Australia – Terytorium Północne i Queensland – Piotr i Grażyna Wiland

Piotr i Grażyna Wiland

Czas pobytu: 07.08.2007 do 04.09.2007

Wyjazd 2 osoby (grupa rodzinna)

Odwiedzone kraje:

Australia i w tranzycie Dubaj

Przylot do Australii (Sydney), odlot również z Sydney

Lecieliśmy liniami LOT  Wrocław – Frankfurt (2 h), później liniami Emirates z Frankfurtu do Dubai (lot trwał około 7 h), dalej Dubai – Sydney (lot trwał około 14 h). Później z Sydney do Alice Springs (2 h) liniami Quantas, a następnie z Darwin do Cairns (2 h, Quantas). Z powrotem odlatywaliśmy liniami Emiratem Sydney- Dubai – Frankfurt – Wrocław

Wymiana: (03.08.2007)

Australia         1 PLN = 2.37 AUSD 1 USD = 1.17 dolarów australijskich (AUSD), ale przy wymianie w Australii płaciliśmy 9.87% podatek, taki iż za 100 USD otrzymywaliśmy tylko 108 AUSD ; Wymiany pieniędzy dokonaliśmy już w Polsce i następnie częściowo płaciłem kartą debetową lub wymieniałem dolary amerykańskie, ale najkorzystniej było wymienić w Polsce

Wizy

Dla obywateli Polski jest wymagane posiadanie wizy; można ją uzyskać w drodze online, my korzystaliśmy z pośrednictwa biura turystycznego; sama wiza kosztuje 75 dolarów australijskich

Pogoda

Na półkuli południowej sierpień to zima. Temperatura w ciągu dnia w okolicy Sydney wynosiła około 18-20 stopni , wieczorem spadała do 12-14 stopni, z kolei w Alice Springs  w dzień było powyżej dwudziestu kilku stopni, ale w nocy mogło spaść do kilku stopni powyżej zera. Najcieplej było w Darwin i Parku Kakadu prawie 30 stopni i w nocy spadało do około 20, podobnie choć nieco mniejsza temperatura panowała w Cairns, im dalej na południe, wtedy temperatura szczególnie w nocy spadała do około 15-16 stopni w Brisbane. Deszcz o dziwo zaskoczył nas w porze suchej przez jeden dzień w okolicy Parku Kakadu oraz przez kilka dni panowały spore opady deszczu w pobliżu Brisbane.

Ceny niektórych noclegów:

Ceny są podane dla pokoju dwuosobowego

Sydney – Pacific International Hotel 717 George Street – 64.18 Euro  (85 AUSD)

Alice Springs – Diplomat Motel , 20 Gregory Terrace; www.diplomatmotel.com.au – cena 89 – 110 AUSD, w zależności od standardu pokoju; Curtin Springs Stn – 60 AUSD – pokój budget – curtinas@ozemail.com.au; Kings Creek Station – 136 AUSD; Katherine – Motel Katherine – 125 AUSD; Motel Pine Tree 128 AUSD (w obu przypadkach kupiliśmy voucher w Travel North, 6 Katherine Terrace, www.travelnorth.com.au), namiot dla dwóch osób – kemping Żółta Woda – Kakadu NP – 16 AUSD; kolejny kemping w Jabiru – 25 AUSD;  namiot dla 2 osób – Daintree NP.- 24 AUSD; schronisko młodzieżowe w Darwin – 25 AUSD – jedno łóżko; dwa łóżka – 50 AUSD; mały hotelik  w Darwin – 80 AUSD ; Cairns – Balinese Hotel – 100 AUSD; bungalow na Magnetycznej Wyspie – 125 AUSD; Motel – Hervey Bay – 88 AUSD; Hotel Brisbane – 85 AUSD; Sydney Metro Hotel Pitt , 300 Pitt Street – Superior Queen Room – 132 AUSD

Ceny przejazdów i wycieczek

Sydney – Alice Springs oraz Darwin – Cairns – 1810 PLN

Autobus – z Alice Springs do Katherine jedzie 16 h; koszt 234 AUSD;

Autobus wyjeżdżający pół godziny po północy z Cairns dociera do Hervey Bay po 25 h, a do Brisbane prawie po 30 h jazdy; z Brisbane do Sydney 16 h 20 minut; Cairns – Townsville (6 h); Townsville – Mackay (7 h); Mackay – Hervey Bay (10,5 h); Hervey Bay – Brisbane (4,5 – 6 h); dla nas najlepiej opłacało się kupić bilet Mini Travellers – ważny był 45 dni od pierwszego odcinka jazdy autobusem  i można go było przerywać. Płaciło się za całą trasę Cairns- Sydney (2945 km) za osobę dorosłą 347 AUSD, jeśli nie był zniżek

Sydney bilet  autobusowy – 1.70 AUSD; shuttle bus – lotnisko – dworzec kolejowy – 10-12 AUSD; Pociąg – City Link z centrum do lotniska – 13 AUSD; taksówka z centrum na lotnisko – 30 AUSD; Brisbane – bilet na autobus – zwykły 3.20 AUSD, gdy strefa od 1-3 = 4.80 AUSD

Katherine – Park narodowy Katherine (25 km) – minibus 24 AUSD w jedną stronę; statek do drugiego wodospadu po Wąwozie Katherine – 45 AUSD; prom na rzece Daintree dla samochodu – 18 AUSD;pociąg Adelaide – Darwin od 690 (fotel) – 1390 (sypialny) – 1920 (Gold Red Kangaroo sernice) AUSD

Wynajem samochodu

Wynajęcie Toyota Corolla wraz z ubezpieczeniem, bez limitu kilometrów na 4 doby (Thrifty – Alice Springs, oddanie samochodu w to samo miejsce) , ale przy odpowiedzialności za uszkodzenie do sumy 385 AUSD oraz przy pełnym pokrywaniu szkody jeśli dojdzie do kolizji samochodu od  zmierzchu do świtu ze zwierzęciem, = 453 AUSD

Wynajęcie samochodu na 3 dni (Thrifty – Katherine) – Toyota Coroll – bez limitu kilometrów – 370  AUSD + 150 AUSD (za oddanie samochodu w Darwin) = 520 AUSD

Wynajęcie samochodu na 2 dni (Thrifty – Cairns Airport) – Compact Mitsubishi Lancer – bez limitu kilometrów – 152 AUSD + 50 AUSD (ubezpieczenie) = 202 AUSD

Wynajęcie Toyota Camry – (lotnisko Mackay Hertz)  – 1 dzień = 103 AUSD = samochód i dodatkowe opłaty z podatkiem 63 AUSD + 31 AUSD ubezpieczenie maksymalne bez udziału własnego, ale z limitem 200 kilometrów/ 1 dzień (samochód oddany w to samo miejsce)

Wycieczki

Rejs 2-godzinny statkiem po Żółtej Wodzie – Cooinda – 55 AUSD; wycieczka katamaranem w dwa miejsca na Wielkiej Rafie Koralowej (od 8-18) – 119 AUSD – firma Passions; Pociąg Cairns – Kuranda i z powrotem – 56 AUSD; bilet na prom  Townsville – Wyspa Magnetyczna – 26 AUSD; wycieczka statkiem po Zatoce Hervey połączona z oglądaniem wielorybów – około 5 h – od 90 – 110 AUSD, zwykle z lunchem; całodniowa wycieczka na wyspę Fraser  (12 h) – Kingfisher Bay Tours – (organizator) – 165 AUSD, w cenę wliczony statek, poruszanie się samochodem terenowym oraz lunch.

Ceny wstępu

Bridge Climb – od 179 – 295 AUSD – wejście na szczyt Mostu Portowego w Sydney

Karta wstępu na osobę do Uluru-Kata Tjuta National Park – 25 AUSD; wejście do Desert Park (Alice Springs) – 20 AUSD; Australia Butterfly Sanctuary – Kuranda – 14 AUSD; Lone Pine Sanctuary – 20 AUSD;

Ceny w sklepie:

Benzyna od 1.25 (blisko Darwin) – 1.46 Alice Springs 1,47, Erlunda – 1.57, Kings Creek – 1.78 AUSD/1l; owoce kiwi – 3.98/kg; pół ananasa 2 AUSD;  woda mineralna 1.5 l – 0.7 do 1.7; wino Queen Adelaide 0.7 l – 5.97 AUSD ; kiwi 1 szt. – 0.5 AUSD; avocado – 1 szt. – 0.88 -1.25 AUSD; piwo (0.375 lt) – 2.15 AUSD; kg jabłek – 2.95 – 5.5 AUSD; kg mandarynek – 1.78 AUSD; 2 litry Coca-coli 2.85 AUSD; sok owocowy – 2 lt – 2.50 AUSD; czekolada – 200 g – 2.5 – 3.0 AUSD; 100 g szynki – 2.70 AUSD; bułka paryska – 340 g – 1.25 AUSD; Internet na mieście – 3-6 AUSD/1 h

Ceny w restauracji czy barach :

spaghetti – 11- 15 AUSD; kawa cappuccino lub inna kawa – 3.30-3.80 AUSD; piwo 0.575 lt – 5.5.AUSD; kieliszek wina – 6 AUSD; sałatka włoska – 7.50 AUSD; zupa warzywna – 6 AUSD; kotlet z frytkami i sałatą  – 17 – 18 AUSD

7.08.07  – wtorek – Wrocław – Frankfurt – lot do Dubai

Podróż zaczęła się na lotnisku we Wrocławiu, gdzie nie otrzymaliśmy biletów pokładowych na samolot linii Emiratów, które musieliśmy załatwiać we Frankfurcie. Kolejny lot w godzinach nocnych trwał prawie 7 godzin. W Dubai była siódma rano, a słupek rtęci wskazywał 34 stopnie Celsjusza. Nie było mowy o przejściu klimatyzowanym korytarzem do poczekalni. Lotnisko przeżywało olbrzymi boom budowlany. Tam przyjeżdżają liczący się z każdym groszem klienci z Europy, aby w tutejszych sklepach wolnocłowych dokonać tanich zakupów od elektroniki aż do slipek czy skarpetek. Lotnisko stanowiło wielki orientalny targ z dwupoziomowym korytarzem, głównie po to, aby można było postawić dwa razy więcej sklepów. Po czterech godzinach oczekiwania, wsiedliśmy po raz kolejny do wypełnionego po ostatnie miejsce samolotu do Australii. Na monitorach zaczęły się ukazywać pierwsze liczby: 12 056 kilometrów do pokonania, głównie przez Ocean Indyjski.

