszeni do jurty na poczęstunek i nocleg. Potem nastąpiła wymiana uprzejmości – oni częstują nas mlekiem, śmietaną, jogurtem i masłem z jaka (oraz herbatą z solą i masłem), a my ich rybną konserwą i cukierkami “krówkami”. Oglądaliśmy dzienny kobiecy rytuał pracy ze zwierzętami (kozy, owce i jaki), gdyż poza nimi wiele tam nie mają, nie rosną tam żadne drzewa, warzywa, ani owoce (na opał używają odchodów zwierzęcych). Pobawiliśmy się z dzieciakami, a mężczyźni podzielili się informacjami o dalszej trasie. Okazało się, że mieszkańcy tych wszystkich napotkanych wiosek nie są Tadżykami, tylko Kirgizami (tak jak większość w rejonie Murgab – a najczęściej lokalni mówią o sobie – Pamirowie).

Dzień 2 – 3.5h marszu (+ 3h skok w bok), 13.5 km (+ 8 km skok w bok). Rano wyszliśmy z osady i lekkim trawersem pięliśmy się do góry. Mijaliśmy z większym dystansem kolejną osadę, ale dzieci nie opuściły okazji spotkania i przybiegły do nas. Po wspólnej sesji fotograficznej ruszyliśmy w stronę przełęczy Qarachim – najwyższego punktu trasy (4490m, 4km i 2h marszu od noclegu). Po tym nastąpiło godzinne zejście do ostatniej już osady, o tej samej nazwie co przełęcz (osada nr 5, Qarachim, 4365m). Wiemy już, że czasowo powinniśmy się wyrobić, bo według zapewnień miejscowych z przekraczaniem rzeki nie powinno być większych problemów. Wskutek tego postanowiłem sobie wyskoczyć na lekko na najbliższą górę. Ewelina wraz z bagażami i mnóstwem radosnych dzieciaków została w osadzie Qarachim, a ja zacząłem wdrapywać się na szczyt. Po dwóch godzinach stanąłem na wierzchołku pięciotysięcznika (5075m). Rozlegała się stąd wspaniała panorama ośnieżonego Pamiru, z królującym niedalekim Pik Lenina (obecna nazwa Koh-i-Istiqlal, niecałe 40 km odległości w linii prostej do szczytu , ale wejść dokonuje się zwykle od północnej, kirgiskiej strony). Szczerze mówiąc żałuję, że powiedziałem na dole, iż wrócę za parę godzin. Z wierzchołka tej góry mógłbym po grani polecieć na następny, i na następny szczyt, i jeszcze dalej. Nie miałem jednak na to czasu, ale mogłaby to być ciekawa całodniowa wycieczka. Naładowany tak pozytywną energią zbiegłem po piargach do Qarachim, a po poczęstunku u czekających na mnie lokalnych, ruszyliśmy dalej. Jednak tego dnia nie doszliśmy daleko (6km, 1.5h marszu, 4320m), bo w pewnym momencie zobaczyliśmy tak piękną polanę, że nie było możliwości nie rozbicia tam obozu. Poza zimnem było idealnie.

Dzień 3 – 5.5h marszu, 19 km. Poranek był równie piękny jak poprzedni wieczór. Ale czekaliśmy w ciepłych śpiworkach, aż promienie słoneczne dosięgną naszego namiotu, wciąż schowanego w cieniu wielkiej góry. W końcu wyszliśmy, rozbiliśmy tafle lodu, aby dostać się do wody, poszaleliśmy z sesją fotograficzną, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Podążając wzdłuż biegu rzeczki, doszliśmy do końca polany. Tutaj potok zaczyna szybko opadać w stronę potężnej doliny, na północ. Rzekę proponuję przejść na zachodni brzeg dopiero na dole – my zrobiliśmy to wcześniej, a wskutek stromych ścian musieliśmy więc przekraczać tą lodowatą wodę 3-krotnie. Teoretycznie na mapie jest tu nadal zaznaczona droga samochodowa, ale w rzeczywistości pojazd 4-kołowy tędy nie przejedzie – najdalej dostać się można do wioski Qarachim. Dotarliśmy w końcu 200 metrów niżej, do głównej rzeki Qarajilgha (4140m, 5km od noclegu, 2h marszu), ale przekroczenie jej w tym miejscu wyglądało zbyt niebezpieczne. Nie było widać dna, a już przed osiągnięciem połowy szerokości rzeki woda sięgała prawie do pasa (wiosną będzie znacznie gorzej). Trzeba było się zawrócić i maszerować w górę rzeki w kierunku zachodnim. Jednak już po 10 minutach drogi rzeka zamienia się w rozlewisko, co oznacza dłuższy dystans do pokonania, ale za to płytszy. Stopy trochę kostniały z zimna, ale przejście rzeki był technicznie łatwe. Poza tym było tam pięknie. Po przejściu rzeki na jej północny brzeg, ruszamy wraz z jej nurtem na wschód, w kierunku głównej drogi. I tutaj od razu kolejna niespodzianka – do trawersowania pozostało nam kamieniste pole, po którym spływały rzeki z lodowca leżącego pod Pikiem Lenina. Tych błotnistych potoków było chyba z dwadzieścia. Ja walczyłem z nimi do końca, szukając najodpowiedniejszego miejsca do przeskoczenia, ale co trzeci lub czwarty potok i tak wymagał przebrania butów na sandały (za szeroki strumień do skoku). Ewelina się poddała i chodziła już w mokrych trekingowych butach. Mimo, że te potoki był małe, to jednak rwące i trzeba było się nalatać w górę lub w dół, w celu znalezienia łatwiejszego punktu. Nie mogę poradzić czy lepiej przekraczać je bliżej głównej rzeki, czy też oddalając się od niej – nie było reguły. Kiedy już wyszliśmy z tego zaoranego kamienistego pola walki, piargi wciąż nie były przyjemne do chodzenia, ale przynajmniej były suche.

Dzień 4 – 7.5h marszu, 29 km. Rano obudził nas stukot kopyt. Wyskakuję szybko z namiotu i w odległości około 100m widzę biegnące dwie kozice Marco Polo. Kiedy mnie tylko zobaczyły (albo wyczuły) to dodały gazu – mieliśmy popis sprintu tych zwierząt. Oficjalnie istnieje zakaz polowań na kozice Marco Polo, ale czasami pojawiały się tutaj ślady kół samochodowych, stare puszki oraz łuski po nabojach. Zresztą jeśli chodzi o dziką zwierzynę, to Pamir nie jest najlepszym miejscem do podziwiania. Poza wymienionymi kozicami widzieliśmy tylko świstaki, ale za to dużo i często. O zobaczeniu niedźwiedzia, a już szczególnie śnieżnego lamparta, można raczej zapomnieć. Niemniej maszerowaliśmy dalej, aby dotrzeć do drogi jak najszybciej. Nasza rzeka zaczynała skręcać w kierunku południowym do jeziora, a my kontynuowaliśmy na wschód. I to był chyba błąd, bo po pierwsze nie zobaczyliśmy wyraźnie pięknego koloru jeziora Karakol (tylko ze sporej odległości), to w dodatku droga którą szliśmy, okazała się tragiczna. Można maszerować dalej wzdłuż rzeki, pewnie byłoby piękniej, ale z pewnością przynajmniej jeden dzień marszu dłużej. My opuściliśmy rzekę i ten odcinek do głównej drogi wyglądał jakby pozostałości po kopalni odkrywkowej – kopce kamieni, piargi, piachy, taki krajobraz księżycowy w negatywnym tego słowa znaczeniu. W dodatku brak źródeł wody. Praktycznie cały dzień zszedł nam na poszukiwaniu drogi, ciągłych zejść i wejść na kopce kamieni. Pod wieczór dotarliśmy w końcu do “zakrętu”, gdzie pożegnaliśmy się z doliną za naszymi plecami i przed sobą ujrzeliśmy drogę. Szybkie zejście w dół i w końcu dotarliśmy do celu (4060m). Zmęczeni usiedliśmy na asfalcie, przebraliśmy buty trekingowe na sandały, zjedliśmy końcówkę zapasów. Do szczęścia brakowało nam tylko wody i autostopu. Postanowiliśmy ruszyć pieszo do zaznaczonej na mapie wioski Marqansu. A to co? Mieliśmy problem wstać, bo okazało się, że podeszwy butów oraz plecaki przyczepiły się do asfaltu! Mimo chłodu wieczoru i znacznej wysokości asfalt się topi – taka to tutejsza jakość, nie dziwią więc kilkudziesięcio-centymetrowe koleiny. Niestety wioski Marqansu nie znaleźliśmy. Była chociaż rzeka nad którą powinna być wioska, ale tak zanieczyszczona, że tabletki puryfikujące wodę niewiele by zdziałały. Od dwóch godzin nie przejechał też żaden pojazd, przeszliśmy już 8km, do granicy pozostało jeszcze 9km. Kiedy już rozglądaliśmy się za miejscem na namiot, podjechała dwójka szkockich turystów. Hmm, miejsca w samochodzie nie mieli, ale posiadali filtr ceramiczny do wody, także napojeni spędziliśmy ciepłą wieczerzę w dobrym towarzystwie.

