25 dni w Państwie Środka – Alina Wachowska

Alina Wachowska

TRASA: Pekin – Chengdu – Lijiang – Qiaotou – Daju – Dali – Kunming – Yuanyang – Kunming –Yangshuo – Hongkong CZAS: 29.07.– 23.08.2006r. UCZESTNICY: Naszą podróż – podobnie jak wszystkie wcześniejsze – odbyliśmy w doborowej ekipie. Podróżowaliśmy we czwórkę: mój mąż, nasze 2 córki (20 i 16 lat) i ja. PRZED WYJAZDEM • Wyszukanie możliwie najtańszego przelotu. Najtańszy okazał się być rosyjski Aerofłot. Bilet kosztował 2450,- złotych (ze wszystkimi opłatami). Przelot odbywał się z przesiadką w Moskwie. • Szczepienia – zaszczepiliśmy się już przed poprzednią podróżą przeciwko żółtaczce A i B, durowi brzusznemu oraz tężcowi i błonicy. Teraz nie musieliśmy więc szczepień uzupełniać. • Wiza – załatwialiśmy w Warszawie. Wiza wydawana jest za darmo, okres oczekiwania wynosi około tygodnia. W wypadku wizy wydawanej w terminie ekspresowym pobierana jest opłata w wysokości 150,- złotych. Szczegóły znaleźć można na www.chinaembassy.org.pl . INFORMACJE PRAKTYCZNE • Przewodnik: Korzystaliśmy z przewodnika wydawnictwa Lonely Planet „China” wyd. 2005r. Mieliśmy ponadto ze sobą rozmówki „Mandarin Phrasebook” tego samego wydawnictwa. Obie książki bardzo się przydały. • Budżet: Na miejscu średni budżet dzienny wyniósł w naszym przypadku 18 USD/osobę (noclegi, wyżywienie, transport, wstępy, atrakcje, pamiątki). Nocowaliśmy w tańszych guesthouse’ach i hotelach, jadaliśmy w lokalnych knajpkach, dużo się przemieszczaliśmy. Nieproporcjonalnie wysokie – w stosunku do np. cen żywności czy noclegów – są ceny biletów wstępu. • Wymiana pieniędzy: Po przylocie do Pekinu można wymienić dolary lub euro w automacie na lotnisku. Kurs wynosił 7,90 RMB za 1 USD. Od czerwca 2006r. przy wymianie pobierana jest prowizja w wysokości 30 RMB. Za 1 Euro w trakcie naszej podróży otrzymywaliśmy 10RMB lub 9,5 $Hkk. • Noclegi: Niekiedy w opisanych w LP guesthouse’ach nie było wolnych miejsc. Nie mieliśmy jednak problemów ze znalezieniem noclegu w innym miejscu. Nasz najtańszy nocleg kosztował 10RMB/os. – w Daju, najdroższe – w Pekinie 60RMB/os. i w Hongkongu – 75 HKK$/os. Tylko w jednym przypadku rezerwowaliśmy nocleg z wyprzedzeniem – aby nie tracić czasu po przylocie do Pekinu skorzystałam ze strony www.sinohotel.com i bez żadnych przedpłat „zaklepałam” miejsca już przed wyjazdem. Zadziałało – pokój na nas czekał. W niektórych hotelach pobierana jest kaucja – rzędu 100RMB – zwracana przy opuszczeniu pokoju. • Przejazdy: Podróżowaliśmy pociągami i autobusami, w miastach kilkakrotnie korzystaliśmy z taksówek O chińskich kolejach krążą liczne opowieści i – doprawdy! – są one prawdziwe. Kupno biletów nie nastręcza jednak wielkiego problemu, jeśli się do tego należycie przygotować. A więc: po pierwsze sprawdzić sobie wcześniej w internecie połączenia. Bardzo pomocna jest tu strona www.travelchinaguide.com . Po drugie: nie należy liczyć na porozumienie werbalne. Do okienka (gdy uda już się zlokalizować właściwe) podchodzić uzbrojonym w kartkę, na której napisany mamy numer pociągu, nazwę stacji docelowej (w „krzaczkach”), datę i typ miejsca (oczywiście także w „krzaczkach”). Bilet należy kupować z kilkudniowym wyprzedzeniem, zwłaszcza jeśli zamierzamy jechać hard sleeper’em. Kupno biletu było zawsze niemal pierwszą rzeczą, jaką robiliśmy po przybyciu do kolejnego miasta. Mimo to na trasach Pekin – Chengdu oraz Kunming – Guilin na wybrane przez nas pociągi na hard sleeper’y biletów już nie było. Przyszło więc zadowolić się hard seat’ami. Na trasę Chengdu – Panzhihua udało się kupić miejsca leżące i jazda hard sleeper’em okazała się naprawdę bardzo wygodna. Cena biletu w tej klasie pociągu różni się w zależności od położenia leżanki – najdroższe jest miejsce na dole, cena wraz z wysokością spada. Na dworzec warto przybyć z wyprzedzeniem, by zająć dobre miejsce startowe przy bramkach, którymi ok. 20 minut przed odjazdem pociągu na peron wpuszczani są podróżni. W pociągu warto też jak najszybciej umieścić plecaki na półkach – Chińczycy podróżują najczęściej z ogromnymi tobołami, a przejście między siedzeniami musi pozostać puste z uwagi na kursujące nim podczas jazdy liczne wózki – z jedzeniem, napojami itp. Podczas podróży Chińczycy spożywają ogromne ilości pożywienia, co znajduje odzwierciedlenie w stanie podłogi pociągu, usłanej po jakimś czasie odpadkami. Powszechne jest wyrzucanie śmieci przez okno. Sieć połączeń autobusowych jest w Chinach dobrze rozwinięta, a kupno biletu na autobus nie nastręcza większego problemu. Chińskim wynalazkiem są autobusy sypialne, wyposażone w piętrowe leżanki. Niezłym rozwiązaniem jest jazda takim autobusem nocą. Długość leżanki – przystosowana do rozmiarów drobnych Azjatów – może jednak okazać się nieco niewystarczająca dla co bardziej rosłych osobników. Warto mieć ze sobą śpiworek uszyty ze starej poszwy, prześcieradła lub tp. – bardzo przydaje się, gdyż czystość materacy i kołder budzi uzasadnione wątpliwości. W Pekinie i Chengdu korzystaliśmy kilkakrotnie z taksówek. Cena przejazdu mile nas zaskoczyła – nie była wysoka, taksówkarze włączali taksometry, nie spotkaliśmy się z próbami naciągania. Kierowcom najlepiej pokazywać zapisaną po chińsku nazwę miejsca, do którego chcemy dojechać – ta metoda zawsze działała. • Wyżywienie: Jest tanie i bardzo smaczne, choć podana potrawa niekiedy odbiega od naszego wyobrażenia o tym, co zamawialiśmy. Samo zamawianie dań bywa procesem nieco skomplikowanym, zwłaszcza w knajpkach, gdzie menu jest wyłącznie po chińsku. Ale to właśnie w takich knajpkach jest naprawdę tanio, a jeśli jeszcze dodatkowo lokal szczelnie wypełniają miejscowi – to najlepszy znak, że warto spożyć tu posiłek. • Bezpieczeństwo: Głównym zagrożeniem dla przybysza jest tutejszy ruch uliczny – chaotyczny i nieprzewidywalny. Sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniach najwyraźniej pełni funkcję wyłącznie dekoracyjną, podobnie jak namalowane na jezdni pasy. Jeśli myślisz, że skoro jesteś na pasach i masz zielone światło to możesz czuć się bezpiecznie – nic bardziej błędnego! Kolor światła nie ma dla tutejszych kierowców żadnego znaczenia, liczy się ten kto większy i głośniej trąbi. Doradzam więc daleko idącą czujność i przekraczanie ulic bojową metodą: „skokami do przodu”. Poza tym jest generalnie bezpiecznie, choć rzecz jasna – jak wszędzie – należy zachować zdrowy rozsądek. • Obyczaje: Niektóre zwyczaje mogą szokować, jeśli nie jesteśmy na nie przygotowani. A więc rzeczywiście: Chińczycy charkają, plują, śmiecą i pchają się, a chińskie toalety publiczne są pozbawionymi drzwi, oddzielonymi niewysokimi ściankami „stanowiskami”. NOTATKI Z PODRÓŻY Dzień 0 – 29 lipca 2006 – sobota Czas – start! Nad ranem wyjeżdżamy z Poznania. W Warszawie odstawiamy auto na zarezerwowany wcześniej parking (transfer do i z lotniska w cenie) i o 11.00 startujemy Tupolewem do Moskwy. Po 2 godzinach (ok. 15.00 czasu moskiewskiego) jesteśmy na Szeremietiewie. Stąd około 19.00 startujemy z półgodzinnym opóźnieniem do Pekinu. Dzień 1 – 30 lipca 2006 – niedziela O 6.20 lądujemy w Pekinie. Już w rękawie, podczas wyjścia z samolotu uderza nas ciepło i duża wilgotność powietrza. Na zewnątrz mgła. Wymieniamy pieniądze w automacie, który tak do końca automatyczny nie jest. Stoją obok niego dwie panie – zadaniem pierwszej jest spisanie danych z paszportu klienta, zadaniem drugiej – włożenie do automatu dolarów, wyjęcie yuanów i wręczenie ich klientowi. Przed wyjściem nr 11 znajduje się przystanek Shuttle Bus’a nr 3, którym za 16RMB/os. dojeżdżamy w pobliże dworca kolejowego. Niedaleko stąd mamy zarezerwowany pokój w należącym do sieci międzynarodowych schronisk młodzieżowych Beijing City Central Youth Hotel (60RMB/os). Hotel położony jest bardzo dogodnie – tuż przy stacji metra, które działa w Pekinie bardzo sprawnie i pozwala uniknąć