08.08.07 – środa – lot Dubai – Sydney

Samolot był dość przestronny, dwa fotele po bokach i cztery w środku. Nikt nam więc specjalnie nie przeszkadzał w spaniu. Linia Emirate Airlines dbała zaś o nasze podniebienia, umilając nam te 14 godziny urozmaiconymi posiłkami, o których można było się dowiedzieć z wydrukowanego na ozdobnym papierze menu. Na nic nam się nie przydały wiezione na tak daleką drogę na wszelki wypadek kanapki z Polski, które nie mogły wylądować na lotnisku w Sydney z uwagi na surowe kwarantannowe kontrole w porcie lotniczym.

Nad szósty kontynent dolecieliśmy od strony Melbourne  i o 6.30 rano  czasu miejscowego byliśmy już na miejscu. Zanim jednak wylądowaliśmy, skonsumowaliśmy ostatnie jabłka z naszego ogródka, gdyż posiadanie jakiegokolwiek materiału organicznego w rodzaju  warzyw czy owoców przy przylocie jest równie poważnie traktowane w porcie lotniczym jak  materiał  wybuchowy.

09.08.07 – czwartek – Sydney

Sprawdzanie dokumentów podróży przebiegło dość sprawnie i nie było tak uciążliwe jak w USA. Nikt nam nie sprawdzał źrenic ani odcisków palców. Ale prawdziwa granica zaczęła się przy kontroli kwarantannowej już po odebraniu naszych plecaków. Tutaj kolejka wiła się wzdłuż całej wolnej przestrzeni portu lotniczego. Gdy wreszcie zaczęto nas sprawdzać poszukiwania dosięgły dosłownego dna mojego plecaka, gdyż na monitorze aparatury prześwietlającej ukazał się podejrzany kształt mogący sugerować zakazaną konserwę z mięsem lub co najmniej pasztetu. Ale była to tylko latarka. Nie skonfiskowano nam jedynie wafelków i dropsów.

Lotnisko Kingsford Smith położone jest około 10 kilometrów od centrum. Najtaniej do śródmieścia można się dostać shuttle-busem za 10 dolarów. Zarezerwowany przez wyjazdem do Australii hotel Pacific International usytuowany był na George Street, jednej z głównych ulic miasta, w pobliżu dworca kolejowego. Do nabrzeża Circular Quay, będącego jednocześnie sercem miasta, z hotelu było niespełna 10 minut jazdy autobusem.

Gdy pojawiliśmy się w recepcji hotelu około godziny 9 dowiedzieliśmy się, że do pokoju można się wprowadzić dopiero o godzinie 14, a wymeldować należy o 10.30. Takie obyczaje panują niestety w większości hoteli australijskich. O drzemce w hotelu można było sobie tylko pomarzyć, chyba , że w holu hotelowym na fotelu.

Zrzuciliśmy z siebie nasze bagaże i ruszyliśmy na poznanie miasta. Musieliśmy jednak pamiętać, aby na żadnej ławce zbyt długo nie siedzieć, gdyż momentalnie morzył nas sen. Na otrzeźwienie wybraliśmy więc stolik kawiarniany na nabrzeżu. Za chwilę zapachniała nam poranna kawa z rogalikiem. A na zakąskę, gdy tylko odpłynęło kilka statków, mogliśmy zakosztować wyśmienitego widoku na Sydney Cove.

Po jednej stronie mieliśmy jedną z wizytówek miasta – Sydney Harbour Bridge. Gdy rajcy miejscy podjęli decyzję o wybudowaniu tego mostu w 1923 roku, miał on być najdłuższym jednoprzęsłowym mostem na świecie. Prace budowlane trwały przeszło dziewięć lat. Gdy prace zbliżały się na ukończeniu, i szykowano się do przecięcia wstęgi, okazało się, że Australijczycy zostali pobici na tym polu przez Amerykanów.

Od 1973 roku most utracił też status wizualnego symbolu miasta na rzecz gmachu słynnej Opery, która zamyka Sydney Cove z drugiej strony. Ale dla nas nie utracił w żaden sposób swojego blasku. Za to niełatwo było do niego dotrzeć z poziomu zatoki. Zawieszony jest  ponad 50 metrów nad lustrem wody, co pozwala i dużym statkom pod nim przepłynąć. Najczęściej po zatoce kursują charakterystyczne dla Sydney zielono-żółte promy, popularny środek transportu miejskiego. Budowa tego mostu pochłonęła duże koszty. Aby spłacić pożyczkę na ten cel, za przejazd autem trzeba płacić. Płacić trzeba też  sporo za samodzielną półtorakilometrową wspinaczkę na szczyt mostu. Cena 169 dolarów australijskich. I to tylko w dni powszednie. W weekendy czy okres Nowego Roku jest jeszcze drożej. Gdy zbierze się taka drużyna bogatych śmiałków, ubierają się w kombinezony i powiązani wspólną liną wraz z przewodnikiem na czele. Nawet z daleka można było dojrzeć na sklepieniu mostu łańcuszek małych ludzkich sylwetek, które wolno posuwały się w kierunku najwyższego punktu mostu. Tam czekało ich, oprócz sporego wysiewu adrenaliny, również pamiątkowe zdjęcie.

Nie podjęliśmy tego wyzwania. W tym dniu wystarczyło nam pospacerować chodnikiem na drugą stronę zatoki. Gdy dotarliśmy do hotelu wystarczyło zaledwie parę minut, aby zasnąć już na znacznie dłużej.

10.08.07  – piątek  – Alice Springs

Tylko jeden dzień zostawiliśmy sobie na Sydney. Mieliśmy tam jednak powrócić przed odlotem do Europy. Naszym właściwym kierunkiem było Terytorium Północne, celem zaś Alice Springs.  Na lotnisku kolejka oczekujących była spora, ale panował wzorowy porządek. Każdy z pasażerów sam wydrukowywał sobie bilet, a przy okienku trzeba było oddać tylko swoje bagaże.

Z okien samolotu można było dostrzec wyjątkowość Szóstego Kontynentu. Bezkresne przestrzenie i fuzja kolorów z dominującą rdzawo-czerwoną ziemią. Wpierw poszybowaliśmy nad setkami tysięcy domków jednorodzinnych Sydney, otoczonych dookoła szczelnym żywopłotem ciemnozielonego buszu. A później królowała pozbawiona jakichkolwiek granic całkowicie płaska czerwona płaszczyzna, upstrzona tylko nieraz białawymi wysepkami wyschniętych słonych jeziorek. Dopiero gdy samolot stopniowo tracił na wysokości pojawił się łańcuch Gór Mc Donnella, co zwiastowało bliskie położenie Alice Springs.

Na lotnisku powitały nas ponownie napisy informujące o zakazie wwożenia jakichkolwiek artykułów spożywczych.  To znak, że przekroczyliśmy granice stanu. Ale nie było tym razem żadnej kontroli. Było zdecydowanie cieplej, a niebo pozbawione było jakiejkolwiek chmurki. Taksówką za 30 dolarów dojechaliśmy pod Biuro Informacji Turystycznej. Za shuttle-bus za 2 osoby zapłacilibyśmy jedynie dolara mniej.

W Informacji Turystycznej udało nam się załatwić prawie wszystko na kolejne cztery dni zaplanowanej wędrówki po rubieżach Czerwonego Środka. Najłatwiej poszło z noclegiem w Alice Springs w motelu Diplomat. W miarę bezstresowo powiodło się nam z wynajęciem samochodu w Thrifty na okres 4 dni bez limitu kilometrów. Ale zaczęły się duże schody  przy próbie rezerwacji noclegu w pobliżu Uluru czy Królewskiego Kanionu. Owszem dwójka za 400 dolarów może i by się znalazła, ale o czymś tańszym w położonym w pobliżu Skały w Yulara Resort, można było sobie tylko pomarzyć. Ośrodek ten ma monopol na usługi hotelowe i kempingowe w tym regionie, co skutkuje wysokimi cenami.

Ostatecznie miejsce w izdebce w Curtis Springs, umieszczonej w blaszanym kontenerowcu, udało się otrzymać, ale było to oddalone o 100 kilometrów od Uluru. Centrum Alice Springs stanowiło zaledwie pięć czy sześć przecinających się ulic. Chyba najstarszy budynek w mieście – Old Stuart Town Goal – pochodził z 1907 roku, a w jego cieniu pierwotni mieszkańcy oddawali się najprzyjemniejszemu dla nich zajęciu – błogiemu odpoczynkowi. Tylko od czasu do czasu popijali z kubków jakiś wyskokowy trunek.  Za picie w miejscu publicznym obowiązują wysokie kary, ale dla Aborygenów to chyba niezrozumiały przepis. Cała ta ziemia stanowi dla nich ich własną przestrzeń, jest ich domem, a w dodatku alkohol lubią po prostu pić.

Niedługo przed zachodem słońca zaczęliśmy podążać ścieżką na szczyt wzgórza Anzac Hill. Widać stamtąd było całe miasto, które stanowiło zbiór niskich budynków wpisanych w regularną siatkę ulic. Bardziej zachęcająco wyglądał zarys Gór McDonnella, które otaczały dookoła miasto. Szkicowa mapka na szczycie wzgórza pokazywała również inne, ukryte znaczenie tego krajobrazu. I tak gdy wąski przesmyk między skałami stanowił dla nas dogodny szlak komunikacyjny z Alice Springs do Australii Południowej, to dla Aborygenów była szlakiem ich mitycznych przodków, w tym gąsienicy, która tak zaznaczyła miejsce swej bytności.

Gdy zrobiło się ciemno, była wpół do siódmej. O tej porze prawie wszystkie sklepy były już zamknięte; dobrze , że położony w pobliżu supermarket wpuszczał jeszcze ostatnich klientów. Nie tylko sklepy, ale i kawiarenki internetowe oraz kasa Greyhounda były otwarte najczęściej tylko do 17. Ten ostatni był również nieczynny w sobotę i w niedzielę. Całe szczęście, iż przy Melanka Lodge kawiarenka internetowa była – wyjątkowo jak na Australię – zamykana o 21. Można było tam przez Internet zarezerwować i zapłacić za dwa bilety autobusowe do Katherine. Cena aż parzyła ręce z wrażenia.  234 dolarów australijskich za 1100 kilometrów  lub za 17 godzin jazdy. To było znacznie drożej niż w USA.