Dzień 5 – 2.5h marszu, 9 km. Ostatni dzień ważności wizy, ale też nie byliśmy już uzależnieni od autostopu, bo sami mogliśmy dojść do przejścia granicznego. Trzeba było tylko podejść na przełęcz, jakieś 200 metrów do góry. Już o 10 rano byliśmy na granicy, a podpici strażnicy nie rozumieli, że nie mamy samochodu. No, ale podczas rewizji bagażu próbowali skonfiskować mój nóż, twierdząc, że jest on nielegalny. Powiedziałem im stanowczo i z uśmiechem, że nóż jest legalny i im go nie dam. Odpuścili. A my po podbiciu paszportów wspięliśmy się na szczyt przełęczy (4295m), skąd rozpościerał się widok na Kirgizję (do posterunku granicznego pozostało do zejścia ponad 10km).

Podsumowanie: Nasz cztero i ćwierć dniowy marsz (105 km), cały czas przy bezchmurnej pogodzie, przyniósł niesamowite wrażenia, totalne odizolowanie od cywilizacji (ostatnie 3 dni), wyciszenie się i radość z możliwości bycia w tak pięknych miejscach. Proszę jednak się zastanowić, jeśli ktoś planuje treking w podobnych okolicach zaraz po przyjeździe z Kirgizji. Technicznie nie ma problemu znaleźć transport z Osh do Tadżykistanu – ale pokonanie blisko 2000 metrów przewyższenia w ciągu jednej doby z pewnością nie wpłynie pozytywnie na nasz organizm. Przed trekingiem proponuję kilka dni aklimatyzacji. Jadą od Khorog (2100m) nie ma już aż takiego problemu, bo wysokość będziemy zdobywać powoli, jakość i długość drogi nie pozwolą inaczej. Jeśli ktoś planuje treking w podobnym regionie, mogę przesłać zdjęcie (format .jpg) mapy topograficznej okolic jeziora Karakol. Oto dane szczegółowe trasy z podaniem współrzędnych GPS, czasów i odległości rzeczywistej między punktami (nie w linii prostej).

punkt 1 wysokość punktu 1 współrzędne GPS punktu 1 punkt 2 czas i dystans między punktami 1 i 2
Jingajir 3940 m N 38st 52.154′ E 073st 16.438′ Gar (osada 1) 4 h 15′ 17 km
Gar (osada 1) 4120 m N 38st 56.153′ E 073st 07.089′ Sajkonum (osada 3) 2 h 45′ 9 km
Sajkonum (osada 3) 4350 m N 39st 00.464′ E 073st 06.292′ Przełęcz Qarachim 1 h 15′ 4 km
Przełęcz Qarachim 4490 m N 39st 02.279′ E 073st 07.054′ Qarachim (osada 5) 45′ 3.5 km
Qarachim (osada 5) 4365 m N 39st 04.023′ E 073st 06.411′ szczyt góry 2 h 4 km
szczyt góry 5075 m N 39st 05.528′ E 073st 07.063′ Qarachim (osada 5) 1 h 4 km
Qarachim (osada 5) 4360 m N 39st 04.023′ E 073st 06.411′ piękna polana 1 h 30′ 6 km
piękna polana 4320 m N 39st 06.572′ E 073st 05.023′ rzeka Qarajilgha 2 h 5.5 km
rzeka Qarajilgha 4140 m N 39st 08.831′ E 073st 05.076′ początki piargów 6 h 24 km
początki piargów zakręt (ściana góry) 2 h 30′ 8 km
zakręt (ściana góry) 4110 m N 39st 14.681′ E 073st 22.661′ główna droga 45′ 3 km
główna droga 4060 m N 39st 15.991′ E 073st 22.928′ graniczna przełęcz 4 h 17 km
graniczna przełęcz 4295 m N 39st 23.054′ E 073st 19.389′

noclegi – podczas naszego pobytu spaliśmy w namiocie na dziko 8 razy (w tym 4-krotnie podczas trekingu oraz raz w Duszanbe, po prostu wyjechaliśmy wieczorem podmiejskim autobusem na końcowy przystanek). Raz spaliśmy w opuszczonym domu, na początku naszego trekingu w wiosce Jingajir. Natomiast w osadzie Sajkonum zostaliśmy zaproszeni na nocleg do jurty. Podczas wychodzenia z miasta Kulab w celu łapania stopa, podjechał do nas Tadżyk i zaoferował gościnę w jego domu – było bardzo miło i o zapłacie nie było mowy. W Langar (Dolina Wakhan) poszliśmy raz do hosteliku (N 37st03.630′ E 72st41.140′), gdzie spali nasi znajomi turyści, którzy obiecali nas zabrać swoim samochodem dnia następnego. Ustaliliśmy cenę z gospodarzem na nocleg we własnym namiocie za 5 $ od osoby oraz śniadanie i kolację za kolejne 5 $ (pozostali turyści płacili 15 $ za spanie w pokoju wraz z wyżywieniem). Dodatkowym plusem tego noclegu był prysznic (zimny).

Transport – 1802 km, 55 €. Przede wszystkim podróż po Tadżykistanie rozpoczęła się od niemiłej niespodzianki – tutaj nie ma autobusów. Co prawda istnieje rynek zbiorowych taksówek, ale te niestety są bardzo drogie. I w dodatku odjeżdżają gdy są pełne, czyli nie prędko. Legł również w gruzach mój plan czasowy – pierwsze 250 kilometrów (z granicy do stolicy) jechało się ponad 8 godzin. No i nie mieliśmy wygodnych siedzeń – dwukrotnie jechaliśmy nawet w bagażniku. Oczywiście nie trzeba dodawać, że targowanie się jest bardzo istotne. Znajomość rosyjskiego zwiększa szansę na lepszą cenę. Nasz sposób to autostop (niestety płatny) – na wylocie z miasteczka potrafiliśmy już negocjować całkiem przystępne ceny w porównaniu do tych, które oferowano nam na postoju taksówek w mieście. Wyjątkiem od tej reguły jest Duszanbe – dworzec minibusów istnieje, a nawet pani w kasie poda ci oficjalną cenę i godzinę odjazdu (jednak kierowca i tak zdecydował poczekać dodatkową godzinkę). Na stopa można śmiało jeździć w większości miejsc kraju. Niestety bardzo słaby ruch jest między Langar i skrzyżowaniem z Pamir Highway, jak i również na północ od Murgab (między Duszanbe i Murgab jeździ sporo chińskich ciężarówek, które w Murgab odbijają na Kaszgar).

