Azja Południowo-Wschodnia – Anna Szczypińska, Anna Maciejewska, Robert Kot

Anna Szczypińska, Anna Maciejewska, Robert Kot

Azja Płd-Wsch. – Tajlandia, Kambodża, Wietnam i Laos

Nasza podróż po Azji zaczęła się 15 listopada 2006 r i trwała 33 dni. 2 osoby z grupy wróciły wcześniej. Łączny koszt 33-dniowego pobytu, bez biletu lotniczego, wyniósł około 1000 USD na osobę.

Bilet lotniczy kupiony w Austrian Airlines kosztował ok. 2500 PLN, ale rezerwację robiliśmy na ok. 3 miesięcy przed wylotem. Potem były już droższe taryfy.

Ponieważ większość z nas miała już szczepienia zrobione przy okazji wyjazdu do Peru, dorobiliśmy jedynie dur brzuszny (ok. 140 PLN). Zaleca się jednak zaszczepić na: polio, tężec i błonicę oraz żółtaczki typu A i B.

Oprócz szczepień dużym kosztem są również wizy:

1.

wiza do Tajlandii kosztuje 100 PLN za jeden wjazd. Należy złożyć wniosek, paszport ważny 6 miesięcy i 1 zdjęcie. Wiza jest ważna 3 miesiące od dnia złożenia wniosku, czas oczekiwania to około tygodnia w sezonie. Ambasada Królestwa Tajlandii, Warszawa, ul. Willowa 7, tel. 022 – 8492655. Czynna pn.-pt. 9.00-12.00.

2.

wizę kambodżańską można załatwić na granicy, ale jak się ją wyrobi jeszcze w Polsce, można zaoszczędzić ok. 2 godzin oczekiwania na granicy. Potrzebny jest formularz wizowy, 1 zdjęcie i 85 PLN oraz paszport. Czas oczekiwania 20 minut, ważna 3 miesiące od daty złożenia wniosku i 30 dni na miejscu. Ambasada Królestwa Kambodży, Warszawa, ul. Drezdeńska 3, tel. 022 6165231. Czynna pn.-pt. 8.00-12.00. Formularz wizowy można też złożyć przez Internet i zapłacić kartą kredytową www.mfaic.gov.kh (e-visa).

3.

wizę laotańską wyrabia się w ciągu 1 dnia, potrzebny wniosek, paszport i 2 zdjęcia, koszt 25 USD, ważna 60 dni od daty złożenia wniosku. Ambasada Laotańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, ul. Rejtana 15/26, Warszawa, tel. 022 8484786. Czynna pn.-pt 9.00-12.00.

4.

wizę wietnamską wyrabia się w ciągu 3 dni, potrzebny wniosek, paszport i 1 zdjęcie oraz 120 PLN. Ambasada Socjalistycznej Republiki Wietnamu, Warszawa, ul. Resorowa 36, tel. 022 6516098. Czynna pn.-czw. 9.00-12.00.

Pieniądze można wymieniać w bankach i kantorach. Nie ma z tym żadnego problemu. Najlepiej wziąć dolary amerykańskie (tylko nowe banknoty po 2001 r.) lub czeki podróżne, które mają lepszy kurs, ale jest mniej punktów wymiany. Jest też dużo bankomatów w Tajlandii i Wietnamie, gorzej jest w Kambodży i Laosie. Dobrze jest mieć dużo małych nominałów w dolarach, gdyż np. w Kambodży można płacić tylko dolarami. Przydają się też podczas pierwszego zetknięcia z nowym krajem, gdy nie mamy jeszcze narodowej waluty. Drobne upominki na bazarach też można kupować za dolary, również za niektóre wycieczki płaciliśmy dolarami. W listopadzie 2006 r. były następujące kursy dolara USA.

1 USD = 35-36 BHT (Tajlandia)

1 USD = 10.000 kip (Kambodża)

1 USD = 16.000 VND (Wietnam)

1 USD = 4.000 LAK (Laos)

Azja Płd.- Wsch. jest raczej bezpieczna. Nie przydarzyło się nam nic nieprzyjemnego. Należy jednak zachować wszelkie środki ostrożności. Nosić pieniądze przy sobie, najlepiej w wewnętrznej kieszonce lub pasku pod spodniami. Paszport mieć zawsze przy sobie lub zostawiać w sejfie hotelowym. Aparat fotograficzny nosić z przodu i trzymać mocno, gdyż podobno wyrywają je motocykliści.

Przydatne linki:

www.bangkokair.com

www.sawadee.com

www.thaiairways.com

www.hostelworld.com/hostels.php

www.bangkok.com

www.gochiangmai.com

www.asia-discovery.com

www.cdc.gov

www.airasia.com

www.accomasia.com/thailand.htmv

www.railway.co.th/english/index.asp

www.bmta.co.th/engversion/eng_version.htm

www.kanchanaburi-info.com/

www.laoairlines.com

www.talesofasia.com

Dzień 1 (15.11.06) Wylot z Polski

Do Azji Południowo-Wschodniej wybraliśmy się w 5 osób. Jednak każdy leciał i wracał inaczej. Dwie osoby z naszego grona wyleciały tydzień wcześniej, aby zobaczyć jeszcze Malezję, postanowiliśmy spotkać się w dniu przylotu naszej trójki, w hotelu w Kanchanaburi. Nasza trójka to ja – Ania Szczypińska, Ania Maciejska i Robert Kot. My też lecieliśmy osobno. Ania z Robertem Austrian Airlines, ja Lufthansą. Na szczęście obie linie mają bardzo zbliżone godziny wylotów z Polski i przylotów do Bangkoku, tak więc po odprawie spotkaliśmy się jeszcze po stronie bezcłowej Lotniska Okęcie w Warszawie. Potem 2-godzinny lot i przesiadka. Samoloty Lufthansy z Warszawy lądują w części C lub D Terminala 1 a odlatują do Bangkoku z części A tego samego terminala, ale i tak trzeba zarezerwować minimum 30 minut na przejście oraz przejazd kolejką (jedną stację) pomiędzy sekcjami C i A. Trzeba liczyć się ze wzmożoną kontrolą we Frankfurcie przed dojściem do bramki. Ani w Polsce ani w Bangkoku tak szczegółowej kontroli nie było. To samo dotyczy przesiadki w Wiedniu. Tutaj po wyjściu z samolotu i dojechaniu autobusem do lotniska Ania i Robert dostali ankietę, po wypełnieniu której, mieli osobiste spotkanie z przedstawicielem służby ochrony lotniska, po którym dostali niebieskie, naklejane na paszport kropeczki, na znak, że są już po kontroli bagażu podręcznego. Potem już tylko ok. 11 godzin lotu!

Dzień 2 (16.11.06) Przylot do Tajlandii i wyjazd do Kanchanaburi

Około 15-ej czasu Tajlandzkiego (w Polsce była dopiero 9 rano) samolot Lufthansy dotknął płyty lotniska w Bangkoku a kapitan ogłosił, że na zewnątrz jest 35 stopni! Już w rękawie poczułam gorące, egzotyczne powietrze a potem znalazłam się w miłym, klimatyzowanym pomieszczeniu lotniska Suvarnabhumi – nowego lotniska w Bangkoku, które zostało oddane do użytku na miesiąc przed naszym przylotem. Lotnisko jest ogromne. Szłam za strzałkami „baggage claim” ale podróż ta wydawała się nie mieć końca. Dla zmęczonych tym spacerem przeznaczone są ruchome chodniki. Szłam i szłam, po lewej minęłam stanowisko wydawania wiz (to dla tych, którzy jej jeszcze nie mają) i wreszcie znalazłam się przy stanowisku odprawy paszportowej. Tych stanowisk jest kilkanaście, a może kilkadziesiąt ale i tak są do nich dość długie kolejki. W samolocie należało wypełnić kartę imigracyjną, której część „arrival” zabiera celnik przy odprawie a część „departure” przypina zszywaczem do paszportu (zostanie on zabrany przy wyjeździe z Tajlandii). Po przejściu odprawy paszportowej konsternacja… kilkadziesiąt taśm bagażowych… skąd mam wiedzieć na której będzie mój? Ale po chwili dostrzegłam tablicę na której wyświetlano wszystkie przyloty wraz z nr taśmy (taki sam system jest też na nowym terminalu Okęcia), ale uwaga gdyż potrafią w trakcie zmienić nr taśmy. W ten sposób odebrałam swój bagaż i ustawiłam się przy taśmie na której miały być bagaże moich przyjaciół i już tam na nich czekałam. Samolot Austrian Airlines niestety się dość opóźnił i zanim się spotkaliśmy, trochę ogarnęliśmy i wymieniliśmy pieniądze (tego dnia na lotnisku za 1 USD można było dostać 35,45 BHT, z dnia na dzień kurs spadał aż do 34,40 BHT w dniu naszego wylotu) zrobiła się godzina 17-ta. Nasi znajomi oczekiwali nas w Kanchanaburi około 20-ej ale już wiedzieliśmy, że się spóźnimy. Pierwszym planem było wynajęcie taksówki, która zawiozłaby nas na autobusowy dworzec południowy Sai Tai Mai. Niestety ceny były zawrotne. Chcieli 900 BHT. Po wyjściu na zewnątrz dostrzegliśmy tzw „shuttle bus”, o którym wiedziałam tylko, że wywiezie nas z dala od lotniska i to za darmo. Postanowiliśmy skorzystać. Dojechaliśmy do tzw. Public Transport Centre, gdzie miły Pan z Informacji skierował nas do autobusu nr 556 jadącego na dworzec południowy za 35 BHT od osoby. Niestety, o tej godzinie są straszne korki w Bangkoku, a dworzec jest po drugiej stronie rzeki. Jechaliśmy ok. 1,5 godziny. Ok. 19.30 znaleźliśmy się na bardzo ruchliwym i hałaśliwym dworcu, gdzie nikt nie mówił po angielsku i trochę zajęło nam znalezienie odpowiedniej kasy, ale w końcu się udało i kupiliśmy bilety na autobus nr 81 do Kanchanaburi (są różne nr 81, więc należy uważać, ten odjeżdżał ze stanowiska nr 4 i był klimatyzowany) za 106 BHT. Mieliśmy szczęście, bo jak tylko się zapakowaliśmy, autobus odjechał (10 minut przed czasem). Po 2,5 godzinie dojechaliśmy do Kanchanaburi. Po drodze jednak zastanawialiśmy się nad celowością wynajęcia na drugi dzień jeepa do okolicznych Parków Narodowych jak to było w planie, ale wystraszył nas fakt iż wszystkie nazwy miejscowości były pisane alfabetem tajskim. Na miejscu okazało się jednak, że okolice Kanchanaburi oznaczone są w dwóch językach – tajskim i angielskim. Problemem pozostał ruch lewostronny ale i z tym sobie poradziliśmy, o czym potem. Po przyjeździe na dworzec autobusowy w Kanchanaburi dopadło nas kilku kierowców tzw. songteaw’ow, czyli samochodów z naczepą bez okien, przerobioną na potrzeby przewozu osób (wewnątrz są 2 ławeczki usytuowane naprzeciw siebie gdzie czasem może zmieścić się do 12-14 osób, czasem można usiąść na dachu lub jechać na tylnych schodkach). Utargowaliśmy cenę przejazdu do hotelu (ok. 2-3 km) na 20 BHT od osoby i po kilku minutach znaleźliśmy się w zarezerwowanym wcześniej przez Internet – Sam’s River Rafthouse gdzie spotkaliśmy się z resztą naszej małej grupki. Sam’s River Rafthouse to domki na tratwie pływające po rzece Kwai. Sam ośrodek jest sam w sobie atrakcją a domki dość duże, przyjemne i czyste. Za domek z klimą i toaletą z ciepłą wodą zapłaciliśmy po 350 BHT i nie policzono nam dodatkowo za dostawkę (www.samsguesthouse.com, 48/1 Rong Heeb Oil Road, tel. (034) 62 42 31, sams_guesthouse@hotmail.com). Po dokonaniu wszelkich formalności w recepcji, zostawiliśmy bagaże w domku i wyruszyliśmy coś zjeść i wynająć jeepa na drugi dzień. Wyruszyliśmy na główny, turystyczny deptak, gdzie znaleźliśmy bardzo przyjemną knajpkę. Zamówiliśmy dania z ryżem (jak każdy turysta na początku podróży po Azji) oraz Singha Beer za co zapłaciliśmy po 100 BHT. W Tajlandii są dwa najbardziej znane lokalne piwa – Singha, lekkie, bardziej damskie i Chang – bardziej zbliżony do naszego Żywca. Osobiście wolę to pierwsze. Z wynajęciem jeepa też nie było problemów, Pani powiedziała, że o której rano przyjdziemy o tej nam wypożyczy za 1000 BHT na cały dzień. Nie wymagała od nas przy tym ani karty kredytowej, ani prawa jazdy, jedynie paszportu. Zaraz po kolacji postanowiliśmy się położyć po tylu godzinach podróży i z perspektywą wczesnego wstania na drugi dzień. Niestety „jet lag” zrobiło swoje i dość długo nie mogliśmy zasnąć, do tego klima chodziła bardzo głośno. Noc pozostała nieprzespana.