11.08.07 – sobota  – Alice Springs – Uluru

Biuro Thrifty otwierano o ósmej rano. Dzień wcześniej zarezerwowałem już samochód w informacji turystycznej i pozostało mi tylko wypełnić papierowe formalności, odebrać kluczyk i w drogę. Korzystanie z usług pośrednika miało parę plusów. Cenę w wypożyczalni bezpośrednio otrzymałbym nawet zbliżoną, ale ponadto przy 3-dniowym wynajmie klienci korzystający z pośrednictwa biura informacji w odróżnieniu od klientów Thrifty (sic!) otrzymują nielimitowaną liczbę kilometrów. Tuż przed wyjazdem spod biura robię sobie krótkie przypomnienie zasad jazdy ze skrzynią automatyczną, kierunkowskazami, zasad ruchu prawostronnego, dopytuję się gdzie jest wlew  paliwa i jaka jest maksymalna prędkość na szosach Terytorium Północnego (130 km/h). I w końcu mogę przycisnąć nogę na gaz.

Zanim jednak wybraliśmy się na następne trzy dni w interior, dokonaliśmy wszelkich potrzebnych zakupów. 15 litrów wody mineralnej, avocado, i oczywiście butelkę australijskiego wina. Do Uluru dzieliło nas 450 kilometrów, Po kilkunastu kilometrach skończyły się jakiekolwiek zabudowania i później nie spotkaliśmy już żadnych wsi czy miasteczek, a jedynie rzadko rozsiane gdzieś w oddali drogi zabudowania farm.

Droga była bardzo monotonna, znaki drogowe zachęcały kierowców do odpoczynku na licznych parkingach wybudowanych co 30-50 kilometrów. W Terytorium Północnym można rozwijać prędkość do 130 km/godzinę. W samo południe nie było widać śladu jakiejkolwiek fauny. Czasem tylko orły lub sępy krążyły nad niedawno potrąconymi i odrzuconymi na pobocze drogi kangurów lub krów. Najczęściej droga była z obu stron ogrodzona, aby w nocy zwierzęta nie próbowały wychodzić na drogę. Niekiedy szosa nie była ogrodzona, co sygnalizowano znakami drogowymi i wtedy czasem trup zwierząt ścielił się gęsto.

Pierwszą stacją benzynowa, położoną na 92 kilometrze od Alice, była Stuart Well. Najbardziej znanym mieszkańcem tego przysiółka jest Dinky – śpiewający Dingo. Dinky regularnie wskakuje na klawiaturę pianina i wtedy zaczyna wyć. Stał się znany odwiedzającym ten zakątek jak i został aktorem filmików wideo czy nagrań radiowych. Można nawet do niego napisać lub wysłać maila na adres: dinkydog@bigpond.com.au. Spróbujcie napisać, pewnie wam odpowie. A jeśli chcecie zobaczyć go w akcji wystarczy wejść na stronę www.youtube.com/watch.

Kolejny przystanek to Erldunda, 200 kilometrów na południe od Alice, gdzie warto zatankować, gdyż później benzyna będzie coraz droższa. Z tego miejsca opuściliśmy Stuart Highway, aby skręcić na Lasseter Highway. Wokół nas gleba czy piasek miała intensywny rdzawo-czerwony kolor, choć zmieszany ze słomkowym zabarwieniem trawy z rodzaju Spinifex. Przy dotknięciu źdźbła potrafi przebić nawet dżinsy i boleśnie okaleczyć. Ktoś policzył, iż trawa ta pokrywa aż 22% powierzchni kontynentu.

Po 350 kilometrach monotonnej jazdy przez „czerwony środek” Australii dotarliśmy do Curtis Springs Station, gdzie mieliśmy zarezerwowane dwa noclegi. curtinsprings@bigpond.com lub www.curtinsprings.com. Cena iście budżetowa 60 dolarów za pomieszczenie oraz kilka dolarów kaucji za klucz. W recepcji obsługiwała nas pani z fryzurą Irokeza. Wręczyła nam klucz do pomieszczenia, w którym mieliśmy zamieszkiwać. Ulokowane było w dużym kontenerze, który mieścił jeszcze parę innych „pokoi”. Nie mieliśmy jednak co wybrzydzać. Było to podobno ostatnie wolne miejsce w tym dniu dla dwóch osób. W sierpniu temperatura jest w czerwonym sercu Australii umiarkowana, nie przekracza 30 stopni i stąd szczyt sezonu. Ale w nocy potrafi nawet spaść do zera i spanie w namiocie stanowi w tym czasie ekstremalne wyzwanie. Zaś w styczniu czy lutym temperatura jest tu podobno nie do zniesienia – ponad 40 stopni.

Nie mieliśmy zbyt dużo czasu, aby przyjrzeć się naszej sypialni na najbliższe dwa dni. Pragnęliśmy ten dzień ukoronować zachodem słońca nad Uluru. 100 kilometrów jakie nas  dzieliły pokonaliśmy w godzinę. Tuż za bramą parku narodowego, do którego wstęp na 3 dni kosztował 25 dolarów za osobę, złapaliśmy po raz pierwszy od opuszczenia Alice Springs zasięg odbioru dla naszych telefonów komórkowych. Za chwilę przed nami pojawił się w oddali zarys czerwonego monolitu Uluru.

Droga do skały została poprowadzona, tak aby to „miejsce rzucające cień”, jak zwali skałę mieszkający tu Aborygeni powoli odsłaniało swoje kształty. O wzorowej organizacji turystyki świadczyły rozległe przestrzenie parkingowe ustawione osobno dla gości z samochodami osobowymi i autobusami. Oba parkingi stopniowo zapełniają się w późnych godzinach popołudniowych. Tam w zorganizowany sposób turyści indywidualni i wycieczkowi mogli śledzić się zmieniający barwy o zachodzie słońca Ayers Rock.

Na parkingu piknik jakich mało . Niektórzy czcili zachód słońca puszką piwa, inni kieliszkiem szampana, ale wszyscy zwróceni byli do gasnącej kuli słońca szykującej się do snu po przeciwległej stronie „miejsca rzucającego cień”.

Powoli zapadał zmrok, a my z duszą na ramieniu wracaliśmy kolejne 100 kilometrów z powrotem do Curtis Springs. Wszelka kolizja po zmroku wypożyczonego auta z jakimkolwiek błąkającym się po szosie zwierzęciem groziła nam, iż koszty pokrywalibyśmy jedynie z własnej kieszeni. Jeszcze przed wyjazdem z Curtis upewnialiśmy się u naszej „Irokezki” czy aby nic tu po zmroku nie chodzi po drogach. Ostrzegała nas przed dzikimi wielbłądami i krowami, których sylwetki dostrzegliśmy gdzieś na poboczu drogi. Wróciliśmy bez żadnych niespodzianek, aby zdążyć jeszcze na wieczorną kolację serwowaną jedynie przez 2 godziny.

12.08.07 – Olgas – Uluru –  niedziela

Nasze apetyty nie wygasły po tym jednym zachodzie słońca i następnego dnia wybraliśmy się już na cały dzień do Parku Narodowego Uluru – Kata Tjuta.   W języku miejscowego plemienia Aborygenów Kata Tjuta oznacza „Wiele Głów”. Z kolei odkrywca dla białych ludzi – Ernest Giles, nadał im nazwę na cześć królowej Wittenbergii – Olga.  Najwyższy kopulasty szczyt wznosi się 546 metrów ponad równinę i przewyższa o ponad 200 metrów jednolity monolit Uluru. Oba masywy skalne dzieli w prostej linii odległość 50 kilometrów. Przy kolejnym wjeździe do Parku nie musieliśmy już uiszczać kolejnej opłaty, gdyż bilet na wstęp był ważny przez 3 kolejne dni.

Tak jak w wielu innych miejscach w tym parku narodowym największym utrapieniem były małe, nie gryzące muszki. Natomiast uwielbiają one siadać na czole, powiekach, nosie. Stąd najczęstszym widokiem turysty w tych stronach jest osoba, która odprawia rękoma dziwne , iście szamańskie zawijasy nad swoją głową. Dla mnie ratunkiem był mocno osadzony na czole  kapelusz, który schodził do wysokości ciemnych okularów równie ściśle przylegających. Ruszyliśmy w najdłuższy, dostępny dla turystów szlak okrążający Kata-Tjuta wzdłuż Doliny Wiatrów. Wiele osób ceni sobie nawet bardziej Kata Tjuta niż Uluru. Może dlatego, iż dopiero wchodząc pomiędzy tymi „okrągłymi minaretami, gigantycznymi kopułami i monstrualnymi sklepieniami” jak to opisywał pierwszy z Europejczyków Ernest Giles w 1872 roku, doświadcza się  stopniowego poznawania i odczuwania tej czerwonej scenerii. Uluru zaś okazuje swą urodę od razu w pełnej krasie.

Z daleka skały wyglądały intensywnie czerwone, ale gdy mogliśmy się przeciskać miedzy nimi, okazywały się nie być ani jednolitą skałą, a wmurowanymi kamykami o różnym kształcie i ziarnistości, jakby wmurowanymi w czerwoną płaszczyznę. Była dwunasta, gdy dotarliśmy do wąskiego przejścia w skale, zwanego Karingana. Gdy w końcu dotarliśmy do kranu,  mieliśmy już tylko ochotę na dotarcie do samochodu.

Po trzygodzinnym spacerze w samo południe wzdłuż Doliny Wiatrów potrzebowaliśmy odpoczynku. Najlepiej oczywiście w Ośrodku dla Wizytujących w pobliżu Uluru, gdzie zamówiliśmy upragnioną kawę. Wybraliśmy się na spacer fragmentem szlaku wzdłuż podnóża góry zgodnie z ruchem zegara, czyli szlakiem Mala, który prowadził do Wąwozu Kantju. W niektórych miejscach obchodzi się miejsca, które ze względu na ich mityczne znaczenie dla Aborygenów, należy powstrzymać się od robienia zdjęć.