Wielkim minusem jazdy w tym kraju są szalejący kierowcy. Niestety tego nie jesteś w stanie przewidzieć przed wejściem do pojazdu. Parę razy chcieliśmy z maszyny po prostu wyjść. Apogeum nastąpiło na trasie do Khorog, kiedy to szalał kierowca ciężarówki z pełną przyczepą. Myśleliśmy, że pewnego razu nie wyrobi się na zakręcie. Raz nawet kiedy skręcał tabakę to mu spadł woreczek – szukał jej na ziemi nie patrząc się na drogę – zgroza!. Kilkukrotnie wystarczyło, aby jakiś podobny wariat jechał z naprzeciwka i wyskoczył zza zakrętu tak jak on – zderzenie nie nieuniknione. A spadać było gdzie – po naszej prawej stronie znajdował się klif z przepaścią prosto do rzeki. Chyba najlepiej było w nocy – bo przynajmniej widać było światła tych z naprzeciwka, a nie widać było przepaści. Po takiej jeździe bolały nas mięśnie rąk – od kurczowego trzymania się podczas przechyłów i podskoków po tej drodze o strasznej kondycji. W pozostałych krajach mieliśmy poczucie bezpieczniejszej jazdy.

Inną rzeczą na którą trzeba uważać, to moment płacenia za przejazd. Ja nie zgadzam się na płatność z góry (czasami zapłacę zaliczkę, ale i tak po wyjeździe, nie przed), a to z powodu zasłyszanych historii o nieuczciwych przewoźnikach. Już nie od jednego turysty słyszeliśmy opowieść o tym, jak zapłacił z góry, a później kierowca nie chciał jechać lub kombinował z podwyższaniem ceny, zmianą pojazdu, dniem wyjazdu itp. Jeśli chodzi o granicę z Afganistanem w Panji-payan, to nie można jej przekraczać pieszo. Trzeba wziąć oficjalny minibus do punktu kontrolnego Tadżykistanu (zdzierskie 10 Somonów za 1 km jazdy, 1.6 €), a później za kolejne 10 S inny minibus przez most nad rzeką Panj (późniejsza Amu-Daria) do punktu afgańskiego.

dzień trasa transport cena w TS €/ 1os czas km
28 granica – Panjikent minibus 3 $/ 2os €1.1 20′ 15
28 Panjikent – Ayni jeep (bagażnik) 9 $/ 2os €3.2 2 h 93
29 Ayni – Duszanbe autostop 10 €/ 2os €5.0 6.5 h 162
30 Duszanbe – Kolkhozabad minibus 10 TS €1.6 2.5 h 120
30 Kolkhozabad – Dosti minibus 3 TS €0.5 30′ 29
30 Dosti – Panji-payan zbiorowa taxi 10 TS/ 2os €0.8 30′ 25
31 Panji-payan – Qorghan-Teppa jeep 10 TS €1.6 2 h 89
31 Qorghan-Teppa – Kulab zbiorowa taxi 20 TS/ os €3.2 2 h 154
32 Kulab – Shuraabad zbiorowa taxi 5 TS/ os €0.8 1 h 40
32 Shuraabad – Qalakhum 2x autostop 30 TS €4.8 6 h 125
32 Qalakhum – Khorog autostop 45 TS €7.2 6.5 h 239
33 Khorog – Ishkashim jeep 25 TS €4.0 3 h 112
33 Ishkashim – Bibi Fatima jeep 20 TS €3.2 2 h 79
34 Yamchun – Langar Jeep i autostop 15 TS/ 2os €1.2 1 h 50
35 Langar – Pamir Highway minibus z turystami 50 TS/ os €8.1 4 h 108
35 Pamir Hwy – Murgab autostop 20 TS €3.2 2.5 h 126

Wizy – w Polsce nie ma ambasady Tadżykistanu. Znalazłem na forum informacje, że można załatwiać wizy pocztą w ambasadzie w Berlinie lub w Wiedniu – wysyłamy kopertę z paszportem, naszą kopertę zwrotną, wypełniony wniosek wizowy, dowód przelewu bankowego, listem tłumaczącym co potrzebujemy itp. Pewne osoby podawały nawet, iż prosiły ambasadę później o przesłanie ich dokumentów do ambasady Kirgiskiej. Oczywiście przesyłanie dokumentów pocztą to zawsze ryzyko. Przeczytałem też niepotwierdzoną wiadomość, że wizę można otrzymać bez problemów na lotnisku w Duszanbe (ale nie na przejściach lądowych).

Załatwiliśmy więc wizę poprzez agencję, w naszym przypadku była to chyba najlepsza opcja. 14-dniowa wiza kosztuje 40 € (miesięczna 50 €), a za 2-krotny wjazd płacimy kolejne 10 € ekstra). Niestety datę ważności wizy trzeba podać w momencie składania wniosku. Nie potrzeba poparcia wizowego (zaproszenie, LOI), ale załatwiając tą wizę w Azji Środkowej ambasady mogą się domagać takowego dokumentu. Agencja wzięła 100 zł prowizji od paszportu. Na wizę teoretycznie czeka się nie dłużej niż tydzień.

Bardzo istotną sprawą jest uzyskanie wraz z wizą zezwolenia na podróżowanie po Pamirze. Zezwolenie takie nazywane jest GBAO (Gorno Badakhshan Autouomous Oblast) i wymienione są tam regiony, w które można wjechać. Sprawdź czy masz wypisane główne miasta takie jak Khorog, Ishkashim, czy Murgab. Nie wszystkie ambasady wydają takie zezwolenie wraz z wizą i niestety nie ma reguły co do tego. Czytałem, że aby załatwić takie zezwolenie w Azji Środkowej potrzeba minimum 50 $, a co gorsze czas oczekiwania może wynieść nawet tydzień – to byłby wyrok skreślający nasze trekingowe plany. My na szczęście mieliśmy pieczątkę z GBAO wbitą w paszport już Mińsku. Tadżkistan ma swoje placówki w większości pozostałych krajów byłgo ZSRR, a także w Austrii, Belgii, Niemczech i Iranie.

Kirgizja, 15.08 do 26.08.2009, 11 dni, kurs bankowy 1 € = 60 KS (Kirgski Som)

zwiedzanie – pierwsze wrażenie z Kirgizji mogę określić dwoma słowami – jurty i konie. Porozrzucane na zielonych pagórkowatych bezdrzewnych terenach. Nasz przeładowany kamaz (autostop) wiózł nas powoli przez ten sielankowy krajobraz. Humory poprawili nam również spotkani inni polscy podróżnicy (Aga Stryczek i Paweł Chudzicki), z którymi świętowaliśmy przyjazd do nowego kraju. W Sari-Tash podziwialiśmy piękną, potężną panoramę Pamiru (mimo nie najlepszej pogody) oraz ucztowaliśmy w knajpkach, a na wieczór rozbiliśmy namioty na krańcu miasteczka. Rano my łapaliśmy (płatnego) stopa do Osh, a Aga z Pawłem pojechali tam swoim załadowanym po dach niebieskim Suzuki. Jeszcze parokrotnie spotykaliśmy się przypadkiem podczas tej podróży.

Osh będę wspominał jako wspaniałą urozmaiconą ucztę (po pamirskiej górskiej diecie), kuchnię z mnóstwem fajnych knajpek do wyboru. Zajadaliśmy się odrabiając straty z trekingu, a odtąd moim przewodnim daniem został “langman”. Nawet ciekawy jest park rozrywki nad rzeką, a jeśli interesują cię wielkie pomniki byłych liderów tego imperium, to w Osh znajduje się potężny pomnik Lenina. Nadmiar uzbeckiej lub tadżyckiej waluty wymienisz tutaj w licznych kantorach.

