Andamany – Wojciech Dąbrowski

Wojciech Dąbrowski

Rzadko odwiedzany Archipelag Andamanów to kierunek dla tych trampów, dla których nie są ważne wygodne hotelowe pokoje, klimatyzacja i regularne posiłki w restauracji. Znajdują tu za to dziewiczą przyrodę, ucieczkę od tak czasem dokuczliwego w Indiach kontynentalnych tłumu krajowców i wspaniałe podwodne ogrody pełne korali i barwnych ryb.

Dlaczego Andamany? Andamany są inne od zatłoczonych Indii. Tu nie ma monumentalnych świątyń i pałaców. Główną atrakcją tego zakątka Azji są krajobrazy wysp i przyroda z cudami rafy koralowej. Amatorzy nurkowania i snorkelingu przylatują z daleka by podziwiać bogactwo podwodnego świata w słynnym Mahatma Gandhi National Park, obejmującym 15 miniaturowych wysepek. Ale najwięcej tu różnojęzycznej młodzieży zwabionej legendą o tropikalnych wyspach, na których można koczować pod palmami za jedne 5 dolarów dziennie. Na Andamanach usunięto już zniszczenia spowodowane przez falę tsunami, która uderzyła w wyspy w Boże Narodzenie 2004 roku. Archipelag jest znowu tropikalnym rajem, różniącym się od innych turystycznych miejsc w tej strefie klimatycznej głównie tym, że nie zbudowano tu jeszcze drogich hoteli z basenami i własną ochroną.

Archipelag Andamanów leży na Oceanie Indyjskim, a dokładniej w Zatoce Bengalskiej – oddalony o blisko 1200 km od Chennai (dawnego Madrasu) w macierzystych Indiach i jedynie o jakieś 200 kilometrów od wybrzeży Myanmaru. To ponad 500 wysp, z których tylko 26 jest zamieszkanych. Niegdyś na Andamanach żyli jedynie krajowcy o negroidalnych rysach, etnicznie niezwiązani zupełnie z Hindusami. Naukowcy nie są pewni co do ich pochodzenia. Dziś resztki tubylczych plemion mieszkają w niedostępnych dla turysty rezerwatach, a wśród ponad 300-tysięcznej ludności dominują przybyli z rejonu Kalkuty Bengalczycy  i Tamilowie ze Sri Lanki. Zdjęcia z rezerwatów można zobaczyć w muzeum – nie zachęcają one raczej do ubiegania się o rzadko wydawane zezwolenie – niewiele na nich autentycznego folkloru.

Strategiczne położenie Andamanów sprawia, że władze Indii traktują je jako specjalna strefę i wymagają od turystów wybierających się na archipelag ubiegania się o specjalne zezwolenie (permit). Na szczęście w chwili obecnej uzyskanie perlitu (upoważniającego do 30-dniowego pobytu) jest jedynie prostą formalnością. Uzyskuje się go automatycznie po przybyciu do Port Blair, wypełniając na lotnisku lub w porcie półstronicowy formularz. O „permit” można się także ubiegać z wyprzedzeniem w placówkach dyplomatycznych Indii i na komendach policji w Delhi, Chennai i Kalkucie. Przepisy zmieniają się – aktualnie obowiązujące ustalenia znajdziecie na stronie internetowej administracji wysp. Permit sprawdzany jest i spisywany po przybyciu i przy wyjeździe z każdej wyspy – trzeba go pilnować i mieć zawsze pod ręką.

Permit upoważnia do pobytu w Port Blair i jego okolicy na Andamanie Południowym, wioskach Rangat i Mayabunder na Andamanie Środkowym, Diglipur na Andamanie Północnym, a także do odwiedzenia małych „turystycznych” wysp Neill, Havelock i Long. Ponadto na podstawie tego zezwolenia można odbyć jednodniowe wycieczki na Mt. Harriet, do wsi Madhuban, Chirya Tapu, Wandoor oraz na wysepki Ross, Red Skin, Jolly Buoy, Cinqe i Viper. Gdy celem jest teren Parku Narodowego, należy wykupić w administracji parku niezależne zezwolenie.