Dzień 3 (17.11.06) Park Narodowy Erawan i Tiger Temple

Ok. 6.00 pobudka. Na śniadanie zabrane z Polski pasztety i serek topiony. O 7.00 byliśmy już w wypożyczalni jeepów, ale Pani, która zapewniała nas, że możemy przyjść rano o której chcemy – nie było. Na szczęście znaleźliśmy inną wypożyczalnię i po kilku próbach uruchomienia dość zdezelowanej maszyny, wyruszyliśmy na poszukiwanie pierwszych przygód. Pierwszy przystanek – stacja benzynowa. Zatankowaliśmy ok. 20 litrów za 600 BHT i pojechaliśmy zobaczyć wodospady Erawan w PN Erawan. Po dotarciu do Parku Narodowego musieliśmy zapłacić po 400 BHT od osoby za wstęp oraz 30 BHT za samochód. Kilkadziesiąt metrów dalej znaleźliśmy się na parkingu, gdzie można się posilić i kupić coś do picia. Wodospady Erawan mają 7 poziomów. Każdy poziom składa się z wodospadu zasilającego basen krystalicznie czystej wody, ocieniony przez rosnące dookoła bambusy, rattan, liany i inne zarośla. Najlepsze miejsca do kąpieli to poziom drugi i siódmy, ale do dwóch ostatnich prowadzi śliska i niebezpieczna ścieżka. My kąpaliśmy się na poziomie 4, gdyż było tam najmniej ludzi. Woda bardzo przyjemna, choć trochę zimna i pływanie utrudniają gryzące ryby. Wodospady były tak piękne, że spędziliśmy tam więcej czasu niż planowaliśmy. W związku z tym iż tygrysy w Tiger Temple wyprowadzają tylko na godzinę pomiędzy 15 a 16, nie mieliśmy zbyt wiele czasu aby zobaczyć wszystko co sobie zaplanowaliśmy, dlatego też postanowiliśmy zrezygnować z wodospadów Huay Khamin oraz Sai Yok Noi i pojechaliśmy jeszcze do jaskini Prathat, do której wstęp jest na ten sam bilet co do wodospadów Erawan. Jaskinia jest wewnątrz przepiękna i dość dzika bo dociera tam bardzo mało turystów. Do jaskini prowadzi stroma (dopiero co budowana) ścieżka 500 metrów pod górę. Po wnętrzu oprowadza przewodnik z latarką. Ponieważ dojście do jaskini było dość męczące, znów zabawiliśmy tam więcej czasu niż zaplanowaliśmy i ledwo zdążyliśmy zobaczyć tygrysy. Przyszliśmy dokładnie w ostatnim momencie. Wizyta w Tiger Temple to wydatek 300 BHT i jest to typowo turystyczna atrakcja ale zdjęcia są super. Polega to na tym iż jedna osoba z obsługi podprowadza Cię do tygrysa a druga robi zdjęcie Twoim aparatem. I tak podchodzi się do kilku tygrysów. Potem jest widowisko wyprowadzania tygrysów, które niechętnie ruszają się z miejsca. Zostaje tylko jeden tygrys którego każdy może poprowadzić przez chwilę na smyczy. Na zakończenie jest pora karmienia. Z ciężarówki wyrzucają jedzonko na drogę i zbiegają się wszystkie hodowane w tym miejscu zwierzęta – dziki, koguty, jelenie, krowy, konie itp. Na zakończenie jeszcze małe problemy z uruchomieniem jeepa, ale popchnięcie na szczęście pomaga. I już wracamy do Kanchanaburi. Oddajemy samochód do wypożyczalni i wreszcie czas na posiłek. Wykrzesaliśmy jeszcze trochę sił aby zobaczyć nocny bazar. W sumie nic ciekawego ale jak na pierwsze zetknięcie z azjatyckim bazarem to dość fajne przeżycie, zwłaszcza te wszystkie żyjątka usmażone i przygotowane do skonsumowania – karaluchy, koniki polne itp. No i wreszcie czas na zasłużony odpoczynek. I znów nie całkiem przespana noc.

Dzień 4 (18.11.06) Most na rzece Kwai, Nathom Pathom, Damnoen Saduak

Tego ranka postanowiliśmy zobaczyć trochę miasto. Do tej pory widzieliśmy Kanchanaburi tylko wieczorami. Ponieważ doba hotelowa kończyła się dopiero o 12-ej zostawiliśmy bagaże w domkach i poszliśmy na podbój miasta. Celem był oczywiście Most na Rzece Kwai. Most jak most, ale być w tym miejscu i go nie zobaczyć byłoby grzechem. Samo miasteczko, jak na Tajlandię dość spokojne. Przy moście jednak był bazar dla turystów, po drugiej stronie mostu – następny, ale już birmański z najtańszymi w Tajlandii pamiątkami. Po moście jeździ turystyczny pociąg. Można też pojechać na dłuższą przejażdżkę „koleją śmierci” aż do Przełęczy Ognia Piekielnego lub dalej. My zadowoliliśmy się samą przechadzką po moście. Po powrocie do ośrodka, zabraliśmy bagaże, wezwaliśmy songteawa i pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Znów autobusem nr 81 pojechaliśmy do Nathom Pathom (bilet 52 BHT). Po ok. 2 godzinach dojechaliśmy do celu. Wdrapaliśmy się z bagażami na górę gdzie bagaże zostały na ławce i część grupy poszła zwiedzać Phra Pathom Chedi – najświętszą na terenie Tajlandii i ponoć najwyższą na świecie czedi. Potem się wymieniliśmy i druga grupa zwiedzała a my pilnowaliśmy bagażu. Podczas zwiedzania można zakupić „za co łaska” żetony modlitewne, które wrzuca się na szczęście do kilkudziesięciu miseczek. Po zakończeniu zwiedzania przekąsiliśmy różne dziwne rzeczy sprzedawane na patyku i oczywiście w bardzo ostrym sosie, na bazarku usytuowanym pod świątynią. Naprzeciw wejścia do czedi znajduje się przystanek autobusowy, gdzie złapaliśmy autobus do Damnoen Saduak (o ile dobrze pamiętam był to autobus o nr 85) – bilet 38 BHT. Jechaliśmy około godziny i ku naszemu zdziwieniu wysiedliśmy w dość dużym mieście. Na przystanku zostaliśmy zaczepieni przez kierowcę tuk tuka, który zaproponował nam zawiezienie (10 BHT/os) do bardzo fajnego hotelu położonego ok. 2 km od miasta, ale za to nad samymi kanałami. Cały kompleks hotelowy Sugchoke jest bardzo ładny i fajnie położony nad kanałami. Ma wyśmienitą kuchnię i 2 boa dusiciele, które można obejrzeć na specjalnym pokazie. Dostaliśmy cały apartament z klimatyzacją, TV, lodówką, trzema pokojami, tarasem i balkonem za 1000 BHT. Wspaniałe miejsce na relaks po dość aktywnych pierwszych dniach wycieczki. Umówiliśmy się z naszym kierowcą tuk-tuka, że następnego dnia przyjedzie po nas o 6.45 i zawiezie nas na pływające bazary (również za 10 BHT/os). Godzina poranna zaplanowana była tak, aby zdążyć jak najwięcej zobaczyć przed watahą turystów nadciągających ok. 9 rano z Bangkoku. Kolacja w hotelowej restauracji była wyśmienita, potem piwko w naszym saloniku i znów rozmowy do 4 rano, z braku snu.