grzęźnięcia w ulicznych korkach. Pierwszym zadaniem, jakie sobie wyznaczamy jest kupno biletów kolejowych do Chengdu na 2 sierpnia. Na dworcu wchodzimy najpierw do hali pełnej kas, napisów wyłącznie w „krzakach”, tłumu Chińczyków i hałasu. Poddajemy się – tutaj jesteśmy bez szans. Wychodzimy na zewnątrz – tu we frontowej części dworca są także okienka kasowe. Nad jednym z nich napis w języku angielskim dumnie głosi, iż można tu kupić bilety do głównych chińskich miast. Ustawiamy się skwapliwie w niezbyt nawet długiej kolejce, uzbrojeni w kartkę z zapisanymi po chińsku danymi dokąd, kiedy i jakim pociągiem chcemy jechać. Pan w okienku ogląda kartkę, mruczy coś pod nosem i wskazuje, by podejść bez kolejki do sąsiedniego okienka. Tutaj pani włada nieco angielskim i wyjaśnia nam, że na pociąg T7, którym zamierzamy jechać, biletów na hard sleeper już nie ma. Bierzemy hard seat’y (miejsca numerowane, 231 RMB/os) – tak więc 26-godzinną podróż przyjdzie nam odbyć na siedząco… Najważniejsze jednak, że bilety już mamy. Metrem jedziemy na Plac Tiananmen. Jest rzeczywiście ogromny, a na nim ogromne tłumy i ogromny upał. Zmierzamy ku południowej bramie ze spoglądającym na plac z portretu Przewodniczącym i idziemy do Zakazanego Miasta (wstęp 60 RMB/os.). Pierwsze wrażenie – fatalne: budowle w rusztowaniach (w tym Pawilon Najwyższej Harmonii), zaniedbane place porastające trawą, wszędzie tłumy… No ale cóż, jesteśmy w końcu w najludniejszym kraju świata, trudno oczekiwać tu samotności… Eksponatów w pawilonach jest niewiele – rewolucja kulturalna zrobiła swoje. W jednym z nich wystawiono Tron Smoka, przeniesiony z remontowanego Pawilonu Najwyższej Harmonii. Im bardziej jednak zagłębiamy się w dawne cesarskie miasto, im więcej wyłania się kolejnych dachów krytych żółtą dachówką – tym bardziej mi się podoba. W części północnej dochodzimy do pozostałości dawnych ogrodów ze sztuczną górą i stojącym na niej pawilonem. Wychodzimy północną bramą i ruszamy szukając stacji metra, której – jak się później okazało – jeszcze nie ma. Chcemy dziś jeszcze obejrzeć Świątynię Nieba, a czasu jest niewiele. Bierzemy więc taksówkę i za 21 RMB podjeżdżamy pod wejście do Parku Świątyni Nieba. Wstęp do parku kosztuje 15RMB, do świątyni – kolejne 20RMB. Cieszymy się, że zdążyliśmy – świątynia była niedawno odnowiona i prezentuje się przepięknie. W remoncie jest natomiast Ściana Echa, o tym jednak lojalnie uprzedzał napis przy kasie – nie jesteśmy więc rozczarowani. Spacerujemy jeszcze po parku, który bardzo nam się podoba i w którym – jak to w chińskich parkach – sporo się dzieje. Wygania nas jednak z niego głód – czas najwyższy coś zjeść. Idziemy przed siebie ulicą i znajdujemy lokalną knajpkę pełną Chińczyków – wszystkie stoliki są zajęte. To chyba znak, że dobrze tu karmią, zwłaszcza, że potrawy na stolikach wyglądają bardzo apetycznie. Czekamy chwilę, zwalnia się stolik, zajmujemy miejsca i rozpoczynamy lekturę menu po… chińsku. Z pomocą rozmówek, działu kulinarnego w LP, gestów i pewnej ilości angielskich słów znanych sympatycznemu kelnerowi udaje nam się złożyć zamówienie. Warto było się potrudzić – jedzonko jest po prostu wspaniałe! Za prawdziwą ucztę z piwem i sokami płacimy w czwórkę 47RMB – rewelacja! Autobusami wracamy do hotelu. Dzień 2 – 31 lipca 2006 – poniedziałek Dziś ruszamy na Wielki Mur. Spośród kilku miejscowości, w których Mur udostępniony jest do zwiedzania wybieramy odległe od Pekinu o 120 kilometrów Simatai. Z hotelu wyruszamy o 6.00. Metrem dojeżdżamy w pobliże stacji autobusowej Dongzhimen, stąd autobusem nr 980 jedziemy do Myiun (15RMB/os.). Tutaj transport publiczny – jeśli chodzi o Simatai – się kończy. Dopada nas naganiaczka i w efekcie jedziemy prywatnym samochodem za 200RMB/4osoby w obie strony. Na miejscu kierowca ma czekać na nas 4 godziny. W Simatai jesteśmy o 10.00. Wstęp na Mur kosztuje 40RMB. Kolejką linową (2-osobowe wagoniki, 30RMB/os.) nabieramy wysokości, a od górnej stacji ruszamy pieszo w górę. Niestety – jest pochmurno i widoczność jest mocno ograniczona. Już na ścieżce wiodącej na Mur dopadają nas samozwańczy przewodnicy i sprzedawcy. Towarzyszą nam przez jakiś czas, także gdy jesteśmy już na Murze. Po pewnym czasie jednak – widząc kompletny brak zainteresowania z naszej strony – rezygnują. Turystów jest niewielu i chwilami na Murze jesteśmy zupełnie sami. Mijamy kolejne wieże strażnicze, a przed sobą widzimy Mur wspinający się stromą granią na kolejne szczyty. Dochodzimy do następnej wieży – „urzęduje” w niej dwóch sympatycznych strażników. Dołączamy do nich, gdyż na dobre rozpętuje się burza. Gdy trochę ucicha idziemy jeszcze kilkadziesiąt metrów – i tu niespodzianka: trasa jest zagrodzona, a duża tablica informuje o grzywnie w wysokości 200RMB grożącej osobom, które zapuszczą się dalej. Kończy się tu po prostu fragment udostępniony do zwiedzania. Zawracamy więc, zwłaszcza że burza znów przybiera na sile. Ruszamy Murem w drogę powrotną, co więcej – ruszają w tym kierunku także wspomniani strażnicy, z uwagi na burzę zgarniając napotkanych turystów w kierunku zejścia. Mijamy punkt, w którym weszliśmy na Mur i zmierzamy dalej w kierunku zachodnim, aż do zejścia. Pada coraz mocniej. Na parkingu jesteśmy o 13.00, jedziemy do Miyun, a stamtąd busem za 10RMB/os. do Pekinu. Idziemy do hostelu, przebieramy się w suche ciuchy i ruszamy na uliczkę Liulichang, pełną sklepów ze starociami, kaligrafią, obrazami itp. Uliczka sama w sobie jest bardzo malownicza – ładnie zdobione domy w starym stylu. Potem zapuszczamy się w okoliczne hutongi, jakże odmienne od nowoczesnego centrum miasta. W małej jadłodajni jemy ryż z warzywami po 8RMB/porcja i pieszo wędrujemy do Placu Tiananmen. Jest już ciemno, budynki na placu są pięknie podświetlone. Gdzieniegdzie wyprężeni jak struna, nadzwyczaj szczupli żołnierze pełnią wartę. Jest sporo ludzi, ale już nie takie dzikie tłumy jak wczoraj w południe. Temperatura też znacznie przyjemniejsza. Robimy fotki, a niektórzy Chińczycy robią sobie zdjęcia z nami. Spacerem dochodzimy do stacji metra. Dojeżdżamy pod hotel, robimy jeszcze typowe zakupy spożywcze w supermarkecie i wracamy po dniu pełnym wrażeń. Dzień 3 – 1 sierpnia 2006 – wtorek Dziś znowu wstajemy o 5.00 i o 6.00 wyruszamy z hotelu. Autobusem nr 880 (5RMB/os.) z przystanku położonego kilkaset metrów od hotelu jedziemy do Pałacu Letniego. Na miejscu jesteśmy o 7.30, kupujemy bilety (30RMB/os.) i wchodzimy od strony parku. A tutaj obrazek jakże charakterystyczny dla tego kraju, a jakże niecodzienny dla nas: Chińczycy tańczą, ćwiczą tai-chi, gimnastykują się, grają w kometkę i podrzucają piłeczki na paletkach z wielką zręcznością w rytm muzyki. Super! Idziemy pod górę, pojawia się w oddali Pagoda Kadzideł Buddy. Potem zmierzamy do marmurowej łodzi cesarzowej Cixi i dalej głównym traktem wzdłuż jeziora Kunming. Tzw. Długi Korytarz jest niestety w remoncie i dostępny jest jedynie jego niewielki fragment. Jest słonecznie i upalnie, wszędzie mnóstwo ludzi, choć jeśli zapuścić się trochę w boczne uliczki robi się znacznie luźniej. Obchodzimy cały kompleks, dochodzimy mostem na położoną na jeziorze wyspę i po 13.00 opuszczamy Pałac Letni główną bramą. Ponownie autobusem nr 880 (tym razem za 3RMB – zapewne z uwagi na krótszy dystans) dojeżdżamy do stacji metra. Stąd jedziemy do stacji Yonghegong, gdzie mieści się buddyjska świątynia o tej samej nazwie, zwana także Świątynią Lamy (wstęp 25RMB/os.). Kompleks jest rozległy i naprawdę piękny – spośród wszystkich odwiedzonych zabytków Pekinu ten podoba mi się najbardziej. Uwieńczeniem jest Świątynia Wanfu z 18-to metrowym posągiem Buddy z drzewa sandałowego. Jest bardzo barwnie, pachną tlące się kadzidła, rozbrzmiewa muzyka, ludzie modlą się… Ten obiekt żyje. Wychodzimy o 16.00 i idziemy jeszcze obejrzeć położoną nieopodal Świątynię Konfucjusza (10RMB/os., 3RMB studencki). Tutaj to już przegięli – wszystkie budynki są w rusztowaniach, a jedyną rzeczą, która da się obejrzeć jest posąg Konfucjusza. Jesteśmy zdegustowani – właściwie nie ma co zwiedzać. Ruszamy coś zjeść. Wzdłuż głównej ulicy jest sporo knajpek – decydujemy się na hot-pot’a. Menu oczywiście po chińsku, ale jakoś udaje się dogadać. Na stół z otworem pośrodku i palnikiem pod blatem wędruje garnek z gorącym wywarem. Garnek podzielony jest na pół – część wywaru jest w wersji łagodnej, część w pikantnej. Do wrzącego wywaru wrzuca się cieniutko pokrojone plasterki mięsa i warzywa, by po chwili wyjąć pałeczkami ugotowane, zanurzyć w sosie sezamowym i spałaszować. Zabawy z tym co niemiara, a jedzonko smakowite, choć wersja pikantna jest dla miłośników ostrych potraw. Za całość (z piwami i sokami) płacimy 110RMB. Gdy wychodzimy – mocno pada. Idziemy więc do stacji metra i wracamy bezpośrednio do hotelu. Dzień 4 – 2 sierpnia 2006 – środa Dziś śpimy dłużej – wstajemy przed 8.00. Śniadanie, pakujemy się, oddajemy klucz od pokoju (odbierając zarazem kaucję w wysokości 100RMB) i zostawiamy plecaki w hotelowej przechowalni. Po rodzinnej debacie idziemy odwiedzić nieboszczka Przewodniczącego. Jedziemy metrem na Tiananmen i ustawiamy się w ogromnej kolejce. Już po chwili jeden z niezliczonych funkcjonariuszy pilnujących jej wyławia nas, wskazując na torbę i aparat – nie wolno! Zaraz też lokalny jegomość – zapewne z tego żyjący – wyraża gotowość doprowadzenia nas do depozytu. Nie jest to takie proste – trzeba przejść sporą część placu i dotrzeć na drugą stronę ulicy do specjalnych okienek. Tam następuje procedura: opłata (płacimy 15RMB – kwota nie jest jednak stała, zależy m.in. od ilości aparatów fotograficznych pozostawianych w depozycie oraz wielkości bagażu) – odbiór kwitka – przejście do sąsiedniego okienka – oddanie bagażu – odbiór numerka – napiwek dla tubylca (5RMB). Po przejściu owej procedury ustawiamy się ponownie w karnej kolejce, która na szczęście porusza się dość szybko po swej długiej trasie, wyznaczonej żółtymi liniami na placu. Już po pół godziny stoimy przed wejściem do mauzoleum. Zagorzali fani Mao mogą zakupić tu kwiatki, by złożyć je przed posągiem siedzącego w fotelu Przewodniczącego, który znajduje się w pierwszej sali. Sądząc po ilości kwiatów Mao ma tych fanów całkiem sporo. Potem przechodzimy do głównej sali, gdzie na katafalku pod szklaną przykrywą spoczywa nieboszczyk. Spotkanie z nim trwa około 2 minut, po czym wychodzimy z budynku. Odwiedziny dają jednak możliwość obejrzenia wnętrza mauzoleum i całej tej otoczki. Jest południe, ruszamy spacerem w kierunku hotelu z zamiarem znalezienia jakiejś knajpki. Plan uwieńczony zostaje powodzeniem – w jednej z bocznych uliczek znajdujemy knajpkę pełną Chińczyków i jedzonych przez nich – bardzo apetycznie wyglądających – potraw. Niestety, nie ma wolnych miejsc. Jednak juz po chwili prowadzeni jesteśmy do salki na tyłach lokalu. Menu jest oczywiście wyłącznie po chińsku, lecz przy pomocy LP i rozmówek udaje nam się złożyć zamówienie. Jemy ryż z przepysznym kurczakiem słodko-kwaśnym, wieprzowinę w smakowitym sosie i kapustę pekińską z grzybami. Do tego dostajemy zieloną herbatę. Jedzonko jest rewelacyjne, a za całość płacimy 46RMB. Dochodzimy do hotelu. Na dole jest poczta, wypisujemy więc i wysyłamy kupione wcześniej pocztówki (50RMB za 10 sztuk, już ze znaczkiem). Na poczcie jest też dział sprzedaży płyt – kupujemy takie z tradycyjną muzyką buddyjską i chińską (12 i 18RMB), co skutkuje wypisaniem przez sprzedawcę kilkunastu kwitków. W hotelu odbieramy bagaże i autobusem nr 52 spod hotelu International jedziemy na dworzec Beijing West, z którego odjeżdża nasz pociąg. Dworzec jest ogromny i przypomina wielkie, ruchliwe mrowisko. Przy wejściowych bramkach prześwietlane są bagaże. W głównej hali wisi rozkład jazdy z numerami pociągów i przypisanymi im numerami poczekalni, do których należy się kierować. Dla naszego pociągu jest to poczekalnia nr 5. Gdy tam docieramy oczom naszym ukazuje się gęsty tłum Chińczyków. Bokiem wchodzimy mniej więcej na wysokości połowy tłumu od wejściowej bramki. Na informację o tym, że pociąg wjeżdża na peron tłum się ożywia, a po otwarciu bramki, gdzie następuje kontrola biletów zbita ciżba przesuwa się w jej kierunku. Po przejściu bramki szybko ruszamy w stronę naszego wagonu i już wkrótce wrzucamy plecaki na półki i siadamy na swoich miejscach. Ufff… Przyjdzie nam tu spędzić następne 26 godzin. Pociąg jest pełny, oprócz biletów z miejscówkami sprzedawane są chyba także „stojące”, bo takich pasażerów jest sporo. Pociąg wygląda całkiem porządnie (w końcu to ekspress), ruszamy punktualnie o 16.35. Dzień 5 – 3 sierpnia 2006 – czwartek Gdy rano budzę się z lekka wykoślawiona po próbach spania w różnych dziwnych pozach, widok za oknem bardzo różni się od równin w okolicach Pekinu. Za oknem piękne góry – skaliste i porośnięte gęstą zielenią. Trasa pociągu prowadzi licznymi tunelami. Jedziemy, jedziemy, jedziemy… O 19.20 jesteśmy w Chengdu. Zadanie numer 1: kupić bilety na pojutrze do Panzhihua. Znajdujemy kasę nr 1 – przed wejściem do budynku dworca jest tablica informująca (także po angielsku), że jest to kasa dla cudzoziemców. Kolejka jest długa – sami Chińczycy. Nieco zdezorientowani ustawiamy się w niej karnie i dopiero, gdy wkurza nas wpychająca się poza kolejnością Chinka i żołnierze korzystamy z tego, że jako obcokrajowcy możemy podejść poza kolejnością. Czynimy to wraz z Krzysztofem, uzbrojeni w kartkę z opisem trasy po chińsku. Pani jakoś mało kumata, ale w końcu się doczytuje – mamy bilety na hard sleepera!! Idziemy na postój taksówek tuż przy dworcu i po chwili jedziemy do Sim’s Cozy Guesthouse, polecanego w przewodniku. Za taksówkę płacimy według wskazań taksometru: 10RMB. Na miejscu okazuje się, że niestety nie ma wolnych miejsc. Pani z recepcji jest jednak tak miła, że dzwoni do innego hostelu – tam miejsca są. Pisze więc nam na kartce po chińsku jego nazwę i adres, i tak oto uzbrojeni łapiemy kolejną taksówkę. Gdy za 12RMB dojeżdżamy do Soma Hostel, jest już po 21.00. Dostajemy miejsca w 8-osobowym dormitorium, które mamy wyłącznie dla siebie (25RMB/os.). Jeszcze tylko prysznic – boski! – i spać. Dzień 6 – 4 sierpnia 2006 – piątek Dziś znowu pobudka o 5.00 – planujemy wycieczkę na świętą górę buddyzmu: Qingcheng Houshan . Zbieramy się i taksówką za 22RMB jedziemy na dworzec autobusowy Chadianzi. Stąd o 7.00 wyjeżdżamy autobusem (16RMB/os.) do Dujiangyan, gdzie docieramy po godzinie jazdy. W kasie kupujemy bilety po 9,50RMB/os. na minibusa do Qingcheng Houshan. Na miejscu jesteśmy przed 10.00. Wstęp – jak wszędzie w Chinach – jest płatny: 20RMB/os., a później na trasie dodatkowo 2RMB/os. za przejazd łódką i 5RMB/os. za wstęp do Jaskini Buddy i Świątyni Białej Chmury. Idąc od parkingu przechodzimy przez mieścinkę pełną knajpek i kramów, potem ruszamy w górę. Trasa jest przygotowana – schody i kładki z betonu imitującego drewno, ale bardzo malownicza i urozmaicona. Droga biegnie wzdłuż strumienia, tworzącego gdzieniegdzie wodospady i niecki z wodą, później prowadzi kładką – tzw. Długim Mostem. Dochodzimy do Jeziora Jadeitowej Zieleni, które trzeba przepłynąć łodzią. Dalej stale pod górę, aż dochodzimy do Jaskini Buddy, gdzie w skalnych ścianach, po których spływa woda, wyżłobiono mnóstwo niewielkich nisz i umieszczono w nich posążki Buddy. Idąc dalej dochodzimy do Świątyni Wang Yun, a potem na szczyt – do Świątyni Białej Chmury. Tutaj płoną kadzidła i rozbrzmiewa buddyjska muzyka. Rozkoszujemy się atmosferą tego miejsca, a później ruszamy w dół. W wiosce Yonyicun zatrzymujemy się na obiad – ryż z warzywami i zieloną herbatą (68RMB). Później bardzo malowniczym Wąwozem Pięciu Smoków zmierzamy dalej. Widoki są przepiękne – tropikalna zieleń, potok, wodospady… Super! Na