Komunikacja. Główna i jedyna droga spięta systemem promów i mostów łączy trzy największe wyspy: Andamany Południowy, Środkowy i Północny. Z terminalu autobusowego zlokalizowanego koło bazaru w Port Blair wyrusza codziennie kilka sfatygowanych autobusów docierających tą szosa aż do Diglipur. Do pozostałych, mniejszych wysp pływają łodzie i stateczki. Jak wspomniałem – tylko wyspy Neill, Havelock i Long są otwarte dla turystów. Pierwsze dwie odległe są od stolicy archipelagu o 3-4 godziny rejsu, do trzeciej trzeba płynąć dwa razy dłużej.

Lądujemy w Port Blair

Od samolotu do terminalu idziemy pieszo. Turystom wręczają tu do wypełnienia formularze na podstawie których w chwilę później otrzymują zezwolenie na pobyt. Przed budynkiem terminalu taksówkarze wyrywają sobie z rąk mój plecak. Cena spada za bramą lotniska – czasem warto przejść te 100 metrów. Wybieram najtańszą trójkołową rikszę i za 40 rupii prosto z lotniska jadę do niedalekiego portu. Na nieszczęście przed portową bramą trwają akurat jakieś “wykopki”. Rikszarz wysadza mnie tam, gdzie kończy się asfalt i spory odcinek muszę przejść pieszo, dźwigając w lejącym się z nieba żarze wszystkie moje tobołki. Jest tego sporo i pot leje mi się z czoła bardzo dosłownie. Przy portowych nabrzeżach czeka kilka białych stateczków, a w wąskim pasie cienia przed baraczkiem “booking office” spora grupa turystów. Ktoś z nich rzuca od niechcenia: -Bilety na Havelock już wysprzedane!

-Sprzedajemy tylko taką ilość biletów, na jaką pozwalają nam przepisy! Statek nie jest duży i ma określoną maksymalną ilość pasażerów. Na dziś na Havelock nie ma już wolnych miejsc! – urzędnik jest nieugięty, a ja – nowicjusz na Andamanach nie bardzo wiem, co począć. Zrzucam bagaż przed barakiem i zaczynam rozmowę z miejscową rodzinką. Oni też płyną na Havelock. Mają bilety, które można podobno kupić w kantorku poprzedniego dnia… -Idź pod statek! Zaczynają wpuszczać na pół godziny przed wyjściem w morze. Na pewno da się coś załatwić!

Człapię na nabrzeże, zajmuję strategiczną pozycję przy trapie i gdy tylko otwierają wejście proszę o bilet dodając, że właśnie przyjechałem prosto z lotniska. I bilet, o dziwo bez zbędnych dyskusji się znajduje – płacę wprawdzie 200 rupii – za droższą klasę – z lotniczymi fotelami, ale i tak jestem szczęśliwy… Potem okazuje się, że w podobny sposób trafiło na pokład jeszcze kilku białych turystów. Warto nie poddawać się przy pierwszym zderzeniu z miejscową biurokracją!

Stateczek rzuca cumy o czasie. Nazywa się “Chouldari”. Dla pasażerów wyższej klasy ma 18 lotniczych foteli w niewielkiej salce z wentylatorami. Pasażerowie tańszej o 50 rupii klasy “deck” podróżują na rufie i górnym, otwartym pokładzie starając się znaleźć sobie trochę cienia wokół komina. Granatowy ocean jest spokojny, zapowiada się piękna morska wycieczka. A tam – na wyspie – przygoda. Nie mam żadnej wcześniejszej rezerwacji noclegu. Andamany to nie Tokio… Podróżuję samotnie i liczę na to, że to jedno miejsce dla mnie zawsze gdzieś się znajdzie. Dotychczas metoda się sprawdzała.