Dzień 5 (19.11.06) Pływające bazary w Damnoen Saduak, Bangkok

Po śniadaniu (znów polskim, ale za to najlepszym) wyruszyliśmy tuk-tukiem do Talat Khlong gdzie można zobaczyć pływające bazary. Pierwszym zamierzeniem był spacer wśród kanałów, ale liczni naganiacze zdołali nas w końcu przekonać żebyśmy skorzystali z łódki – 200 BHT. Nie żałujemy, choć spacer odbywa się po tradycyjnym targu a łódką zostaliśmy zawiezieni do stoisk z pamiątkami dla turystów – uprzedzam ceny są dużo wyższe niż gdzie indziej w Tajlandii, mimo, że może się nam wydawać iż ubiliśmy świetny interes po utargowaniu połowy ceny. Pływające bazary to ciągnący się bez końca labirynt wąskich kanałów zatłoczonych wiosłowymi łodziami, z których sprzedaje się owoce, warzywa, gotowe jedzenie i inne produkty potrzebne mieszkańcom nadbrzeżnych domów. Wielu ze sprzedawców nosi tradycyjne stroje tajlandzkich rolników – granatowe koszule i wysokie kapelusze ze słomy przypominające odwrócony garnek. Po kilku godzinach pobytu na bazarze udaliśmy się w drogę powrotną do hotelu, co nie było łatwe, gdyż wszystkie pojazdy zmierzały zupełnie w odwrotnym kierunku – handel się dopiero na dobre rozkręcał. Po kilkunastu minutach spaceru w palącym słońcu udało nam się zatrzymać miejskiego songteawa, który podwiózł nas do hotelu za 10 BHT od osoby. Potem pozostało nam wykwaterowanie i udanie się na przystanek autobusowy w celu złapania autobusu do Bangkoku, który na szczęście zatrzymuje się również pod hotelem. Po 15 minutach czekania pojechaliśmy w dalszą drogę za 69 BHT. Podróż trwała ok. 2,5 godziny. Poprosiliśmy o wysadzenie nas nie na dworcu Południowym a po wschodniej stronie Thanon Borom Tatchonni, skąd jest bliżej na Khao San Road. Wzięliśmy stamtąd 2 taksówki po 90 BHT każda i dojechaliśmy do wybranego wcześniej hotelu Sawadee Bangkok Inn, położonego w centrum turystycznej Khao San Road w dzielnicy Banglumphu. Hotel okazał się znacznie gorszy niż na zdjęciach w Internecie, ale nie chciało nam się już niczego szukać w tym upale. Dostaliśmy 2 małe klitki z klimatyzacją. Nasza, z racji tego, że było nas 3 osoby, kosztowała 700 BHT, choć tak naprawdę było tam jedno, dość nieduże łóżko. No, ale w końcu to stolica. Po krótkim odświeżeniu się poszliśmy zwiedzać Bangkok, gdyż było już po 13-ej a większość zabytków zamykają o 17.00. Pierwszym celem był oczywiście Wielki Pałac i Wat Phra Kaeo ze Szmaragdowym Buddą. Wstęp 250 BHT. Należy się odpowiednio ubrać, inaczej trzeba wypożyczyć odpowiedni strój. Wykluczone są koszulki bez rękawów, krótkie spodnie czy spódniczki i ubrania z przeźroczystych materiałów. Cały kompleks pałacowy zajmuje dziś powierzchnię ok. 25 hektarów, z czego zdecydowana większość jest zamknięta dla turystów, ale największe wrażenie robi Wat Phra Kaeo. Należy uważać na oszustów, którzy stoją przy bocznej bramie. Wmawiają oni turystom, iż kompleks pałacowy jest zamknięty i namawiają na przejażdżkę po mieście tuk-tukiem za dziwnie niską cenę – 20 BHT pod pretekstem zwiedzenia innych ciekawych miejsc w Bangkoku. Tak naprawdę, obwożą ludzi po sklepach z pamiątkami, od których mają prowizję. O mały włos byśmy im uwierzyli, ale postanowiliśmy jednak na własne oczy przekonać się, czy rzeczywiście kompleks jest zamknięty, co okazało się nieprawdą. Po ok. 1,5 godzinnym zwiedzaniu udaliśmy się na zwiedzanie Wat Po, gdzie jest słynny Leżący Budda. Aby tam dotrzeć należy wrócić do bramy głównej i obejść budynek dookoła (ok. 15 minut spacerkiem), gdyż Wat Po znajduje się dokładnie po drugiej stronie kompleksu. W Wat Po (wstęp 50 BHT i też odpowiedni strój) najciekawszym zabytkiem jest kaplica Leżącego Buddy – 45-metrowej pozłacanej figury z otynkowanych cegieł, która przedstawia Buddę osiągającego stan nirwany. Ogrom figury robi niesamowite wrażenie i problem ze sfotografowaniem całego posągu. W końcu przyszedł czas na posiłek. Postanowiliśmy udać się do którejś z licznych knajpek koło Fortecy. I tu czekała nas niespodzianka – w niedzielę większość z nich była zamknięta. Udało nam się znaleźć dość drogą, ale bardzo dobrą restaurację włoską. Po posiłku udaliśmy się na przystań N13 – Tha Banglamphu, gdzie za 13 BHT kupiliśmy bilet na łódź ekspresową, którą dopłynęliśmy do przystani Central (ok. 30-40 minut). Tu przesiedliśmy się do kolejki naziemnej Skytrain (stacja Saphan Taksie, S6). Przejechaliśmy trzy stacje(stacja Sala Daeng S2) i poszliśmy na bazar, który znajduje się obok dzielnicy uciech Patpong. Można tu kupić wszystko, z metkami najbardziej znanych projektantów za parę dolarów, oczywiście podróbki. Dla chętnych o 20.30 na stadionie Lumphini koło bazaru jest parę lokali z tajskim boksem (220-1000 BTH w zależności kto walczy) Następnie pojechaliśmy metrem (2 stacje – ze stacji Silom do Hualamphong) na dworzec kolejowy Hualamphong kupić bilet na następny dzień, na pociąg do granicy z Kambodżą. Niestety kasy były zamknięte i wróciliśmy tuk-tukiem (60 BHT za trzy os.) do hotelu.

Dzień 6 (20.11.06) Bangkok – Siem Reap (Kambodża)

Rano, ok. 4.45 opuściliśmy hotel w poszukiwaniu taksówki, gdyż zamawiana przez telefon była zbyt droga. Udało nam się złapać 2 taksówki. Za naszą (3 osoby) zapłaciliśmy 100 BHT. Po dotarciu do dworca kupiliśmy bilety do Aranyaprathet w okienku kas pociągów 3 klasy. Pociąg nr 275 za 48 BHT. Pociąg odjechał o 5.55 i jechaliśmy na dość znośnych siedzeniach wraz z tubylcami ok. 6 godzin. Po dojechaniu do celu, dopadli nas kierowcy tuk-tuków, którymi dojechaliśmy do granicy w Poipet (ok. 6 km – 10 BHT/os). Uwaga: są dwie drogi dojazdowe do granicy. Na granicy zaopiekował się nami przedstawiciel biura transportowego z Kambodży i pomógł nam przejść przez wszelkie formalności graniczne. Na granicy można wykupić wizę, ale polecam zrobić to jeszcze w Polsce, gdyż zaoszczędza się czas na granicy. Wszystkie formalności zajęły nam około godziny. Potem zostaliśmy zaprowadzeni do specjalnego, darmowego autobusu, który dowiózł nas około 1 km do postoju taksówek i autobusów jadących do Siem Reap. Po zorientowaniu się w cenach dojazdu do Siem Reap zdecydowaliśmy się wynająć 2 taksówki (Toyoty) za 20 USD/os. Nie polecamy jazdy autobusem, ze względu na stan drogi prowadzącej do Siem Reap i czas jaki zajmuje dojazd. My jechaliśmy około 3 godzin i nieźle nas wytrzęsło. W biurze transportowym chcieli od nas całą kwotę z góry, ale się nie zgodziliśmy i zapłaciliśmy tylko połowę. Na koniec daliśmy jeszcze napiwek sympatycznemu kierowcy, który w ogóle nie rozumiał po angielsku (3 USD). Kierowca obwoził nas jeszcze po hotelach, ale dość drogich, więc wysiedliśmy i na własną rękę szukaliśmy. Zakwaterowaliśmy się w hotelu Angor Green House za 9 USD za trójkę z klimatyzacją i łazienką z ciepłą wodą. Hotel wart polecenia, przy głównej drodze, miła obsługa. Właściciel załatwia transport do Angor Wat. Umówiliśmy się z nim na drugi dzień, że zawiezie nas wraz z kolegą dwoma tuk-tukami (10 USD za tuk tuk) na wschód słońca. Cena obejmowała obwiezienie po „krótkiej pętli”. Ten sam właściciel zawiózł naszą całą piątkę za 1 USD do Restauracji Angor Mondial gdzie za 12 USD/os mieliśmy szwedzki bufet z przepysznym azjatyckim jedzeniem oraz występami tancerek Apsara (12 różnych tańców). Cena nie obejmowała napojów, za które trzeba było zapłacić około 2 USD każdy. Po obfitym posiłku i przepięknym występie wstąpiliśmy na bazar zorientować się w cenach i już wiedzieliśmy, że następnego dnia spędzimy tam więcej czasu. Ceny były dużo niższe niż w Tajlandii.

