Autostopem w Świat – Kinga Choszcz, Radosław Siuda

Kinga Choszcz, Radosław Siuda

7 październik 1998
Nowy Jork. Lotnisko Kennediego. Wszyscy straszyli nas, że z biletem w jedną tylko stronę, prawie bez pieniędzy nie mamy szans, aby nas wpuścili do Stanów. Ale… „Wielka podróż dookoła Świata”. Potężny, czarny urzędnik uśmiecha się tylko i wbija nam pieczątki na pół roku. No to: WELCOME TO AMERICA! Jesteśmy. I co teraz? Zbliża się wieczór. Trzeba by znaleźć jakiś nocleg. Nowy Jork. Central Park? – to pierwsze miejsce, które przychodzi nam do głowy. Tylko najpierw wydostańmy się z lotniska. Darmowy autobus podwozi nas do metra, na które wydajemy pierwsze 3 $ i po godzinie wysiadamy przy Central Parku na Manhattanie. Tłumy ludzi uprawiają jogging. Chodzimy po parku. Zaczyna się ściemniać. Oglądamy krzaki, patrzymy, które mogłyby osłonić nas na noc. Idziemy tylko najpierw rozejrzeć się za wodą do picia. Patrzymy, tuż przy parku jakiś duży, ciekawy kościół. Wchodzimy. Grają olbrzymie organy. W tym momencie akurat zaczyna się spotkanie, prowadzone przez kobietę. Czytamy na ulotce: “Christian Science Church”. Raz w tygodniu, tylko o 7:30 mają “Testimony Meetings” Weszliśmy dokładnie o tej godzinie w środę. Po spotkaniu podchodzą do nas: “Skąd jesteście? Naprawdę? Cudownie. Witajcie.” No i mamy nocleg. Przygarnia nas przesympatyczne małżeństwo w średnim wieku. Ellen i Eddy. Nie musimy nawet nigdzie iść, mieszkają w budynku nad kościołem. Magia naszego podróżowania zaczyna działać. Magia nie planowania, nie martwienia się na zapas, magia poddania się temu, co się wydarza, po prostu.

18 październik 1998
Kanada. Sadbury. Trzysta ileś kilometrów na północ od Toronto. Przytulne mieszkanko starszej pani, która zabrała nas z autostrady. Ludzie są niesamowici, a jeżdżenie stopem przyjemniejsze niż w Europie. Po drodze oszałamiające kolory kanadyjskiej jesieni. Droga, drzewa, skały i tysiące jezior. W Toronto rano święciło słońce, potem zaczęło się stopniowo pogarszać. Zanim dotarliśmy do Sadbury było już tak zimno, wietrznie i w dodatku zaczęło padać, że nasza starsza pani nie miała sumienia nas zostawić. Tak więc zamiast mokrej, zimnej nocy w namiocie spędzamy miły wieczór w jej mieszkaniu oglądając film na video o Alasce. I wiemy już, gdzie musimy pojechać. Trochę nie ta pora roku, ale zobaczymy. Jak nie teraz, to kiedyś. Na pewno.

21 październik 1998
Nasz Duch Opiekuńczy nie tylko o nas nie zapomina, ale chyba wziął nadgodziny. Wszystko znowu układa się lepiej niż byśmy byli w stanie sami wymyślić. Pierwszą osobą, która zatrzymuje się nam dziś z rana, zanim jeszcze Chopin kończy robić napis, jest Alison, dziewczyna ze wspaniałym vanem (kuchenka, meble, praktycznie cały dom), jadąca nie kilkadziesiąt kilometrów w naszą stronę, ale… , aż do Alberty, prowincji tuż przed British Columbia. Kilka dni drogi! A dziś rano (na zewnątrz minus 4 stopnie) przygotowaliśmy się na poważną przeprawę przez Kanadę zakładając prawie wszystkie możliwe ciepłe rzeczy i ciepłe, uwodoodpomione wczoraj buty.

2 listopad 1998
Wiem, jesteśmy szaleni, aby wybierać się o tej porze roku na północ… Ale nie wiadomo, kiedy następnym razem będziemy w tych okolicach – trzeba skorzystać teraz. Spróbujmy… Dojeżdżamy przepiękna, krętą droga za Whistler, gdzie trzęsę się z zimna czekając bezskutecznie na stopa (co będzie później, dalej na północy?). W końcu zatrzymuje się chłopak i podwozi nas do małego osamotnionego sklepiku. Ogrzewamy się pijąc ciepła herbatę i ruszamy dalej. Pieszo. Pustą drogą przed siebie. Nad nami księżyc w pełni.

6 listopad 1998
Trzysta któraś tam mila pokrytej śniegiem Alaska Highway. Pobijamy nowe rekordy. Gdyby ktoś mi powiedział, że będziemy czekać na stopa pięć godzin, nigdy bym nie uwierzyła. Tu, na takim mrozie. Nie da się stać, bo by się zamarzło. Więc idziemy. We mgle. Na północ. Od tego marszu nawet robi się ciepło, tylko plecaki jakoś ciężeją. Zatrzymujemy się. Siadamy na plecakach przy ośnieżonej drodze. Fajnie, tylko po chwili zimno. I coraz zimniej. Chopin wyjmuje kocyk i otula mnie szczelnie. Teraz już bym się stąd nie ruszyła. Jednak zimno przedziera się też przez kocyk. Chopin wpada w związku z tym na genialny pomyśl. Ognisko. Ciepło, gorąco… Po obu stronach drogi las, drewna starczy nie tylko do wieczora, ale i na najbliższy miesiąc. Nie wiem, czy to pocieszające. Nieważne. Ważne, że jest ciepło, że robimy sobie tosta na ognisku i nawet ogrzały mi się ręce, na tyle, że mogę pisać. Tylko, czy ktoś się w ogóle zatrzyma?

7 listopad 1998
Śpię na łóżku, w ciepłym, przestronnym vanie. Włączone na ful ogrzewanie, wydaje mi się, że to ognisko, ciągle czuję zapach ognia. Dym. Budzi mnie Chopin: “Kinga, zobacz! Zorza Polarna!”. Northem lights. Zatrzymujemy się, wychodzimy na zewnątrz. Czyste, gwiaździste niebo i przedziwne, zmieniające się smugi światła. Zielone. I żółtawe. Jedziemy dalej i za chwile powoli, przechodzi nam przez drogę łoś. Potem drugi. Czyja na pewno nie śnię?

9 listopad 1998
Nie mogę uwierzyć, że marzenia, aż tak się spełniają. Tak po prostu. Wystarczy pomyśleć. Już wczoraj, jak wjeżdżaliśmy do Anchorage i widzieliśmy lotnisko z małymi, prywatnymi samolotami, miałam krótką wizję. Polećmy!
Łazimy wśród oszronionych dwu lub czteroosobowych awionetek i zastanawiamy się, czy ktoś w ogóle będzie gdzieś dziś leciał i jeśli tak, czy nas zabierze. Ogólnie jest pusto, samoloty drzemią jeden obok drugiego zimowym snem. Ale… coś słyszymy, jakby odgłos silnika. Idziemy w jego stronę. Człowiek w małym, żółtym samolociku, gotowy do startu. Wystawiamy kciuki, tak jak zawsze, kiedy łapiemy stopa. Samolot podjeżdża. Rozmawiamy z mężczyzną: “Dokąd chcecie lecieć? Dokądkolwiek? To świetnie. Let’s play”. Może zabrać tylko jedną osobę. Lecę pierwsza. Polatamy przez półtorej godziny, potem zmiana.

10 grudzień 1998
Kalifornia, San Jose. Plan jest taki, aby tu właśnie zatrzymać się na trochę, zasmakować kalifornijskiego życia oraz popracować i zaoszczędzić na dalszą cześć podroży.
Odwiedzamy kawiarenkę Andiego, gdzie od poniedziałku mam pracować. Bardzo przyjemne miejsce.

31 grudzień 1998
Impreza sylwestrowa u Polaków. Jaki będzie kolejny rok w podroży? Życzymy sobie o północy, aby był przynajmniej tak fascynujący jak ten, aby zawsze było nam ze sobą dobrze, i aby nigdy nie wyczerpała nam się wyobraźnia, co do wspaniałych marzeń. No i oczywiście, aby nadal się spełniały, a nasz Duch Opiekuńczy nigdy nas nie opuścił.

2 maj 1999
Po prawie pięciu miesiącach pracy i osiadłego życia, nadchodzi w końcu czas, aby ruszyć dalej. Czeka na nas nie tylko reszta Ameryki, ale i reszta świata.
Pożegnałam już się z kawiarenką i jej stałymi bywalcami, od których dostałam piękna kartkę z wijąca się i znikająca za horyzontem pustą drogą. Akurat na naszą podróż. Chopin też skończył pracę. Dostał zaległą wypłatę.