Wspominając niebezpieczeństwa nocnej jazdy, nie czekaliśmy już na zachód słońca o 18.30 i ruszyliśmy kolejne 100 kilometrów do Curtis Springs. Na kilkanaście kilometrów przed celem, ukazała się nam na poboczu drogi sylwetka kangura. Nie czynił jednak żadnych gwałtownych ruchów pod koła samochodu tylko majestatycznie wrócił do buszu. Po chwili pojawił się kolejny, a prędkość naszego samochodu spadła do tej, jaką rozwijam na rodzinnej rowerowej wycieczce.

13.08.07 – poniedziałek Kings Canyon

W samo południe dotarliśmy do Kings Creek Station (www.kingscreekstation.com.au). Otrzymaliśmy klucze do rozstawionego namiotu, w którym wstawiono dwa łóżka jak i kaloryfer na zimne noce. W ciągu dnia skwar łagodzą potężne dęby pustynne. To miejsce chlubi się hodowlą wielbłądów; stąd można wzlecieć w powietrze i polecieć helikopterem nad Kings Canyon. O zachodzie słońca można było się wybrać na godzinną przejażdżkę wielbłądem za 50 AUSD/osobę lub za 210 dolarów polecieć nad Kings Canyon.

Niecałe 30 kilometrów  czy 20 minut jazdy samochodem dzieliło nas od wejścia na 6-kilometrowy szlak o nazwie Kings Canyon Rims Walk. Ścieżka wpierw powiodła nas w górę ponad 100 metrów na krawędź kanionu. Krajobraz podobny był do nawarstwiających się, pręgowanych i kopulastych formacji Bunglu Bungle w Australii Zachodniej. W połowie drogi wijącej się pomiędzy ceglastoczerwonymi rozpadlinami i wzniesieniami mogliśmy ochłonąć od mocnego nawet w zimie słońca w Rajskim Ogrodzie (Garden of Eden). Mały zbiornik wodny w dnie kanionu stanowi źródło życia wielu roślin, w tym  archaicznych cykad i wszechobecnych w Australii eukaliptusów.

Wkrótce po powrocie do namiotu szybko zapadł zmrok. Wpatrzeni w niebo mogliśmy dostrzec wspaniałości rozgwieżdżonej australijskiej nocy. W pobliżu dookoła ogniska zgromadziła się grupa młodzieży włoskiej z Parmy. Nie obeszło się bez śpiewu przy wspaniałych zapachach grilowanych mięs przygotowywanych przez wygłodzonych i potężnie zbudowanych Australijczyków. Po prostu kwintesencja Australii – barbecue  podlane szczebiotem młodzieży ze starej Europy.

14.08.07 – wtorek. Góry Mc Donnella – Alice Springs

Obudziliśmy się jak najwcześniej, aby ruszyć z powrotem do Alice Springs. Zazwyczaj w cenę hotelu nie jest wliczane śniadanie. Ale w Kings Creek Station  w cenę 136 dolarów wchodziło również i śniadanie. Do mycia talerzy został zagoniony albo się zgłosił z nudów pilot helikoptera. Ubrany w mundur pilota, założył tylko fartuszek i szorował jak się należy.

Najbliższa stacja benzynowa w Ebenezer oddalona była od Kings Creek o 175 kilometrów. Zaś między tymi dwoma punktami nie było nawet śladu osad ludzkich. Zatankowaliśmy więc jedynie ratunkowe ilości benzyny za 1,78 dolarów przy naszym hotelowym namiocie i wracaliśmy tą samą drogą. W samo południe nie trzeba było się obawiać przebywających na drogach zwierząt, zakrętów też nie było za dużo. Tylko czasem, gdzie droga nie była chroniona z obu stron przez płot pojawiały się znaki o  wałęsających krowach czy skaczących kangurach.

Pierwszy przystanek uczyniliśmy dopiero w Ebenezer.  Cywilizacja objawiła się tam jednym czynnym dystrybutorem oraz sklepikiem z kawą i wytworami sztuki Aborygenów. Kupiliśmy na pamiątkę kilka drobnych rzeczy i ruszyliśmy dalej. Po 5 godzinach jazdy dotarliśmy do Motelu Diplomat w Alice Springs równo o 14.

W godzinach popołudniowych wsiedliśmy ponownie do naszego samochodu i ruszyliśmy na zachód wzdłuż zachodniego grzbietu Gór McDonnella do Przesmyku Standleya, oddalonego o 50 kilometrów. Najlepiej tam pojechać około południa  pomiędzy 11 a 13, kiedy promienie słoneczne dokładnie nakierowują się na dno wąskiej szczeliny pomiędzy wysokimi na 80 metrów intensywnie czerwonymi skałami (www.standleychasm.com.au). Ale za to po południu turystów było zaledwie kilku; należało wpłacić 8 dolarów wstępu, przejść się około 15 minut od parkingu samochodu w cieniu River Red Gums i pora było wracać z powrotem. Wracając udało się nam dojrzeć pomiędzy skałami małego kangura. A więc pierwszy kangur widziany na wolności po 6 dniach pobytu w Australii. Bynajmniej nie był spłoszony naszą obecnością; dopiero gdy zbliżyłem się na mniej niż 10 metrów, odskoczył kilkoma susami w pobliskie skały.

Nie był to jednak jedyny kangur w tym dniu. Gdy wracaliśmy do głównej drogi wiodącej wśród gęstego poszycia buszu, nagle prawie pod koła wskoczył nam kolejny i znacznie większy kangur. Świeciło jeszcze słońce i kolizji ze zwierzakiem uniknęliśmy, gdyby jednak było inaczej, nie wiem jak byśmy mogli to udowodnić. Tuż przed zachodem słońca dotarliśmy do kolejnej osobliwości, położonej już tylko kilkanaście kilometrów od Alice czyli Simpson Gap. To miejsce znane jest z kolonii skalnych czarnostopych walabi (małych kangurów), pojawiających się we wczesnych godzinach rannych i o zmierzchu. Sprawdziło się co do joty.

15.08.07 – środa. Alice Springs – autobus do Katherine

Gdy oddawałem rano samochód w wypożyczalni Thrifty dowiedziałem się, że pośrednictwo biura podróży jest korzystniejsze niż wypożyczenie bezpośrednio w Thrifty. Gdy wynajmuje się auto na co najmniej 3 dni, można wtedy otrzymać za pośrednictwem biura podróży opcję nieograniczonego limitu kilometrów, a oddanie samochodu w innym mieście kosztuje mniej niż to wynika z cen wyświetlanych w Internecie.

Wróciłem więc z powrotem do biura turystycznego, aby otrzymać od nich voucher na pożyczenie auta w Katherine, dokąd mieliśmy dotrzeć autobusem Greyhound dnia następnego. Nauka na przyszłość, gdyby przyszło nam kiedyś wrócić jeszcze raz do Australii  warto znacznie wcześniej rezerwować wynajęcie samochodu. W Północnym Terytorium lipiec i sierpień , szczególnie w okolicach Darwin, przypadają na szczyt sezonu (pora sucha) i mogłoby się nawet zdarzyć, iż musielibyśmy kilka dni oczekiwać na wolny samochód. Ale udało się. Był to już ostatni egzemplarz i do tego z ręczną skrzynią biegów, ale dla nas Europejczyków, nie był to zbyt duży problem.

Po południu przyszła pora na wypożyczenie rowerów. Naszym celem był Desert Park, położony na obrzeżach miasta park. Ukazuje on różne spotykane w tej części kraju ekosystemy. Choć miasteczko niewielkie, ale pedałowanie we wczesnych godzinach popołudniowych należało do jednych z bardziej wyczerpujących czynności. Słońce piekło z góry, wiatr wiał nam prosto  w twarz.

Wstęp do parku kosztował 20 dolarów. Udało się nam dotrzeć przed 15.30 do małego amfiteatru, gdzie codziennie odbywał się spektakl karmienia ptaków drapieżnych. Dość interesująca wyglądała ta współpraca pomiędzy wolnymi ptakami a człowiekiem, który  przyzwyczaił je, iż regularnie o tej samej porze padania promieni  słonecznych, należy wylecieć ze swojej dziupli czy gniazda, gdyż w pobliżu amfiteatru zawsze znajdą dla siebie jakieś smakowite kąski. Z nieba spadał więc sokół, jak i sówka z dziupli na pobliskim drzewie.

Park podzielony był na trzy części obrazujące krajobraz pustynny, krzaczastego buszu (woodlands) oraz wyschniętych koryt okresowo pojawiających się rzek  Powrotna droga przebiegła nam znacznie przyjemniej. Słońce chyliło się coraz niżej, a i wiatr nam sprzyjał. Tuż przed 18 oddaliśmy rowery, aby wkrótce zmienić środek komunikacji na autobus.

16.08.07 – czwartek – Podróż autobusem do Katherine

Greyhound odjeżdżał o 19.45. Czekało nas 1100 kilometrów. W autobusie było sporo wolnego miejsca, ale cena pojedynczego biletu była spora – 234 dolarów.

Co 2- 3godziny kierowca zatrzymywał się na kolejnych małych stacjach benzynowych, gdzie były też i małe sklepiki, niekiedy błyszczały neony moteli. Czasem przystawaliśmy dosłownie w szczerym buszu, na skrzyżowaniu z drogą gruntową, gdzie do wielkich skrzynek pocztowych należących do oddalonych często dziesiątki kilometrów farm, kierowca wrzucał równie olbrzymie jak same skrzynki pakunki.

Gdy otworzyłem oczy jaśniało już, ale o wschodzie słońca nie było co marzyć, gdyż niebo było zachmurzone. W godzinę lub 2 godziny później zatrzymaliśmy się nieco dłużej przy jakiejś odludnej i zmurszałej stacji benzynowej. Większość pomp była nieczynna. Gdzieś tam przemykało stadko kur, na ścianie baru był wypchany krokodyl i fotosy z filmu Krokodyl Dundee.

Około południa dotarliśmy po 17 godzinach do Katherine. Przystanek autobusu mieścił się w pobliżu informacji turystycznej. Pomimo wczesnej pory w większości hoteli czy moteli nie było już wolnych miejsc. Było tylko jedno jedyne za 125 dolarów. Nie było innej rady tylko wziąć ten luksus. Wtedy dojrzała we mnie decyzja, aby rozejrzeć się za zakupem własnego małego domku. Położony w pobliżu sklep oferował namioty w cenie od 29 do 49 dolarów. Wybraliśmy ten najdroższy za 49, do tego dorzuciliśmy jeszcze dwie karimatki za 12 i pół dolara i już następnego dnia mogliśmy rozpoczynać obozowe życie.