dole jesteśmy o 17.15, dochodzimy do parkingu i akurat łapiemy ostatniego busa, jadącego bezpośrednio do Chengdu (25RMB/os.). Około 19.30 podjeżdżamy dokładnie pod nasz hostel – Krzyś i Marta wypatrzyli go z okien busa. Jeszcze drobne zakupy – w tym lokalne zimne piwko za 3RMB/butelkę 0,6l – i wracamy do hotelu. Dzień 7 – 5 sierpnia 2006 – sobota Dziś w planach odwiedziny u miśków panda. Rano pakujemy plecaki i zostawiamy je na przechowanie w hotelu. Wycieczka do Ośrodka Hodowli Pandy Wielkiej organizowana z hotelu kosztuje 70RMB/os. (w tym: przejazd i bilet wstępu 30RMB). My wybieramy wariant samodzielny – dojazd taksówką kosztuje nas 33RMB/4os. Jesteśmy na miejscu już po 7.00 i jako pierwsi klienci kupujemy bilety wstępu. Wchodzimy na teren i chodzimy alejkami, rozeznając gdzie są wybiegi dla pand. Pandy najlepiej oglądać rano, szczególnie w porze karmienia, gdy są najbardziej aktywne. Pozostałą część dnia poświęcają bowiem na swe ulubione zajęcie – drzemkę. Sam ośrodek to duży teren, którego dużą część stanowią wybiegi dla zwierząt oraz klimatyzowane pawilony. Oprócz pandy wielkiej można tu oglądać także pandę czerwoną, przypominającą z wyglądu szopa pracza. Tymczasem pandy siedzą w swych klimatyzowanych boksach. Na wybiegu udaje nam się zobaczyć tylko dwie: jedną aktywną i jakby wprost pozującą do zdjęć w porze śniadania (na śniadanie oczywiście bambus!) i jedną nieaktywną, drzemiącą na drabinkach. Sprawa wkrótce się wyjaśnia – z powodu wysokiej temperatury na zewnątrz pandy muszą pozostać w swych boksach i tylko tam można je oglądać – jak w zoo… Trochę przypadkiem trafiamy do pawilonu, gdzie przez dłuższą chwilę jesteśmy sam na sam ze spożywającą ze sporym apetytem śniadanie pandą. Wygląda trochę jak osoba, która siedząc przed telewizorem automatycznie chrupie chipsy. Potem oglądamy jeszcze wybiegi z pandą czerwoną – widocznie lepiej znoszącą upały. Wracamy taksówką do centrum miasta (31RMB/4os.), na rozkopany w związku z budową metra plac Tianfu z górującą nad nim statuą przewodniczącego Mao. Stąd idziemy do nieodległego Parku Ludowego (wstęp bezpłatny). Spacerujemy po parku, który jest po prostu kapitalny – piękna zieleń, sadzawki z rybami, altanki, bonsai…. Później idziemy do znajdującej się na terenie parku herbaciarni. Zamawiamy 4 różne herbaty (10RMB każda). Pan przynosi nam 2 wysokie szklanki i 2 czarki z pokrywkami i zalewa herbaty wrzątkiem z metalowego czajnika z bardzo długim dzióbkiem. Do tego dostajemy wielki termos gorącej wody – herbatę można bowiem zaparzać kilkakrotnie. Siedzimy w altanie nad stawem na bambusowych krzesłach i obserwujemy toczące się tu życie – działają czyściciele uszu, ludzie grają w karty, czytają gazety, jedzą… Potem zrywa się potężna ulewa. Czekamy chwilę i przechodzimy do znajdującej się tuż obok restauracji. Tu za 88RMB fundujemy sobie prawdziwą ucztę – 2 rodzaje makaronów z dodatkami, wieprzowina w przepysznym sosie z czymś przypominającym sezamki i wspaniała ryba w sosie. Po obiedzie spacerujemy jeszcze trochę po parku, przyglądając się tańczącym, śpiewającym i ćwiczącym ludziom. Potem ruszamy pieszo do hotelu. Po drodze chcemy jeszcze wymienić pieniądze, ale niestety spóźniamy się kilka minut – bank czynny jest do 17.00. Idziemy więc do hotelu, odbieramy plecaki i autobusem nr 303 spod hotelu jedziemy na dworzec kolejowy (2RMB/os.). Jest bardzo rozległy, ale wprawieni już jazdą z Pekinu bez trudu znajdujemy właściwą poczekalnię i zajmujemy strategiczną pozycję przy bramce. Potem już tylko do pociągu, bez trudu znajdujemy nasze leżanki i punktualnie o 20.20 ruszamy do Panzhihua. O 22.00 w wagonie gaśnie światło – obowiązuje cisza nocna. Dzień 8 – 6 sierpnia 2006 – niedziela Spało się doskonale! Około 6.00 w wagonie zaczyna się już ruch. Przyjazd do Panzhihua planowany jest na 9.50 – i punktualnie jesteśmy na miejscu. Przed dworcem kolejowym kłębi się tłum i stoją autobusy. Wybieramy ten oznaczony „Lijiang” (oznaczony rzecz jasna po chińsku), co jednak wcale nie oznacza, że jedzie do tej miejscowości, a jedynie, że jedzie do dworca, z którego kursują do Lijiang autobusy. Dworzec kolejowy położony jest w dość znacznej odległości od centrum miasta. Za 3RMB/os. dojeżdżamy do dworca autobusowego. Kilka minut po 11.00, zakupiwszy uprzednio w kasie bilety (90RMB/os.), wsiadamy do autobusu – jak się okazuje… sypialnego. To nasz pierwszy kontakt z tym chińskim wynalazkiem. Lokujemy się z tyłu autobusu na 5-cio osobowym barłogu – nasza trójka i dwóch Amerykanów, z których jeden spędził w Chinach 2 lata ucząc angielskiego. Jedną leżankę mamy na górze przy oknie i z niej jest najlepszy widok. Jadąc więc autobusem sypialnym w dzień i chcąc podziwiać widoki warto zachować przy wsiadaniu należytą czujność i zająć takie właśnie miejsca. Za Panzhihua ciągną się jeszcze przez jakiś czas widoki bardzo uprzemysłowionego miasta (gdzieś przed wyjazdem znalazłam określenie Panzhihua jako „Miasto Stali”), później zaczyna się bardzo kręta droga przez góry. Po 8 godzinach jazdy jesteśmy w Lijiang. Wysiadamy gdzieś przy ulicy w nowej części miasta. Ruszamy na starówkę w poszukiwaniu noclegu. W kilku guesthouse’ach wszystko zajęte, lecz w jednym z nich właściciel dzwoni w inne miejsce. Tam miejsca są i po pewnym czasie przychodzi właścicielka, by zaprowadzić nas na miejsce – w gęstej plątaninie uliczek sami byśmy z pewnością nie trafili. Meng Qui Inn mieści się w starym domu Naxi i jest czystym, sympatycznym miejscem (nocleg 30RMB/os., internet gratis). Rozlokowujemy się, a Krzysztof i Kasia ruszają na rekonesans w poszukiwaniu jakiejś fajnej, a niedrogiej knajpki. Znajdują taką nieopodal – ruszamy więc na lokalne smakowitości… Dzień 9 – 7 sierpnia 2006 – poniedziałek Dziś trochę odsypiamy wczorajszą podróż, a potem idziemy na śniadanie do wczorajszej knajpki (58RMB). Później chodzimy po starym mieście i dochodzimy do jego południowego krańca. Zapuszczamy się do nowej części Lijiang w poszukiwaniu Bank of China i dworca autobusowego, z którego jutro zamierzamy ruszyć do Qiaotou – punktu startowego do Wąwozu Skaczącego Tygrysa. Z pomocą miejscowych znajdujemy jedno i drugie. W banku wymieniamy pieniądze (1Euro=10RMB), a na dworcu kupujemy bilety na jutro na 13.30 (na tej trasie są 2 autobusy dziennie: o 8.00 i 13.30). Nawet gładko nam to poszło! Wracamy na stare miasto i dochodzimy do jego centralnego placu – tu ruch jak w ulu i straszne tłumy. Uciekamy więc z głównego traktu i zapuszczamy się w boczne uliczki – tu jest już spokojnie i relaksująco. Robimy spacer do wieży na wzgórzu górującym nad miasteczkiem. Wstęp na teren, na którym stoi (co nie oznacza, że na samą wieżę) kosztuje jednak 15RMB/os., dajemy więc sobie spokój. Buszujemy trochę po niezliczonych kramach i kupujemy trochę pamiątek – warto się targować! Obiad jemy w innej knajpce niż wczoraj i jest niespecjalny (48RMB). Wracamy do guesthouse’u i pytamy o możliwość skorzystania z internetu. Możliwość jest – i to za darmo! Korzystamy więc z niej skwapliwie. Wieczorem idziemy jeszcze na krótki spacer po okolicznych zaułkach – oświetlone wąskie uliczki, na których nie ma już tłumu turystów, wyglądają naprawdę malowniczo. Dzień 10 – 8 sierpnia 2006 – wtorek Rano śniadanie w naszej sprawdzonej knajpce i jeszcze trochę zakupów. Wracamy do hoteliku, pakujemy się i pieszo idziemy na dworzec autobusowy, skąd o 13.30 mamy autobus do Qiaotou. Po ok. 2 godzinach jazdy jesteśmy na miejscu. Wita nas niestety bramka poboru opłat, a cena wstępu do Wąwozu Skaczącego Tygrysa wzrosła od ubiegłego roku do 50RMB/os. (studenci 25RMB/os.). Dla dziewczyn udaje się kupić wejściówki studenckie, mimo braku jakiejkolwiek legitymacji – Kasi: „We are Polish students” jakimś cudem zadziałało. Kwaterujemy kilkadziesiąt metrów dalej w Jane’s Guesthouse (15RMB/os., pokój 4-osobowy). Na miejscu w knajpce jemy obiad