Dzień 7 (21.11.06) Angor Wat

Tego ranka, o 5.30 rano pojechaliśmy do Angor Wat. Jednodniowy bilet wstępu kosztuje 20 USD. Po uiszczeniu opłaty zostaliśmy podwiezieni pod główną świątynię Angor Wat, gdzie czekaliśmy na wschód słońca nad główną świątynią – trójschodkową piramidą. Angor Wat to wpisana na listę UNESCO, uznawana za największą sakralną budowlę na świecie. Powstała w XII w jako siedziba władcy-boga oraz miejsce jego spoczynku. Po zwiedzeniu Angor Wat pojechaliśmy tuk-tukiem do Angor Thom z XII w. Do miasta prowadzi 5 monumentalnych bram, zwieńczonych wizerunkami pogodnego Awalokiteśwary. Następny przystanek to Bayon – budowla z pocz. XIII w., która znajduje się w samym centrum Angor Thom. Budowlę ozdabiają ogromne oblicza o lodowatym uśmiechu. Jest ich 216. Po zwiedzeniu tej wspaniałej budowli pojechaliśmy zwiedzać Baphuon oraz Taras Słoni. Baphuon to sanktuarium zwane czasami największą układanką świata, gdyż przed wojną domową grupa archeologów badała ją kamień po kamieniu, ale gdy powrócili po upadku Czerwonych Khmerów, zastali tysiące elementów i żadnej wskazówki jak je poukładać, gdyż wszystkie ich zapiski zostały zniszczone. Taras Słoni to miejsce gdzie oglądano niegdyś publiczne ceremonie i parady a król udzielał tu audiencji. Następny przystanek – Ta Keo – potężna piramida z X w. o wysokości ponad 50 m, która nie została ukończona z powodu śmierci władcy. Ostatnią budowlą było Ta Phrom z XII w., którą pozostawiono na pastwę dżungli. W środku znajduje się labirynt wąskich korytarzy i rozpadających się kamiennych bloków porastają korzenie starych drzew. Zwiedzanie kompleksu zakończyliśmy około 13-ej w związku z tym postanowiliśmy znaleźć jakiś basen. I znów z pomocą przyszedł nam właściciel hotelu, który zaproponował darmowe podwiezienie do Damnak Angkor Village (www.damnakangkor.com), gdzie za 3 USD/os mogliśmy korzystać z basenu ile chcemy i w cenie dostaliśmy zimną Ice Tea. Jak się potem okazało podwiezienie nie było za darmo, bo właściciel naszego hotelu poprosił managera hotelu z basenem o prowizję za przywiezienie nas tam. My jednak bawiliśmy się super, zwłaszcza, że basen był pusty, bo goście hotelowi byli nadal w Angor Wat. Obiad zjedliśmy w jednej z wielu knajpek w centrum, niedaleko hotelu – 5 USD za rybę, ryż i piwo. Potem kupiliśmy bilety na autobus do Phnom Penh na następny dzień z gratisowym odebraniem nas z hotelu – 5 USD. Wieczorem poszliśmy znów na bazar tym razem na dłużej i z zamiarem zrobienia wspaniałych zakupów, które się udały i okazały najlepszymi i najtańszymi z całej naszej wyprawy.

Dzień 8 (22.11.06) Phnom Penh

Ok. 7.30 rano odebrano nas z hotelu i pojechaliśmy do stolicy Kambodży. Śniadanko zrobiliśmy sobie w autobusie, gdyż przed nami było 5 godzin jazdy. Na szczęście droga nie była tak zła jak dojazd do Siem Reap z granicy. Po dotarciu na miejsce wytargowaliśmy tuk-tuka do hotelu – 1 USD za przejazd. Zakwaterowaliśmy się we wcześniej wybranym hotelu – Grand View Guesthouse (grandviewguesthouse@hotmail.com) z restauracją na dachu ze wspaniałym widokiem na jezioro Boeng Kak. Wynajęliśmy 3 pokoje z wiatrakami i łazienką po 2 USD od osoby. Zaraz po zakwaterowaniu wzięliśmy tuk-tuka za 2 USD i pojechaliśmy do biura Capitol Tour, gdzie kupiliśmy bilety na autobus i łódź do Chau Doc w Delcie Mekongu po stronie wietnamskiej – 7 USD. Po dokonaniu zakupu poszliśmy na zwiedzanie miasta. Głównym celem był Pałac Królewski oraz Srebrna Pagoda a także nadrzecznej promenady opisanej w przewodniku jako najpiękniejsza z azjatyckich promenad. Niestety zarówno promenada jak i otoczenie Pałacu okazało się jednym wielkim śmietnikiem. Przed samym wejściem do Pałacu walało się mnóstwo śmieci i spało wielu bezdomnych a za murami… zupełnie inny świat. Nie wszystkie budowle można zwiedzać. Można za to wejść do Srebrnej Pagody, choć nie można w niej filmować. Pagoda ta słynie z 5 tys. srebrnych płytek o wadze 1 kg każda, którymi jest wyłożona podłoga. W pagodzie znajduje się również posąg Szmaragdowego Buddy a przed podium wznosi się szczerozłoty, naturalnych rozmiarów posąg króla Norodoma, ozdobiony 9584 diamentami, z których największy waży 25 karatów. Wstęp do Pałacu – 3 USD, pozwolenie na fotografowanie – 2 USD. Należy pamiętać o odpowiednim stroju, w przeciwnym razie będzie trzeba dopłacić do wypożyczenia spodni lub koszulki. Ze względu na wszechobecny brud panujący w tym mieście postanowiliśmy zjeść obiad w jednej z droższych restauracji. Polecamy Godlfish River oraz położoną zaraz koło niej drugą restaurację, której nazwy nie pamiętam. Obie są nad rzeką. Za przepyszny obiad z piwem zapłaciliśmy po ok. 8 USD od osoby. Ponieważ miasto nie jest zbytnio oświetlone w nocy, zrezygnowaliśmy z powrotu na piechotę do hotelu i wróciliśmy tuk-tukiem za 1 USD.

Dzień 9 (23.11.06) droga do Chau Doc

Ok. 7.30 rano przyjechał po nas kierowca Capitol Tours i dowiózł do ich biura, gdzie przesiedliśmy się do większego busa, którym około 2 godzin jechaliśmy do przystani Neak Luong. Tu przesiedliśmy się na mocno zdezelowaną łódź i popłynęliśmy do granicy z Wietnamem. Płynęliśmy około 3 godzin. Potem w formalnościach granicznych pomógł nam przewodnik i już po stronie wietnamskiej zmieniliśmy łódź na troszkę lepszą, ale mniejszą. Należy pamiętać o opłacie „klimatycznej” – 2000 VND (pieniądze na nią można wymienić u przewodnika jeszcze na łodzi). Na granicy wymieniliśmy większą gotówkę u młodej dziewczyny, gdyż turyści jadący w odwrotnym kierunku upewnili nas, że kurs jest taki sam jak gdzie indziej w Wietnamie. I znów płynęliśmy, tym razem około 2 godzin, ale po drodze podziwialiśmy życie na Mekongu. Ok. 15-ej dotarliśmy do Chau Doc. W planach mieliśmy zakwaterowanie w hotelu Hang Chau II (10 Nguyen Van Thoai St), należącym do biura Sinh Cafe. Wiedzieliśmy tylko tyle, że hotel jest niedaleko przystani, ale wszyscy rikszarze wmawiali nam, że jest to bardzo daleko lub że hotel ten już nie istnieje. Każdy z nich proponował nam inny hotel, z którego miałby prowizję. W wyniku tego, iż nie mogliśmy się z nikim dogadać i każdy kierował nas w inną stronę, szukaliśmy hotelu około godziny, choć rzeczywiście był bardzo blisko przystani. Dla chcących skorzystać z noclegu w Hang Chau II (polecam) proponuję udać się w prawo (mając Mekong za plecami) od przystani i następnie będzie to pierwsza lub druga ulica w lewo. Hotel znajduje się po prawej stronie, ok. 600 metrów od przystani. W hotelu jest biuro Sinh Cafe (nghiepkhanh@sinhcafevn.com), gdzie wykupiliśmy 2-dniową wycieczkę po delcie Mekongu z dojazdem do Sajgonu. Za wycieczkę wraz z noclegiem w tymże hotelu oraz hotelu na trasie (oba z klimatyzacją, łazienką z ciepłą wodą oraz śniadaniem) zapłaciliśmy po 23 USD. Po załatwieniu wszelkich formalności w hotelu (w Wietnamie należy zostawić paszport w recepcji gdyż około godziny 19-ej przychodzi policja turystyczna i je sprawdza) i w biurze podróży, poszliśmy na targ. Najpierw trafiliśmy na bardzo sympatyczny targ rybny, potem był warzywno-owocowy. Po targu udaliśmy się na kolację do restauracji Bay Bong (22 D Thuong Dang Le), polecanej w przewodniku i rzeczywiście jedzenie było super (około 40 tys. VND za obiad z piwem Tiger).

Dzień 10 (24.11.06) droga do Can Tho

Po dość skromnym, hotelowym śniadaniu nasz przewodnik zabrał nas do przystani, gdzie czekały na nas dwuosobowe czółna, prowadzone przez wiosłujące na stojąco kobiety. Pływając podglądaliśmy spokojne życie mieszkańców na przepięknej Delcie Mekongu oraz ich hodowle ryb. Mieliśmy też krótką wizytę w wiosce etnicznej, gdzie co niektórzy zrobili zakupy tzw. handicraftu. Po powrocie do przystani wsiedliśmy w autobus i udaliśmy się na zwiedzanie świątyń Tay An i Lady Chua Xu znajdujących się na górze Siam. Na chętnych czeka wspinaczka na szczyt góry z którego rozciąga się przepiękny widok na granicę z Kambodżą oraz Chau Doc. Warto się potrudzić. Następnie 2-godziny jazdy i postój przy wytwórni kadzidełek, gdzie obejrzeliśmy pokaz ich produkcji. Ostatni przystanek to ferma krokodyli, gdzie było ich około 3 tysięcy, od najmniejszych do tych ogromniastych. Krokodyle hodowane są na mięso i eksportowane do Chin a także na wyroby ze skóry krokodylej. Na nocleg zatrzymaliśmy się w Can Tho w hotelu KS. Hoa Phuong (So 12-14-16 Tran Phu). Wieczorem jeszcze pospacerowaliśmy po mieście (dość dużym) i poszliśmy dla odmiany na zakupy do supermarketu a nie na bazar.