17.08.07 – piątek – Katherine Gorge

Siedząc i popijając piwo na świeżym powietrzu dnia poprzedniego poczuliśmy jakby z nieba spadły jedna a może dwie krople deszczu.  Zjawisko przedziwne w sierpniu, gdy panuje pora sucha. Nie warte byłoby to większej wzmianki, gdyby nie to, że w nocy rozpadało się na dobre. Rano ulewa nie ustała. W strugach deszczu wymeldowaliśmy się z motelu i oczekiwaliśmy na umówiony dzień wcześniej przyjazd rejsowego mikrobusu. O tej porze roku taki deszcz spadł poprzednio, według miejscowych, przed 17 laty. Kierowca mikrobusu przejęty tą anomalią turystyczną ofiarował się nawet, że możemy jutro pojechać jeszcze raz pojechać do kanionu na koszt firmy, gdyby dzisiaj nie udał się nam rejs. Nie mieliśmy jednak już zbyt dużo czasu przed zaplanowanym odlotem do Cairns.

Gdy dojechaliśmy do Centrum Informacji , choć deszcz nie utracił swej dynamiki, to wszystkie miejsca na poranną wycieczkę statkiem były już zarezerwowane. W porze wysokiego sezonu, dla grup zorganizowanych, kwestia pogody nie ma dużego wpływu. Program trzeba realizować, szczególnie gdy przyjechało się z daleka. Musieliśmy się zdecydować na jedyne wolne miejsca dostępne dopiero o godzinie 13. Rejs statkiem podzielony jest na kilka etapów ze względu na 13 wodospadów, co powoduje , że na każdym przełomie trzeba było się przejść, aby przesiąść się na kolejny statek. Wybraliśmy krótszy rejs tylko do trzeciej katarakty. Dla bardziej aktywnych możliwa jest inna forma zwiedzania kanionu – kajak. Taka przejażdżka trwać może nawet kilka dni, a na przełomie nie trzeba nawet przenosić kajaków, gdyż przy następnej przystani czekają na nich nowe, oznaczone już innym kolorem.

Podobno w rzece obecne są tylko słodkowodne krokodyle. Mniejsze od swych krewniaków słonowodnych, pływają wyłącznie w rzekach nie zapuszczając się na otwarte morze.

Nasz rejs był krótki. Trwał w sumie 2 godziny. Ale dopiero gdy wsiedliśmy na statek przy drugim przełomie kanion przybrał swą widowiskową postać.  Wokół nas wznoszące się prawie w pionie intensywnie czerwone skały, pomiędzy którymi w ciągu milionów lat rzeka wycięła dla siebie przejście. Po Parku Narodowym można przepłynąć płaskodennym stateczkiem, można wypożyczyć kajak, ale istnieje też do wyboru szereg pieszych szlaków. Na ten najkrótszy szlak, biorąc pod uwagę wciąż panującą mżawkę, wybraliśmy się, aby zobaczyć rzekę z perspektywy stumetrowego urwiska. Stamtąd widać było jak rzeka opuszcza płaskowyż porośnięty aż po horyzont gęstwiną lasów eukaliptusowych, aby wedrzeć się pomiędzy czerwone skały wąwozu. Ostatnim mikrobusikiem powróciliśmy do Katherine. A tam po raz kolejny pojawił się problem braku wolnego miejsca noclegowego. W końcu znalazło się to jedno w Best Western Pine Motel Tree, ale niestety za 127 dolarów.

18.08.07 – sobota – Katherine – Park Kakadu – Ooinda

Rano miałem ponownie do odebrania samochód w wypożyczalni. Tym razem miał być ostatni, wybrakowany egzemplarz, bo z manualną skrzynią biegów. Nie sprawdziły się prognozy miejscowych. Na niebie nie było żadnej chmurki. Na drodze Stuart Hwy można było rozwijać dozwoloną prędkość. Pozwoliła to na zmierzenie sił swego samochodu z jadącym przed nami pociągiem drogowym. Mijanie trwało może z 20 sekund, ale przy stosunkowo prostej drodze mogliśmy sobie na to pozwolić. Po 90  kilometrach niedaleko Pine Creek skręciliśmy w drogę Kakadu Hwy, która przecinała linię kolejową. Przejeżdża nią chyba dwa razy w tygodniu pociąg pasażerski Ghan.

Po stu kilometrach wjechaliśmy w granice Parku Narodowego Kakadu. Od strony południowej nie było żadnych rogatek, gdzie pobierano by opłaty za wjazd do parku. Chcieliśmy w tym dniu dojechać do Ooindy. W tym punkcie znajdowała się dobra baza noclegowa z domkami kempingowymi i polem namiotowym. W pobliżu znajdowała się też Żółta Woda (Yellow Water), której atrakcją są przejażdżki małym stateczkiem po okolicznych rozlewiskach.

Ostatni rejs przed zachodem słońca rozpoczynał się o 16.30. Nie mieliśmy więc zbyt dużo czasu. Po raz pierwszy rozłożyliśmy zakupiony wcześniej namiot i mogliśmy ruszać na wycieczkę. Bilety trzeba było kupić w Centrum Turystycznym tego obiektu. Kosztowały 45 AUSD za osobę.

Po tylu dniach spędzonych w Czerwonym Środku Australii widok był zdumiewający. Dookoła nas mnóstwo wody pochodzącej z rozlewającego się w tej okolicy potoku Jim Jim, który później przemienia się w stosunkowo szeroką rzekę South Alligator wpływającą dalej do Morza Arafura. Sierpień to pora sucha, ale gdy przychodzi pora deszczowa, od grudnia do marca i rozpoczynają  się ulewne deszcze, wtedy poziom wód w rozlewiskach podnosi się. Widomym tego śladem  były zawieszone na gałęziach drzew resztki traw, które ostały się tam od ostatniego lata nadając im bardzo nobliwy wąsaty wygląd.

Najwięcej emocji i uwagi przyciąga najpotężniejsze zwierzę tej krainy – krokodyl słonowodny. Na chwilę obecną ich liczbę w Parku szacuje się na około 3500. Po 100 metrach od przystani na stateczku poruszenie. Na brzegu spoczywał pierwszy krokodyl. Małe to było stworzenie, może z półtora czy dwa metry i do tego samica. W pobliżu bowiem miał swój rewir duży samiec, który nie pozwalał na żadną konkurencję, Wszystkich słabszych od siebie samców przepędzał lub uśmiercał. Samice jednak tolerował.

Na kolejnym zakolu rzeki, zgodnie z przewidywaniami naszego przewodnika, ujawnił się nam dominujący samiec. Mierzył sobie może z pięć metrów; jego cielsko spoczywało w cieniu małego lasku. Nie zaszczycił nas jednak swoim spojrzeniem zaś pysk odwrócił w drugą stronę. Nici z dobrego zdjęcia.

Park Narodowy Kakadu ze swoimi 20 tysiącami kilometrów kwadratowych jest największym parkiem narodowym w Australii. Słynie nie tylko ze słonowodnych krokodyli. Względna bliskość do równika sprawia, iż nawet w porze suchej i przy względnie chłodnych nocach temperatura nie spada poniżej dwudziestu stopni Celsjusza. Stąd zlatuje tu w porze suchej  mnóstwo ptaków z zimnej południowej części Australii lub zimową porą dla północnej półkuli pojawiają się ptaki z Syberii czy Japonii. Park Kakadu stanowi więc punkt zborny dla międzynarodowego towarzystwa zarówno pośród ludzi jak i ptaków.

Nasz rejs trwał do zachodu słońca. Ta chwila warta była zatrzymania w kadrze. Czerwień nieba zlała się z gasnącym błękitem i wciąż intensywną zielenią traw. Na kemping wróciliśmy z przekonaniem, iż była to jedna z najbardziej ekscytujących wycieczek przeżytych dotąd na szóstym kontynencie. Namiot rozłożony był na obrzeżach pola namiotowego, pozbawionego już regularnego oświetlenia. Niemniej organizacja kempingu była wzorowa. W jego środku mieściły się bar jak i restauracja, w których posiłki spożywać można było na świeżym powietrzu pod tym samym wciąż niezwykle rozgwieżdżonym australijskim niebem. I miłe zaskoczenie – nie było o tej porze roku prawie żadnych komarów ani muszek.

19.08.07 – niedziela – Park Kakadu – Ubirr –

Rankiem wybraliśmy się na przechadzkę wzdłuż brzegu rozlewiska Żółtej Wody. Ale jedynym bezpiecznym miejscem do kąpania w Parku Kakadu był położony w środku kempingu basen, otoczony zewsząd wysokim płotem. Furtka do środka mogła być otworzona jedynie od wewnątrz, tak aby czasem krokodyl nie wpadł na pomysł wzięcia sobie w nim ożywczej kąpieli.

Trzydzieści kilometrów od Żółtej Wody znajduje się inna wielka atrakcja Parku Kakadu, choć nie ma nic wspólnego ani z fauną ani florą tego miejsca. Jest to jedna z najstarszych galerii świata pod gołym niebem.  Nourrlangie to masyw skalny, który wznosi się ponad okoliczne lasy i opada w ich kierunku stromym zboczem. Nie ma jednak potrzeby uprawiania wspinaczki, aby zbliżyć się do kolekcji malowideł naskalnych, które stworzyli Aborygeni w ciągu ostatnich wielu tysięcy lat. Do dnia dzisiejszego zachowały się jedynie te, które zostały namalowane we wnękach skalnych. Tam nie zostały one naruszone przez ulewne deszcze pory wilgotnej. Trasa wzdłuż malowideł nie była dłuższa niż może półtora kilometra, ale w samo południe każde pół godziny bez litra wody stanowiło dla nas spore wyzwanie.

Kolejne 40 kilometrów dzieliło nas od innej galerii pod świeżym powietrzem w Ubirr. Po drodze w wielu miejscach tliły się płomienie ognia. W Galerii Ubirr spotkać można istny supermarket spożywczy. Gdy dawny mieszkaniec tych ziem wracał do jaskini z upolowaną zwierzyną zdarzało się czasem, iż malował ich podobiznę na ścianach swego schronienia. W pobliżu galerii można było wspiąć się sto metrów wyżej, aby znaleźć się w jeszcze bardziej magicznym miejscu.  Z wysokiej płaskiej skały rozciągał się pejzaż płaskiej zielonej równiny poprzecinanej błękitnymi żyłkami wodnych rozlewisk East Aligator. W wielu miejscach wstążki dymu znaczyły miejsca planowanych podpaleń buszu.