11 maj 1999
Wielki Kanion naprawdę jest wielki. Ogromniejszy niż śmieliśmy przypuszczać patrząc na niego z góry. Z góry widok imponujący, ale to zupełnie nic. Nie umywa się do tego, co jest w jego głębi, którą odkrywa się krok po kroku schodząc w dół. Podwiózł nas amerykański Indianin i opowiedział o tym szlaku. Schodziliśmy przez pół dnia. Nie da się tego opisać. Zapada zmrok. Ukrywamy się miedzy pustynnymi krzakami na noc pełni nadziei, że “rangersi” (coś w rodzaju policji parków narodowych) nas nie złapią, bo spać można tylko na wyznaczonym campingu, poza tym z pozwoleniem. Jutro chcemy zejść na sam dół, do rzeki. Jeszcze kawał drogi.

21 lipiec 1999
Chicago. Jesteśmy nad kanałem. Łapiemy stopa. Tak, tym razem na wodzie, bo po drogach się już najeździliśmy. Nie jest to jednak proste. Pływają głównie wodne taksówki i inne łodzie-atrakcje dla turystów. Czasem przepłynie coś prywatnego, ale pędzi dalej. Ale nic. Wierzymy. I czekamy. Wierzymy, że czekamy po prostu na odpowiednia łódkę i odpowiednią osobę.
Przycumowana samotnie przy brzegu pusta barka staje się naszym „rzekostopowym” przystankiem.
Po południu – łódka! Nie płynie daleko, ale to nie ma znaczenia. Co za uczucie! Stop na rzece. John nie może uwierzyć, że tak, aż do Nowego Orleanu chcemy. Zostawiamy za sobą Chicago. Podwozi nas do rzecznej stacji benzynowej. Tam dla łódki paliwo, dla siebie piwo i zmieniamy łódkę na większa, i razem jeszcze z jego kumplem, drugim starszym gościem płyniemy dalej. Nabieramy prędkości. Wchodzę na przód i siadam na samym dziobie łodzi i nie ma nic piękniejszego.

24 lipiec 1999
Moje imieniny, których nigdy nie obchodzę, ale los zdecydował się zesłać nam wspaniały prezent mimo wszystko. “Prowadzi was jakaś szczęśliwa gwiazda” – mówi Dave, budząc nas o szóstej rano, aby oznajmić, że czeka na nas na śluzie łódka. Dokąd? Nie, nie do następnej tamy, czy pobliskiego miasteczka, ale – aż do Zatoki Meksykańskiej! To nie wszystko. Nie mogę uwierzyć, kiedy Richard (nasz kapitan, sympatyczny dziadek na emeryturze) mówi, że jest z południa Florydy i tam właśnie wraca.
No to płyniemy! Dziadek ma wspaniałą, dużą łódź (ok. 12 metrów), nie jakąś plastikowa ze sklepu, ale metalową, samodzielnie zespawaną, z charakterem. Na imię ma “Spirit”. Richard cieszy się, że nie będzie już sam (przepłynął sam z Florydy wschodnim wybrzeżem do Nowego Jorku, potem Wielkimi Jeziorami do Kanady i Chicago; teraz wraca) i że będzie miał kogoś do pomocy przy trzymaniu lin na śluzach i do pogadania. Nie mogło być lepiej. Płyniemy. Kapitan daje nam posterować.

29 lipiec 1999
Wczoraj na kolejnej tamie jeden człowiek widząc nasze plecaki zapytał dziadka: „Skąd wziąłeś stopowiczów?” – „Zabrałem ich ze śluzy Lockport, ciężko znaleźć stopowiczów w dzisiejszych czasach, szczególnie dobrych” – taki dostaliśmy komplement od kapitana.
Wymyśliliśmy sobie „rzekostop” i nagle znaleźliśmy się w świecie, który wcześniej prawie dla mnie nie istniał. Rzeki zawsze sobie były, ale jakoś z zewnątrz. O śluzach, czy barkach nie wiedziałam prawie nic. A teraz jesteśmy pośrodku. Dosłownie. Reszta świata, która nie jest rzeką jest na zewnątrz, przez cały dzisiejszy dzień., wieczór i noc niedostępna, bo zakotwiczyliśmy pośrodku jakiejś odnogi przy wyspie. Dziś z dala od cywilizacji. Zachodzi właśnie za drzewami słońce, za chwilę wzejdzie ciągle prawie pełny księżyc.

5 wrzesień 1999
“Powiem wam coś. Żałuję, że nie pojeździłem więcej stopem, jak byłem w waszym wieku. Zwiedza się kraj, spotyka różnych ludzi. To więcej niż można za pieniądze kupić.” “Wydaje się, że w dzisiejszych czasach 70% ludzi po prostu pędzi. Ja również – wstaję rano i pędzę. Ale czy wiemy, dokąd pędzimy? I czy jak już ‘dopędzimy’, czy będziemy chcieli tam być?”
– Z rozmowy z dziadkiem, który zabiera nas dziś z rana na stopa z New Port Richey na Florydzie. Można by nakręcić cały film składający się tylko z tego, co mówią zabierający nas na stopa przeróżni ludzie.

19 październik 1999
Od dawna marzyłam już o Meksyku i Ameryce Południowej. Przyszło mi czekać rok od opuszczenia Polski zanim tu trafiliśmy. Ale w końcu jesteśmy. Na pustej drodze pośrodku pustkowia, w pięknym świetle zachodzącego słońca, oświetlającym nieziemsko kaktusy po obu stronach, zastanawiamy się, czy tu nie utkniemy na dobre. Ale wkrótce nadjeżdża rozwiązanie – pod postacią samochodu z trzema meksykańskimi mężczyznami w średnim wieku. Nie tylko zabieramy się z nimi do Guerrero Negro, ale jeden, najbardziej wygadany (strasznie łamanym angielskim mieszanym z hiszpańskim) zaprasza nas do siebie. Udaje nam się jakoś dogadać z jego żoną, naszym początkującym hiszpańskim i rękami. Przy stole, nad atlasem świata i butelka Tequili znikają bariery językowe.

24 listopad 1999
Z jednych ruin do drugich. Dziś Palenque – chyba najciekawsze ruiny, jakie widzieliśmy. Nieźli byli ci Majowie. Nie potrafię opisać kamiennych pozostałości monumentalnych świątyń, piramid, tajemniczych budynków niewiadomego przeznaczenia, tuneli, labiryntów. Wszystko pośród najprawdziwszej dżungli. To trzeba zobaczyć.

l grudzień 1999
Chopin: “Dżungla w nocy wygląda zupełnie inaczej”. “Dżungla w nocy w ogóle nie wygląda” -odpowiadam mu na to. Szczególnie w bezksiężycowa noc, bez latarki. Jest po prostu czarno. Łapiemy ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlające magicznie wiekowe pozostałości po Majach. Te ruiny porozrzucane są po sporym terenie. Orientujemy się wkrótce, że zostaliśmy jedynymi tu ludźmi, zamknęli już pewnie bramę wyjściowa. Trzeba z powrotem przez dżunglę. Sama nie miałabym nawet pojęcia, w którą stronę. Jak dobrze, że mam Chopina, to on jest zawsze od kierunków i znajdowania drogi. Tylko – jak się okazuje, lepiej mu idzie w mieście, niż o zmroku w dżungli. Drzewa, plątanina zwieszających się lian, a najgorsze, jakieś kłujące krzaczory. Przez to wszystko przechodzi nam się przedzierać. Z minuty na minutę robi się ciemniej, coraz bardziej plączemy się w gęstwinie krzaków i drzew. Wiem, ze jesteśmy zgubieni. Chopin zaczyna krzyczeć, w ruinach powinni być jacyś strażnicy, może nas usłyszą. Więc przedzieramy się na oślep, w przypadkowym kierunku, krzycząc. Jest! Słyszymy w oddali szczekanie psa. Podążamy w tę stronę, tylko coraz wolniej, bardziej macając gałęzie niż widząc, potykamy się o kamienie, pewnie te pomajowskie. Nagle – słyszymy z daleka glos. Przedzieramy się w stronę głosu, odkrzykując sobie wzajemnie. W końcu – światło latarki. Dwóch biednie ubranych wieśniaków z karabinami, mówiących do siebie w języku Maja. Do nas po hiszpańsku. “Co się stało?” Okazuje się, że to nocni strażnicy ruin. Tylko sobie znanymi zakamarkami wyprowadzają nas z dżungli.