Dzień 11 (25.11.06) Ho Chi Minh City (Sajgon)

Po tym razem obfitym śniadanku hotelowym popłynęliśmy na ok. 3-godzinną wycieczkę łodzią po pływającym targu w Cai Rang i okolicy. Potem jeszcze zwiedzanie wytwórni wermiszelu (cienki makaron), młyna wyłuskującego ryż oraz owocowych ogrodów. Darmowa degustacja tropikalnych owoców i podglądanie spokojnego życia okolicy. Po wycieczce zawieziono nas na obiad do dość obskurnej knajpki, gdzie baliśmy się cokolwiek zjeść, aby się nie zatruć. Zupa nie miała zupełnie żadnego smaku. Potem jeszcze przeprawa promem na drugą stronę Mekongu i około 3-godzinna jazda autobusem do Sajgonu, obecnie zwanego Ho Chi Minh City, z przerwą na krótki postój w Ogrodzie Bonsai. Niestety nie znalazłam tam żadnego drzewka bonsai ale miejsce same w sobie bardzo ładne. Autobus przystanął pod biurem Sinh Cafe, gdzie wykupiliśmy wycieczkę do Tuneli Cu Chi na drugi dzień – 4 USD/os. Obok biura jest hotel Hong Hoa (250 De Tham St.), który również polecamy. Za pokój trzyosobowy z łazienką i klimatyzacją zapłaciliśmy 21 USD, ale warto. Niedaleko hotelu jest dużo biur podróży. W jednym z nich – MTV Travel – kupiliśmy bilety na nocny pociąg do Danang (6-osobowa kuszetka – 33 USD/os). Za bilety zapłaciliśmy z góry, a odebraliśmy je dopiero na drugi dzień, gdyż pracownik biura pojechał po nie na dworzec. Dla tych co mają więcej czasu polecam pojechać na dworzec osobiście po bilety, wyjdzie taniej. Wieczorem poszliśmy na spacer w stronę rzeki Sajgon, po drodze oglądaliśmy pięknie oświetlone miasto. Samo centrum robi niezłe wrażenie, bogate hotele, wieżowce i duży ruch na ulicach. Nad rzeką usiedliśmy w bardzo sympatycznej kafejce na piwo a następnie poszliśmy na kolacje do polecanej w przewodniku Restaurant 19 (35, Dong Khoi). Jedzenie było dobre, ale nie polecamy tej restauracji ze względu na zaskakujący rachunek na końcu – doliczono nam orzeszki, których nie zamawialiśmy, a za które nie płaci się w innych miejscach a za ryż policzono podwójnie.

Dzień 12 (26.11.06) Tunele Cu Chi – Sajgon

O godzinie 8.00 wyruszyliśmy na wycieczkę do tuneli Cu Chi. Po drodze jeszcze przystanek przy wytwórni ceramiki i wyrobów z masy perłowej oraz skorupek od jajek. Wstęp do Cu Chi to 5 USD. Można też postrzelać sobie na strzelnicy m.in. z kałasznikowa, co też uczyniliśmy. Minimalny wydatek to 5 naboi za 100.000 VND. Około 13-ej wróciliśmy do miasta, odebraliśmy bilety i poszliśmy dalej zwiedzać Sajgon (bagaże uprzednio zostawiliśmy za darmo w hotelu). Na pierwszy ogień – Pałac Ponownego Zjednoczenia (15.000 VND) – siedziba prezydenta Wietnamu Południowego zbudowana w 1966 r. Rankiem 30.04.1975 r., w dniu, w którym Sajgon się poddał, na ten właśnie budynek (wówczas Pałac Niepodległości) ruszyły pierwsze komunistyczne czołgi. Obiekt od tego czasu pozostał nietknięty. Do muzeum wchodzi się od Nam Ky Khoi Nghia, gdzie oczekują przewodnicy mówiący po angielsku. Potem zostało nam już mało czasu i wystarczyło tylko na zwiedzenie świątyni hinduskiej Mariamman z XIX w. Jest poświęcona bogini Maramman. W Ho Chi Minhie mieszka tylko 50-60 Tamilów, ale przychodzi tu także wielu Wietnamczyków i Chińczyków. Obiadek zjedliśmy w pobliskim KFC dla odmiany od ryżu. W cenie biletów na pociąg wynegocjowaliśmy gratisowy dojazd do dworca kolejowego. O godz. 19.00 wsiedliśmy do nocnego pociągu i poszliśmy spać (woda i jedzenie w cenie biletu).

Dzień 13 (27.11.06) Hoi An

Około 13-ej dojechaliśmy do Danang. Poznana w pociągu Wietnamka zaproponowała nam przejazd taksówką swojego znajomego. Do taksówki wraz z nami zabrała się jeszcze Amerykanka (wyszło po 42 tys. VND). Taksówką dojechaliśmy do Hoi An i znów skorzystaliśmy z pomocy naszej znajomej Wietnamki, która poleciła nam bardzo dobry hotel Phuoc An (31/1 Tran Cao Van St.,Hoi An Town, Quang Nam Province, www.hoianhotels.com.vn)z przepysznym śniadaniem i basenem a do tego blisko Starówki – pokój 3-osobowy z klimatyzacją – 21 USD. Zaraz po zakwaterowaniu wykupiliśmy w hotelowym biurze podróży wycieczkę do My Son na drugi dzień za 5 USD/os oraz przejazd do Hue za 3 USD/os. Polecam jednak wypożyczenie jakiegoś pojazdu z kierowcą i w ten sposób zwiedzanie My Son, gdyż wszystkie wycieczki w Wietnamie zaczynają się i kończą w jednym z wielu handicraftów co po pewnym czasie staje się męczące, no i znacznie wydłuża czas zwiedzania. Następnie wypożyczyliśmy skutery (45 tys. VND za skuter) i pojechaliśmy na plażę. Opłata za parkowanie skutera przy plaży – 2 tys. VND, w cenie benzyna na dojazd do i z plaży, ale jak ktoś chce pojechać dalej musi już zatankować. Plaża Cua Dai oddalona jest o ok. 5 km od centrum i jest bardzo ładna. Jedynym mankamentem są nagabujące przez cały czas przekupki. Woda w morzu bardzo czysta i ciepła. Potem jeszcze obiad w restauracji hotelowej, również godnej polecenia i wieczorem wybraliśmy się na zakup ubrań po drodze podziwiając przepiękną Starówkę. Hoi An słynie z krawców i w ciągu kilku godzin mogą uszyć wszystko łącznie z garniturem za 25 USD. Wpadliśmy w szał zakupowy i na drugi dzień odebraliśmy trochę ciuchów, które ledwo zmieściły się do naszych i tak już wypchanych plecaków. Dopiero po powrocie do domu okazało się jak dobrze to wszystko jest uszyte, no ale za takie pieniądze nie można było się nic lepszego spodziewać. Szkoda, że większość tych materiałów strasznie farbuje. Kolację zjedliśmy u wspomnianej już Wietnamki, której siostra prowadzi bardzo dobrą, choć mało znaną restaurację Phone Cafe (80B Bach Dang Street). Godna polecenia, tanio i smacznie, choć niektóre potrawy są bardzo ostre.

Dzień 14 (28.11.06) My Son – Hoi An

Po przepysznym hotelowym śniadaniu, ok. 7.30 pojechaliśmy na wycieczkę do My Son – ruin dawnego państwa Czampy oraz zespołu hinduistycznych świątyń z VII w. My Son należy do najwspanialszych zabytków w okolicy i jest wpisane na Listę UNESCO – wstęp 60.000 VND. Są dwie wersje takiej wycieczki, albo autobusem, albo autobusem i powrót łodzią. Tę drugą wersję polecam bardziej, gdyż jest ciekawsza krajobrazowo i na łodzi jest lepsza klimatyzacja niż w autobusie. Poza tym po drodze można obejrzeć wioski Cam Nam, gdzie kwitnie rękodzieło i rzemiosło. Bardzo ładne, choć drogie jak na te warunki, wyroby. Ok. 14-ej wróciliśmy do Hoi An i tym razem postanowiliśmy odpocząć nad hotelowym basenem a potem wypożyczyliśmy za darmo rowery z hotelu i pojechaliśmy na plażę podziwiać zachód słońca. Parking rowerowy kosztował nas 2.000 VND. Wieczorem odebraliśmy nasze ubrania od krawca i znów poszliśmy na kolację do Phone Cafe.

Dzień 15 (29.11.06) Hue i grobowce królewskie

Ok. 7.30 znów po przepysznym hotelowym śniadanku, przyjechał po nas autobus, którym udaliśmy się do Hue. Po drodze był postój w Górach Marmurowych (polecam figurki buddy z marmuru za 0,5$) oraz przy Chińskiej Plaży. Ok. 12.30 przyjechaliśmy do Hue i zakwaterowaliśmy się w hotelu pod którym przystanął autobus – całkiem niezły pokój trzyosobowy (2 duże łóżka) z klimatyzacją za 13 USD (Thai Binh Hotel II, 02 Luong The Vinh St., tel. 054 827561, ksthaibinh@dng.vnn.vn). W hotelu zaczepił nas od razu kierowca motoru, który zaproponował nam zwiedzanie grobowców królewskich na motorach. Wzięliśmy dwa motory bez kierowcy i jeden z nim jako kierowcą. Za całość zapłaciliśmy 13 USD. Polecam tę formę wycieczki w okolicach Hue ze względu na przepiękne widoki i możliwość zatrzymania się w każdej chwili. Nie trzeba umieć prowadzić motoru można wziąć z kierowcą. Pierwszym przystankiem był grobowiec Khai Dinh – wstęp 55.000 VND. Grobowiec jest w stylu chińskim, na dziedzińcu dużo posągów Mandarynów. Drugim przystankiem był kompleks grobowcowy cesarza Tuc Duc – wstęp również 55.000 VND. Kompleks rozpościera się wzdłuż jeziorka i jest bardzo rozległy. W planach było jeszcze zwiedzanie Pagody Thien Mu, ale zrezygnowaliśmy i wróciliśmy do miasta, po drodze zahaczając o stragany z pamiątkami gdzie sprzedawała rodzina naszego kierowcy. Poprosiliśmy naszego „przewodnika” aby zawiózł nas jeszcze na dworzec kolejowy i kupiliśmy tam bilety na nocny pociąg do Hanoi (S2) – 385 tys. VND. Po powrocie do hotelu udaliśmy się na kolację i w poszukiwaniu agencji turystycznej w której moglibyśmy kupić bilety na samolot z Hanoi do Vientiane oraz wycieczkę po zatoce Ha Long gdyż chcieliśmy od razu po przyjeździe do Hanoi popłynąć w rejs po zatoce. Po odwiedzeniu kilku z agencji zdecydowaliśmy się dokonać zakupów w Trekking Travel i nie żałujemy. Bilety na samolot – 134 USD (zawierały już podatek wylotowy – 14 USD) a 2 dniowa wycieczka po zatoce Ha Long z noclegiem na łodzi ale bez transferu z dworca do biura po wynegocjowaniu kosztowała nas po 25 USD/os. Potem poszliśmy jeszcze obejrzeć miasto nocą, ale nie jest ono zbyt atrakcyjne ani zadbane i zabytki nie są oświetlone. Skończyło się na piwie nad rzeką.