Przejazd z Osh do Biszkeku proponuję zrobić podczas dnia, aby nie ominąć ładnych widoków podczas tej drogi. My spędziliśmy tylko dzień w niespecjalnym Biszkeku (chociaż ma ładne tereny trekingowe na południe od miasta) i wieczornym minibusem udaliśmy się na południową stronę jeziora Issyk Kol. W środku nocy wyskoczyliśmy z pojazdu w pobliżu miejscowości Barskoon i rozbiliśmy namiot nad brzegiem jeziora. Niestety poranek nie przyniósł oczekiwanych imponujących widoków ośnieżonych gór po drugiej stronie wody. Niezbyt dobra przejrzystość powietrza nie pozwoliła nasycić się widokiem. Teren na południe od jeziora jest znany z kirgiskich nomadów polujących z orłami – jeśli jesteś zainteresowany, polecam tą atrakcję (my zobaczyliśmy to w Mongolii). Tak to dotarliśmy dość szybko do Karakol (ta sama nazwa Karakol co w Tadżykistanie, nazwa po prostu oznacza “Czarne Jezioro”). Miasteczko nam się podobało, w niedzielny wczesny poranek możesz udać się na targ zwierząt, poza tym jest tam ciekawa drewniana cerkiew (katedra). Prawdopodobnie warto tu pozostać jeśli jesteś jesteś w okolicach 31 sierpnia, gdyż na Dzień Niepodległości może odbywać się kilka ciekawych imprez na hipodromie. Najbardziej popularne są polowania z orłami, podnoszenie monet z ziemi podczas galopu, pościg konny za niewiastą w celu jej pocałowania, “zapasy” zawodników na koniach w walce o korpus owcy. Poza tym dobra była atmosfera w hostelu jak i otrzymaliśmy konkretne informacje dotyczące trekingu (główna informacja turystyczna na ulicy Jusup Abdrakhmanova nr 130). Z internetu polecam korzystać w w/w informacji lub na poczcie (30 KS/h, € 0.5), gdyż pozostałe kafejki pobierają dodatkową opłatę za przekraczanie limitów “ściągania” (zwykle powyżej 5 lub 10 MB), które łatwo przekroczyć nawet tylko skacząc ze strony na stronę.

Treking. Przyszedł ponownie czas na góry. Kirgizja oferuje wiele możliwości m.in. na południu baza wspinaczkowa na pamirski Pik Lenina, czy na wschodzie kraju długie trekingi do bazy wspinaczkowej pod wielkie Khan Tengri czy Pik Pobedy (na dwa ostatnie niezbędne są zezwolenia poruszania się w strefie przygranicznej). My zdecydowaliśmy się na krótsze i niższe wersje – tym razem środkowy Tian-Shan. W przeciwieństwie do Pamiru miał on charakter alpejski – niższa wysokość, sporo drzew w głębokich dolinach, strome podejścia na przełęcze, jak i skalne szczyty górujące ponad wszystkim. Zdjęcie mapy topograficznej (bez zaznaczonych szlaków) zrobiłem w jednej z licznych tutaj agencji turystycznych, gdzie można też wypożyczyć sprzęt kempingowy. Spotkaliśmy jednak kilku turystów, którzy nie mogli pójść na szlak, bo w wypożyczalniach (tutaj, hostele, agencje i informacje turystyczne) zabrakło wolnych namiotów. Nam jednak nie zgodzili się przechować (nawet odpłatnie) nadmiaru bagażu na czas trekingu. Zgodzili się w hostelu.

Najbardziej popularnym trekingiem są góry na południe od miasteczka Karakol, gdzie występują cztery główne doliny, podając od wschodu: Chong-Kyzyl-Suu, Svetova (miasteczko Jeti-Oghuz oraz kanion czerwonych klifów i Dolina Kwiatów), Karakol i Arashan (termalne kąpiele). Można przejść się przez nie wszystkie (czas około 6-8 dni), 3 z nich lub jak w naszym przypadku wejście w Dolinę Karakol, przejście na przełęcz i wyjście Doliną Arashan (szczególnie podobało nam się nad turkusowym jeziorem Ala-Kol). Agencje polecają konne wycieczki w te doliny – trochę zbyt drogo przy małej ilości osób, (€7) 400 KS/os/dzień/koń + (€18) 1100 KS/grupy/dzień/przewodnik).

Dzień 1 – 2h marszu, 8 km. Wyruszyliśmy wieczorem, bo po co zostawać na noc w miasteczku, a rano wcześnie się zrywać. Wsiedliśmy więc do minibusu nr 101 (5 KS, 15 min) i ruszyliśmy na południe, wysiadając na końcowym przystanku. Paręset metrów dalej znajduje się brama wstępu (1945m) – obcokrajowcy płacą 250 KS (€ 4.2) za wstęp do parku. Panowie z obsługi nie chcieli nam dać żadnych studenckich/polskich zniżek, bo planowali nas oszukać i dać jeden rachunek fiskalny, a drugi jakiś papierkowy świstek. Cóż, mogliśmy wszyscy zyskać, a tak to musieli drukować drugi bilet fiskalny. Jak się później okazało – nie ma (jeszcze) bramek wstępu jeśli wchodzisz dolinami Arashan lub Svetov, ale jest punkt kontrolny na jednym kempingu pod koniec Doliny Karakol, przez który musisz przejść jeśli idziesz z Doliny Svetova na zachód (lub w kierunku odwrotnym). Po przejściu bramek idź cały czas prosto drogą dla jeepów, przejdź przez wioskę, mając rzekę po swojej prawej stronie, aż dojdziesz do mostku, wtedy to też znajdziesz się po zachodniej stronie wody. Rozbić namiot można gdziekolwiek.

Dzień 2 – 6h marszu, 14 km. Kontynuujemy marsz do większej polany – to tutaj znajduje się oficjalny kemping (2535 m, można rozbić namiot za bodajże 5 $ od osoby). Od razu na początku polany skręcamy z dróżki samochodowej w lewo, przechodzimy mostkiem przez rzeczkę i już małą leśną ścieżką wspinamy się stromo do góry. Pierwsze miejsce nadające się na rozbicie namiotu (2955m, kawałek płaskości) jest dopiero po półtorej godzinnej wspinaczce. Tutaj znajduje się malutki zbiornik wody utworzony przez rzeczkę (zbyt mały aby nazwać go jeziorkiem, a zbyt duży na kałużę). Parę minut dalej pod górę znajduje się drewniana szopka – miejsce aby się schronić na wypadek deszczu lub wiatru – można też w środku rozpalić ognisko. Ja jednak proponuję na nocleg wejść jeszcze wyżej, bowiem po dalszych 2 godzinach wspinaczki dojdziemy do Jeziora Ala-Kol (3560m). Jest to miejsce bardzo piękne – zdecydowanie polecam na biwak. Jest tu dużo skał, więc można się schować od wiatru.