22 grudzień 1999
Gwatemala. Na Rancho de los Nionios zatrzymamy się do jutra. Przy Isaurze uczę się robić tordllas. To dosyć pracochłonny proces. Najpierw gotuje się przez jakiś czas suche kukurydziane ziarna z wapnem. Potem porządnie się przepłukuje, mieli w ręcznej metalowej maszynce, w końcu formuje okrągłe placki i kładzie na rozgrzana blachę pieca. I tak codziennie. Trzy razy. Jest to ich główne pożywienie na trzy posiłki dziennie. Przeważnie z gotowaną czarną fasolką, czasem z jajkiem, znacznie rzadziej z mięsem.
Wieczorem rozmawiamy z naszymi gospodarzami o życiu. Oni opowiadają swoim, my im o naszym, trochę większym świecie. Pokazujemy im mapę świata, którą pierwszy raz w życiu widzą. Dziwią się, że Gwatemala jest taka mała. Kiedy mówimy, że wszystko to, co niebieskie to woda, nie mogą uwierzyć, że tyle jest wody na ziemi, więcej niż lądu. Chociaż Gwatemala ma dostęp do morza, oni nigdy nie byli na wybrzeżu. Potwierdzamy, że tak, to prawda, że kiedy w Gwatemali jest dzień, w innym miejscu na ziemi (w Polsce na przykład) może być noc. Tak, o tym gdzieś słyszeli, nie byli pewni.

20 luty 2000
Panama. Tu panamerykańska droga się urywa. Do Kolumbii można dostać się jedynie powietrzem, lub wodą. Wybieramy wodę. Jeszcze stojąc w porcie, przed wypłynięciem, nasz stateczek, najmniejszy, ze wszystkich dookoła, kiwa się dziko na sporych falach. Stateczek pełen towarów i pasażerów, Indian i Indianek Kuna wracających na swoje wyspy. Po ciemku, w środku nocy załadowujemy się na statek i znajdujemy kawałek miejsca na podłodze na górnym pokładzie. Dzikie fale kołyszą statkiem. Mój żołądek nie wytrzymuje. W końcu przybywamy do wyspy El Porvenir, gdzie zatrzymujemy się na chwilę. Wysadzają nas wszystkich na pobliskiej malutkiej wysepce Nalunega. Powoli dochodzę do siebie po całonocnym szalonym rejsie. Wszyscy obcokrajowcy zostają tutaj. My chyba popłyniemy dalej. Nasz statek “Tubuala” będzie płynął odwiedzając po drodze wiele wysp, na każdej wyładowując wiezione towary. Na dalszych wyspach będzie też podobno więcej kolumbijskich statków, z którymi będziemy próbowali się zabrać. Dogadujemy się z kapitanem, że za kolejne 15 dolarów zawiezie nas na wyspę Ustępu, już całkiem niedaleko granicy z Kolumbią.

26 luty 2000
Trzeci dzień u Indian Kuna na wyspie Ustępu. Przyglądam się rano, jak Fermina, nasza gospodyni przygotowuje tradycyjną zupę z dyni i zielonych bananów (zielone, ugotowane smakują zupełnie jak ziemniaki), na mleku kokosowym otrzymywanym przez przecedzanie wody przez świeżego, drobno startego kokosa. Zupa jest rewelacyjna.

29 luty 2000
Jesteśmy uwięzieni na tej wyspie. Nie ma żadnych nowych łodzi. Nie wiadomo jak długo przyjdzie nam tu czekać. Ludzie mówią, że słyszeli, że płynie w naszą stronę jakiś statek. Kiedy tu będzie? Oczywiście “maniana” (wieczne jutro). Oznacza to, że może pojutrze. A może za tydzień. Czy to ma znaczenie zresztą? Wiadomo – jak przypłynie to będzie. Musimy przestawić się na inne odbieranie czasu.

11 marzec 2000
Kolumbia. Kartagina. Nie spodziewaliśmy się, że dotarcie z Turbo do Kartaginy, niewielki w sumie dystans, zajmie nam trzy dni. Ale pierwsza część trasy to wąskie, piaszczysto kamieniste drogi w okropnym stanie. Zobaczyliśmy trochę lokalnego folkloru, małe wioski po drodze z prostymi chatami, gdzie większość transportu ludzi i towarów odbywa się przy pomocy koni, osłów i mułów. Jadąc na pace sunącej z wielkim mozołem ciężarówki z piachem zostaliśmy wyprzedzeni przez człowieka na koniu. Dzisiaj, trzeciego dnia jazdy, po beznadziejnie długim czekaniu na stopa, docieramy do Kartaginy. Zatrzymujemy się u marynarza z kolumbijskiego statku, spotkanego na wyspach San Blas, który dał nam swój telefon. Mieszka w biednej, czarnej dzielnicy na obrzeżach miasta, na uliczce, przez której środek przechodzi otwarty ściek. Miła, bardzo liczna rodzinka.

6 maj 2000
Wenezuela. Caracas. Niemiecka kobieta, która zabrała nas z drogi, teraz wyjechawszy do Europy zostawia nam na czas swojej nieobecności swój luksusowy apartament z internetem i całym dobytkiem oraz kluczyki do swojego starego samochodu.

9 lipiec 2000
Brazylia. Wilson, który znalazł w internecie naszą stronę i zaprosił nas do siebie obwozi nas krętymi dróżkami po zalesionych wzgórzach Rio de Janeiro. Docieramy do miejsca, skąd startują lotnie i paralotnie. Wilson chce nam tylko pokazać widok. A ja nie mogę stamtąd tak po prostu odejść. Dawno już o tym marzyłam. Rio jest idealnym do tego miejscem. I… aż sama nie wierzę. Chyba sobie wymarzyłam! Rozmawiam z jednym pilotem, opowiadam mu o naszej podroży, o marzeniach i… decyduje się mnie zabrać. Lotnią na stopa! Rozbieg prosto w powietrze i dalej niosą nas skrzydła. Nie znam słów, aby opisać to uczucie. Wspaniały, gładki, cichy lot, z górami z tylu, z Rio de Janeiro pod spodem i oceanem z przodu. Lecimy nad zielonymi wzgórzami, ponad dachami budynków, ponad wodą i w końcu lądujemy gładko pośrodku plaży.

28 lipiec 2000
Paragwaj. Ten stop nie należy do najbardziej komfortowych – kabina naszej ciężarówki podskakuje na wybojach nieasfaltowanej drogi. Wdychamy wzbijany pył, ale jesteśmy wdzięczni, że w ogóle się przemieszczamy. Gdy (na szczęście z rzadka) nadjeżdża coś z naprzeciwka, czasem trzeba stanąć na parę minut, aby poczekać, aż opadnie trochę zasłaniający świat, tuman pyłu. Do tego godzinami nie zmieniający się krajobraz. Droga prosta jak linijka, bez jednego zakrętu, bez jednego pagórka, niekończące się przestrzenie szarych krzaków, po obu stronach drogi, po horyzont. Jedziemy przez cały dzień, cały wieczór, aż w środku nocy przekraczamy paragwajsko-boliwijską granicę na pustkowiu, gdzie nie ma nawet urzędu, aby dostać pieczątkę wjazdową.

3 sierpień 2000
Boliwia. Wyruszamy na pieszą wędrówkę przez góry, trasą nieopisaną w przewodnikach. Przechodzimy przez wioski, których nie ma na szczegółowej mapie. Na wąskich dróżkach mijamy miejscowe Indianki w kapeluszach, spódnicach i kolorowych chustach, niosące drzewo na opał lub idące z wrzecionem i przędące po drodze. Przyglądają się nam pasące się osiołki. I chłopczyk ze stadem kóz. Schodzimy na sam dół doliny, do mostu przez rzekę, która w porze mokrej zajmuje całe szerokie koryto, a teraz sączy się małymi stróżkami. Potem kawałek płasko wzdłuż torów. Po czym wijąca się droga pod górę. Spotykamy na drodze starą Indiankę, która zaczyna z nami rozmawiać, w większości w języku keczua. Częstujemy ją naszym napojem z proszku i ruszamy dalej. Po chwili staruszka dogania nas jakimś skrótem i przynosi koszyk pełen gotowanej, jeszcze gorącej dyni i dalej mówi coś po swojemu.

18 wrzesień 2000
Peru. Płyniemy rzeka Napo przez amazońską dżunglę w stronę ekwadorskiej granicy. Dzisiaj, trzeciego dnia rejsu przybywamy do wioski, której nie ma na mapie i która, tak jak się obawialiśmy składa się z czterech, czy pięciu drewnianych chatek na palach przy brzegu rzeki, na skraju dżungli. Kiedy pytamy o sklepik, mieszkańcy wioski pokazują na naszą łódkę – to jest ich jedyny sklepik (sprzedający herbatniki, gazowane napoje, mydło, itd.). Sklepik odpłynie jutro z powrotem. Jego przybycie zawsze jest wydarzeniem, dlatego mieszkańcy wioski ściągają wieczorem na naszą nocująca tu łódź posiedzieć przy świetle i napić się Inca Koli. Dalej nie płyniemy, bo dalej nie ma pasażerów, ani towaru. Wypytujemy o inny transport. Mówią, że owszem, jest stateczek do Pantoja (wioska przy granicy z Ekwadorem), przepływa raz na parę tygodni. Oczywiście nigdy nie wiadomo kiedy. Nie ma, co się stresować, czy niepokoić, trzeba po prostu poczekać, a usłyszawszy z oddali silnik przybiec na brzeg i machać. Proste. Przypominają mi się panamskie wyspy San Blas.