z piwem i kawą – za 92RMB w czwórkę objadamy się jak bąki. Jest super – totalny chill out’cik – piękna pogoda, widok na okoliczne góry… Robimy jeszcze krótki rekonesans w terenie, by jutro nie błądzić z plecakami. Dzień 11 – 9 sierpnia 2006 – środa O 7.30 ruszamy do Wąwozu Skaczącego Tygrysa. Początkowo bez problemu – wyraźną ścieżką dochodzimy do budynku szkoły z boiskiem sportowym i potem dalej nabieramy wysokości. Nabieramy jej chyba jednak zbyt gorliwie, jako że w pewnym momencie stwierdzamy, że coś nie tak. Dochodzimy do polany, na której liczne rozwidlające się ścieżki wydeptane zostały przez pasterzy i ich trzódki. Następuje chwila zwątpienia – cofnąć się w poszukiwaniu właściwej drogi, czy przedzierać się przez chaszcze brnąc do przodu. Głosy są podzielone 2:2. Robimy krótki postój i oto naszym oczom ukazuje się grupka chińskich turystów na koniach, prowadzonych przez lokalnych przewodników. Jadą do Naxi Family Guesthouse, który jest etapem naszej wędrówki – podążamy więc za nimi. Do guesthouse’u dochodzimy jakimiś opłotkami, podczas gdy jak się później okazuje – prowadzi do niego wyraźna, szeroka droga… Jesteśmy tu po 3 godzinach marszu, czyli o godzinę później, niż podaje przewodnik. Posilamy się w guesthouse’ie i ruszamy dalej – już bez mylenia szlaku. Idziemy i idziemy, pnąc się w górę licznymi zakosami, zwanymi Drogą 28 Zakrętów. Na trasie spotykamy dwóch sympatycznych studentów z Polski, będących w podróży przez Rosję, Mongolię i Chiny już ponad miesiąc. Wędrujemy, podziwiając wspaniałe widoki i robiąc mnóstwo fotek. Wchodzimy na najwyższy punkt trasy na wysokości 2.670 m npm (startowaliśmy z ok. 1800 m npm), a dalej droga prowadzi już w dół i po równym. Widoki fantastyczne – sięgające 5.500 m npm szczyty Śnieżnej Góry Nefrytowego Smoka, a w dole rzeka Jangcy. W Tea Horse Guesthouse robimy jeszcze raz mały popas z jedzonkiem. Chwilę wcześniej Marta spostrzega obok ścieżki jaskrawozielonego węża, a po wyjściu – wszyscy widzimy na skałach jeszcze jednego, tym razem czarnego. Około 18.30 dochodzimy do Half Way Guesthouse i decydujemy się zatrzymać tu na noc (20RMB/os. w pokoju 4-osobowym). Jak okaże się następnego dnia – w niewielkiej odległości za Half Way noclegi oferują jeszcze Forest GH i Five Finger GH, chyba bardziej kameralne. Wieczór spędzamy na miłej pogawędce ze spotkanymi wcześniej studentami z Polski, siedząc na tarasie ze wspaniałym widokiem na góry. Dzień 12 – 10 sierpnia 2006 – czwartek O 7.50 wychodzimy z guesthouse’u. Idziemy ścieżką będącą przedłużeniem wczorajszej trasy. O tej porze chmury zalegają nisko w wąwozie. Mijamy wodospady, na szlaku jest zupełnie pusto. O 9.30 dochodzimy do Tina’s Guesthouse. Tutaj jemy śniadanie i zostawiamy na przechowanie plecaki. „Na lekko” schodzimy ścieżką do środkowych rapidów Jangcy (wstęp 10RMB/os.). Naprawdę warto! W wąskim, głębokim wąwozie rzeka kotłuje się, tworzy wiry, rozbryzguje o przybrzeżne skały… Koło południa (jakże by inaczej…) ruszamy pod górę, z powrotem do Tina’s GH. Jest bardzo gorąco. Podejście zajmuje nam ok. 40 minut, potem jeszcze mały popas w guesthouse’ie na uzupełnienie płynów i ok. 13.50 ruszamy w dalszą drogę. Za Tina’s trasa wiedzie asfaltową szosą o znikomym ruchu. Do nowego promu przez rzekę ma być od Tina’s 2,5 godziny, potem przeprawa przez rzekę i jeszcze 2 godziny marszu do Daju. Idziemy i idziemy, żar leje się z nieba, a droga zdaje się nie mieć końca. Promu ani śladu. W pewnym miejscu od szosy odchodzi w dół wąska ścieżka – może to tu? Zatrzymujemy przejeżdżający samochód, pokazuję po chińsku napisane słowo „prom” i wspieram je słowem „Daju”. Kierowca pokazuje ręką szosę przed sobą. A więc ruszamy dalej… I znowu droga, żar z nieba i żadnej przeprawy przez rzekę. Zaczepiamy napotkanych robotników, ładujących na poboczu drogi kamienie na traktorek z przyczepką. Na hasło „Daju” i wskazany piktogram „prom” – znowu ten sam gest, wskazujący drogę przed nami, mogący oznaczać równie dobrze kilometr, pięć, a może piętnaście… Jednak kierowca wpada na pomysł zarobienia kilkudziesięciu yuanów. Gestami i na palcach wyraża gotowość podwiezienia nas do owego promu za 10RMB od łebka. Decydujemy się. Facet zrzuca kamienie z przyczepki, na ich miejscu lądują nasze plecaki, wskakujemy i ruszamy. Czymś takim jeszcze w życiu nie jechaliśmy! Trzęsie niemiłosiernie i trzeba się naprawdę mocno trzymać – ale jedziemy! Okazuje się, że do promu jest strasznie daleko – szlibyśmy chyba bez końca… Jedziemy szosą (miejscami w budowie), a potem skręcamy do wsi i jedziemy wyboistą dróżką wśród pól kukurydzy. Pola się kończą, nasz pojazd się zatrzymuje – koniec jazdy. Kierowca wskazuje w stronę rzeki – tam ma być prom. Schodzimy stromo opadającą ścieżką w nadziei, że ten prom tam naprawdę jest. Nadzieja zmienia się w pewność, gdy mija nas kilku tubylców podążających też w tym kierunku. Idziemy za nimi i dzięki temu wiemy, która z przybrzeżnych skał pełni funkcję promowej przystani. Z drugiego brzegu odbija stara krypa i po chwili wchodzimy na jej pokład. Cena za przepłynięcie na drugi brzeg jest iście złodziejska – 15RMB/os.! Tubylcy płacą oczywiście jakieś grosze – przezornie nie przy nas, lecz dopiero na drugim brzegu. Alternatywy dla promu jednak nie ma żadnej. Na przeciwległym brzegu czeka nas znowu strome podejście – jestem kompletnie wykończona. A miał to być taki lekki dzień… Na wysokim brzegu stoi minibus – to właściciel hoteliku Daju Inn. Jeśli zatrzymamy się u niego dowóz będzie gratis. Jedziemy obejrzeć pokój, po drodze wypytując jeszcze o prom, którego bezskutecznie wypatrywaliśmy. Okazuje się, że nowy prom nie działa z uwagi na niski stan wody, a ten którym przypłynęliśmy to tzw. stary prom, jedyny w okolicy. W Daju Inn zarówno pokój jak i jego cena (10RMB/os.) są jak najbardziej OK, a wewnątrz ogrodzonego murem obejścia jest śliczny, pełen zieleni i kwiatów ogródek. Na miejscu można zjeść posiłek, jest też porządny prysznic z ciepłą wodą – rewelacja! Autobus do Lijiang odjeżdża następnego dnia o 6.30 spod guesthouse’u – to także nam bardzo odpowiada. Ogólnie – bardzo miłe miejsce… Wieczorem – kolacyjka, piwko i spać… Dzień 13 – 11 sierpnia 2006 – piątek Wstajemy wcześnie, pakujemy się, zjadamy zamówione i opłacone wczoraj wieczorem Naxi Baba (coś w rodzaju naleśnika) i o 7.00 autobusem ruszamy do Lijiang (30RMB/os.). Najpierw przejeżdżamy przez Daju, obserwując z okien życie wsi (w tym ćwiartowanie świniaka na stole ustawionym przy drodze), potem droga wiedzie wysoko w górach. Robi się bardzo chłodno. Podziwiamy lodowce na zboczach Śnieżnej Góry Nefrytowego Smoka, wierzchołki pozostają jednak ukryte w chmurach. Potem następuje zjazd serpentynami w dół i dalej już nowoczesną drogą zmierzamy do Lijiang. Po 3 godzinach jesteśmy na miejscu – autobus dojeżdża do dworca północnego. Jak w każdym szanującym się mieście chińskim, tak i w Lijiang jest bowiem kilka dworców autobusowych. W kasie dworca kupujemy bilety do Dali na 10.40. Słyszymy, że stojąca przed nami para Chińczyków z plecakami kupuje takie same bilety. Pani w kasie coś tłumaczy nam po chińsku (z wiadomym skutkiem), orientujemy się, że autobus odjeżdża z innego miejsca. „Uczepiamy się” więc owej pary przed nami, wsiadamy wraz z nimi do miejskiego autobusu (0,5RMB/os.), w którym Krzysztof dotyka głową sufitu i o 10.25 jesteśmy przy dworcu południowym, tym samym z którego jechaliśmy do Qiaotou. Uff! Szybko na peron – i o 10.40 ruszamy do Dali. Po 4 godzinach – obserwując poczynania „naszych Chińczyków” wysiadamy przy starej części miasta, autobus jedzie natomiast jeszcze dalej – do „nowego” Dali, czyli Xiaguan. Minibusem za 10RMB/4 os. dojeżdżamy pod Friends Guesthouse, polecany w LP i korzystnie położony w pobliżu południowej bramy miejskiej. Niestety – nie mają wolnej 4-ki. W pobliskim MCA – ta sama historia. Postanawiamy poszukać