Dzień 16 (30.11.06) Hue

Tego dnia wreszcie się trochę wyspaliśmy, bo w Hue nie ma za dużo do zwiedzania a pociąg mieliśmy o 15.51. Po śniadanku zrobionym z polskich pasztetów zostawiliśmy bagaże w hotelowej recepcji i poszliśmy na zwiedzanie miasta. Tak naprawdę to jedynym ciekawym obiektem jest Zakazane Miasto, czyli pałac do którego mogli wchodzić tylko nie zagrażający konkubinom eunuchowie. Wstęp – 55 tys. VND. Po drodze do Zakazanego Miasta wstąpiliśmy jeszcze do jakiegoś darmowego muzeum militarnego a gdy wychodziliśmy zaczepili nas rikszarze. Stwierdziliśmy, że właściwie to nie chce nam się chodzić w tym upale i zgodziliśmy się na godzinne zwiedzanie miasta rikszą. Za trzy sztuki zapłaciliśmy 100 tys. VND, ale uwaga, umawialiśmy się, że zwiedzanie zaczniemy po Zakazanym Mieście i sami zdecydowali się na nas poczekać, potem próbowali nas naciągnąć na następną stówę za dodatkową godzinę czekania. Zakazane Miasto jest ładne i warte zwiedzenia, ale duża jego część jest zrujnowana i bardzo zaniedbana. Zabytki w obrębie Cytadeli, po których obwozili nas rikszarze również nie są zbyt dobrze zachowane, ale przy okazji trafiliśmy na wesele gdzie bardzo miło nas przyjęto. Nie chcieliśmy jednak zbyt długo tam zabawiać, zwłaszcza, że wszyscy koniecznie chcieli się z nami napić. Potem jeszcze obiadek w jednej z wielu knajp nad rzeką i powrót do hotelu po bagaże. Po drodze umówiliśmy się z taksówkarzem, że przyjedzie po nas o 15-ej i zawiezie na dworzec za 20 tys. VND za kurs (a musiał obróć dwa razy). Tym razem nam się udało i cały 6-osobowy przedział był tylko dla naszej piątki. Mogliśmy więc swobodnie posiedzieć do wieczora, bo poprzednim razem starsza Wietnamka zajmowała dolne łóżko i byliśmy zmuszeni leżeć cały czas. Tym razem mogliśmy trochę pograć w karty i zjeść kolację.

Dzień 17 (1.12.06) Hanoi – Zatoka Ha Long

Około 5 rano przyjechaliśmy do Hanoi i czekała nas niespodzianka – na zewnątrz było jedynie 15 stopni, a my w krótkich spodenkach i w bluzkach na ramiączka. Załadowaliśmy się do taksówki – busa, który zawiózł nas pod biuro Trekking Travel (108 Hang Bac St.) za 10 tys. VND od osoby. Ponieważ biuro otworzono dopiero przed 7 rano musieliśmy trochę pokoczować na zewnątrz, ale o tej godzinie życie dopiero się zaczyna w Hanoi. Przebraliśmy się w cieplejsze ciuchy, choć tych u nas nie było za dużo, i zjedliśmy śniadanie. Potem już tylko witaj nowa przygodo – jedynie żal, że Zatoka Ha Long będzie zachmurzona i zbyt zimno żeby się wykąpać a tak marzyło nam się opalanie. Najpierw około 3,5 godziny jechaliśmy busem do miejscowości Halong, gdzie czekała na nas duża łajba z kajutami i salą jadalną. Podano nam bardzo dobry, choć skromny lunch, potem zakwaterowanie w kajutach i pierwszy przystanek – Jaskinia Niespodzianek. Jest to ogromna jaskinia i bardzo piękna. Potem jeszcze pływaliśmy kajakiem, niektórzy się wykąpali bo woda była nawet ciepła jak na tę pogodę. Potem kolacja, wino i plotki i nastała noc. A za oknem przepiękne widoczki i to za każdym razem inne, bo statek się obracał na kotwicy. Jedynie zawiódł nas fakt iż nie przycumowaliśmy do wyspy Cat Ba, choć tak nam obiecano w biurze, w którym kupowaliśmy wycieczkę. Myśleliśmy, że wieczorkiem pozwiedzamy sobie wyspę a tu okazało się, że wszystkie statki cumują na noc w małej zatoczce, chyba że ktoś wybierze opcję noclegu w hotelu to wówczas płynie tam inną łodzią.

Dzień 18 (2.12.06) Zatoka Ha Long – Halong

Po śniadaniu ok. 8.30 dobiliśmy do jednej z wysepek gdzie była ładna plaża i mimo zimna większość osób się wykąpała. Poza tym na wyspie jest wspaniały punkt widokowy, na który należy się wspiąć i można podziwiać panoramę i zrobić piękne zdjęcia zatoki Ha Long. Potem już tylko rejs powrotny, lunch w miejscowości Halong i znów busem do Hanoi ok. 3,5 godzin. Po krótkim poszukiwaniu hotelu wybraliśmy Hotel Thanh Binh, 81 Hang Dao Str. do którego wchodzi się przez sklep odzieżowy. Za dwuosobowy pokój z łazienką zapłaciliśmy 9 USD. Wieczorem krótki spacer po Hanoi, kilka świątyń, m. in. Świątynia Bach Ma z posągiem konia. Potem bazar na którym sprzedawano wszystko co można zjeść, m. in. spasione żaby na sztuki. Byliśmy jeszcze w dużej hali targowej, ale to była raczej hurtownia odzieży.

Dzień 19 (3.12.06) Hanoi

Rano udaliśmy się na całodzienne zwiedzanie Hanoi. Najpierw poszliśmy do usytuowanej niedaleko hotelu świątyni Ngoc Son – Świątyni Góry Jadeitowej (wstęp 3.000 VND). Świątynia z XVIII w zajmuje małą wysepkę w północnej części jeziora Hoan Kiem. Można tu obejrzeć zabalsamowane szczątki olbrzymiego żółwia, z gatunku, jaki ponoć do dziś żyje w wodach jeziora. Spod świątyni wzięliśmy taksówkę do Mauzoleum Ho Chi Minha – 40 tys. VND za kurs. Po przyjeździe na miejsce zaskoczyła nas liczba osób chcących odwiedzić mauzoleum. Kolejka nie miała końca, ale mimo to postanowiliśmy spróbować dostać się do środka. Zajęło nam to jednak tylko ok. 40 minut, bo kolejka dość szybko się poruszała. Przed wejściem należy zdeponować duże plecaki, aparaty fotograficzne i telefony, które odbiera się po wyjściu z mauzoleum. Należy odpowiednio się ubrać – długie spodnie i zakryte ramiona oraz zachować ciszę i powagę. W mauzoleum można obejrzeć zabalsamowane zwłoki Ho Chi Minha a w całym kompleksie można jeszcze obejrzeć jego dom, dom na palach w którym pracował, jego samochody oraz pałac prezydencki. Do samego mauzoleum wstęp jest bezpłatny, do pozostałej części kompleksu – 10 tys. VND. Potem był czas na pomnik na Lenina naprzeciwko którego jest wieża Flagi oraz jakieś muzeum militarne. Poszliśmy jeszcze do Świątyni Literatury, ale część grupy zrezygnowała ze wstępu – 5.000 VND i poszła do parku naprzeciwko na wystawę drzewek Bon Sai. Po zwiedzeniu centrum Hanoi chcieliśmy pojechać na przedmieścia do wioski Le Mat gdzie hodują węże dla drogich restauracji w Hanoi ale przejazd był dość kosztowny a samo skosztowanie węża jeszcze bardziej i zrezygnowaliśmy. Wyczytaliśmy w przewodniku, że w Hanoi jest dzielnica restauracji gdzie można na każdej ulicy zjeść jakąś specjalność i pojechaliśmy tam taksówką za 40 tys. VND. Na miejscu okazało się, że informacje były nieaktualne i znaleźliśmy może ze 2 restauracje i kilka kawiarni. Postanowiliśmy wrócić na piechotę do hotelu co zajęło nam około godziny, przy okazji zwiedzając miasto. Potem zakupiliśmy bilety na wieczorny spektakl w teatrze kukiełkowym na wodzie – 1 klasa – 40 tys. VND i 2 klasa – 20 tys. VND. Poszliśmy na obiad i na ostatnie wietnamskie zakupy. O 21.00 rozpoczął się spektakl w teatrze Roi Nuoc Thang Long (57B Dinh Tien Hoang). Spektakl trwa ok. godziny i opowiada o życiu mieszkańców – było ok. 13 scenek. Naprawdę warto to zobaczyć. Jest to jedna z fajniejszych atrakcji w Hanoi.