7 październik 2000
Ekwador. To już dwa lata. Sami ledwo możemy uwierzyć, ale wylądowaliśmy w Nowym Jorku 7 października, dokładnie dwa lata temu. Tyle się wydarzyło. A jak szybko zleciało! Ile jeszcze…? Kto wie? Świat jest wielki. I ciekawy. A my chcemy go poznać.

18 październik 2000
Ponownie Peru. Po kilku dniach spędzonych na wlokącej się przez góry ciężarówce wysiadamy i dowiadujemy się o zapomnianych ruinach Inków. Okazuje się, że od ruin Choquekirao można powędrować przez góry, aż do Machu Picchu. Jedni mówią – 12 dni. Inni, że 6 – to z przewodnikiem i koniem niosącym nasze plecaki. Parę osób proponuje nam swoje usługi i konia do wynajęcia. Ale nie stać nas na takie luksusy. Wpadamy na lepszy pomysł. Zamiast wynajmować – kupimy konia! Idziemy więc rozejrzeć się po wiosce w poszukiwaniu konia. Chodzimy, pytamy. Ofert jest sporo. Próbują sprzedać nam 25-letniego muła, ślepą na jedno oko klacz, oraz dwa osły. Ale my wiemy, czego chcemy. Dogadujemy się w końcu z właścicielem narożnego sklepiku na ośmioletniego konia za 100 $. Przyprowadzi nam go jutro z samego rana. Jeśli będzie w porządku, wyruszamy. Konia jeszcze nie mieliśmy. Powinno być ciekawie.

19 październik 2000
No to mamy konia. Pięknego, mocnego. Nazywa się Alasan. Trochę nam zajmuje z rana, aby się z nim wyszykować. Robimy w wioskowej szkółce ksero dobrej, topograficznej mapy trasy. Mamy szczęście, że znaleźliśmy tę mapę, bo w tym kraju ciężko o dobre, a czasem w ogóle o jakiekolwiek mapy. Odnajdujemy Juana, który obiecał nam wczoraj używany, tani osprzęt do konia, do niesienia bagażu. Kupujemy na targu ulicznym sznurek. Chopin uczy się od byłego właściciela jak zamontować sprzęt i plecaki na grzbiecie konia, podczas kiedy ja karmię Alasana liśćmi alfa-alfa. Wyruszamy. Odprowadza nas na trasę Juan. Do miejsca, gdzie widać daleko w dole kanionu rzekę Apurimac. Szkoda tylko, że chmury przykrywają wielką, królującą nad całą doliną i wioską Cachora ośnieżona górę. Dalej idziemy sami. Sami z naszym koniem. Trochę jeszcze nieufny, ale nic dziwnego, tutaj nikt nie rozpieszcza zwierząt. Mamy nadzieje, że się oswoi. Jest taka niesamowita atmosfera. Olbrzymie góry, głęboki kanion, wąska ścieżka, a na niej tylko Alasan i my. Dochodzimy do miejsca, gdzie mgły i chmury osnuwają wszystko dookoła i idziemy po omacku ufając naszej ścieżce, nie widząc, dokąd nas prowadzi. Po paru godzinach dopiero po południu mgły się rozstępują i ukazuje nam się zapierający dech w piersiach widok. Przeszliśmy przełęcz, schodzimy teraz ostro zygzakującą ścieżką w dół, powoli w stronę rzeki, co mało podoba się Alasanowi. Po osiemnastu, w sumie dość łagodnych kilometrach, dochodzimy do pierwszego noclegu, płaskiego miejsca ze słomianym dachem. W pobliżu drzewa czeremoi, niestety z niedojrzałymi jeszcze owocami, manga – znajdujemy kilka owoców, oraz cytrynki. I trawa dla konia.

4 listopad 2000
Chile. Pustynia Atacama. Kobieta, która nas podwozi, mówi, że nie pada tu nigdy. Nawet raz do roku? NIGDY. Z żywych istot żyją tu tylko ludzie. Głównie z rybołówstwa. Oraz kopalni – soli, miedzi, minerałów. O wschodzie słońca docieramy do gejzerów. Porozrzucane na sporej przestrzeni gejzery o poranku robią niesamowite wrażenie puszczając kłęby białej pary buchającej prosto z ziemi. Niektóre malutkie, niektóre olbrzymie. Jak miniwulkaniki tryskające zamiast lawą – gorącą wodą. Wskakujemy do naturalnego basenu z gorąca, parującą wodą. Wygrzewamy się w gorącej wodzie, uważając, aby się nie poparzyć, podczas, gdy na zewnątrz tak zimno (w końcu to ponad 4000 m n.p.m.), że obok na ziemi leży lód. Woda w trzech stanach skupienia.

28 listopad 2000
Argentyna. Docieramy do najbardziej południowego miasta świata. Ushuaya wita nas niesamowitymi kolorami zachodzącego słońca odbijającymi się w zatoce i kolorującymi na różowo ośnieżone szczyty gór. W Ushuaya, pierwsza rzecz – idziemy do portu. Słyszeliśmy, że jest tu parę rosyjskich statków, które wożą bogatych turystów w rejs na Antarktykę. Nie mamy parudziesięciu tysięcy dolarów na zbyciu, ale zawsze można pogadać z kapitanem, może dałoby się na statku popracować.

l grudzień 2000
Niestety. Antarktyka będzie jedynym kontynentem, którego nie odwiedzimy podczas tej podroży. Nie jest łatwo złapać na stopa statek, szczególnie, jeśli jest to luksusowy “cruiser”. O pracę na nim jeszcze trudniej, bo mają kompletną, profesjonalną załogę zatrudnioną przez firmę. Cóż… spróbowaliśmy. Teraz trzeba będzie skupić się na poszukaniu statku przez Pacyfik, do Australii. Ale mamy obawy, że też może nie być łatwo.

? marzec 2001
Samolot do Nowej Zelandii. Parę godzin temu zostawiliśmy za sobą południowoamerykański kontynent. Pod nami niekończący się ocean. Nad nami bezkresne niebo. Przekraczamy linie zmiany daty. Wszystko zlewa się w jedną niekończącą się czarną przestrzeń zagubioną w czasie, gdzieś pomiędzy szóstym i ósmym marca.

Wczoraj w wywiadzie przeprowadzonym z nami przez intenet, zostaliśmy zapytani: “Lecąc do Nowej Zelandii, na nowy kontynent, jakie są wasze oczekiwania, obawy, emocje?” Odpowiedzieliśmy: “Oczekiwania – nie warto oczekiwać, bo można się rozczarować. Wolimy po prostu polecieć i zobaczyć jak będzie. Obawy – jedyny problem to, że Nowa Zelandia jest wyspą! – znowu trzeba będzie szukać jakiegoś sposobu, aby się stamtąd wydostać. Emocje – owszem…znalezienie się nagle po drugiej stronie największego oceanu naszej planety – trudno, aby nie było to emocjonujące…”

9 maj 2001
Nowa Zelandia. Na Wyspie Południowej popracowaliśmy trochę przy zrywaniu jabłek. Teraz, na Północnej, zbieramy owoce kiwi. Praca posuwa się błyskawicznie. Nie trzeba patrzeć na dojrzałość (wszystkie są jednakowo twardawe), ani na kolor (wszystkie jednakowo brązowawe), zbiera się wszystkie jak leci. Skrzynie zapełniają się jedna po drugiej. Kursują też dwa traktorki, każdy z trzema skrzyniami na przyczepie. Dziesiątki, setki, tysiące, całe sterty owoców kiwi, za których zrywanie płacą tu grosze, a które zapakowane i wyeksportowane kosztują za granicą większe pieniądze, sprzedawane na sztuki.

4 czerwiec 2001
Ocean. Po kilkutygodniowych poszukiwaniach znaleźliśmy na Wyspie Północnej to, czego szukaliśmy -jacht! Płyniemy więc z Mikiem, naszym 75-letnim kapitanem do Yanuatu. Tak naprawdę to nie ma tu wiele do roboty. Mike ustawia żagle odpowiednio według wiatru i mechanizm samosterujący steruje dalej jacht. Jedyne, co trzeba robić to, co jakieś 15 minut wyjść na pokład i powoli sprawdzić dookoła linię horyzontu. Głupio byłoby zderzyć się z jakimś statkiem, tylko dlatego, że się nawzajem nie zauważyliśmy – choć jest to bardzo mało prawdopodobne. Jesteśmy tu bezpieczniejsi niż na ulicy w Keriken. Podczas trzech dni tylko raz w nocy Chopin, który trzyma nocne wachty, widział w oddali światło jakiegoś statku. Poza tym, dookoła nas tylko…woda. Aż po horyzont i jeszcze dalej. Do Vanuatu jakieś 1200 mil morskich.