hotelu, o którym nie ma wzmianki w LP. Naprzeciwko Friends GH Marta dostrzega napis „Hotel”. Idziemy tam, a dziewczyna z recepcji prowadzi nas do wejścia obok, gdzie szyld jest wyłącznie po chińsku. Pani pokazuje nam dwie dwójki z łazienkami po 50RMB/pokój. Zostajemy, trochę się ogarniamy i ruszamy zwiedzać. Idziemy na obiad do No5 Guesthouse, na obrzeżach starego miasta – za 98 RMB robimy sobie prawdziwą ucztę – smażone krewetki, ryba w ostrym sosie, pyszne żeberka w znakomitym sosie, kurczak z warzywami, shake’i i soki. Mniam…. Dodatkowo dla klientów jest darmowy internet, z czego ochoczo korzystamy. Potem wędrujemy jeszcze po miasteczku, kupujemy też bilety autobusowe do Kunming na pojutrze (75RMB/os.) Dzień 14 – 12 sierpnia 2006 – sobota O 9.30 ruszamy wypożyczonymi rowerami na wycieczkę (wypożyczenie: 10RMB/rower, kaucja: 100RMB/szt.). Ruszamy najpierw do Trzech Pagód – około 2 km na północ od miasta. W kasie dowiadujemy się o ceny biletów. No i tu to już przegięli – 122RMB/os. (61RMB studenci). Odpuszczamy więc zwiedzanie – zaglądamy tylko przez bramę i robimy kilka fotek. Potem drogą w dół zjeżdżamy w kierunku jeziora Erhai Hu. Droga nie dociera jednak do samego brzegu. Równolegle do niego biegnie szosa, z wyznaczonym co prawda pasem dla rowerów, ale jednak ruchliwa. Między szosą, a jeziorem położone są wioski – zapuszczamy się do jednej z nich. Jednak poza panem oprawiającym przy ulicy świniaka na drewnianym stole czy gromadą psów nie ma tam nic przykuwającego naszą uwagę. Wzdłuż samego jeziora jechać się nie da – uliczka ginie wśród pól. Wracamy więc do szosy i zmierzamy do oddalonego o 18 km na północ Xizhou, będącego wg LP godnym odwiedzenia miasteczkiem z ciekawą zabudową i codziennym targiem. Jazda szosą nie jest przyjemna, a obrazki wokół wywołują u mnie subiektywne odczucie, że Chiny są brzydkie. Pola kukurydzy czy ryżu sąsiadują tu z mocno zniszczonymi budynkami, a między jednym a drugim oglądać można wielkie sterty starych, zużytych opon lub rozrzuconych cegieł. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy muzykujących na miejscowych instrumentach starszych panach i po niemal 2 godzinach jesteśmy w Xizhou. Miasteczko jakoś specjalnie na kolana nie powala, a miejscowy targ składa się z rynku owocowo-warzywnego oraz licznych kramów z towarami takimi, jak wszędzie. Jesteśmy już głodni jak wilki, idziemy więc do baaardzo lokalnej knajpki na zupę z makaronem (4RMB/os.). Stanowimy tu swoistą atrakcję – w pewnym momencie właściciel siada przy nas, raz po raz śmiejąc się diabolicznie. Inni goście co rusz, ot tak, od niechcenia, przechadzają się obok naszego stolika. Potem krążymy jeszcze po miasteczku, a Krzysztof – po targowaniu – kupuje sobie na pamiątkę „antyczny” niby-sztylet. Pora wracać. Chcemy jechać możliwie długo wzdłuż jeziora, przebijamy się więc przez wsie w tamtym kierunku. Nawet fajnie – pola, lokalny folklor – panie (średnia wieku tak na oko z 65 lat) śpiewające w tradycyjnych strojach przy dymie kadzidełek. To tutejsze mniejszości etniczne – autentyczne, nie „pod turystów”. Docieramy nad jezioro, słońce pali, ale wszystko jakby w lekkiej mgle. Wiejskie dróżki kluczą jednak między polami i domostwami, raz po raz zanikają i jadąc nimi niesłychanie wolno zbliżamy się do Dali. Wracamy więc do szosy i pedałujemy wytrwale w stronę miasta. Około 17.30 oddajemy rowery, po czym spacerujemy jeszcze trochę po centrum. Zahaczamy też o miejski park, ale jest dość zaniedbany i poza kilkoma grupkami osób grającymi w madżonga nic się tam nie dzieje. Robimy jeszcze zakupy spożywcze w supermarkecie przy głównej ulicy i wracamy do hotelu. Dzień 15 – 13 sierpnia 2006 – niedziela O 7.30 mamy wyjechać autobusem do Kunming. Okazuje się, że podjechał minibus, którym przejazd jest o 5RMB tańszy. Krzysztof wraca do kasy i odbiera zwrot nadpłaconej kwoty. Wsiadamy i jeszcze trochę krążymy po mieście zbierając pozostałych pasażerów. Do Kunming jedziemy ok. 5 godzin – najpierw dobrą autostradą, potem lokalną dziurawą drogą, a na koniec w sąsiedztwie koszmarnie zakurzonej budowy estakady. Dworzec autobusowy w Kunming jest duży. W pierwszym napotkanym okienku pytamy o autobus do Yuanyang – okazuje się, że jest sypialny o 19.30. Od razu kupujemy bilety (82RMB/os.), potem oddajemy plecaki do przechowalni (4RMB/szt) i ruszamy na dworzec kolejowy kupić bilety na 17.08. do Guilin. Tam – po zlokalizowaniu właściwego okienka (nr 2), przy którym o dziwo nie ma kolejki (gdy odchodzimy – już jest…) – kupujemy bilety. Hard sleeper’ów niestety już nie ma, pozostaje nam więc znowu zadowolić się hard seat’ami (78RMB/os.). No, ale to przecież tylko 20 godzin jazdy… Mamy sporo czasu, ruszamy więc do centrum miasta. Jemy noodle w specjalizującej się w nich knajpce (3,5RMB/porcja), a potem dochodzimy do Zachodniej Pagody. Podziwiamy puszczanie latawców, wznoszących się naprawdę wysoko – żyłka latawca nawijana jest na specjalny kołowrotek. Przechodzimy deptakiem do Wschodniej Pagody, wędrujemy w kierunku meczetu. To co zaskakuje mnie w Kunming to duża liczba żebraków, nie spotykana we wcześniej odwiedzonych miastach. W drodze powrotnej wstępujemy do księgarni i właśnie wtedy zaczyna lać deszcz – prawdziwa tropikalna ulewa. Przeczekujemy ją, a potem pieszo wracamy do dworca. Wieczorem wyjeżdżamy do Yuanyang, autobusem którego wnętrze czasy świetności ma już za sobą. Miejscowi wiozą jakieś ogromne wory, pudła i pakunki. Dzień 16 – 14 sierpnia 2006 – poniedziałek Po 6.00 rano jesteśmy w Yuanyang. Upewniamy się co do tego faktu u spotkanej na dworcu (przypominającym po prostu plac manewrowy) pary Francuzów. Oni właśnie wyjeżdżają, kierując się do odległego o 6 godzin jazdy Wietnamu. Polecają nam Yuan Yang Chen Jia Hotel, mieszczący się tuż obok dworca. Korzystamy z ich rady. W holu hotelu stoi wielki telewizor, a nad nim wisi jeszcze większy portret Mao. Nikt nie mówi po angielsku. Jakoś się jednak dogadujemy – za 60RMB/dobę dostajemy pokój z 3 podwójnymi łóżkami i łazienką oraz pięknym widokiem z tarasu przed wejściem. Odświeżamy się po podróży, za kaucją 20RMB dostajemy klucz (z niewiadomych powodów wcześniej nie chcieli nam go dać) i robimy pranie, po zakupieniu za 1RMB paczki proszku do prania. Obchodzimy centrum miasteczka, kupujemy w cukierni ciastka i jemy na śniadanie smażony ryż w „Mushroom Restaurant” (czyżby nazwa lokalu pochodziła od grzyba na jego ścianach?). Yuanyang to miejscowość, o której nie wspominają jeszcze przewodniki – w LP nie ma na jej temat żadnej wzmianki. Dzięki temu turystów dociera tu naprawdę niewielu. Największą atrakcją okolicy są rozległe ryżowe tarasy, rozlokowane w kilku miejscach na wzgórzach nieopodal miasta. Narazie dostęp do nich – co jest w Chinach rzeczą niezwykłą – jest bezpłatny. Należy się jednak spodziewać, że wraz ze wzrostem zainteresowania tym miejscem sytuacja się zmieni – jak wszędzie Chińczycy postawią bramki i kasy biletowe. No, ale to za jakiś czas (choć zapewne niedługi)… Tymczasem robimy rozeznanie w kwestii transportu do okolicznych tarasów. W hotelu oferują nam pomoc w zorganizowaniu wyjazdu i wkrótce zjawia się kierowca. Po krótkim targowaniu ustalamy z nim, że za 120RMB/4os. obwiezie nas po 4 miejscach wskazanych na mapce. Wyruszamy o 14.00, minibus jest nowy i wygodny, oprócz nas jedzie jeszcze turystka z Francji. Objeżdżamy miejsca zgodnie z umową, jest naprawdę malowniczo – potwierdzają się czytane przez mnie opinie o tym, że Yunan jest naprawdę piękny. Po drodze przejeżdżamy przez wieś, pełną kobiet w strojach mniejszości etnicznych, zamieszkujących te tereny. Wrażenie jest niesamowite – bo to normalne tutejsze życie, a nie przedstawienie dla turystów. Pogoda nam sprzyja – widoczność jest dobra, choć w powietrzu wisi leciutka mgiełka. Najpierw jedziemy do odległego o ok. 25 km od Yuanyang Duoyishu, potem Bac Da, a