Dzień 3 – 5.5h marszu, 15 km. Od rana słońce cudownie świeci, aż ciężko opuścić to miejsce. Jednak nie ma się co martwić, gdyż wzdłuż jeziora będziemy jeszcze iść przez dwie godziny. Należy trawersować zbocze, które wtapia się w północną stronę jeziora. Czasami podchodzimy, później znowu tracimy wysokość, aby pod koniec długości jeziora wdrapać się ostatecznie na przełęcz (3915m, najwyższy punkt na naszej trasie). Stąd widok znowu jest nieziemski, gdyż poza całym turkusowym jeziorem, z drugiej strony wyłaniają się setki białych ośnieżonych 4- i 5-cio tysięcznych szczytów Tian-Shan. Warto być tutaj w miarę wcześnie, gdyż chmury nadciągały, jak to zwykle popołudniu bywa. Po rozkoszowaniu się naturą, najedzeniu się do syta, trzeba było ruszać z tej wietrznej krainy. No i jak spojrzeliśmy w drugą stronę przełęczy, to od razu zrozumiałem dlaczego pani w informacji powiedziała, że lepiej pokonywać ten szlak w kierunku w którym idziemy, a nie odwrotnie. Tutaj po prostu była wielka stromizna. Zacząłem szukać jakieś alternatywnej drogi, ale nic nie umiałem znaleźć. Było tutaj wiele wydeptanych dróżek, ale żadna nie wyglądała na łatwą. Myślałem, aby iść po śniegu, może jest na tyle miękki, że będzie można wykuwać w nim schodki. Ten plan jednak zawiódł szybko, bo była to zmarznięta skorupa – bez raków i czekanu bez szans. Pozostały piargi – trzeba było szukać w miarę sporej ilości kamieni pod stopą, bo jak człowiek trafiał na twardą powierzchnię, to czuł jak zaraz zsunie się w dół kilkaset metrów (nie wyglądało to jednak na narażenie życia – po prostu trochę byśmy się poobijali). Pierwsze 50 metrów schodziliśmy przez 15 minut, bo trzeba było asekurować siebie i Ewelinę. Potem jednak piargi okazały się bardziej łaskawe i mimo dużego nachyłu potrafiliśmy wbić but w żwir, jak w schód. Odtąd poszło łatwo. Dopiero z dołu widziałem, że istnieje też parę dłuższych, ale zdecydowanie mniej stromych trawersów – z przełęczy trzeba było przejść kilkaset metrów na wschód, po czym zacząć schodzić. Wejście z dołu wymagałoby pewnie sporo energii, aby wtaszczyć siebie i ekwipunek przy takim nachyleniu. Dalsza droga w kierunku doliny Arashan była już łatwa, ale niezbyt spektakularna. Do wioski pozostało 12 km (3.5 h), tam można zażyć termicznych kąpieli. Po drodze czekała nas jednak jeszcze jedna przeprawa przez rzekę na jej południowy brzeg. Kawałeczek za tym przejściem znajduje się miejsce na kemping (nie płatny). My jednak lecieliśmy już w dół na spragniony wypoczynek w ciepłych wodach. Podążając nadal wzdłuż potoku, na samym końcu dojdziemy do głównej doliny, gdzie spotykają się dwie rzeki. Musimy jeszcze przed połączeniem rzek ponownie przejść na stronę północną potoku (przez małą kładkę). Od przekroczenia rzeczki do wioski jest mniej niż godzina drogi. Teraz idziemy już na północ, mając główną, szeroką rzekę Arashan w pewnej odległości po swojej prawej stronie. We wiosce Altyn Arashan (2495m) jednak czekało nas małe rozczarowanie – weszliśmy do paru gospód i albo nie było gospodarza, który wpuściłby nas do łaźni, albo też akurat przyjechała grupa turystów (można tu dojechać samochodem z drugiej strony) i gospodarze wariują w kuchni. Nie chciało nam się wracać z powrotem do ominiętych łaźni (opłata 200 KS od osoby za wejście), postanowiliśmy więc pójść do tych bezpłatnych nad rzeką. Idąc na północ mijasz ostatni dom (pierwszy dom jeśli przyjeżdżasz z dołu), kierujesz się w kierunku rzeki i idziesz wzdłuż jej wschodniego brzegu. Po jakiś kilkuset metrach zobaczysz znajdujące się prawie w rzece, dwa betonowe malutkie (max. 2 osoby) wanienki w kształcie serca, do których wpada woda z metalowej rury. Jest to na zewnątrz (bezpłatne), więc trzeba było się ekspresowo rozebrać i wskoczyć do ciepłej wody – niestety ciepłej, nie gorącej. Z czasem, kiedy to nadchodził już wieczorny chłodek, w wanience było już zbyt zimno – teraz trzeba było jeszcze szybciej ubrać się z powrotem, rozbić namiot i wskoczyć do puchowego śpiworka.

Dzień 4 – 3.5h marszu, 14 km. Rano jak zwykle świeciło słońce. Wychodząc z Altyn Arashan jeszcze raz zobaczyliśmy jej panoramę wraz z dumnie stojącą na końcu doliny 4-tysięczną ośnieżoną Pałatkę. Zejście w dół jest już ekstremalnie proste i niezbyt ciekawe widokowo – cały czas idziemy drogą dla jeepów (3.5h, 14 km). Dochodząc do asfaltu (1895m) przed centrum miasteczka Teploklyuchenka (Ak-Suu), łapiemy minibus nr 350A prosto do Karakol (15 KS, 20 min).

Podsumowanie: powrót do miasteczka Karakol nastąpił po niecałych 3 dobach (51 km), które pozwoliły nam się odprężyć psychicznie, ale fizycznie dostaliśmy mały wycisk. Po trekingu udaliśmy się autobusem w kierunku granicy z Kazachstanem. Oto dane szczegółowe trasy z podaniem współrzędnych GPS, czasów i odległości rzeczywistej między punktami (nie w linii prostej).

punkt 1 wysokość punktu 1 współrzędne GPS punktu 1 punkt 2 czas i dystans między punktami 1 i 2
brama Doliny Karakol 1945 m N 42st 26.575′ E 078st 24.886′ kemping Sirota 4 h 15′ 16 km
kemping Sirota 2535 m N 42st 19.059′ E 078st 28.206′ polanka 1 h 30′ 3 km
polanka 2955 m N 42st 19.506′ E 078st 29.697′ Jezioro Ala-Kol (początek) 2 h 15′ 3 km
Jezioro Ala-Kol 3560 m N 42st 19.368′ E 078st 31.293′ Przełęcz Ala-Kol 1 h 45′ 3 km
Przełęcz Ala-Kol 3915 m N 42st 19.585′ E 078st 32.717′ kładka (przejśie rzeczki) 2 h 45′ 8.5 km
kładka 2590 m N 42st 21.349′ E 078st 37.315′ Arashan (koniec wioski) 45′ 3.5 km
Arashan (basenik) 2495 m N 42st 22.654′ E 078st 36.172′ Teploklyuchenka (Ak-Suu) 3 h 15′ 14 km
Ak Suu (asfalt) 4295 m N 42st 28.294′ E 078st 31.772′

noclegi – często wychodziliśmy z transportu przed dojazdem do centrum miasta i rozbijaliśmy namiot na dziko, czasami pytając właściciela domku o pozwolenie. Także w namiocie spędziliśmy 3 noce w tym stylu, oraz 3 podczas trekingu. Raz byliśmy zaproszeni w gościnę, a raz przespaliśmy się podczas jazdy minibusem. W Biszkeku nie spaliśmy, ale dostaliśmy wizytówkę taniego hostelu – Bishkek Guest House, za 190 KS/os (3.2 €), ulica Molodaya Gvardia 72, m. 26.

Ciężko znaleźć „Osh Guesthouse” pomiędzy blokami, ale LP podaje w miarę dobre namiary w połączeniu z mapką. Problemem jest tylko jedna czynna łazienka na wszystkich mieszkańców hostelu (nawet jak ktoś bierze prysznic to nie skorzystasz z toalety). Plusem jest fakt, że prysznic jest ciepły oraz że możesz znaleźć współtowarzyszy na dalszą podróż, co może obniżyć koszty przejazdu (jeśli sami załatwiamy samochód, bo proponowane przez hostel ceny transportu są wygórowane). Działa tu również dodatkowo płatny internet (z wypalaniem CD) oraz pralnia. My wzięliśmy pokój dwuosobowy (320 KS/ os, 5.3 €), ponieważ tańsze dormitorium (220 KS/ os, 3.7  €) rozdziela kobiety i mężczyzn. Uwaga na agresywnego sąsiada z dołu.