Na kemping w Jabiru przyjechaliśmy niedługo przed zmierzchem około 18.30. Zaledwie godzina  dzieliła nas od zamknięcia kempingu. To bardzo typowe dla Australii, gdzie wieczorową porą większość recepcji jest zamykana na klucz i przyjechać mogą wyłącznie te osoby, które wcześniej rezerwowały miejsce. Problemem tylko pozostaje odebranie kluczy. Nawet na kemping byśmy nie wjechali przed uprzednim zameldowaniem , gdyż trzeba było wcisnąć specjalny kod otwierający szlaban. Namiot rozbiliśmy jeszcze przed zmrokiem. W pobliżu był bar bistro, gdzie zakazane było jednak specyficzne dla Australii BYO czyli Bring Your Own.

20.08.07 – poniedziałek Park Kakadu – Park Lichtfielda – Darwin

Przebywając w Jabiru, położonym w samym środku Parku, mit dzikich ostępów parku narodowego, może natychmiast zniknąć. Miasteczko powstało kiedyś jako kopalnia górników rudy uranu, obecnie zaś jest olbrzymim kompleksem ośrodków wypoczynkowych z polem golfowym, supermarketem, stacją benzynową z cenami względnie niskimi jak na park narodowy (1.37 AUSD), piekarnią jak i kościołem.

W tym dniu po opuszczeniu Parku Kakadu, korzystając z posiadanego samochodu,  postanowiliśmy zwiedzić jeszcze jeden, znany w tej części Australii, Park Narodowy Lichtfield.  Wielu mieszkańców Darwin preferuje ten park jako miejsce weekendowego odpoczynku w porównaniu do bardziej osławionego, rozleglejszego i słynącego z krokodyli  Parku Kakadu. W Lichtfield z uwagi na bardziej górzysty charakter terenu gady te jakoś tam trafić nie zdołały. Park szczyci się licznymi wodospadami, potokami zachęcającymi do kąpieli oraz olbrzymich , chyba największych tzw magnetycznych kopców termitów. W parku nie obowiązują żadne opłaty za wjazd. Po 15 kilometrach dojechaliśmy do parkingu, w pobliżu którego znajduje się całe wielkie zbiorowisko kopców termitów.

Magnetyczne kopce rozrzucone były na pobliskiej sawannie jak wąskie pomniki ku czci tych genialnych budowniczych. W Parku Lichtfield są budowniczymi, ale na terenach zabudowanych termity mogą być plagą, gdy wezmą się za zjadanie drewnianych części domów czy ogrodzenia. W tej części Australii termity magnetyczne zajadają się przede wszystkim trawami, przekształcając celulozę w bardziej strawne części organiczne i magazynują w swoim kopcu. Gdy opuszczą z różnych powodów swoje gniazdo, kopiec ulega stopniowej degradacji i w ten sposób wzbogaca glebę. Termity pełnią więc taką samą role jak zwierzęta kopytne na sawannach Afryki. Ich kopce służą również  jako schronienie dla innych zwierząt przed ogniem

W Darwin byliśmy już po zmroku. Wiele kilometrów wcześniej drogę do miasta wskazywała nam niesamowita łuna zachodzącego słońca. Z nutką melancholii wspominaliśmy pobyt w Kakadu, gdzie wystarczyło znaleźć miejsce pod namiot i o nic więcej nie trzeba było się martwić. A tymczasem w tym mieście sezon panuje chyba przez cały rok, a szczególnie w porze suchej. Sporo osób przylatuje tutaj z Azji, wielu szykuje się na wyprawę do Parku Kakadu, jeszcze inni przebywają tu dłuższy czas z uwagi na Festiwal Sztuki do 26 sierpnia. Znalezienie noclegu po 19 zaczęło graniczyć z cudem. Wreszcie znalazło się miejsce w schronisku młodzieżowym w tzw. dormitorium dla 4 osób, po 25 dolarów australijskich za łóżko lub sala za 75 dolarów do wyłączności. Zaryzykowaliśmy i wzięliśmy dwa łóżka, gdyż w ciągu następnej godziny zamykano recepcję. Do pokoju nikogo nam nie dokwaterowali, ale rano byliśmy skłonni poszukać jakiegoś innego miejsca do spania.

21.08.07 – wtorek – Darwin

Rano po raz kolejny oddałem samochód. Służył nam dobrze przez ostatnie trzy dni i choć wyglądałoby, że wszędzie było niedaleko, to udało nam się przejechać ponad 1000 kilometrów. Przy okazji udało w pobliskim biurze turystycznym zaoferowano nam całkiem sympatycznie wyglądający hotel dla osób podróżujących z plecakiem.

Na miejscu okazuje się bardzo przytulnym miejscem. Pawilony mieszkalne położone były wśród potężnych drzew przynoszących upragniony cień. Usadowiliśmy się w pokoju na pierwszym piętrze. W ogródku można było zasiąść za stołem w cieniu olbrzymiego drzewa mango. Tam również widniała tabliczka ostrzegawcza „Uwaga na spadające owoce mango”. To powszechny zwyczaj w Australii z tymi tabliczkami. W Terytorium Północnym tabliczek ostrzegających przed krokodylami jest dużo więcej niż ich samych.  Jednej tylko tabliczki ostrzegawczej nie dostrzegliśmy w Darwin i okolicach „ Uwaga wysokie ceny”.

Po tylu dniach wędrówki, w tym po mokradłach i rubieżach Parku Kakadu uzyskaliśmy pewien rodzaj jednodniowej stabilizacji. To był dzień w miarę słodkiego nieróbstwa, nierozplanowanego dnia bez punktów koniecznych do zobaczenia.

W naszym schronisku mogliśmy wreszcie dokonać gruntownego prania rzeczy, które schły w niecałe 2-3 godziny. W tego typu obiektach czy na kempingach prawie zawsze można skorzystać z automatycznej pralki, w której cały koszt jednego prania wynosi 3 dolary wraz z ceną proszku, który jest do wykupienia w recepcji.

22.08.07 – środa – Lot Darwin-Cairns – Przylądek Tribulation

Pilotem naszego lotu był dżentelmen w krótkich spodenkach, białych podkolanówkach i białych półbutach. Krótka drzemka na trasie i już byliśmy na lotnisku w Cairns. Czekał tam na nas zamówiony uprzednio przez Internet w Darwin, wynajęty samochód. Było to nowiutkie Mitsubishi z automatyczną skrzynią biegów z 629 przejechanymi kilometrami na liczniku. Do centrum miasta było kilka kilometrów. Pogoda była znacznie przyjemniejsza niż w Darwin; od morza wiała przyjemna bryza. Następne półtorej godziny spędzone w Cairns okazały się być niezmiernie pracowite. Udało nam się w tym czasie załatwić rezerwację na hotel, bilet łączony do Sydney liniami Greyhound, wycieczkę na rafę oraz sprawdzić kiedy i gdzie mamy oddać nasz samochód w wypożyczalni Thrifty.

Samochód mieliśmy wypożyczony na dwa dni i według  naszych rachub powinno było nam to wystarczyć, szczególnie iż do celu naszej podróży Cape Tribulation było około 150 kilometrów w jedną stronę. Pierwsze kilometry i zaczynaliśmy chłonąć różnicę pomiędzy stanem Queensland a Terytorium Północnym. To pierwsze przez nas podziwiane było gęsto zaludnione, sporo domów z ogródkami stale podlewanymi oraz pełne wody rzeki, a przede wszystkim Morze Koralowe.

Nasz samochód, zarejestrowany w stanie Queensland, nagle zaczął piszczeć. Zagadka leżała w prędkości. Maksymalna szybkość pojazdu na drogach stanu wynosi 100 km/h i Mitsubishi ostrzegało kierowcę, aby jechał zgodnie z przepisami. To było jedyną wadą pożyczonego auta. Poza tym pojazd był bez zarzutu. Mogliśmy w nim zmieścić nasze dwa plecaki, namiot, karimatki i jeszcze trochę wolnego miejsca w bagażniku zostawało.

Gdy przeprawiliśmy się promem na druga stronę Daintree River znaleźliśmy się w obrębie Parku Narodowego o tej samej nazwie. Przed zmrokiem udało nam się znaleźć upragniony kemping. Od morza dzieliła go zaledwie 50-metrowy odcinek lasu. Zachód słońca nie był jednak spektakularny, gdyż byliśmy na wschodnim wybrzeżu, a słońce niepostrzeżenie skryło się za zieloną kopulastą Górę Smutku.  Nazwy dookoła nas odzwierciedlały minorowy nastrój odkrywcy tych okolic z 1770 roku. Tam właśnie znalazł się kapitan Cook, który musiał tu spędzić sporo czasu, gdyż jego okręt wpadł na przybrzeżną rafę. I tak z kolei, widziany przez nas z plaży przylądek nazwany został przez Cooka Przylądkiem Udręk (Cape Tribulation). Miałem całkiem odmienne zdanie niż kapitan Cook, szczególnie gdy mogłem w końcu odespać poprzednią noc w Darwin

23.08.07 – czwartek – Przylądek Tribulation – Daintree NP – Kuranda – Cairns

Wschód słońca o szóstej rano na Przylądku Udręk nie pojawił się natychmiast. Mgiełka chmur sprawiła, że nasze wyczekiwanie uległo wydłużeniu, zaś temperatura o tej porze dnia nie przekraczała chyba piętnastu stopni. Nasz trud nie poszedł na marne, słońce zwyciężyło swój codzienny pojedynek, a my mogliśmy powrócić na kemping, zastanawiając się co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem.