później do punktu widokowego na najbardziej rozległe i wspaniałe widokowo tarasy w Aohuzui (na mapce opisane także jako „The Tiger’s Mouth”). Widok jest tu niesamowity i naprawdę robi wrażenie! Najwyraźniej jednak turyści częściej już tu docierają, jako że zostajemy osaczeni przez sprzedawców pamiątek oraz grupy dzieci, żądających pieniędzy za cokolwiek. Wracając zatrzymujemy się jeszcze w Ging Kou. Wracamy do Yuanyang, robimy rozeznanie w sprawie autobusów do Kunming, a potem jemy smaczną kolację (16RMB/4os.) w knajpce sąsiadującej z hotelem. Dzień 17 – 15 sierpnia 2006 – wtorek Podczas śniadania, które jemy w naszej wczorajszej knajpce, Marta dostrzega wjeżdżający na dworzec autobus. Po posiłku idziemy więc rozeznać sprawę. Okazuje się, że jest to autobus odjeżdżający o 18.30 do Kunming. Świetnie! U konduktorki w autobusie kupujemy od razu bilety (82RMB/os.), a potem ruszamy na pieszą wycieczkę, pooglądać raz jeszcze ryżowe tarasy odległe około 5 km od Yuanyang. Piaszczysta droga prowadzi wśród ryżowych pól, spotykamy sporo osób idących w przeciwnym kierunku – do miasteczka. Większość z nich nosi tradycyjne stroje zamieszkujących tu mniejszości etnicznych. Tarasy, które oglądamy nie są już tak spektakularne jak wczorajsze, ale spacer jest bardzo przyjemny. Droga kończy się w wiosce, składającej się z kilku domostw. Stąd wracamy tą samą trasą do Yuanyang. Kręcimy się po miasteczku, w którym odbywa się właśnie lokalny targ. Dla nas jego główną atrakcję stanowią nie oferowane towary, lecz sprzedający – najczęściej są to kobiety w barwnych, regionalnych strojach. Pełen autentyzm… Zmęczeni upałem idziemy do naszego hotelu i tam w holu przeczekujemy czas do odjazdu autobusu. O 18.30 ruszamy do Kunming. Dzień 18 – 16 sierpnia 2006 – środa Rano budzimy się w Kunming. Ruszamy do hostelu Hump – dojazd autobusem nr 3 spod dworca kolejowego. Mamy szczęście – jest jeden wolny pokój 4-osobowy (30RMB/os.). Lokujemy się, odświeżamy po podróży, zjadamy mini – śniadanko zawarte w cenie noclegu i ruszamy do miasta. Na pierwszy ogień idzie targ kwiatowo – ptasi. Jest tam wszystkiego po trochu, także troszkę roślin i zwierząt na sprzedaż. Te ostatnie robią jednak smutne wrażenie, wystawione w ciasnych klatkach. Potem wędrujemy do świątyni Yuantong – największego buddyjskiego kompleksu w Kunming (wstęp 4RMB/os.). Przed zwiedzaniem idziemy jeszcze na lunch do leżącej naprzeciwko świątyni wegetariańskiej restauracji rekomendowanej przez LP. Wnętrze wygląda luksusowo, personel nadskakuje, ale w menu można znaleźć niedrogie dania. W Yuantong oprócz budynków świątynnych są rozległe baseny, pełne ryb i żółwi. Przed budynkami palą się kadzidła, a w jednym z pawilonów mnich naucza licznie zebranych wiernych. Bardzo nam się tu podoba. Ze świątyni idziemy do pobliskiego Parku Zielonego Jeziora. Jak to w chińskim parku – wiele się tu dzieje. Spacerem wracamy w kierunku hotelu. Po drodze kupujemy trochę herbacianych upominków. Odnosimy zakupy do Hump’a i ruszamy pieszo w stronę dworca, gdzie przy poprzedniej bytności w Kunming kupiliśmy przepyszne pierożki u ulicznego sprzedawcy. Mamy na nie wielki apetyt… Po drodze trafiamy na boczną, targową uliczkę. Dużo tu sprzedawców owoców. Jest i knajpka, w której – po pokonaniu trudności językowych – udaje się zamówić pierożki z warzywnym nadzieniem (2RMB/porcja 5 pierożków). Potem –nadal żądni pierożków z ulicznej smażalni – odnajdujemy rzeczonego sprzedawcę i dokupujemy kolejne porcje (1RMB/5 pierożków). Ich smak jest nad wyraz satysfakcjonujący… Dzień 19 – 17 sierpnia 2006 – czwartek Pozostawiwszy bagaże w Hump’ie idziemy po zakupy na drogę do pobliskiego Carefourre’a. Potem usadowiwszy się na ławce na deptaku jemy bagietkę i obserwujemy toczące się tu życie. Wracamy do hostelu po plecaki i spacerkiem ruszamy na dworzec. Wyjeżdżamy pociągiem nr 2056 o 15.53. W dworcowej poczekalni zachowujemy należytą czujność, dzięki czemu w miarę szybko przechodzimy bramki i ruszamy na peron. Bieg do wagonu (bardzo odległego tym razem) wart jest włożonego weń wysiłku – przebijając się przez grupę „czerwonych czapek” (zorganizowana grupa o ujednoliconych nakryciach głowy) wsiadamy do pociągu i zajmujemy miejsca – my i nasze plecaki. To co dzieje się potem przypomina mecz rugby rozgrywany na niewielkiej przestrzeni wagonu… Stopniowo chaos bitewny jednak w końcu zanika i ruszamy. Pociąg, którym tym razem jedziemy to już nie ekspres (jak ten z Pekinu do Chengdu), lecz zwykły osobowy. Znajduje to wyraźne odbicie zarówno w wystroju wnętrza, jak i zachowaniu pasażerów. Resztki spożywanych w dużej ilości pokarmów lądują na podłodze, a ich opakowania – za oknem. Wkrótce w wagonie wygląda jak w chlewie. Jednorazowe przejście sprzątacza, wymiatającego odpadki, na krótko tylko poprawia sytuację. Palacze oczywiście dają upust swemu nałogowi. Zmierzamy do Guilin… Dzień 20 – 18 sierpnia 2006 – piątek O 11.45 dojeżdżamy do celu. Jest gorąco – znacznie cieplej niż w Kunming. Przed dworcem sporo busów – za 15RMB/os. od razu jedziemy do Yangshuo. Tutaj trochę czasu zajmuje nam znalezienie hotelu, wyszperanego przed wyjazdem w necie – Ping’an Family Hotel (Die Cui Rd. No 13). Ceny odwiedzonych po drodze hoteli nie zachęcają do zatrzymania się w nich. W końcu – jest. Położony bardzo korzystnie – blisko rzeki Li, a zarazem nie na ruchliwej i pełnej turystów West Street. Jest wolna 4-ka z łazienką i klimą – pokój jest duży i wygodny. Właściciel chce 160RMB, ale pokazuję mu wydruk z netu: 120RMB/pokój 4-os. – zgadza się. No to zostajemy! Odświeżamy się po podróży i ruszamy coś zjeść. Tutejsza specjalność to ryba w piwie – trzeba spróbować! Urządzamy sobie ucztę – ryba w piwie, krewetki, smażone ślimaki i ryż – pycha! Za całość płacimy 107RMB, a ślinka cieknie na samo wspomnienie… Jest bardzo gorąco. Wracamy na chwilę do hotelu, a potem ruszamy obejrzeć miasto. Spacerujemy nad rzeką, oglądamy z bliska kormorany przyuczone do połowu ryb (dziś to już głównie pokazy dla turystów), spacerujemy wśród niezliczonych kramów na West Street. Na ulicznym stoisku jemy smażoną mackę ośmiornicy na patyku i wracamy do hotelu. Dzień 21 – 19 sierpnia 2006 – sobota Dziś wypożyczamy rowery w naszym hotelu (10RMB/szt.) i ruszamy za miasto. Trudno nam znaleźć zjazd z głównej szosy w kierunku północnym i trochę błądzimy po mieście. Zmieniamy więc plan i ruszamy na południe – od mostu na rzece Li. Miasto się kończy i jedziemy polnymi drogami w kierunku Fuli. W przydrożnej restauracyjce zatrzymujemy się na naleśniki. Wokół cały czas piękne widoki – mogoty i ryżowe pola. Po przejechaniu ok. 17 km odbijamy na zachód i zmierzamy drogą aż do miejsca, gdzie spotyka się z szosą. Tu postanawiamy jechać nieco dłuższą trasą i zobaczyć znane z folderów reklamujących te strony wzgórze Moon Hill. Po kolejnej 1,5 godzinie jazdy jesteśmy na miejscu – obfotografowujemy górę i śmiejemy się z podróbek rozreklamowanej Moon Water Cave (po drodze były drogowskazy do trzech – w tym do dwóch opatrzonych dopiskiem „real”). Wracamy szosą w kierunku Yangshuo wraz z tłumami Chińczyków na rowerach. Po drodze trafiamy jeszcze na park z 1400-letnim drzewem Big Banyan Tree. Wokół tłumy, wstęp kosztuje 18 RMB/os. – odpuszczamy. Mostem przekraczamy rzekę – widać na niej liczne bambusowe tratwy dla turystów. Widoki z szosy są bardzo ładne. Dojeżdżamy do miasta – tutaj panuje już duży ruch i trzeba bardzo uważać. Około 18.00 oddajemy rowery. Prysznic i do miasta coś zjeść. Tym razem wybór pada na dumpling’i – smakowite chińskie pierożki (10RMB duża porcja). Po kolacji idziemy jeszcze na nocny targ z jedzeniem – nie trafiliśmy tu wcześniej, a warto! Kucharze uwijają się przy wokach, raz po raz buchają płomienie, a nad wszystkim unosi się dym. Fajnie! Zjadamy po macce ośmiornicy na patyku, smażonej z przyprawami (1RMB/szt.) – pycha! Potem powoli wracamy