Wyspa Havelock

Po niecałych trzech godzinach wysiadaliśmy na Havelock. Prawie wszystkie noclegownie tej wyspy zlokalizowane są na jednym, północno-wschodnim odcinku wybrzeża. I wszystkie poza rządowym “Dolphin Beach Resort” składają się z mniejszych i większych “huts” i “cottages” skleconych z żerdzi, mat i palmowej strzechy… Hut według tutejszej nomenklatury to niewielki szałas, którego jedynym wyposażeniem jest łóżko – zwykle podwójne i zwisająca pod strzechą żarówka. Cottage to już większy domek – czasem piętrowy, z balkonikiem i prysznicem. Do tego w każdym ośrodku dochodzi pawilon restauracyjny w stylu “open air” – też pod strzechą oraz budki sanitariatów.

Rikszarz zostawił mnie przy ośrodku „Pristine Beach” i odjechał, a ja już po chwili wiedziałem, że w “Pristine” miejsc nie ma. Pełne były także dwie sąsiednie noclegownie i nawet drogi “Dolphin”. Tego się nie spodziewałem! Było już prawie ciemno, gdy zatrzymany na głównej drodze taksówkarz ofiarował się zawieźć mnie na przeciwną stronę wyspy – do osady nr 7. Ta numeracja wiosek to taki zabawny andamański fenomen – nie mają one nazw, tylko numery… Jechaliśmy ponad kwadrans z zapalonym jednym reflektorem (drugi nie działał) drogą asfaltową wprawdzie, ale bardzo nierówną i wyboistą. Kończy się ona przy kilku sklepiko-restauracjach, gdzie przy piwie i coli przesiadują biali turyści. A gdzie camping? Dalej i na prawo! – pokazują w ciemność…

Idę… Camping składa się z mniejszych i większych namiotów rozstawionych pod wysokimi drzewami. Te większe, po 300 rupii mają we wnętrzach łóżka i wątłe oświetlenie elektryczne. Ale w takich już nie ma miejsc. -Jest do dyspozycji tylko jeden “small tent” bez materaca, za 150 rupii! Bierze pan? Co mam robić – biorę! Nie znam jeszcze ponurego sekretu tego campingu – zupełnie wyschniętych kranów.

To była najbardziej koszmarna noc tej podróży… Bez materaca – na klepisku było twardo. Trudno! Temperatura i wysoka wilgotność sprawiały, że ociekałem potem, a moskity bez trudu znajdowały każdy odsłonięty fragment ciała. Namiocik był niestety zbyt ciasny, by rozpiąć w nim moskitierę… O czwartej nad ranem uciekłem przed dokuczliwymi owadami na przyległą plażę. Leżąc na piasku słuchałem szumu fal i patrzyłem, jak gasną nade mną kolejne gwiazdy.

Dopiero gdy wstał dzień mogłem w pełni ocenić urodę miejsca, w którym się znalazłem. Tygodnik TIME nazwał plażę Radha Nagar (przez miejscowych nazywaną po prostu Number Seven) najpiękniejszą plażą Azji. Jako jedyny turysta tego ranka patrzyłem na kilometrowy, szeroki pas czystego piasku, szmaragdową, spokojną wodę i kołyszące się w oddali dwa samotne jachty. Raj! Ale wody w kranach campingu zbudowanego w tym raju w dalszym ciągu nie było… Miałem do wyboru: morską w oceanie i mineralną w jadłodajni – po 25 rupii butla. Po obowiązkowej kąpieli na najpiękniejszej plaży Azji postanowiłem wrócić na wschodnie wybrzeże, by znaleźć lepsze zakwaterowanie i wymarzony prysznic. Zabrał mnie rozklekotany i pozbawiony szyb lokalny autobus marki tata. Zapisałem w notatniku: to tropikalny raj – dla turystów przygotowanych na pewne niewygody.