6 czerwiec 2001
Moje marzenie dnia – zasnąć i obudzić się, kiedy przestanie kołysać, czyli na koniec rejsu. Dziś wzburzone wody, pędzimy ponad sześć węzłów, nieźle nami buja. Proste czynności, jak skorzystanie z toalety stają się wyzwaniem, a zagotowanie wody i zaparzenie herbaty wymaga prawie cyrkowej zręczności i poczucia balansu.

13 czerwiec 2001
Po dwunastu dniach krajobrazu składającego się niezmiennie z wody i nieba, dzisiaj – nagła eksplozja kolorów, kształtów, życia… O świcie majaczący mgliście na horyzoncie zarys wyspy, staje się wyraźny, większy i bliski. Oglądamy wschodzące nad wyspą Efate słońce i powoli żeglujemy do jej brzegu. Mijamy dwie malutkie, porośnięte bujną, soczyście zieloną roślinnością wysepki, po czym docieramy do zatoki przy Port Vila. Nasze pierwsze kroki na stałym lądzie kierujemy przede wszystkim pod prysznic w klubie jachtowym. Potem do banku, wymienić parę nowozelandzkich dolarów na vatu, ciekawe monety z muszlami, krabami, palmami, oraz banknoty z lokalnymi “dzikusami” (do niedawna jeszcze panowało tu ludożerstwo). Znowu całkowicie inny świat. Na uliczkach Port Vila (przyjemnego, niewielkiego miasteczka) spotykamy zrelaksowanych, uśmiechniętych ludzi. Wszystkie kobiety w przewiewnych, kolorowych sukienkach. Na lokalnym targu kosztujemy soku ze świeżych kokosów, których mają tu całe sterty. Pełno też dziwnych, olbrzymich korzeni oraz różnego rodzaju nieznajomej zieleniny.
Kupujemy na spróbowanie pęk zielonych liści zwanych tu “island cabbage” (“kapusta wyspowa” – w niczym nie przypominającą kapusty), zawiniętych w ekologiczne opakowanie – liść bananowca.
Podoba nam się tu, w Vanuatu. Szkoda tylko, że internet kosztuje równowartość dwóch i pół kokosa za minutę.

28 czerwiec 2001
Kolejny jacht. Dziesiąty dzień, rejsu. Poranek – Australia na horyzoncie. Po naszej prawej stronie -Magnetic Island. Na wprost – zielona zatoka. A wszystko zamknięte w idealnym łuku porannej tęczy – dobry znak. Przed południem dobijamy do przystani w Townsville, w stanie Queensland w północno-wschodniej Australii.

2 listopad 2001
Wstajemy dziś razem ze słońcem, aby mieć większe szanse na wczesnego stopa. Na drodze oblegają nas napastliwe muchy, których pozbędziemy się dopiero, kiedy ktoś nas zabierze. I tu mamy mały problem. Stoimy w upale i z muchami pośrodku pustej drogi i niewiele możemy zrobić. Przejeżdża jeden samochód – i znika w oddali. Za jakiś czas drugi. I kolejny… A my opędzając się od much raz stoimy, raz siedzimy na rozgrzanym jak patelnia asfalcie – i smażymy się bez skrawka cienia w okolicy. Zachciało nam się australijskiego “outbacku”… Nagle… hamuje przy nas terenowa Toyota. Kierowca przerzuca trochę rzeczy do tylu i zaprasza do kabiny. Jesteśmy uratowani. James pokazuje nam na mapie, dokąd jedzie. 113 km stąd jest rozwidlenie. Birdsville Track sunie na północ. James jedzie Oodnadatta Track, na północny zachód. Nam wszystko jedno. Chodzi o to, aby dotrzeć do Ayers Rock inną trasą niż główna droga, którą będziemy wracać. Paręset kilometrów dalej w William Creek, miejscowości składającej się głównie z pubu oraz stacyjki benzynowej, tankujemy paliwo, robimy krótką przerwę i ruszamy dalej. James dodaje gazu, aby dotrzeć przed zmrokiem. Teraz dopiero zaczynamy zdawać sobie sprawę, jak bezkreśnie wielki i pusty jest środek australijskiego kontynentu. Czerwono-brązowo-zielone pustkowie. Zielone – bo było trochę nieoczekiwanych o tej porze roku deszczów i zazieleniły się pustynne krzaki i chwasty. Przebiega nam przez drogę dingo – dziki australijski pies. Dalej omijamy wijącego się zielonego węża. Poza tym widujemy głównie tylko różne ptaki oraz parę kangurów.
Tuż po zachodzie słońca docieramy do osady. Szybko odkrywamy, że jej mieszkańcy składają się głównie z wątpliwej trzeźwości Aborygenów zgromadzonych wokół jedynego otwartego tu miejsca, lokalnego pubu. Pub ma pokoje do wynajęcia, więc nasz kierowca z braku innej alternatywy zdany jest na spędzenie tu nocy. My mamy namiot. Umawiamy się na jutro rano. O której godzinie? O świcie.

25 grudzień 2001
Dzień Bożego Narodzenia. Nasz ostatni dzień, w Australii! Gorący, upalny dzień – tak gorący, że wrzucone do schłodzonej wody kostki lodu w mojej szklance. podczas świątecznego lunchu rozpuszczają się błyskawicznie i po chwili woda jest już ciepła. W środku nocy mamy samolot na Tajwan.

6 styczne 2002
Tajwan. Wybieramy się na wycieczkę poza miasto do Shihtoushan, buddyjskiego klasztoru w górach. Jak tylko wyjedzie się z zatłoczonego skuterami miasta i zapuści się w porośnięte subtropikalną roślinnością góry, Tajwan staje się całkiem ładnym krajem. Wspinamy się stromą, kretą dróżką pod górę. Co za zmiana, odetchnąć świeżym powietrzem. Mijamy kilka świątyń. Zatrzymujemy się na dłużej przy klasztorze mniszek. Wita nas na szaro ubrana młoda mniszka z ogoloną głową. Mówi po angielsku i zaprasza na herbatę. Opowiada o klasztornym życiu, mówi że została mniszką 19 lat temu. Jak to? Wygląda na nie więcej niż 20-25 lat. Nie chce powiedzieć dokładnie ile ma, mówi tylko, że ponad 40. Wszyscy jesteśmy w szoku. Gładka, dziewczęca twarz, promienny uśmiech. Czy to efekt codziennych medytacji, spokojnego, bezstresowego stylu życia, oraz wegetariańskiej diety?

28 marzec 2002
Pracujemy w tajwańskich przedszkolach. Niewiele nowego się dzieje. Rutyna. Tyle, że ta rutyna jest znacznie ciekawsza od rutyny, powiedzmy w pakowalni owoców kiwi. Pomimo, że spotykam się codziennie z tymi samymi dziećmi, każdy dzień jest inny, nawet, jeśli nic szczególnego się nie wydarza. Skończyłam już pisać i wydrukowałam scenariusz do spektaklu na zakończenie roku, bo każą nam już zacząć ćwiczyć i przygotowywać dzieci. Ciekawe jak mi to wyjdzie z grupą chińskojęzycznych kilkulatków.

8 sierpień 2002
Japonia. Wyspa Okinawa. Budzi nas szum fal, które bardzo chcą się przywitać z naszym namiotem. Wieczorem był odpływ i ocean był daleko, teraz są tuż tuż, nie dosięgną nas jednak, bo rozstawiliśmy namiot tuż za linią przypływu. Skoro ocean się z nami wita to wychodzimy mu na spotkanie i wskakujemy na dzień dobry do rześkiej wody. Potem po śniadaniu z ananasa ruszamy zobaczyć resztę wyspy. Musimy dziś wieczorem dotrzeć z powrotem do portu Motobu, aby rano złapać prom na Kyushu, najbardziej południową z głównych japońskich wysp. Jeśli chodzi o stopa, to czeka się tu trochę dłużej niż na Tajwanie, czyli przeciętnie parę minut. Jedyny problem, jaki mają tutejsi kierowcy to fakt, że na pytanie: „dokąd jedziecie?” nie potrafimy udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Jedziemy przecież dokądkolwiek – po prostu dookoła wyspy. Gdybyśmy podali nazwę jakiejś miejscowości, ze swoją wrodzona japońską uprzejmością od razu by nas tam zawieźli. Ciężko im nam wyjaśnić, że nie o to w autostopie chodzi.