W Karakol właściciel (albo pracownik) „Yak Hostel” (LP, ul. Gagarina 10) bardzo nam się spodobał. Podczas pierwszej wizyty wziął nasze bagaże na przechowanie bez żadnego problemu (mimo, iż nie byliśmy jeszcze jego klientami). Przy powrocie nie skasowano nas za to. Pokój 2-os kosztuje tam 300 KS/os (5 €), ale miejsce we własnym namiocie tylko 100 KS (1.7 €). Opis z LP trochę się nie zgadza – łazienki są dwie, jest nawet sauna, kuchni i zamawiania posiłków nie ma za to wcale. Ale też nie musi być, tanie jedzenie można kupić nieopodal.

Transport – 1503 km, 20 €. Kirgizja ma tańszą i dużo lepiej rozbudowaną sieć połączeń w porównaniu do Tadżykistanu. Niemniej poza Biszkekiem polega to na targowaniu się i czekaniu na komplet pasażerów. Trikiem okazał się przejazd z Osh do Biszkeku. LP wysyła cię na targowisko, gdzie praktycznie musisz sobie znaleźć taksówkę.  Nam pomógł sprzedawca w sklepie – wskazał miejsce, gdzie odchodzą minibusy towarowe do stolicy. Pytaj o “wjeszowyj rynok” – północna część miasta, kilkaset metrów na północ za Jayma Bazar). Okazuje się, że taki minibus w 3/4 długości jest bagażowy, ale parę miejsc za kierowcą to wygodne siedzenia lub nawet miejsca do spania! Oczywiście jest to dużo taniej niż poprzednie wersje. My zarezerwowaliśmy sobie miejsca u kierowcy dzień wcześniej. Ogólnie minibusy odchodzą popołudniu (nasz powinien o 14, odjechał o 16) i dojeżdżają do Biszkeku wcześnie rano. Wszystko super z wyjątkiem krajobrazów, nam się podobały, ale mogliśmy je tylko oglądać do zmierzchu. Z Biszkeku wyjeżdżaliśmy wieczorem, minibusy odjeżdżają do późna.

Z Karakol jedzie codziennie autobus o godzinie 13:30 w kierunku granicy z Kazachstanem (Dolina Karkara). Nie jestem pewien przystanku docelowego autobusu, ale miał on wymienioną nazwę San-Tasz. Kierowca wyrzuci cię na skrzyżowaniu (N 42st45.776′ E 79st08.266′), skąd do granicy jest już tylko 5 kilometrów (brak oficjalnego transportu publicznego). Stał tam człowiek z samochodem i oferował podwiezienie do granicy – rzuciliśmy mu ofertę cenową, a on wskoczył do samochodu obrażony i bez odpowiedzi i odjechał w kierunku granicy. My dotarliśmy na posterunek pieszo o zmierzchu i wygląda na to, że granica czynna jest do późnych godzin (może i całodobowo). Stopa udało nam się złapać dopiero za przejściem.

dzień trasa transport cena w KS €/ 1os czas km
41 granica – Sari Tash ciężarówka 85 KS/ os €1.4 30′ 45
42 Sari Tash – Osh autostop (wolna ciężarówka) 200 KS/ os €3.3 7 h 184
45 Osh – Biszkek minibus towarowy (nocny) 400 KS/os +100 KS/ bag €8.3 14.5 h 717
46 Biszkek – Barskoon (jezioro) minibus 250 KS €4.2 5.5 h 326
47 Barskoon – Karakol minibus 50 KS €0.8 1.5 h 79
50 Teploklyuchenka – Karakol minibus 15 KS €0.3 20′ 10
52 Karakol – skrzyż. do granicy autobus 70 KS €1.2 3.5 h 86

Wizy – w Polsce nie ma ambasady Kirgizji. Znalazłem na forum informacje, że można załatwiać wizy pocztą w ambasadzie w Berlinie (opis w wizy Tadżykistan). Istnieje też niepotwierdzona wiadomość, że wizę można otrzymać bez problemów na lotnisku w Biszkeku (ale nie na przejściach lądowych). Załatwiliśmy więc wizę poprzez agencję, w naszym przypadku była to chyba najlepsza opcja. Miesięczna wiza kosztuje 55 €. Niestety datę ważności wizy trzeba podać w momencie składania wniosku. Nie potrzeba poparcia wizowego (zaproszenie, LOI), ale załatwiając tą wizę w Azji Środkowej ambasady mogą się domagać takowego dokumentu. Agencja wzięła 100 zł prowizji od paszportu. Na wizę teoretycznie czeka się nie dłużej niż tydzień.

Podobno Polacy są nadal na liście krajów z obowiązkową rejestracją. Nasi znajomi robili ją w Osh płacąc za tą przyjemność po 5 $. My jednak zaryzykowaliśmy i nie rejestrowaliśmy się – nikt tego nie sprawdzał i o nic się nie pytał. Kirgizja ma swoje placówki w większości pozostałych krajów byłgo ZSRR, a także w Austrii, Belgii, Niemczech i Iranie.

Kazachstan, 26.08 do 7.09.2009, 12 dni, kurs bankowy 1 € = 214 T (Tenge)

zwiedzanie – Kazachstan to największy i najbogatszy kraj Azji Środkowej (głównie dzięki sporym pokładom ropy naftowej w Morzu Kaspijskim). Bogactwo oczywiście nie trafia do wszystkich, ale miasta są w miarę dobrze rozwinięte, w przeciwieństwie do zacofanych wiosek. Nie obeszło się tutaj bez ekologicznych katastrof – przykład Morza Aralskiego (opis w Uzbekistanie), zrujnowania setek tysięcy kilometrów kwadratowych dobrej ziemi, prób nuklearnych w pobliżu Semey, itp. Ten kraj jest jednak wielki – są miejsca na zachodzie kraju, gdzie mieszkańcy mają bliżej do Krakowa, aniżeli do Ałmaty. Paradoksalnie jest to też najbardziej biurokratyczny kraj w Azji Środkowej. Skutki tego odczuliśmy przede wszystkim “dzięki” obowiązkowej rejestracji, gdzie zabrano nam paszporty aż na 4 dni! (szczegóły w “wizy”). Pobyt w Kazachstanie wspominać jednak będziemy miło, a to dzięki spotkanym tam ludziom. Zarówno tym przygodnym z miejskiego autobusu, kafejki, sklepu, autostopu, kempingu itp, jak i naszym couchsurfingowym (CS) gospodarzom. W Ałmaty u Tani i Vladimira spędziliśmy 4 wesołe wieczory, które pozwoliły nam się zrelaksować po całodziennej urzędowej walce. Ostatniego wieczoru urządziliśmy imprezę wraz z ich innymi CS gośćmi – party obfitowało w atrakcje typu pożar, ale na szczęście spaliła się nie nasza torba. Poza tym w Ałmaty czuliśmy się jak w Polsce, na peryferiach podobna atmosfera ulic i osiedli. A samo centrum tego największego miasta kraju wygląda bardzo europejsko – sklepy i samochody niczego sobie. Szkoda tylko, że internet jest tam w miarę drogi (najdroższy w Azji Środkowej, od 1.2 €/h). Zrelaksować się można w Panfilov Park, podziwiać panoramę miasta ze wzgórza Kok-Tobe, pospacerować w górach Tian-Shan na południowym krańcu miasta (wycieczka minimum całodniowa) .