Wyspa Neill

Tylko dwa razy w tygodniu kursuje stateczek między Havelock i druga „turystyczną” wyspą – Neill. Jeśli będziecie pod presja czasu trzeba z Havelock powrócić do Port Blair i kolejnego poranka popłynąć na Neill. Na Neill stateczek cumuje na krańcu długiego mola. W zależności od tego, czy jest przypływ czy odpływ wysiada się z górnego, lub z dolnego pokładu. Gdzieś w połowie mola w małej, zadaszonej bramce policjanci spisują do swojego rejestru dane z mojego “permitu”. Potem mogę już zarzucić plecak i poczłapać w kierunku plaży. Dookoła szmaragdowe wody płycizn, w dali soczystozielone mangrowce… Witaj podróżniku w kolejnym w tropikalnym raju!…

Gdzie szukać zakwaterowania? Wiem, że turystyczne guesthousy rozrzucone są wzdłuż wybrzeża na prawo od mola. Ktoś z miejscowych – zapytany – twierdzi, że do pierwszego z nich jest tylko 10 minut marszu… Skaczę zatem z mola, schodzę na brzeg i maszeruję plażą – po piasku przemieszanym z białym koralowym gruzem. Mija 10 minut… Przecinam mangrowe zarośla… Nie widać niestety żadnych śladów “resortu”. Kolejne 10 wypoconych minut… Plecak w tym ostrym słońcu i skwarze zdaje się ważyć nie 20, a 40 kilogramów… W końcu trafiam na ledwo widoczną ścieżkę wiodącą  z plaży do “Tango Beach Resort”. W odróżnieniu od Havelock noclegownie na Neill są odsunięte od plaży do nadbrzeżnego lasu, a na plaży na ich wysokości nie ma żadnych napisów ani strzałek, których oczekiwałem.

W “Tango Beach Resort” nie ma miejsc ani w małych szałasach, na które mówią tu “huts”, ani w większych i solidniejszych “cottages”. Właściciel proponuje: rozwieś hamak między palmami! To kosztuje tylko 50 rupii za dzień – niewiele ponad dolara. Ale do zrealizowania tej opcji trzeba mieć własny hamak, a ja wożę w plecaku tylko moskitierę. Ponad godzinę wędruję wąskimi dróżkami przez gęsty nadmorski las by w końcu znaleźć zakwaterowanie w rządowym „Rest house”.

Po południu wyprawiam się pieszo wśród palm i kwitnących krzewów do osady nr 4. Taka wycieczka pozwala podglądać codzienne życie, które toczy się leniwie przed nakrytymi strzechą chatami. Mężczyzn rozłupujących skorupy kokosowych orzechów i kobiety w barwnych sari wydłubujące z nich białą koprę. Zapraszają na podwórko i uśmiechają się do obiektywu. Częstują napojem ze świeżo otwartego kokosa. Może jeszcze jeden? – ich angielszczyzna jest bardzo skromna, ale i bez niej łatwo bym odczytał ten gest życzliwości. Na wyschniętych o tej porze roku ryżowiskach szukają pożywienia siwe bawoły…

Stolica archipelagu

Stolicą archipelagu jest Port Blair. Trudno się w tym mieście doszukać zabytków, ale ma ono na pewno swój orientalny koloryt – szczególnie w bazarowej dzielnicy Aberdeen, pełnej sklepików i restauracyjek. Tam pod pordzewiałym dachem z falistej blachy znaleźć można także ciasne „internet cafe”, gdzie płaciłem 30 rupii za godzinę wolnego połączenia ze światową siecią.

Są tu warte odwiedzenia małe muzea. Ale najciekawszym obiektem turystycznym w Port Blair jest Cellular Jail – “Komórkowe Więzienie” zbudowane przez Brytyjczyków pod koniec XIX wieku. Dziś jest to obiekt muzealny. Codziennie wieczorem na dziedzińcu więzienia odbywają się dwa widowiska “światło i dźwięk” – jedno w języku angielskim, drugie w hindi.