18 wrzesień 2002
Japonia. Wyspa Hokkaido. Szukamy statku, który zabrałby nas na rosyjską wyspę Sachalin. Pierwszy trochę podrdzewiały wrak, na który natykamy się w porcie, rzeczywiście tam płynie, tylko mówią nam, że niestety są przepełnieni i żeby spróbować obok, na “Tornado”. Próbujemy. Czy możemy rozmawiać z kapitanem? Kapitan jest zajęty. Kiedy czekamy i nie dajemy za wygraną, mężczyzna, który chyba nas trochę polubił, prowadzi nas do kapitana. Widzimy, że rzeczywiście, kapitan, jak na rosyjskiego kapitana przystało, jest bardzo zajęty… piciem w swojej kabinie. “Polacy? Siadajcie, wypijcie” – stawia na stół kolejną butelkę wódki. “Na Sachalin chcecie. O.K. Popłyniemy. Zabiorę was, nie ma sprawy. Tu w tej kabinie możecie mieszkać. Ja, kapitan, oddaję wam swoją kajutę.” Kiedy dajemy mu nasza wizytówkę, mówi: “Nie, internet mnie nie interesuje.” Interesuje go za to kolczyk w moim nosie, bo nigdy takiego nie widział i nagrywa go trzęsącą się ręką na video – mówi, że pokaże żonie. No to jesteśmy dogadani. Zobaczymy… Zobaczymy, co powie, jak wytrzeźwieje, zobaczymy też, co powie japońska kontrola graniczna i władze portowe. Póki co kapitan rzeczywiście opuszcza tę kabinę i głosem nie znoszącym sprzeciwu każe nam przynieść nasze plecaki i się rozgościć. Co zrobić? Spróbujemy i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Kapitan ze swoich rzeczy zabiera tylko pozostałe butelki wódki z lodówki i daje nam klucz do kajuty.

29 październik 2002
Sachalin. Przed południem żegnamy się z żoną naszego kapitana, która staroruskim zwyczajem daje nam bochenek chleba na drogę i na szczęście, oraz adres do swoich rodziców na wsi już na kontynencie i telefon do syna we Władywostoku. Nie możemy doczekać się, kiedy postawimy nogę na stałym kontynencie. Skończą się problemy przedostawania się przez wodę.

5 listopad 2002
Rosja. Już na kontynencie. Suniemy stopem w śniegu na południe, w stronę Władywostoku.
Ciekawe są reakcje tutejszych ludzi, kiedy słyszą o naszej podróży:
“Dookoła świata jedziecie? Nie wierzę, żartujecie nie?”
“Autostopem dookoła świata? A tak czym innym nie próbowaliście się zająć?”
“Cztery lata w podroży? A taką książkę – 80 dni dookoła świata czytaliście? – najwyraźniej nie czytaliście…”

13 listopad 2002
Chiny. Tu w Shanghaiguan jest miejsce, gdzie kończy się (czy zaczyna?) Wielki Mur spotykając się z morzem. Zostawiamy plecaki w hoteliku i trójkołową motorową rykszą jedziemy go zobaczyć. Okazuje się, że jest tam cały kompleks z bramami, świątyniami, itd. do którego wstęp dla obcokrajowców kosztuje więcej niż nasz wspólny dzienny budżet, więc idziemy zobaczyć, czy da się obejść i podejść jakoś plażą Niestety wszystko jest szczelnie ogrodzone – stary mur nowym murem tak, aby nie dało się wejść. Idziemy spory kawał i dochodzimy do miejsca, gdzie przy dziurze w nowym murze siedzi kilku mężczyzn. Za dziurą brzeg morza i trzy motorówki. Stargowawszy cenę do 20 Juanów za nas dwoje śmigamy motorówką tuż pod miejsce, gdzie mur wchodzi w morze. Tam zatrzymujemy się na sesję zdjęciową. Trudno o lepszy punkt widokowy.

20 grudzień 2002
Wietnam. Wszyscy patrzą na nas z wielkim zdziwieniem. Chyba niewielu białych wjeżdża do Wietnamu tym niewielkim przejściem granicznym w Mong Cai. Uliczny targ w granicznym miasteczku ma wiele specjalizujących się w różnych rzeczach części. Znajdujemy rynek waluty, gdzie na wielkiej platformie pod zadaszeniem siedzą kupcy pieniędzy z metalowymi kuframi na kasę. Tu wymieniamy resztę chińskich Juanów na wiele tysięcy wietnamskich dong. Potem wydajemy pierwsze dwa tysiące na dwa woreczki świeżego soku z trzciny cukrowej. Pierwszy stop w tym kraju to… motocykl. Niewiele tu jeździ, więc korzystamy z oferty człowieka, który proponuje nam podrzucenie 15 km do punktu kontrolnego, gdzie będą ciężarówki. Nie myślałam, że coś takiego będzie możliwe – trzy osoby plus dwa duże plecaki na jednym motorze. Ale jak się okazuje jest możliwe więcej, niż nam się wydaje.

14 styczeń 2003
Ostatnie śniadanie na wietnamskim targu – kilka mang, placki z juki z wiórkami kokosowymi, oraz zapiekane banany w klejącym ryżu. Potem w upale zaczynamy wędrować odkrzykując co chwilę „hello!” zdziwionym ludziom na drodze i w mijanych chatkach, oraz podekscytowanym dzieciom. Nadjeżdża jakaś duża, powolna maszyna, coś trochę jak kombajn. Jest to maszyna do łuskania ryżu. Taką jeszcze nie jechaliśmy. Zatrzymuje nam się! Wrzucamy na nią plecaki, wskakujemy i trzymając się, na stojąco przejeżdżamy kawałek, do przeprawy promowej przez odnogę Mekongu.

19 styczeń 2003
Kambodża. Na głównej drodze łapiemy na stopa ciężarówkę. Niewiele widzieliśmy krajów, w których główne drogi byłyby w tak straszliwym stanie jak tu w Kambodży. Niewielkie odcinki asfaltu przeplatają się z długimi odcinkami drogi piaszczysto żwirowo pyłowej. Tam gdzie jest asfalt, więcej jest zresztą dziur niż czegokolwiek innego, a tam gdzie asfaltu nie ma jest pomarańczowy pył, którego gęste tumany wzbijają się w powietrze za każdym razem, kiedy coś przejedzie. Drzewa, domy i podwórka ludzi żyjących tuż przy drodze pokryte są warstwą pomarańczowego pyłu. Jazda w kabinie ciężarówki jest luksusem w porównaniu z tym, co jest tutaj najbardziej popularnym środkiem transportu – pickupem, który na pace, a często też na dachu przewozi ciasno upakowane tłumy ludzi, czasem siedzących na górze tobołków. Chusty-szale, które zarówno mężczyźni jak i kobiety noszą tu na głowach przydają im się jako maski przeciwpyłowe. Wieczorem docieramy do niewielkiej miejscowości Prasat, gdzie spotykamy kilku mówiących nieźle po angielsku uczniów szkoły średniej, którzy prowadzą nas do świątyni i klasztoru buddyjskiego. Sami tu mieszkają, w bardzo prymitywnych warunkach, ale za darmo, bo pochodzą z biednych, wiejskich rodzin. Pytają nas parę razy, czy nam nie zimno, bo temperatura spadla jak to zwykle wieczorami, do przyjemnych około 25 stopni. Mówią, że to wyjątkowo chłodna zima. Kiedy pytamy młodych mnichów o możliwość rozbicia tu namiotu, mówią, że nie, tu niebezpiecznie – złodzieje, duchy, itd. Zapraszają pod daszek przed jeden ze swoich prostych domków.

11 luty 2003
Malezja. Dziś w Terengganu spędzamy pół dnia na bazarze. Smakujemy wielu różnych przysmaków sprzedawanych przez starsze kobiety. Z ryżu, fasolki, kokosa, formowane w różne kształty i zawijane w palmowe czy bananowe liście. Na piętrze skupisko stoisk z jedzeniem, mieszanina muzułmańskich, chińskich i indyjskich – bo wszystkie te narody żyją tu po sąsiedzku i jak się wydaje w dobrych stosunkach i w pokoju. Kosztujemy indyjskiego roti z dalem z soczewicy. Przechodzimy się jeszcze po mieście, mijamy kilka meczetów i pałac sułtana tego stanu.

14 luty 2003
Singapur. Tu w tym jednym z najnowocześniejszych miast świata zafascynowana oglądam spotkanie i mieszankę żywych kultur. Późnym wieczorem przechodzimy się po starych kolonialnych uliczkach z odnowionymi kamieniczkami, które znajdują się… wewnątrz ogromnych, klimatyzowanych kompleksów handlowych ze szklanymi dachami. A na zewnątrz na skrzyżowaniu pieszych uliczek góruje olbrzymia kolorowa postać obracającego się chińskiego boga pieniądza.