do hotelu. Dzień 22 – 20 sierpnia 2006 – niedziela O 7.20 ruszamy z dworca autobusem do Yangdi (bilet 8RMB/os.). Na miejscu jesteśmy po godzinie. Wyruszyliśmy bez śniadania, zaczynamy więc od posiłku w niezbyt higienicznie wyglądającej knajpce (pyzy na parze – 1RMB/szt.). Potem ruszamy ku rzece i przeprawie promowej. Wstęp na szlak (w tym 2 przeprawy promem przez rzekę, za 3-cią trzeba dodatkowo zapłacić 4RMB) kosztuje 16RMB/os. Przepływamy na drugi brzeg i ruszamy ścieżką. Po jakiejś pół godzinie marszu – kolejna przeprawa, a potem wędrówka bardzo malowniczą widokowo trasą wzdłuż rzeki Li. Przepiękne krajobrazy! Raz po raz nagabywani jesteśmy przez właścicieli bambusowych tratw i zachęcani – niekiedy dość namolnie – do przejażdżki. Obserwujemy też „wysyp” statków turystycznych, płynących z Guilin do Yangshuo – jest ich spokojnie koło setki! Wędrując wzdłuż rzeki dochodzimy do trzeciego promu, ponownie przekraczamy rzekę i około 2 godzin wędrujemy do Xingping. Tu jemy obiad (pyszna zupa i warzywa!) w jednej z licznych knajpek i po 16.00 ruszamy busem (5,5RMB/os.) do Yangshuo. Odświeżamy się w hotelu i idziemy jeszcze na nocny targ. Ośmiorniczki nadal przepyszne! Dzień 23 – 21 sierpnia 2006 – poniedziałek Dziś ponownie wypożyczamy rowery i ruszamy za miasto. Celem wycieczki jest tym razem Most Smoka (Yulong Bridge). Udaje się znaleźć wyjazd z miasta bez trudu, po czym jedziemy fajną, mało ruchliwą szosą, spotykając raz po raz innych turystów na rowerach. W pewnym momencie coś (a raczej ktoś?) nas podkusiło, by zjechać z tego wygodnego traktu i spróbować ścieżki nad samą rzeką. W efekcie tłuczemy się wertepami przez jakieś wioski, skupiając się bardziej na szukaniu właściwej drogi, niż na walorach widokowych okolicy. W końcu dojeżdżamy do Mostu Smoka, który sam w sobie nie okazuje się jakimś szczególnym cudem, a niektóre miejsca mijane przy dojeździe do niego przypominają wręcz śmietnisko. Przekraczamy rzekę Yulong i wracamy jej drugim brzegiem. Okolica jest widokowo wspaniała! Niedaleko Yangshuo kolejnym mostkiem wracamy na właściwą stronę rzeki i około 16.00 jesteśmy przed hotelem. Oddajemy rowery i bierzemy prysznic w łazience udostępnionej nam przez sympatycznego właściciela hotelu. Potem idziemy na obiad i spacerujemy po Yangshuo, docierając do miejsc, w których jeszcze nie byliśmy – jak nadrzeczne kąpielisko. Wieczorem idziemy jeszcze na nocny targ i oczywiście spożywamy ośmiorniczkę, dodając jeszcze do niej smakowicie przyrządzonego bakłażana. Niebo w gębie! O 21.00 wracamy do hotelu, wkrótce przyjeżdża bus i zawozi nas do autobusu do Shenzen (bilety 150RMB/os., zakupione w hotelu). Autobus chyba czekał na nas, stojąc na poboczu – pozostali pasażerowie byli już bowiem w środku. Około 21.30 wyruszamy. Dzień 24 – 22 sierpnia 2006 – wtorek Autobus – choć z wyglądu bardzo porządny – tak w nocy trzęsie, że trudno zasnąć. Rano większość pasażerów wysiada. Wygląda na to, że możliwość wjazdu Chińczyków do Shenzen, będącego specjalną strefą ekonomiczną, jest mocno ograniczona. Przed wjazdem do miasta następuje kontrola dokumentów. Na miejscu jesteśmy kilka minut po 10.00. Nie bardzo potrafimy zlokalizować miejsce, w którym wysiedliśmy na mapce w LP. Krzysztof dostrzega obok punkt informacji turystycznej. Dostajemy dokładny plan miasta, a pani wyjaśnia nam, jak dotrzeć do granicy z Hongkongiem. Dojechaliśmy bowiem do dworca Yiahu. Stąd autobusem nr 7 jedziemy do końcowego przystanku. Jazda trwa długo, gdyż autobus grzęźnie raz po raz w ulicznych korkach. Gdy wysiadamy oznakowanie dojścia do przejścia granicznego jest bardzo wyraźne. Przy granicy po stronie chińskiej wydajemy ostatnie yuany i wymieniamy euro na dolary Hongkongu (1Euro = 9,5 $Hkk). Możliwość wymiany jest także już po przekroczeniu granicy, kurs jest jednak nieznacznie gorszy. Odprawa graniczna i wychodzimy wprost na stację kolejki KCR. Jedziemy do końcowej stacji: East Tsim Sha Tsui (36$Hkk/os.), wysiadamy i przechodzimy krótki odcinek do Nathan Road. Około 15.00 jesteśmy przy osławionym Chungking Mansion i decydujemy się na pokój oferowany przez naganiacza z Fortunate Guesthouse. Za 4-osobowy pokój na 11-tym piętrze, z łazienką i klimatyzacją (ale z oknem wychodzącym na szyb wentylacyjny) płacimy 300$Hkk. Zostawiamy plecaki i ruszamy zwiedzać miasto. Od razu uderza odmienność Hongkongu w stosunku do Chin – jest bardzo czysto (za śmiecenie, plucie i palenie nakładane są wysokie kary, o czym informują liczne tabliczki), przejście przez ulicę nie nastręcza problemów, nikt nie pcha się przy wsiadaniu do autobusów (pasażerowie już na przystanku formują się w kolejkę), łatwo porozumieć się po angielsku… Dochodzimy do przystani Star Ferries i podziwiamy perspektywę wyspy Hongkong. Potem promem (2,2$Hkk za górny pokład, 1,7$Hkk za dolny) przepływamy na wyspę i zagłębiamy się w ulice pełne drapaczy chmur. A jest co podziwiać! Potem wędrujemy do dolnej stacji Peak Tram – kolejki kursującej od 1888r. na wzgórze Victoria Peak. Ustawiamy się w długiej kolejce, kupujemy bilet w obie strony (30$Hkk, w jedną stronę – 20$Hkk) i wjeżdżamy na szczyt, gdy zapada już zmierzch. Wkrótce wieżowce rozświetlają się i widok jest naprawdę wspaniały. Robimy – podobnie jak wszyscy obecni na wzgórzu – mnóstwo fotek, a nasyciwszy się widokami zjeżdżamy kolejką w dół. Idziemy pieszo do przystani promowej oglądając jeszcze miasto, a potem przepływamy do Kowloon. Na Nathan Rd. sprawdzamy jeszcze lokalizację przystanku autobusu A21, którym jutro pojedziemy na lotnisko – z Chungking Mansion to jakieś 3 minuty spacerkiem. Głodni jak wilki wchodzimy do tego ponurego gmaszyska i znajdujemy na parterze bardzo porządnie wyglądającą indyjską restaurację (Shalimar Restaurant) z przystępnymi cenami. Raczymy się hinduskimi, pysznymi potrawami w ten ostatni wieczór naszej podróży… Dzień 25 – 23 sierpnia 2006 – środa Wstajemy o 6.30, na śniadanie zjadamy kupione wczoraj bułki i pakujemy plecaki. Idziemy na przystanek autobusu A21 i o 8.00 ruszamy w kierunku lotniska (bilet: 33$Hkk – trzeba mieć odliczoną kwotę!). Autobus jest piętrowy (pozostałość po Brytyjczykach – podobnie jak ruch lewostronny i doskonała organizacja) – siadamy w pierwszym rzędzie na piętrze i mamy wspaniały widok na trasę przejazdu. Po 50 minutach dojeżdżamy do lotniska – jest przestronne, jasne, czytelnie oznakowane. Nadanie bagażu i odprawa przebiegają bardzo sprawnie – i oto już oczekujemy na wejście na pokład. Lot do Moskwy trwa prawie 10 godzin, które mijają całkiem szybko – cóż to wobec 26 godzin spędzonych w hard seat’cie! Potem przesiadka na Szeremietiewie – jakże różnym od lotniska w Hongkongu! Oczekujemy tu ok. 3 godzin, a odprawa tranzytowa jest jedyna w swoim rodzaju. Z półgodzinnym opóźnieniem wylatujemy do Warszawy i po niespełna 2 godzinach bez niespodzianek lądujemy i my, i nasze bagaże na Okęciu. Przyjeżdża po nas samochód z parkingu, odbieramy auto – i czas ruszać do domu… No to dokąd za rok??? PODSUMOWANIE, czyli KILKA BARDZO SUBIEKTYWNYCH UWAG • Urbanistycznie Chiny są brzydkie. Brzydkie i zaśmiecone. Nie widać tego w centrach wielkich miast, gdzie królują nowoczesne budynki ze szkła i stali, ani w miejscach tłumnie odwiedzanych przez turystów, gdzie sprzątających spotyka się co krok. Widać to wyraźnie, jeśli zapuścić się na peryferia, widać z okien pociągów czy autobusów – brzydkie, szare budynki, w kiepskim stanie, a wśród nich śmieci. • Chiny są ładne – w niektórych miejscach. Widoki w Yunanie czy okolicach Yangshuo – tam gdzie pozostawiono przyrodę niezmienioną – są naprawdę przepiękne. • W Chinach za wszystko się płaci. Wstęp do każdego z miejsc opisanych w przewodnikach – nie tylko do zabytków, ale i na piesze trasy turystyczne – poprzedzony jest kasą, pobierającą opłaty nieproporcjonalnie wysok


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u