Pobyt na kempingu australijskim nie sprawia dużych trudności. Jest na nich prawie wszystko czego moglibyśmy sobie wymarzyć mieszkając w takich warunkach. Toalety są utrzymane w idealnym stanie czystości, na kempingu było barbecue, czajnik, naczynia jak i pralnia. I to wszystko kosztowało 12 dolarów od osoby. Miłe było to wspólne obozowe życie szczególnie przy przygotowywaniu posiłków. Spotykaliśmy zarówno typowych, brodatych Australijczyków w nieodłącznych kapeluszach jak i młodych ludzi, którzy tu przybyli ze wszystkich stron świata: Japonii, Niemiec czy Francji. Pomimo tak wczesnego wstawania wyruszyliśmy około dziewiątej rano. Kemping był położony tylko parę kilometrów od Cape Tribulation, gdzie kończyła się szosa asfaltowa i zaczynał trakt bity przeznaczony wyłącznie dla samochodów z napędem na cztery koła.

Na tym przylądku przed wejściem na plażę spostrzec można było tablice ostrzegające o wszystkich niebezpieczeństwach czyhających na kąpiących w tym rajskim zakątku. Były nimi więc osy morskie (kostkomeduzy), ale tylko w okresie od października do kwietnia. Zostaje wtedy podobno człowiekowi po dotknięciu przez jej macki zaledwie kilkadziesiąt sekund  do przeżycia, tyle co na wyrażenie ostatniej woli. Jeśli ten stwór nas nie dopadnie, zostają nam jeszcze do spotkania rekiny i wszędobylskie krokodyle słonowodne.

Nie przestrzegały jednak przed dużymi legwanami, które człowieka nie napadną, ale za to mają nieraz ochotę na to co ludzie sobie przygotują na piknikowym stole. W pobliżu za dobre kilkadziesiąt dolarów oprowadzani byli ludzie w ramach tzw. botanicznej wycieczki. Przewodnik objaśniał kilkunastoosobowej grupce znajdujące się w parku różne roślinne endemity, a tymczasem bynajmniej nie endemiczne zwierze, sporej wielkości legwan, dobierał się do piknikowego posiłku przygotowywanego przez mocno przestraszoną tym faktem dziewczynę. Nie pomogły w przepędzeniu legwana ani jej pohukiwania z daleka ani jej klaskania. Zwierzak sprawdził czy może coś napocząć, a gdy okazałą się, że duża część została przed nim ukryta, odszedł majestatycznie do dżungli.

To dziwny kraj – określił tak kelner w kawiarni, gdy pijaliśmy kolejną wspaniałą kawę w małej knajpce na świeżym powietrzu w Parku Narodowym. „Leżysz na plaży, gdzieś koło Cape Tribulation, ale nigdy, przenigdy nie możesz przestać być czujnym. Bo oto zdarzyć się może, że wyjdzie z morza taki gad i będzie  szedł w twoim kierunku. Dlatego zawsze od czasu do czasu, spójrzcie wpierw w jedną a potem w drugą stronę, czy koło was coś takiego się nie kręci”

Przylądek Udręk już dawno przestał być traktowany jako synonim udręk. Rafa koralowa jest tu istotnie bardzo blisko i stąd czasem odbywają się wypady na Mackay Reef i Undine Reef (Rum Runner i Odyssey H20). Nas jednak bardziej interesowała plaża. Nie było jej tam jednak zbyt dużo, gdyż dominowała roślinność mangrowa. Na szosie zauważyć można pojawiające się co parę kilometrów znaki drogowe przedstawiające kazuara. Ten duży ptak, wzrostu półtorametrowego prowadzi samotny tryb życia. Jest on gatunkiem częściowo zagrożonym, a spowodowane jest tym, iż giną czasem pod kołami samochodów. Nie ma w nich bowiem żadnego strachu ani przed człowiekiem ani przed pojazdem jeżdżącym po drogach przecinających ich królestwo.

Kilkanaście kilometrów przed Cairns skręciliśmy w drogę, która ostrymi serpentynami prowadziła do góry aż do uroczego miasteczka Kuranda. To miasteczko jest głównym celem dla turystów przybywających masowo do Cairns odrzutowcami z różnych stron świata. Wystarczy wtedy wsiąść do pociągu, który wspina się serpentynami po zboczach porośniętych dżunglą, aby od czasu do czasu, gdy pociąg wyłoni się z któregoś z licznych tuneli ujrzeć majestatyczny wodospad. Turyści pokręcą się następnie kilka godzin, nakupują trochę pamiątek i odjeżdżają we wczesnych godzinach popołudniowych do Cairns. I wtedy miasteczko robi się pustawe. Na taki bezludny stan natrafiliśmy, gdy pojawiliśmy się tam około 16. Nasz samochód musieliśmy jednak oddać  w wypożyczalni do 17.30 i musieliśmy wkrótce wracać do Cairns.

Na drodze do Cairns panował spory ruch, a prędkość nie mogła być zbyt dużo z uwagi na ostre zakręty. Nagle przy kolejnym pokonywaniu któregoś tam wirażu jakieś dziwne zjawisko zmusiło mnie do zatrzymania samochodu. Trochę nie wierzyłem własnym oczom, ale oto wolnym krokiem zaczął przechodzić przed maską naszego samochodu kazuar. Ten sam ptak co na znakach drogowych. Był śliczny – ze swoją czerwono-niebieską szyją i brązowym – ni to grzebieniem ni to kaskiem na głowie. Zacząłem gorączkowo szukać aparatu fotograficznego i gdy miałem go już  w ręku, otworzyliśmy szybę, aby zdjęcia wyszły bardziej ostre.  Zachowanie kazuara było dla mnie cośkolwiek dziwaczne. Wcale nie miał zamiaru tak szybko ustępować z drogi . Zaciekawiony naszym nowiutkim Mitsubishi zaczął podchodzić do bocznego otwartego okna samochodu. Wyglądało jakby zaraz miał odezwać się, iż zamierza na nas nałożyć jakiś mandat za niepokojenie tak rzadkiego ptaka jakim on jest lub przynajmniej miał chęć poprosić nas o dokumenty. Wszystko trwało krótkie chwile, gdy próbowałem nastawić ostrość aparatu fotograficznego, ale gdy kazuar chciał nam głowę wsadzić do samochodu, musiałem stopniowo oddalić się od tego ciekawskiego ptaka. On zaś dostojnie oddalił, nie próbując nas ścigać.

W Cairns w ostatniej chwili udało mi się oddać samochód i już mogliśmy się na dobre zameldować się w hotelu Balinese. W pobliskiej restauracji uczciliśmy przeróżne spotkania z dziką przyrodą, życząc sobie, aby kolejny dzień był pełen atrakcji tak jak poprzednie   .

24.08.07 – piątek – Wielka Rafa Koralowa

Wielka Rafa Koralowa stanowi zawsze jeden z najważniejszych miejsc do obejrzenia dla tych, którzy zahaczą o wschodnie wybrzeże. Na Rafę można dopłynąć statkiem zabierającym od 200 do 300 pasażerów, który jest dość komfortowy i kosztuje ponad 150 dolarów. My wybraliśmy mniejszy katamaran, który zabrał około 70 pasażerów. Zbiórka była ponownie bardzo wcześnie około 7.30

Załoga naszego statku była młoda, bardzo entuzjastycznie podchodząca do swoich zadań, a ponadto mówiła bardzo szybko, co nieraz utrudniało ich zrozumienie. Wpierw przeszliśmy krótki kurs zakładania kamizelek ratunkowych i mogliśmy wypłynąć na pełne morze.  Do przepłynięcia było około 60 km na wyspę Michaelmas Cay położonej po zewnętrznej stronie Wielkiej Rafy. Zabrało nam to około 2 godzin. Pogoda bardzo nam sprzyjała. Żadnych chmur ani większych fal. W międzyczasie podpisaliśmy oświadczenie zdrowotne, które przestrzegało przed wszystkimi przypadłościami zdrowotnymi, szczególnie dla obciążonych poważnymi chorobami oraz starszych osób powyżej 50 roku życia. Wraz z większością pasażerów ubraliśmy specjalny kostium do pływania za 6 dolarów, pobraliśmy płetwy, maski i rurki i małą motorówką zostaliśmy dowiezieni na brzeg wyspy.

Pierwsze wrażenie z rafy było bardzo dziwne. Gdy nasza łódka dopłynęła do plaży spowodowało to istną panikę wśród jej stałych mieszkańców. Było ich tysiące. Było ich zarówno słychać jak i czuć. My, turyści mogliśmy przebywać tylko na piętnaście metrów od brzegu. Dalej, przekroczenie tej granicy, groziły surowe kary pieniężne. Tam dalej ptaki, najczęściej mewy miały swoje gniazda. Przestrzegania tego porządku pilnował policjant właściwy dla tego odcinka rafy, który patrolując z motorówki, gwizdał na wszystkich, którzy ośmielili się stanąć na miękkich częściach rafy lub dokonać czegoś innego, co mogłoby naruszyć ten wielki, acz delikatny organizm.

Nie wszyscy przybysze na wyspie Michaelmas Cay próbowali nurkować. Dla niektórych wyspy rafy koralowej przyciągały tym, co znajdowało się nad wodą. Byli więc japońscy ornitolodzy, którzy swój wzrok przenieśli w odwrotnym kierunku, ustawiając swoje 1000 milimetrowe obiektywy na gnieżdżące się ptaki.

Po dwóch godzinach wróciliśmy na katamaran, gdzie czekał na nas lunch. To co  nie zostało zjedzone, rzucono rybom na pożarcie. Natychmiast pojawiła  się chmara olbrzymich ryb, dla których te resztki po turystach stanowiło główne źródło pożywienia. Zwyciężały te najsilniejsze i najszybsze.

Kolejne nurkowanie mieliśmy już na otwartym morzu. Dno gdzieś tam kilkadziesiąt metrów niżej, woda niezwykle przejrzysta, a ryby i korale jeszcze bardziej kolorowe niż poprzednio. Późnym popołudniem wróciliśmy do Cairns. Miasto było odpowiednio przygotowane na przyjęcie prawie każdej liczby turystów. Najwięcej ich było chyba z Japonii; na każdym kroku można było spotkać sklepy z napisami w japońskich krzaczkach, a w szczególności sklepy z opalami. Tam nawet przynajmniej jeden ekspedient powinien być Japończykiem lub władać tym językiem.

W pobliżu promenady, tuż przy nabrzeżu znajdował się dużej powierzchni basen dostępny dla wszystkich. Jeśli podczas kąpieli w morzu można mieć bliskie spotkanie ze słonowodnym krokodylem lub kostkomeduzą, to bezpieczniej było skorzystać z tego zamkniętego zbiornika.