26 luty 2003
Południowa Tajlandia. Jedziemy zobaczyć, co słychać na wyspie Phuket i jej słynnych plażach. Kolor wody przy plaży, którą widzimy na południowym krańcu wyspy zapiera mi dech w piersiach. Woda jest tak przejrzysta, że z daleka widać, gdzie jest białe piaszczyste dno, a gdzie kamienie i koral. Nie jest to bynajmniej bezludna plaża, ale jest w miarę spokojnie. Za 50 centów wypożyczam na dwie godziny maskę z rurką i idziemy na zmianę ponurkować i popodziwiać podwodny świat. Dobrze, że trafiliśmy tutaj, bo przy kolejnych plażach, które potem mijamy, nie widać korala, poza tym są one strasznie skomercjalizowane. Na gęsto ustawionych leżakach spalają się mniej lub bardziej atrakcyjne ciała. Niektóre na słomianych matach pod palmami poddają się relaksującemu tajskiemu masażowi lub szerokiemu wachlarzowi innych usług: manicure, pedicure, zaplatanie włosów w cienkie warkoczyki, tymczasowe tatuaże, itd. Przy drodze czyha na nie ciąg motorowych i samochodowych taksówek, busików, “tuk-tuków”, restauracje kuszą daniami z całego świata, a sklepiki kolorowymi batikami i pamiątkami. Nie zważając na zachęty taksówkarzy proponujących hotele, domki, lotnisko lub inne plaże, łapiemy stopa i zostawiamy plażowe szaleństwo za sobą.

12 marzec 2003
Północna Tajlandia. Wioska Kun Mela, do której przypadkowo trafiamy, jest zupełnie „nieturystyczna”; widać że nie maja tu wiele białych przybyszów, bo z równym zainteresowaniem oglądamy ich jak oni nas. A jest tu, co oglądać. Większość kobiet nosi swoje tradycyjne, ręcznie tkane długie, różowe lub czerwone spódnice w poziome paski, oraz kolorowe bluzki z misternymi wzorami. Do tego wiele sznurów korali. Mężczyźni tylko niektórzy noszą tradycyjne różowe albo czerwone bluzy z frędzlami. Obserwujemy spokojne życie wioski, gdzie przechadzają się leniwie wielkie, rogate bawoły, gdzie przed domami na szczudłach wylegują się stadka czarnych świnek, a kobiety przędą i tkają arcydzieła. Widzimy jak starsza kobieta z dzieckiem na plecach operuje drewnianą, prymitywną maszynę do łuskania ryżu. Następuje nogą na dźwignię, która podnosi drewniany młot, który opada za chwilę do wydrążonego drewnianego naczynia z ryżem, a wielokrotne jego opadanie powoli sprawia, że łuska oddziela się od ziarna. Żmudna praca. Wszędzie jesteśmy mile witani, zapraszani, aby przysiąść i choć nie dzielimy z tymi ludźmi słowa we wspólnym języku, czujemy się tu swojsko i przyjemnie.

31 marzec 2003
Laos. Chopin miał ochotę zaszyć się na jakiś czas w buddyjskim klasztorze, więc ruszam na zobaczenie Laosu sama. Wybierając tę trasę, kierując się wyrwaną z przewodnika niewielką mapą nie miałam pojęcia, w co się pakuję. Ale teraz już za późno, trzeba kontynuować do przodu. W dodatku nie wiem kiedy, ale wypadła mi z kieszeni plecaka ta mapa, więc nie wiem nawet ile orientacyjnie kilometrów do Phonsavan i przez jakie wioski wiedzie droga, a to, że stąd jeździ coś tylko czasami powiedziane było jak najdosłowniej. Za pomocą gestów i obrazków pytam rano kobiety, u której spałam, oraz dla pewności jeszcze kilku ludzi w wiosce – i szybko uczę się kolejnego zdania po laotańsku: “bo mi lot” – czyli: “nie ma pojazdu”. Wędruję wzdłuż jedynej drogi do przodu. Mijam kilka niewielkich wiosek, po czym droga wchodzi w niezamieszkałą, dziką dżunglę. Przechodzę z kilka kilometrów, aż słyszę zbliżający się z oddali odgłos turkoczącego silnika. Nadjeżdża traktorowaty pojazd i zabiera mnie na drewnianą przyczepkę, na której jedzie kilku młodych mężczyzn, jak się domyślam do wycinki lasu, bo wiozą ze sobą potężną, ręczna piłę. Podskakując na wybojach, przekraczając parę bajorek i strumieni jadę z traktorem do momentu, kiedy staje i dają mi znać, że tu odbijają w dżungle. Więc dalej pieszo. Po pewnym czasie dochodzę do obozu jakiegoś górskiego plemienia koczującego pod daszkami po obu stronach drogi.

25 kwiecień 2003
Chińska prowincja Yunan. Zhongdien leży już na wysokości około 3000 m n.p.m., co czuć w powietrzu. Tu pierwsza rzecz – dowiadujemy się, gdzie jest biuro wydające pozwolenie na podróż po Tybecie. O ile można, chcemy działać zgodnie z prawem. Niestety, jak się okazuje, prawo nam tego nie ułatwi. Dowiadujemy się, że indywidualne podróżowanie po Tybecie jest całkowicie zabronione. Jedyną opcja jest pojechanie ze zorganizowaną przez to właśnie biuro grupą – paręset dolarów od osoby. Jednak w tym momencie nawet to nie jest opcją – ze względu na SARS granice Tybetu zostały zamknięte do odwołania. Cóż… zostanie nam zobaczyć, czy uda nam się przez nie prześlizgnąć.

29 kwiecień 2003
Tybet. Punkt kontrolny ze szlabanem na chińskiej granicy decydujemy się obejść dużym łukiem. Chopin, który ma lepszą orientację w terenie, nawet w takim, w którym nigdy nie był, idzie przodem i wiedzie nas jak najlepszymi ścieżkami najpierw w dół, potem przez strumień, dalej ostro pod górę. Aby nie wyjść w samym środku wioski przychodzi nam obejść dookoła góry, po czym przesmyknąć się tarasowymi poletkami z tyłu wioski, aby w końcu, po paru godzinach kluczenia wyjść na drogę z jej drugiego końca.

5 maj 2003
Lhasa. Zostajemy pochłonięci przez tłum tybetańskich pielgrzymów obchodzących dookoła Potalę. Nie mogę oderwać oczu od niewiarygodnie wyglądających ludzi – stare kobiety o pomarszczonych twarzach, w warkoczach, w tradycyjnych tybetańskich strojach, mężczyźni w długich płaszczach z założonym w mnisim stylu tylko jednym rękawem, starsi dziadkowie, uczepione maminych spódnic dzieci. Wszyscy w skupieniu mrucząc nieustannie “Om Mani Padme Hung”, przesuwając koraliki mali, obchodzą Potalę zgodnie z ruchem wskazówek zegara wprawiając w ruch setki otaczających ją młynków modlitewnych.

17 maj 2003
Nepal. Każdy dzień, w Kathmandu zaczynamy tak samo – od wypicia herbaty na głównym placyku (Durbar Square) od człowieka, który oprócz herbaty robi jeszcze na miejscu, na swojej niewielkiej, postawionej na ziemi naftowej kuchence genialne czapati wypełniane ostrym ziemniaczanym puree. Po takim śniadaniu przechodzimy się po najbliższej okolicy patrząc jak ze schodów świątyni kobiety sprzedają kolorowe sznury ofiarnych kwiatów, a sprzedawcy warzyw odganiają jakąś zbłąkana święta krowę, która zdezorientowana nie rozumie, dlaczego leży tyle jedzenia wokół, a nie pozwalają jej uszczknąć.

13 czerwiec 2003
Indie. Chopin budzi mnie pokazując na wschodzące właśnie słońce odbijające się malowniczo w Gangesie oraz sylwetki łodzi pływających tam i z powrotem pomimo tak wczesnej pory. Nie musimy wstawać, ani ruszać się o centymetr z miejsca, aby podziwiać ten poranny spektakl. Ja jednak też, pomimo, że spaliśmy może ze trzy godziny tej nocy – już wstaje, bo zbyt wiele pięknego i ciekawego się dzieje, aby to przespać. Teraz dopiero zauważam, że spaliśmy tuż nad miejscem do rytualnego palenia zwłok. Teraz zwłoki się jeszcze nie palą, ale brzeg Gangesu tętni swoim porannym życiem. W świętej rzece zażywają już kąpieli święte krowy. Rząd praczy i praczek szoruje na kamiennych płytach ubrania i rozkłada je do wysuszenia wprost na ziemi (ciekawa mozaikę tworzą długie, kolorowe sari), a na licznych, schodzących wprost do wody, schodach tłoczy się tłum hinduskich pielgrzymów przygotowując się do oczyszczającej kąpieli.