Dzień 20 (4.12.06) Vientiane

Ok. 5 rano wyszliśmy z hotelu i poszliśmy na drugą stronę jeziora gdzie jest postój mikrobusów dojeżdżających do lotniska – 2 USD/os. Bus odjechał o 6.00 i jechaliśmy około godziny. O 9.00 mieliśmy samolot Lao Airlines do Vientiane w Laosie. I tu nastąpiło też pożegnanie Ani, która o 12:50 miała samolot Air Asia do Bangkoku i tego dnia wracała już do domu. Ok. 10.00 wylądowaliśmy już tylko w czwórkę w stolicy Laosu i na lotnisku kupiliśmy bilety na samolot z Luang Prabang do Chiang Mai. Potem wzięliśmy taksówkę za 1,5 USD od osoby i pojechaliśmy do centrum, gdzie po dość długim poszukiwaniu wybraliśmy hotel Riverside Hotel, 048 Fagoum Road nad Mekongiem za 15 USD pokój z klimatyzacją, łazienką i przepysznym, obfitym śniadaniem. W Vientiane lepiej zapłacić więcej za hotel, gdyż tańsze są naprawdę obskurne. W Vientiane jest bardzo dużo moskitów, których w ogóle nie widać ale czuć. Należy się smarować repelentami oraz lepiej ubierać w długie spodnie i rękawy. Poza porą deszczową zagrożenie malarią jest minimalne, więc nie polecam brania środków przeciwmalarycznych ale lepiej się zabezpieczać tak jak to opisałam powyżej. Po zakwaterowaniu wypożyczyliśmy z hotelu obok rowery za 1 USD za cały dzień i pojechaliśmy na zwiedzanie miasta, które okazało się małą wioską. Po zatłoczonym i hałaśliwym Hanoi była to jednak bardzo przyjemna odmiana – cisza, spokój, nikt nie chce cię rozjechać, chodniki przeznaczone są dla pieszych a nie straganów i do tego wszędzie bardzo mało ludzi. Najpierw pojechaliśmy do Stupy Królewskiej całej pokrytej złotem. Wstęp – 5 tys. LAK, ale w środku nie ma nic ciekawego, gdyż do samej stupy się nie wchodzi, gdyż jest to grobowiec królewski. Za parking rowerowy pod stupą zapłaciliśmy po 2 tys. LAK. Potem pojechaliśmy pod Łuk Triumfalny, zwany Patuxai. Jak ktoś ma ochotę to może wejść na szczyt budowli i podziwiać panoramę miasta. Obejrzeliśmy jeszcze Czarną Stupę, a raczej jej ruiny oraz kilka uliczek w centrum. Potem odstawiliśmy rowery i poszliśmy na obiad i piwo Beerlao (przepyszne i bardzo tanie piwo laotańskie) nad Mekong do restauracji rosyjskiej, gdzie na frytki czekaliśmy 2 godziny. Okazało się potem, że to w Laosie normalne, że czeka się długo na posiłek. Wieczorem trafiliśmy na festyn a poza tym nic ciekawego w mieście się nie działo. Można za to zjeść specjały francuskiej kuchni. Tego wieczora kupiliśmy jeszcze bilety na minibus do Vang Vieng za 6 USD/os.

Dzień 21 (5.12.06) Vang Vieng

Około ósmej rano wyruszyliśmy minibusem ściśnięci jak sardynki do Vang-Vieng. Bagaże leżały na dachu minibusa, klimatyzacja to szeroko otwarte okna, czuliśmy się jak w kabriolecie. Przeciąg, kiepskie drogi i kurz i tak przez ok. 4 godziny. Vang Vieng to też wioska, ale za to bardzo ładnie położona w górach. Na około przepiękne widoki i mnóstwo atrakcji do robienia. Zakwaterowaliśmy się w hotelu pod który podjechał minibus. Za pokój z klimatyzacją i łazienką zapłaciliśmy po 7 USD za dwójkę, ale na następny dzień zrezygnowaliśmy z klimatyzacji (wieczory są dość chłodne) i zapłaciliśmy jedynie 5 USD za pokój. Widok z tarasu hotelu jest przepiękny i można podziwiać wspaniałe zachody słońca. Jest to bowiem jeden z najwyższych budynków w mieście. Po zakwaterowaniu poszliśmy kupić wycieczkę kajakami na drugi dzień w jednej z wielu agencji turystycznych. Całodniowa wycieczka na kajakach ze zwiedzaniem Jaskini Słonia oraz Jaskini Wodnej do której wpływa się na dętkach i eksploruje na klęczkach oraz lunch i przystanek w miejscu gdzie można poskakać z liny do wody – to koszt 11 USD/os. W agencji tej kupiliśmy też bilety na minbus do Luang Prabang za 10 USD os. Po załatwieniu wszelkich formalności poszliśmy na spacer po miasteczku a potem na obiad do jednej z wielu knajpek gdzie siedzi się na poduszkach, które umieszczone są na podeście i przy okazji można obejrzeć film na DVD. Jedzenie w Laosie jest przepyszne i bardzo tanie. Szczególnie polecam grillowane ryby.

Dzień 22 (6.12.06) Vang Vieng i kajaki

Około 8-ej przyjechał po nas transport w postaci songteawa, którym pojechaliśmy w górę rzeki. Najpierw zwiedzaliśmy Jaskinię Słonia, gdzie jest posąg Buddy i odcisk jego stopy. Potem poszliśmy do Jaskini Wodnej do której wpłynęliśmy na dętkach (tzw. tubing) trzymając się liny. Wpływając do jaskini mieliśmy latarki czołowe i woda była dość zimna, ale frajda niesamowita. Poza tym zwiedzaliśmy jaskinię również na piechotę, a raczej na klęczkach gdyż było dość nisko i wąsko. Przed zaokrętowaniem na kajaki dostaliśmy lunch w wiosce Hmongów a potem już powrót do Vang Vieng drogą wodną. Po drodze zatrzymaliśmy się na godzinę w miejscu gdzie można poskakać z wieży wysokiej na 5 metrów na linie do wody. Tutaj też można popływać na dętkach, pograć w piłkę, siatkówkę, napić się czegoś. Ok. 16-ej wróciliśmy do miasteczka i udaliśmy się na ponowny spacer po nim. Obiad tym razem zjedliśmy w hinduskiej restauracji. Uwaga dość ostre jedzenie. Polecam za to naleśniki, które można zjeść ze straganów na ulicy z dużym wyborem dodatków – 10 tys. LAK za sztukę (duża porcja). Wieczór spędziliśmy nad rzeką, gdzie jest dużo barów, gdzie też się siedzi na poduszkach i jest tam bardzo tani alkohol. Należy przejść przez wąski i kruchy mostek aby się tam dostać. Bardzo przyjemne miejsce z widokiem na rzekę.

Dzień 23 (7.12.06) Luang Prabang

Ok. 9.00 zapakowaliśmy się znów do minivana bez klimatyzacji i z bagażami na dachu. Tym razem jednak nie było aż tak ciasno i na szczęście samochód był wygodniejszy. Na szczęście bo droga była cały czas kręta i ciągnęła się przez 7 godzin. Widoki po drodze przepiękne ale nie można było choć na chwilę zmrużyć oka, bo trzeba się było trzymać na zakrętach. Ok. 16-ej dojechaliśmy w końcu na miejsce, ale okazało się, że dworzec dla mikrobusów jest 5 km od centrum. No i oczywiście znów trzeba było targować się o tuk-tuka. Udało nam się pojechać do centrum za 1,5$ od całego przejazdu choć wcześniej chciano od nas po 1$ za osobę. Dojechaliśmy na miejsce, ale kierowca nie wiedział, gdzie jest wybrany przez nas hotel i polecił inny. Nie odpowiadał nam za bardzo więc już dalej na piechotę szukaliśmy hotelu. Znaleźliśmy Guest House & Restaurant Silichit (Ban Xieng moun) przy samej rzece za 5 USD za pokój dwuosobowy z wiatrakiem. Hotel nie należał do najbardziej czystych ale nie było aż tak źle. Po zakwaterowaniu chcieliśmy wynająć łódź do wodospadów Kuang Si, ale ceny były zabójcze, poza tym okazało się, że o tej godzinie już byłyby zamknięte. Postanowiliśmy pochodzić trochę po mieście i oczywiście skończyło się na nocnym bazarze. Wcześniej jednak wspięliśmy się na wzgórze Phu Si gdzie jest wiele świątyń oraz malownicze widoki zwłaszcza zachodu słońca. Na szczycie znajduje się niewielka jaskinia z sanktuarium Wat Tham Phu Si. Potem jeszcze przepyszny obiadek w restauracji nad rzeką za jedyne 5 USD za 2 osoby (obiad z piwem) na który oczywiście czekaliśmy 2 godziny. Przy okazji spróbowaliśmy „khai paen”, czyli suszonego wodorostu smażonego w oleju z przyprawami i posypanego sezamem.

Dzień 24 (8.12.06) Luang Prabang – Chiang Mai

Dość wcześnie rano wstaliśmy aby pozwiedzać miasto. Było trochę pochmurno, ale na szczęście później się rozpogodziło. Zwiedziliśmy kilka świątyń, m.in. Wat Xieng Thong, zrobiliśmy ostatnie zakupy na dziennym targu a potem pakowanie, gdyż tego dnia żegnaliśmy Roberta. Ok. 11-ej pojechaliśmy tuk-tukiem na lotnisko za 2 USD za przejazd. Lotnisko okazało się maleńkim barakiem bez sklepów bezcłowych i z 2 jedynie stanowiskami do check-in. Ja, wraz z pozostałą dwójką, polecieliśmy do Chiang Mai o 13.40. Znów zdezelowanym samolotem Lao Airlines. Robert poleciał w bardziej komfortowych warunkach Bangkok Air o 14.30 do Bangkoku. Należy uprzednio zapłacić po 10 USD podatku wylotowego. Po godzinnym locie wylądowaliśmy w Chiang Mai, gdzie razem z poznanymi w samolocie cudzoziemcami wzięliśmy songteawa za 30 BHT od osoby. Mieliśmy wcześniej rezerwację w hotelu Julie Guesthouse i tam też pojechaliśmy. Hotel tani – za trójkę z wiatrakiem i łazienką zapłaciliśmy 210 BHT, ale niezbyt czysty, choć atmosfera istnie backpackerska. Hotel znajduje się niedaleko centrum i do bazaru nocnego też można dojść na piechotę, (Julie’s, 7/1 Soi 5, Phrapokklao, Muang, email: julie_chiangmai@gmx.net; www.julieguesthouse.com) Tego dnia starczyło nam czasu jedynie na załatwienie formalności i zakupy na nocnym bazarze. Owe formalności to kupienie biletu na łączoną podróż (2 nocne pociągi, prom i autobus) na wyspę Koh Samui za 1800 BHT oraz wynajęcie kierowcy na drugi dzień do wiosek rękodzielniczych oraz świątyni Doi Suthep za 210 BHT od osoby za całodzienną wycieczkę. W hotelu wykupiliśmy też wycieczkę dwudniową w góry i do wioski Długich Szyi.