Z siedmiu skrzydeł więzienia ustawionych w gwiazdę zachowały się do dziś tylko trzy, ale i one robią wrażenie: mają po trzy kondygnacje bliźniaczych, małych i ponurych cel. Więzienie miało łącznie około 700 takich klitek. Brytyjczycy trzymali tu między innymi bojowników o niepodległość Indii. Zaraz na początku szlaku zwiedzania znajduję ekspozycję poświęconą tym “freedom fighters”,  a dalej barak straceń z szubienicami i wreszcie – w dawnych warsztatach na dziedzińcu – galerię starych zdjęć Andamanów pokazujących życie w brytyjskiej kolonii.

Ross Island

Ze strażniczej wieży Komórkowego Więzienia otwiera się piękny widok na miasto i port i na trójkątną wysepkę Ross Island leżącą u wejścia do zatoki. Można na nią dotrzeć motorówką odpływająca kilka razy dziennie z Water Sports Complex. W czasach kolonialnych na Ross Island była główna kwatera brytyjskiej administracji. Dziś wyspa zajęta jest przez indyjską marynarkę, która wciąż stacjonuje w koszarach znajdujących się w jej północnej części (ten fragment terenu jest niedostępny dla zwiedzających) i dba o ruiny świadczące o dawnej wspaniałości tego miejsca, chyba jednak trochę przesadnie nazywanego kiedyś Paryżem Wschodu. Po trzęsieniu ziemi w 1941 roku ze wspaniałych ponoć kolonialnych budowli pozostało niewiele…

Zaraz na początku trasy zwiedzania oglądam dobrze zachowany dawny magazyn z galerią starych zdjęć oraz dawną piekarnię. Stan pozostałych obiektów jest niestety znacznie gorszy. To  właściwie już tylko ruiny zarośnięte tropikalną roślinnością… W dawnym kościele prezbiteriańskim wciąż stoją mury, ale nie zachował się dach. Niesamowicie wygląda kościelna wieża pokryta  siecią z tysiąca gałęzi. Stała się ona właściwie pniem drzewa, którego korona wyrasta dopiero gdzieś u szczytu murów – tam gdzie kończy się kamienna konstrukcja.

Gdy patrzę na te mury oplecione tysiącem korzeni i kamienie rozsadzone witalnymi siłami przyrody od razu nasuwa mi się skojarzenie: Angkor Wat… Tylko, że Angkor Wat ma ładnych kilka wieków, a tu przyrodzie wystarczyło zaledwie 60 lat by niepodzielnie zapanować nad porzuconymi obiektami. Warto to zobaczyć. Choć tak naprawdę na Archipelag Andamanów turyści przyjeżdżają użyć bajecznie kolorowego morza i słońca. Nie zawsze wiedzą o tym, że na mniejszych wyspach – poza stolicą rozwój bazy turystycznej nie nadąża za popytem. Więc może rzeczywiście na wszelki wypadek warto przywieźć ze sobą hamak?

Informacje praktyczne:

Wizy i zezwolenia: Ambasada Indii w Warszawie za wielokrotną wizę turystyczną pobiera obecnie opłatę w wysokości 184 zł. Wiza tranzytowa na pobyt do 15 dni kosztuje 46 zł. Permit jest wydawany bezpłatnie. Sąsiedni archipelag – Nikobary jest całkowicie zamknięty dla turystów.

Dolot: najpierw samolotem do Delhi przez Moskwę lub jedną ze stolic Europy Zachodniej. Najkorzystniejsze ceny oferują zazwyczaj Finnair i Aerofłot (około 2300 zł). Alternatywnie można polecieć z British Airways przez Londyn prosto do Chennai (Madrasu) za 3100 zł. Kierunek jest popularny – radzę rezerwować miejsca ze znacznym wyprzedzeniem.