Podczas weekendu wybraliśmy się do Kanionu Czaryńskiego (900m, N 43st20.998′ E 79st04.815′). W założeniu miała to być relaksująca, spokojna wycieczka. Na dworcu autobusowym ludzie dobrej woli, lecz złej wiedzy, wskazali nam nasz minibus. Kierowca również zapewniał, że wie gdzie nas wyrzucić. Koło mostu nad rzeką Czaryn była jednak kontrola policyjna – a my bez paszportów. Policjanci kazali nam wracać. Wściekli nakrzyczeliśmy na gliniarzy żądając pisemnego oświadczenia, iż zabraniają nam podróżować z kserokopiami dokumentów wraz z pismem z ich policyjnego urzędu, poświadczającym miejsce przebywania naszych oryginałów. Po długiej naradzie policja w końcu zezwoliła nam iść wzdłuż rzeki kanionu (a w sumie mieli prawo nas zawrócić). Już w ciemnościach ruszyliśmy szutrową drogą, przekonani, że do kanionu jest jakieś 12-15 km. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że właściwa droga do kanionu jest z zupełnie innej strony, ponad 40 km stąd.

Nasze poranne dobre nastroje popsuł fakt, iż droga szutrowa po prostu się skończyła. Marsz po bezdrożu wzdłuż rzeki okazał się męczący i czasochłonny, także wspięliśmy się na wielki płaski step. Pozbawieni ciekawych widoków maszerowaliśmy dalej przez pół dnia. Kiedy GPS wskazał już 12 km w linii prostej, postanowiliśmy zejść do rzeki, aby nie przegapić najpiękniejszej części kanionu, tzw. Piaskowych Zamków. Innym niezbędnym celem zejścia do rzeki było uzupełnienie zapasów wody. Tym razem marsz wzdłuż rzeki okazał się prawdziwym koszmarem – bardzo strome zbocza zmuszały nas do karkołomnego slalomu z maksymalną prędkością 1 km/h. Po czasie poddaliśmy się i postanowiliśmy wspiąć się z powrotem na step. Wybraliśmy jednak nie najlepsze miejsce do wspinaczki, bo wejście okazało się bardzo strome. Szarpiąc czterema kończynami po obsuwających się piargach baliśmy się, aby nie ześlizgnąć się w dół. Jak już wdrapaliśmy się na step, GPS wskazał 300 m odległości od punktu, gdzie opuściliśmy go 5 godzin wcześniej. Dzień dopełniły następujące atrakcje: syczący wąż na naszej drodze i nocleg w namiocie z burzą z piorunami.

Następnego dnia daliśmy się jeszcze zwieść dwóm dróżkom wiodącym donikąd, po tym psychicznie odpuściliśmy sobie kanion. Jednak parę godzin później ujrzeliśmy przez lornetki samochód, najpierw jeden, potem drugi, trzeci itd. 15 aut! Wystrzeliliśmy niczym dziki w ich kierunku, to musiało być tam! Co prawda najkrótsza droga znowu okazała się schodzeniem i wchodzeniem przez pomniejsze kaniony, to jednak nasz ponad 40-km marsz dobiegał końca. Doszliśmy do parkingu, gdzie ludzie poratowali nas wodą. Stąd było zejście schodkami do kanionu, przepięknej części zwanej Zamkowe Piaski. To ponad dwukilometrowa droga dnem wyschniętego kanionu z pionowymi (do 100m wysokości) czerwonymi ścianami, z misternie wyrzeźbionymi przez wiatr i wodę kolumnami, wieżyczkami, nieregularnymi formacjami skałami. Ten widok wynagrodził trud marszu. Na końcu tej drogi znajduje się polanka nad rzeką Czaryn, obecnie kemping. Polecam zostać tu na noc, ale proszę uważać z kąpielą w rzece – podwodne prądy przytopiły już nie jedną ofiarę. W tej niesamowitej scenerii rozbiliśmy namiot, sąsiedzi zaprosili na herbatę, a gospodarz kempingu przyniósł nam arbuza. Inspekcja sprawdzająca prawidłowość opłat parkowych, po usłyszeniu naszej opowieści, czyli wyjaśnieniu powodu ominięcia kas wjazdowych, zamiast żądać kar lub łapówki, zaskakująco zwolniła nas z zapłaty (normalnie 300 T, 1.4 €).

Nikt nie przesadzi jeśli powie, że Kanion Czaryński to Wielki Kanion w skali mikro. Następnego dnia pochodziliśmy sobie po okolicy, gdyż jest tu wiele ścieżek. Proponuję wspiąć się też na górę kanionu, jako że Dolina Zamków wygląda inaczej z różnej perspektywy. Spotkaliśmy też innych turystów i z nimi wróciliśmy do Ałmaty, tym razem jadąc z kanionu do asfaltu 12-km szutrową drogą. Najładniejsza część kanionu to z pewnością Dolina Zamków, ale nasza wędrówka pozwoliła odkryć nam nowe, puste, inne jej oblicza – widzieliśmy głębszy (ściany do 300m) i zupełnie dziki Kanion Czaryński.

Znaleźliśmy się w pociągu jadącym przez cały Kazachstan – przez okna spoglądaliśmy na ogromne, bezkresne stepy tego 9-go pod względem wielkości kraju na świecie. A pociąg, jak to w klasie plackartnyj bywa, to miejsce nowych spotkań i długich konwersacji, w końcu czasu na to było sporo. Przed granicą rosyjską w pociągu panował popłoch. Kobiety przymilały się do pasażerów, starając się wepchnąć im część swojego nadbagażu My pomogliśmy handlarkom biorąc czapki, kurtki, buty i alkohol. Na granicy śmiechy i rozmowy zamilkły, ale dla nas kontrola przebiegała szybko i bezproblemowo.

noclegi – 4 noce spędziliśmy w namiocie (bardzo polecam kemping w Kanionie Czaryńskim) i tyle samo w hostelu, 3 noce u naszych couchsurfingowych gospodarzy, a 1 noc przespaliśmy w nocnym pociągu. Najtańszą opcją noclegu w Ałmaty jest czwarte piętro uniwersyteckiego akademika “Third Dormitory”, znajdującego się na skrzyżowaniu głównej drogi Satpaeva oraz małej Ualikhanova. Wejście jest od ulicy Satpaeva (LP podaje od tej drugiej). Recepcja jest na I-wszym piętrze. Ogólnie budynek jest zamieszkany przez całe rodziny oraz wycieczki szkolno-sportowe. Na dzień dobry zostaliśmy poinformowani, że miejsc wolnych nie ma. Po naciskach okazało się, że będą męskie, ale nie żeńskie. Skończyło się, że dostaliśmy razem cały pokój (wraz z pościelą). Jeśli prosisz o dormitorium to dostajesz pokój z 4 łóżkami, tyle że w każdej chwili mogą ci kogoś dokwaterować, płacisz 1000 T od osoby (4.7 €). Za pokój 2-os płacisz 1500 T/os (7 €). Problemem w tym akademiku jest kąpiel – jest tylko jeden prysznic dla wszystkich na całe piętro. Trzeba więc cierpliwie czekać – proponuję wziąć klucz z recepcji rano, bo wieczorami możemy się nastać. Minusem tego hostelu jest brak wspólnego pomieszczenia, także ludzie nie mają miejsca się spotykać.

Transport – 1885 km, 47 €. Jest tu w miarę dobrze zorganizowany, ale też relatywnie drogi. Aby dojechać do Kanionu Czaryńskiego z Ałmaty – wsiądź do minibusu/autobusu, który jedzie do Kegen (210 km, 700 T, 3.3 €, 4.5 godziny). Jeszcze przed rzeką Czaryn, na wzniesieniu będzie po lewej stronie odbicie szutrowej drogi do kanionu (1300m, N 43st20.817′ E 78st55.683′). Stąd już tylko 12 km pieszo (lub autostopem) do celu. W żadnym wypadku nie jedź w kierunku Shonzha, tak jak nam sprzedawczynie i kierowca mówili. Wyglądało to jednak na ich dobre chęci, tylko brak wiedzy – bo rzeczywiście 8 km przed mostem na rzece Czaryn jest 25-km droga do kanionu według drogowskazu, także chyba myśleli, że od rzeki będzie bliżej.