14 czerwiec 2003
Chopin chce zostać jeszcze w Indiach. Ja chcę ruszyć szybciej, bo przyjeżdża do Uzbekistanu moja mama, z którą po kilku latach chciałabym się spotkać. Pobędę tam z mamą przez jakieś trzy tygodnie. Chopin będzie mógł w tym czasie pojechać sobie wolniej, znaleźć więcej czasu na medytacje, odwiedzić Dalaj Lamę i – jeśli tak ma być – dojechać do mnie.

22 czerwiec 2003
Pakistan. Podobnie jak autobusy, które maja wydzielona specjalną cześć dla kobiet, pociągi mają specjalne, wyłącznie damskie przedziały. Całkiem mi to odpowiada i spędzam w jednym z nich spokojną, choć krótką noc, bo o jakiejś 5:30 pociąg dojeżdża do Rawalpindi. Dalej spróbuję stopem. Jakoś tutaj, w tym muzułmańskim kraju czuje się bezpiecznie, a mężczyźni, owszem, pytają nieustannie o mój wiek i stan cywilny, ale muszę przyznać, ze traktują mnie bardzo kurtuazyjnie. Jako znak najwyższego respektu przekonują mnie, że jestem dla nich “siostrą”. Nie tylko jestem „siostrą”, jestem również gościem. Kiedy na jednym z ulicznych stoisk piję olbrzymią szklankę gęstego shake’a ze świeżych mang, właściciel stoiska nie tylko odmawia przyjęcia ode mnie pieniędzy, ale jeszcze daje mi manga i kilka śliwek w prezencie. Później wstępuję do restauracji na placka i potrawkę, i jest podobnie. Szef mówi, że jestem ich gościem, gościem w jego restauracji i gościem w jego kraju.

3 lipiec 2003
Droga pnie się powoli coraz to wyżej i wyżej, przez parędziesiąt kilometrów z kamienisto-górzystymi krajobrazami, aż do przełęczy Khunjerab, która ze swoją wysokością 4733 m n.p.m. stanowi najwyższe przejście graniczne świata. Z przełęczy, gdzie zmieniamy pas z lewego na prawy, droga zjeżdża nieustannie w dół, 125 km do Tashkurgan. W miarę jak opuszczamy wysokie góry, zmieniają się krajobrazy. Jedziemy przez wyludnione pustkowia, gdzie gdzieniegdzie tylko pasie się parę owiec, przejedzie ktoś na koniu, albo przechodzi nam przez drogę stado wielbłądów. Zauważam też w oddali na polanie kilka okrągłych jurt -mieszkań-namiotów lokalnych nomadów, czy pasterzy.

8 lipiec 2003
Kirgistan. Tu krajobraz składa się wyłącznie z niekończących się wysokich gór. Przeczytałam, że 94% kraju to góry, a średnia wysokość Kirgistanu to 2750 m n.p.m. Mam okazję poprzyglądać się dokładniej tym imponującym krajobrazom, podczas kiedy nasz kamaz czołga się bardzo powoli w górę i w dół, pokonując kolejne przełęcze. Jedyny znak cywilizacji jak okiem sięgnąć, to porozrzucane z rzadka jurty lokalnych pasterzy, przycupnięte gdzieś w zielonej dolinie otoczonej nieprzystępnymi, śnieżnymi szczytami.

15 lipiec 2003
Uzbekistan. Mama jak zawsze naładowana jest energią i zaangażowana w masę rzeczy. Nie tylko jako doświadczona trenerka odysejowych drużyn będzie współkoordynować wraz z Feruzą obóz, ale ma też szkolić samych trenerów oraz prowadzić zajęcia artystyczne i kreatywne z dziećmi, zaczynające się dzisiaj.

21 lipiec 2003
Czeka na mnie w internecie niemały szok. Krótki mail od Chopina. Choroba, którą załapał w Pakistanie nie ustępuje. Nadal wysoka gorączka, antybiotyki, kroplówka. Decyduje się polecieć do Polski.

15 sierpień 2003
Turkmenistan. Mam tylko pięciodniowa, tranzytowa wizę, a dziś już czwarty dzień, więc niestety, trzeba ruszyć dalej, aby na czas się stąd wydostać. Jest już południe, kiedy opuszczam Ashgabat, a przede mną ponad 600 km do Krasnovodska (Turkmenbashi) nad Kaspijskim Morzem. Miejski autobus wywozi mnie na drogę wiodąca na zachód, skąd bez większego problemu łapię jeden po drugim kolejne, niedługie stopy o różnym stopniu standardu – od rozklekotanego farmerskiego dżipa z podłogą wyścieloną słomą, po BMW z klimatyzacją, przypominającego zamrażarkę na kółkach – co przy tutejszych, ponad 40 stopniowych temperaturach wydaje się rajem. Autostop działa sprawnie, choć wydaje się bardzo powolny, może dlatego, że poza okazjonalnymi wielbłądami nic nie urozmaica monotonnego, pustynnego krajobrazu i wydaje się, że stoimy w miejscu.

21 sierpień 2003
Azerbejdżan. Milo było z moją rodzinką azerbejdżańskich uchodźców z Nagórno-Karabahu, u których przez trzy dni mieszkałam. Obiecuję do-nich napisać – na adres starszej córki babuszki mieszkającej w bloku – bo chata babuszki, pomiędzy torami kolejowymi nie ma nawet adresu.

28 sierpień 2003
Gruzja. Batami. Morze Czarne, tak jak myślałam, wcale nie jest czarne. Słyszałam, że są promy do Odessy. Kiedy rozmawiam z ochroniarzami z portowej budki, zjawia się niespodziewanie dziewczyna na wózku inwalidzkim, wyglądająca na bardzo nietutejszą. Okazuje się, że jest Francuzką i też chce popłynąć na Ukrainę. Podobnie jak ja, spędziła miesiąc w Uzbekistanie, po czym przyjechała tu podobną, co ja trasą. Większość lokalnych ludzi, którzy mnie spotykają nie mogą wyjść ze zdumienia, że ja podróżuję sama, jako kobieta. A co powiedzieć o niej? – nie tylko samotna kobieta, ale jeszcze na wózku, z całkowitym niedowładem nóg – po prostu podróżująca po Centralnej Azji i Kaukazji. Dla większości lokalnych ludzi jest to totalnie niewyobrażalne. Szkoda, że Clara nie zna rosyjskiego, aby im powiedzieć, że nie jest żebraczką – parę razy zdarzyło się, że kiedy zwróciła się do kogoś na ulicy, oferowali jej drobne, myśląc że naturalnie prosi o pieniądze. Bo cóż jeszcze może robić osoba na wózku…? A kiedy ktoś zrozumie i mówi jej jak ją podziwia (ze mną na czele), Clara mówi, że tak naprawdę ją to nie rusza. Ona po prostu lubi podróżować, a co jest niezwykłego w przemieszczaniu się autobusem, pociągiem, taksówką, czy samolotem? To samo robi u siebie.

3 wrzesień 2003
Ukraina. Krym. Wstaję wcześnie postanawiając zajechać najdalej jak się da, bo coś powoli idzie mi ten powrót. Patrząc na mapę i widząc, jakie dystanse udaje mi się dziennie pokonać, decyduję się sprawdzić na stacji kolejowej, czy są stąd może i ile kosztują pociągi do Lwowa, czy gdzieś w stronę Polski. Bo Ukraina, w przeciwieństwie do Gruzji, czy Azerbejdżanu, jest ogromnym krajem. Zdaję sobie sprawę, że całe pieniądze, jakie w tym momencie przy sobie posiadam, to garść rosyjskich rubli, resztka z tego, co podarowali mi w Abchazji po tej nocy, kiedy zostałam okradziona. Znajduję bankomat. Jedyny tutaj bankomat – i… nie działa! Mimo wszystko, idę zorientować się, co do pociągów. Za godzinę będzie pociąg do Kijowa. Kosztuje 30 grivn. Nie mam nawet pojęcia ile to jest. Idę do najbliższego punktu wymiany waluty, wręczam kobiecie wszystkie ruble jakie mi zostały i z zapartym tchem czekam na wynik kalkulatora. 30 grivn i 70 kopiejek!

5 wrzesień 2003
Polska. Granicę przekraczam stopem. I co ciekawe, pierwsza osoba, z którą na polskiej ziemi rozmawiam, to… autostopowicz, który też czeka na tej samej trasie. Klasyczny, młody podróżnik, z kapeluszem i gitarą. Rozmawiamy chwilę, pytam jak się stopuje, a on mówi:
„Nie zgadniesz skąd właśnie wracam. Z Hiszpanii!”
„A ty nie zgadniesz skąd ja właśnie wracam…” – odpowiadam.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u