Dzień 25 (9.12.06) Chiang Mai i okolice

Ponieważ z kierowcą byliśmy umówieni dopiero na 10-tą, postanowiliśmy wstać rano i pozwiedzać miasto. Udaliśmy się do Wat Phra Singh – okazałego kompleksu budynków i świątyń oraz do Wat Chedi Luang – ogromną czedi zniszczoną przez trzęsienie ziemi w 1545 r. O 10-ej pojechaliśmy najpierw do wiosek rękodzielniczych. Pierwszym przystankiem była fabryka bawełny. Podglądaliśmy jak się ją robi począwszy od zerwania jej z krzewu. Potem oczywiście wizyta w sklepie i tak za każdym razem – wytwórnia srebra, jedwabiu, ceramiki, parasolek i wachlarzy, wyrobów z drewna, Oczywiście nie obyło się bez kilku zakupów. Po obejrzeniu wszystkiego kierowca zawiózł nas na lunch do swoich znajomych. Mogliśmy wskazać palcem co chcemy i pani nam to przygotowała. Był to jeden z pyszniejszych i na pewno najtańszych obiadów podczas całej wyprawy. Potem zmiana samochodu na songthaew, bo to silniejszy wóz i wyjazd na Doi Suthep. Jest to góra wznosząca się stromo na zachodnim krańcu miasta, z której rozciąga się wspaniały widok na miasto, dlatego też pojechaliśmy po południu aby obejrzeć zachód słońca. Niestety, tego dnia był duży smog nad miastem i widoczność nie była za dobra. Za to świątynia Wat Phra That Doi Suthep, która stoi na szczycie, jest przepiękna. Do świątyni prowadzi ponad 300 stopni, ale można też wjechać kolejką linową (wstęp + kolejka 50 BHT). Po zwiedzeniu świątyni warto wstąpić na tamtejszy bazar, gdyż ceny są dużo niższe niż na nocnym bazarze w mieście. Tego wieczora zaczynał się weekend podczas którego były urodziny króla (11.12), dlatego też w mieście świętowano. Mimo grudnia rozpoczęło się Mardi Gras. Na ulicach platformy z tancerkami, dużo straganów z jedzeniem i kilka estrad z występami. Za to ceny na nocnym bazarze dwa razy większe niż wieczór wcześniej i nikt nie chciał się targować.

Dzień 26 (10.12.06) trekking

Rano zostawiliśmy bagaże oraz pieniądze, paszporty i bilety w hotelowym sejfie (gratis). Wyjechaliśmy songtheawem z Chiang Mai po drodze zabierając innych uczestników naszej wyprawy. Dołączyła do nas para Koreańczyków, dwóch Izraelczyków, dwóch Szwajcarów, Anglik i Austriak. Międzynarodowe i zarazem przesympatyczne towarzystwo. Pierwszym punktem programu była wioska Długich Szyi i Wielkouchych. W rzeczywistości wygląda to trochę jak cepeliada, choć na zdjęciach później tego nie widać. Znaleźliśmy się w małej wiosce, gdzie było kilka straganów a przy każdym siedziała pani w obręczach na szyi. Przy dwóch ostatnich panie z ogromnymi obciążnikami w uszach. Kupiliśmy trochę pamiątek, pobawiliśmy się z małymi szczeniaczkami i pojechaliśmy dalej. Potem zawieziono nas do wioski, gdzie mieliśmy zjeść lunch, ale wcześniej czekała na nas inna atrakcja – godzinna przejażdżka na słoniu. Potem można kupić banany i pokarmić te sympatyczne zwierzęta. Po lunchu skończyły się przyjemności i zaczęła się mozolna 4 godzinna wspinaczka. Pierwsze 1,5 godziny to naprawdę strome podejście. Potem już miły spacerek raz w górę, raz w dół. I wreszcie dotarliśmy do kampingu, gdzie nocowaliśmy w bambusowej chacie. Po kolacji jeszcze ognisko, śpiewanie i występy taneczne zorganizowane przez ludzi z pobliskiej wioski.

Dzień 27 (11.12.06) trekking

Po dość późnym (8.30) śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę. Najpierw oglądaliśmy wodospad w pobliżu obozu. Potem 3-godzinny trekking przez góry, tym razem więcej w dół. Na koniec dotarliśmy do wodospadu, gdzie czekała nas zimna kąpiel i rozstanie. Tylko nasza trójka wybrała wariant dwudniowy, reszta grupy trzydniowy i mieli przed sobą następne 4 godziny wspinaczki. Na nas czekał samochód, który zawiózł nas nad rzekę, gdzie czekał już na nas lunch a potem godzinny rafting i półgodzinny spływ tratwą. Około 17-ej wróciliśmy do miasta, kolacja i ostatnie zakupy, bo o 20-ej mieliśmy umówionego kierowcę (100 BHT za przejazd), który zawiózł nas na dworzec. Pociąg miał być 21.50, ale w Tajlandii się dość często spóźniają i odjechaliśmy ok. 23.00. Tym razem wagony sypialne były lepiej pomyślane. Nie było przedziałów, tylko siedzenia usytuowane naprzeciwko siebie na noc rozkładano i w efekcie uzyskiwano dwa łóżka, dolne i górne. Do tego zasłoneczki i właściwie każdy miał swoją małą, prywatną kajutę.

Dzień 28 (12.12.06) Bangkok

Ok. 10-ej rano przyjechaliśmy do Bangkoku. Zostawiliśmy bagaże na dworcu w przechowalni i poszliśmy na zwiedzanie Chinatown. Jest to bardzo zatłoczona dzielnica. Większość ulic to stragany ze wszystkim co się da sprzedać. W upale i smogu jaki panuje w Bangkoku, zwiedzanie tej części miasta nie sprawiło nam przyjemności. Jak najszybciej wróciliśmy na dworzec, gdzie posililiśmy się w KFC. Tym razem pociąg, który miał odjechać o 18.20, opóźnił się jedynie pół godziny i ok. 19-ej jechaliśmy już dalej.

Dzień 29 (13.12.06) Surat Thani – Koh Pha Ngan

Ok. 11-ej przyjechaliśmy do Surat Thani, gdzie skierowano nas do odpowiedniego autobusu. Tam zadecydowaliśmy, że wolimy płynąć na mniejszą wyspę Koh Pha Ngan a nie na Koh Samui i jak dojechaliśmy do przystani dokupiliśmy drugie bilety po 200 BHT/os. Po 2,5 godziny płynięcia promem dotarliśmy na wyspę. Tu okazało się, że ceny są kilkakrotnie wyższe niż na lądzie, ale na pewno było taniej niż na Koh Samui. Z opisu w przewodniku wynikało, ze najlepiej nam będzie w miejscowości Hat Salad, gdzie za 100 BHT od osoby zostaliśmy dowiezieni przez jednego z kilkudziesięciu kierowców oczekujących na przystani. Hat Salad okazało się maleńką wioską z 5 sklepami, 3 barami, w tym jedną imprezownią. Oprócz tego było kilka wypożyczalni motorów oraz ośrodki z bungalowami przy plaży. Zakwaterowaliśmy się w najtańszym z nich – Coconut Beach. Domek z wiatrakiem i zimną wodą – 300 BHT. A nazwa ośrodka była trafiona gdyż na plażę codziennie spadały kokosy, co utrudniało znacznie opalanie się na niej. Woda za to cieplutka i przejrzysta. Trochę za płytka i pełno w niej koralowców ale za to jakie widoki. No i można było to wszystko podziwiać leżąc na hamaku zawieszonym na tarasie domku. Jedzenie w restauracji ośrodka przepyszne i w rozsądnych cenach, tylko ludzi było brak i ogólnie nudno. Ale te kilka dni wypoczynku dobrze nam zrobiło po tak intensywnej wycieczce, a tu czas wyjazdu do domu zbliżał się bardzo szybko.

Dzień 30 (14.12.06) Koh Pha Ngan

Tego ranka po pysznym śniadanku zjedzonym w ośrodku (2 tosty z 2 jajkami na twardo) za 40 BHT, wypożyczyliśmy 2 motory. Jeden półautomatyczny za 150 BHT oraz drugi pełen automat za 200 BHT. Postanowiliśmy objechać całą wyspę, aby sprawdzić czy gdzieś są lepsze miejsca niż to w którym się zatrzymaliśmy. No i nie znaleźliśmy lepszego, choć znaleźliśmy ładniejszą, bo szeroką i długą plażę Haad Mae Had. Po 2-godzinnym opalaniu i pławieniu się w morzu, pojechaliśmy dalej na zwiedzanie wyspy. Po drodze widzieliśmy małe słoniki w ośrodku dla słoni, drogę do wodospadu i kilka wiosek, w tym jedną, bardzo malowniczą, wioskę rybacką. I tak dojechaliśmy do stolicy Thong Sala, gdzie zrobiliśmy trochę zakupów w 7Eleven (najpopularniejszym tajlandzkim supersamie, czynnym 24-godziny), wymieniliśmy pieniądze i kupiliśmy bilety na prom powrotny. Bilet łączony: prom-autobus do Surat Thani-autobus na lotnisko, kosztował 450 BHT. W naszej wiosce chcieli za ten sam bilet 550 BHT. Bilet lotniczy na trasie Surat Thani – Bangkok liniami Air Asia kupiłam przez Internet za 46,5 USD. Bilet taki lepiej kupić jeszcze w Polsce, lub jeżeli jest potrzebny później, poprosić kogoś aby kupił w Polsce, gdyż nie znalazłam żadnego komputera z bezpiecznym połączeniem. Agenci w biurze podróży chcieli za ten bilet dwa razy więcej. Można też wrócić do Bangkoku pociągiem nocnym z Surat Thani, tak jak zrobili to Wojtek i Ania. Po drodze ze stolicy do naszych domków na plaży, zatrzymaliśmy się na obiad, ale nie był on tak dobry jak jedzenie w naszym ośrodku. Potem jeszcze kilka drinków wypitych na tarasowym hamaku i następny dzień wyprawy mieliśmy za sobą.

Dzień 31 (15.12.06) Koh Pha Ngan

Dzień rozpoczęliśmy od śniadania, oczywiście w na


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u