W Ałmaty są dwa dworce autobusowe i kolejowe. Na dłuższe przejazdy kolej jest znacznie bardziej wygodna. Bilety możemy kupić w wielu miejscach w mieście, są to małe kanciapy wraz z panią i komputerem – nazywają się “Żeleznodoroznaja kasa” i mają chyba żółto-niebieski szyld. Pani kasjerka była bardzo miła dla nas i mimo, że nie było już miejsc na pociąg którym chcieliśmy jechać, pani tak długo kombinowała, że znalazła nam możliwość przejazdu w jednym wagonie, a następnego dnia zmiana wagonów (na gorsze górne łóżka i to nie obok siebie – ale to nie tragedia). Oczywiście klasa “plackartnyj’ jest dużo tańsza od “kupe”, a moim zdaniem jest nawet lepsza. Po pierwsze w “kupe” jest się zamkniętym w 4-os przedziale – jeśli jesteś samotną kobietą i trafisz na 3 osiłków, na pewno nie będziesz się czuła bezpiecznie, a jeśli trafisz na nudne towarzystwo, to pozostają ci książki. W “plackartnym” wszyscy chcąc nie chcąc czuwają nad sobą nawzajem – jest to jeden wielki wagon z 54 łóżkami. Trudniej cię nawet okraść, a jeśli masz łóżko na dole to możesz spać na swoich bagażach zamkniętych pod sobą. Jedynie dolne miejsca wzdłuż przejścia nie są zamykane – my spinaliśmy bagaże i czuliśmy się też bezpiecznie. I będąc w plackartnym jesteś skazany na towarzystwo – ale z tego to należy się tylko cieszyć. Podróżni częstują się nawzajem (warto wziąć coś z sobą) i urozmaicają sobie czas pogawędką – jest ich tylu, że zawsze trafi się ktoś, kto ci pasuje. Oficjalnie powinieneś dokupić pościel za 250 T (1 €), ale my mieliśmy swoje lniane poszewki i śpiwory, więc nie płaciliśmy. Pociąg plackartnyj z Ałmaty do Barnauł trwa 33 godziny, kosztuje 7200 T (33.6 €), 1500 km.

Jeśli decydujesz się na autobus to oto przykładowe ceny z Ałmaty: do Semey 1189 km, 3900 T (18 €); do Zharkent (pod granicą chińską) 331 km, 1000 T (5 €); Urumchi (Chiny), 7000 T, (33 €) – droga zajmuje 24h, autobus wyjeżdża codziennie o 7 rano (pociąg jest droższy i wolniejszy). Transport miejski kosztuje 50 T za przejazd autobusem (0.2 €), ale kursują one tylko do około godziny 22. Potem pozostaje taksówka – za nocny 10-min kurs zapłaciliśmy tylko 400 T/2os (niecałe 1 € od osoby).

Wizy – ambasada Kazachstanu znajduje się w Warszawie. W ambasadzie należy złożyć wniosek, fotografie, pismo wyjaśniające powód wyjazdu, wpłata 15 € (+ 8 zł prowizja bankowa) i po pięciu dniach mamy miesięczną wizę turystyczną! Nie trzeba poparcia wizowego (mimo iż agencja będzie ci wmawiać, że trzeba). Niestety datę ważności wizy trzeba podać w momencie składania wniosku.

Kazachstan to najbardziej biurokratyczny kraj na naszej trasie. Najgorsza była obowiązkowa rejestracja – w ciągu pięciu dni kalendarzowych od daty wjazdu musisz się zarejestrować w urzędzie imigracyjnym lub na policji (ale nie na każdym posterunku policji). Biuro imigracji w Ałmaty czynne jest w pn-śr oraz pt, w godzinach od 10 do 12. Odbiór dokumentów po godzinie 17. Rejestracja kosztuje 804 T (3.8 €). Jeśli nie znasz dni pracujących biura i akurat w czwartek jest twój ostatni dzień rejestracji lub jeśli przyjdziesz popołudniu – to masz pecha, zostaniesz ukarany za złamanie prawa. Tak się stało z poznanymi Francuzami, którzy przyszli w czwartek, ostatniego dnia ich rejestracji – w piątek turyści musieli wkładać kasę do paszportów, aby uniknąć oficjalnej kary (bodajże 12000 T, 56 €). Poza tym biuro w Ałmaty to samowolka, harmider, walka na łokcie i wrzaski, zwierzęce instynkty ludzi – zero kultury, brak kolejek czy jakiegokolwiek porządku, brak też instrukcji co i gdzie trzeba najpierw robić. Dla nas, jak i dla wielu obcokrajowców to był szok – najlepiej pytać się innych podróżnych, ktoś zawsze będzie coś wiedział. Jeśli wyjeżdżając z Kazachstanu przyjedziesz na granicę bez dwóch pieczątek w karcie migracyjnej, którą otrzymasz podczas wjazdu do kraju (wraz z pierwszą pieczątką – druga musi być z rejestracji), to zapłacisz znacznie wyższą karę wraz z zakazem wjazdu do Kazachstanu przez następne 5 lat.

Kolejna biurokratyczna bzdura która pokrzyżowała nam plany, to brak możliwości przedłużenia wizy turystycznej. Nie było szans nawet przez agencje – masz prawo maksymalnego 30 dni pobytu. Jeśli chcesz wyrobić chińską wizę turystyczną – polecam Bridge Tour Agency (tel.(727) 296 95 60, ul. Zenkov 13) przesympatyczna dziewczyna (pracownica ambasady) załatwia zaproszenie szybko i relatywnie tanio – a całą wizę za 9000 T (42 €), 5-7 dni czekania. Niestety twierdzili, że Polacy muszą płacić za wizę chińską jak wszyscy inni (a w Mongolii dali nam ją jednak za darmo). Kazachstan ma swoje placówki w większości pozostałych krajów byłego ZSRR, a także w Polsce, Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii i Iranie.

Zakończenie

Obawy przed łapówkarstwem, monotonią i podobieństwem odwiedzanych krajów okazały się niepotrzebne. Moje oczekiwania były niskie, więc miło się zaskoczyłem. Większość dni z tej półtora miesięcznej podróży wnosiło coś nowego i ciekawego do mojego życia. Ludzie okazali się niezmiernie gościnni, pomocni i uśmiechnięci – nie bez znaczenia jest znajomość języka rosyjskiego, to właśnie ona szybko łamała pierwsze lody. Lokalni podchodzą też z sentymentem do Polaków – chyba jedna nas wspólny mianownik socjalistycznego systemu. Ludzie lubią podobieństwa, to była nasza przewaga nad zachodnimi turystami. Nie jestem ekspertem od kościołów, grobowców i tym podobnych zabytków, ale  meczety i medresy miast jedwabnego Szlaku, kafelkowe misteria grobowców Samarkandy, atmosfera i architektura Khivy   itp. pozostawiły nieścieralny odcisk w mojej pamięci. A czy można powiedzieć coś obojętnego o przyrodzie? – wystarczy wspomnieć dzikie widoki Hindukuszu, wielkość i surowość Pamiru, turkusowe kolory jezior Tian-Shanu, czy oryginalność piaskowych formacji Kanionu Czaryńskiego. Mimo, iż geograficznie byłem w Azji, kultura i atmosfera państw byłych republik sowieckich, pozwalała czuć jedyną w swoim rodzaju mieszankę azjatycko-europejską. Niesamowita jest również niska komercjalizacja tych terenów – warto pospieszyć się z wizytą, zanim miejscowi odkryją, że turyście się usługuje, a nie pomaga.

Zapraszam na swoją stronę www.kozok.eu


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u