Bramami wyjazdowymi z Subkontynentu Indyjskiego na Andamany są Chennai (Madras) i Kalkuta. Z obu tych miast do Port Blair pływają statki i latają samoloty. Statki, choć tańsze (gdy podróżować w niższych klasach) płyną znacznie dłużej (około 3 dni) i nie mają stałego rozkładu rejsów. Orientacyjny rozkład rejsów można już znaleźć w internecie na stronie: www.and.nic.in/spsch/sailing.htm, a ceny biletów na te statki na stronie: www.andamanisland.com/reach.htm. Droga lotnicza jest droższa. Z Subkontynentu Indyjskiego latają do Port Blair samoloty aż czterech lokalnych linii (najtańsza jest bodajże Air Sahara), pojawiło się także pierwsze połączenie zagraniczne: czarterowe loty z Tajlandii. Za kupiony w Polsce bilet Chennai-Port Blair-Chennai zapłacimy z opłatami około 1100 zł. W Indiach bilety na tą trasę są nieco tańsze, ale odkładając zakup ryzykujemy, że na odpowiadający nam dzień nie będzie już miejsc.

Waluta: rupia indyjska INR. Za jednego dolara w marcu 2007 dawali ok. 40 rupii. Za euro – 54. Właściciele hoteli i instytucji obsługujących turystów czasem przyjmują zapłatę w dolarach, ale stosują korzystny dla siebie przelicznik. Czarny rynek walutowy praktycznie nie istnieje. Pieniądze najlepiej wymienić na rupie w Bank of India w Port Blair. Na mniejszych wyspach brak możliwości wymiany zachodnich walut. Zapomnijcie również o bankomatach.

Muzea w Port Blair:

Muzeum Morskie “Samudrika” z imponującą ekspozycją muszli i  koralowców, akwariami oraz galerią pokazującą  geoologię i historię wysp

Muzeum Antropologiczne, pozwalające zobaczyć na fotografiach odizolowanych w rezerwatach tubylców i dowiedzieć się więcej o ich codziennym życiu i obyczajach.

Muzeum Rybackie, z ciekawą kolekcją ryb w akwariach, skorupiaków, ukwiałów i roślin, w które obfitują tutejsze wody

Na wysepce Chatcham nieopodal miasta można odwiedzić stary tartak specjalizujący się w przetwarzaniu drewna egzotycznych gatunków drzew

Dzienne wycieczki prywatnymi stateczkami z Port Blair:

– na wysepki Red Skin i Jollybouy – codziennie z wyjątkiem poniedziałków o 10.00. Powrót o 15.00. Cena – 300 rupii.

– na wysepki Ross Island, Viper Island i North Bay – codziennie z wyjątkiem śród o 9.30. Cena: 250 rupii.

– wycieczki po porcie – codziennie o 15.00 i 17.00. Cena: 60 rupii.

Klimat: tropikalny, wilgotny z niewielkimi zmianami temperatur na przestrzeni roku – średnio w ciągu dnia 26 – 31 stopni. Opady są najbardziej intensywne w okresie monsunu trwającego praktycznie od maja do listopada. Najodpowiedniejsza pora na turystyczne przyjazdy to grudzień – kwiecień.

Przykładowe ceny: Pokój dwuosobowy z wentylatorem i natryskiem w skromnym hoteliku w stolicy archipelagu (polecam Shah-n-Shah) – od 400 rupii. Dwuosobowa chatka przy plaży na mniejszych wyspach – 300. Masło 100g – 17 rupii, trudno dostępny chleb – 26 za pół kilo, jajko – 3, popularne danie w garkuchni – np. ryba z ryżem – 120, butla wody mineralnej – 25, banany, mango – 25 rupii za kg, papaja  – 10, butelka coli – 25, widokówka – 5 rupii. Godzina surfowania w internecie – 30 rupii. Wynajęcie łodzi z silnikiem – 250 rupii za godzinę, przejazd miejscowym autobusem – 4-5 rupii. Wstęp do muzeum – 10 rupii (za używanie aparatu lub kamery płaci się dodatkowo 20-50 rupii).

Andamany w internecie:

Serwis administracji wysp:  http://www.and.nic.in/

Agencja turystyczna organizująca wycieczki.: http://www.anislands.com/

Informacje turystyczne i wykaz zakwaterowania: http://tourism.andaman.nic.in

Zdjęcia i relacja na stronie autora: www.kontynenty.net/Andam1.htm


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u