Wysokie palmy, zachód słońca, umiarkowana temperatura, nadawały szczególnego uroku temu miejscu. Co kilkadziesiąt metrów przy promenadzie znajdowały się stoły barbecie dostępne dla wszystkich. Te stoły to wspaniały wynalazek Australijczyków i tych, którzy nimi rządzą. Każdy może przyjść ze swoimi parówkami, kotlecikami i wszystkim, co możliwe do podpieczenia na gorącej płycie podgrzewanej przez znajdującą się niżej butlą  gazu. Ich czyszczeniem zajmowały się służby miejskie, o ile ktoś nie posprzątał po sobie. Tuż obok były też stoły, przy których odbywały się pikniki, towarzyskie spotkania, a nawet dziecięce urodziny.

BYO – Bring You Own – to jedno z najpotrzebniejszych skrótów w Australii. Ten zwyczaj funkcjonuje nie tylko przy stołach piknikowych, ale i nawet w niektórych restauracjach. Stoły barbecie są prawie wszędzie: na promenadzie, wzdłuż plaży czy w centrum małego miasteczka. Spotyka się takie stoły w parkach narodowych, gdzie biesiadnicy za towarzystwo mają jaszczury jak w Daintree Park czy nogale przypominające nasze indyki w Parku Narodowym Eungella. Nie braknie ich też przy miejscach postoju wzdłuż dróg przecinających pustkowia Australii, ilustrowanych czasem napisami „Rest – save your life” .

25.08.07 – sobota – Cairns – Townsville – Wyspa Magnetyczna

Pobudkę mieliśmy znów bardzo wcześnie. Rozstaliśmy się z blichtrem nastawionego turystycznie Cairns jak i Hotelem Balinese, gdzie spędziliśmy ostatnie dwa dni. Taksówką, którą zamówiliśmy już dwa dni wcześniej podjechaliśmy pod peron dworca autobusowego w Cairns. Bagaży mieliśmy coraz więcej. Od Katherine przybył nam 3,5 kilogramowy namiot, dwie karimatki i trochę butelek wody mineralnej.

Początkowo podróżowanie autobusami firmy Greyhound wydawało nam się dość skomplikowane, szczególnie na krótkie odległości. Gdy przyjechaliśmy do Cairns, prosto z lotniska udaliśmy się do małego biura tej firmy, aby kupić za 345 AUSD Mini Traveller Pass ważny 45 dni na odcinku od Cairns do Sydney. Taką podróż można wielokrotnie przerywać. Rezerwacji na miejsce w autobusie można dokonywać bądź przez Internet, wpisując kod swojego biletu lub w biurze Greyhound. Trzeba jednak zwracać uwagę na czas otwarcia biur, gdyż najczęściej są one zamykane najpóźniej do 18.

Gdy podeszliśmy do autobusu, który jechał w kierunku Townsville, kierowca wyczytał nasze nazwiska z listy, którą posiadał i mogliśmy zająć swoje miejsca. Do Townsville było około 400 kilometrów, co miało nam zabrać około 6 godzin. Jazda autobusem trwa dość długo, nie tylko z uwagi na stan dróg, ale również z uwagi na bardzo częste przystanki. W każdej większej miejscowości kierowca musi kolejnych pasażerów wyczytać z listy, a ponadto często okazuje się, że postój się przedłuża o czas potrzebny na śniadanie, drugie śniadanie, lunch czy kolację oraz obowiązkowe zmiany kierowców.

Autobus podjechał w Townsville pod przystań promową. Stamtąd po zarezerwowaniu noclegu na kolejne dwie noce na Wyspie Magnetycznej, po 20 minutach rejsu dotarliśmy do brzegów wyspy. Była niestety sobota i trafiło nam się dość drogie zakwaterowanie, choć podobno warte swej ceny, w International Magnetic Resort (135 AUSD)

Nelly Bay, dokąd dopływa prom, nie stanowiło najlepszej wizytówki wyspy. W niedawno oddanym do użytku porcie, wciąż trwały prace budowlane, nie był ukończony jeszcze port jachtowy. Był natomiast dobrze zaopatrzony supermarket czynny do godziny 20. Po wyspie działała dobrze rozwinięty transport autobusowy; zapchanym do nieprzytomności autobusem dotarliśmy po kilku minutach do bram naszego ośrodka. Niestety od morza dzieliło go dobre kilkanaście minut spaceru.

Wprowadziliśmy się do położonego głęboko w ogrodzie bungalowu, w którym można było wyczytać wszystkie potrzebne nam informacje o tym ośrodku. Było i o godzinach otwarcia restauracji, możliwości korzystania z samoobsługowej pralni jak i o tym, ze na drzewach pomiędzy pawilonem 189 a 193 przesiadują sobie misie koala, które w godzinach popołudniowych korzystają z przyjemnej bryzy wiejącej od morza.

Szybki przegląd wskazanych drzew nie przyniósł jednak żadnych wyników. Wyspa słynie ze swoich misi, których ma być tam podobno 200 a może nawet i 300. Nie uciekają przed człowiekiem i nie przemieszczają się dość szybko. Problemem jednak pozostaje, aby znaleźć to właściwe drzewo, na którym koala przesiaduje, choć częściej raczej przesypia.

Rozpoczęliśmy więc poszukiwania od zasięgnięcia właściwego języka u miejscowych, czyli u pani z recepcji.

„Nie ma żadnych misi pomiędzy domkiem 189 a 193. czy mogłaby pani nam powiedzieć czy w tej okolicy jest jakieś drzewo  z tym pluszakiem”. Dostaliśmy dobrą radę :

„Musicie przejść się w pobliżu szkoły, tam na pewno objadają się liśćmi”. Rozpakowaliśmy więc rzeczy i ruszyliśmy w pogoni za właściwym drzewem. Ale na terenie szkoły panował niesamowity harmider. Na jarmarku szkolnym grał zespół, który w promieni wielu kilometrów potrafiłby wypłoszyć wszystkie żywe stworzenia , poza człowiekiem. Na nic się nie zdały nasze usilne przeszukiwania wszystkich okolicznych drzew eukaliptusowych, żadnych śladów. A gdy nieco zgłodnieliśmy, to w dodatku okazało się, że wszystkie restauracje otwierają dopiero po zmierzchu czyli około 18.

26.08.07 – niedziela – Wyspa Magnetyczna

Rano, pełni animuszu, wyruszyliśmy oznakowaną ścieżką na sporą górkę wznoszącą się wysoko nad Nelly Bay, skąd mieliśmy mieć wspaniałe widoki na przeciwległy brzeg wyspy – Horseshoe Bay. Trasa nasza miała trwać około dwóch i pół godziny. Wspinaliśmy się wolno, spoglądając z nadzieją na każdy napotkany eukaliptus, aby dojrzeć choć jednego miśka. Ale w miarę wspinania się drzewa eukaliptusowe zostały zastąpione przez inne rodzaje drew i krzewów. Najwyższy szczyt wyspy osiąga 425 metrów wysokości widziany był dość wyraźnie z przełęczy, na którą się wspięliśmy. Krajobraz usiany był dużą ilością głazów i większych skał, pomiędzy którymi atrakcyjnie prezentowały się krzewy, noszące nazwę „black boy”. I tu również praktykowano wypalanie poszycia, które sprzyjało takim właśnie krzewom, z których częściowo zwęglonych łodyg wyrastały soczyście zielone pędy.

Miałyby być dwie godziny spaceru, a wyszło nam pięć. Gdy wróciliśmy do naszego bungalowu wyprawiliśmy sobie ucztę na tarasie swego domku. Na główne danie trafił więc kurczak na rożnie świeżo upieczony w supermarkecie. podlany kieliszkiem znakomitego czerwonego wina Cuckatoo.

Nie jest tak łatwo zakupić w Australii alkohol. Trzeba się za tym nieźle nabiegać. Zwykle nie ma ich w supermarkecie, ale w specjalnym sklepie, często zupełnie na uboczu. W poszukiwaniu dobrego wina, trzeba się było nieźle nagłowić, aby odnaleźć punkt, który w stanie Queensland znany jest jako „Bottle Shop” lub BSW co oznacza Beer, Spirit and Wine. Co kraj to obyczaj.

27.08.07 – poniedziałek – Townsville – autobus do Mackay – Eungella NP.

Mieliśmy przed sobą powrót na ląd, a następnie sześciogodzinny przejazd autobusem wzdłuż wybrzeża do Mackay. Ta miejscowość jest znana z bardzo licznych dookoła plantacji trzciny cukrowej. Około 85 km od tego miasta znajduje się Park Narodowy Eungella, gdzie zobaczyć można czasem żyjące w strumieniach i jeziorkach dziobaki. Plan był odważny. Przyjechać tam, zobaczyć je o świcie i następnie ruszyć dalej na południe. Regularnego transportu publicznego tam jednak nie można się było doszukać. Musieliśmy więc wynająć samochód, ale tylko na lotnisku tego miasta. Będąc jeszcze w naszym ośrodku na Magnetycznej Wyspie, dokonałem rezerwacji przez Internet.

Gdy dojechaliśmy taksówką na lotnisko, czekał na nas już Ford, chyba najlepsze autko, z wynajmowanych przeze mnie w Australii. Nie musiałem podpisywać żadnego autografu o pełnym finansowaniu za szkody spowodowane przez kolizję ze zwierzakiem podczas jazdy po zmierzchu. Gdy wyjeżdżaliśmy z Mackay słońce po raz kolejny chowało się za horyzontem. To znaczyło, ze nie dotrzemy do siedzib dziobaka przed zmierzchem, kiedy to istniała szansa na jego ujrzenie. Bliżej niż do Parku Eungella było do zachęcającego swą nazwą Platypus Bush Camp. Nie było tam jednak łatwo trafić. Siedzący w pubie mieszkańcy próbowali nam opisać meandry, które musimy pokonać, aby tam trafić. W pełnych ciemnościach, bocznymi drogami dla zwożenia trzciny cukrowej, pokonując kilka brodów, dotarliśmy do pogrążonego w zupełnych ciemnościach kempingu.

Nie było kłopotów ani z rozstawieniem namiotu czy postawieniem samochodu, choć wszystko odbywało się w świetle latarki. Właściciel tego leśnego kempingu miał też tutaj swoją siedzibę. Udałem się tam zaraz, aby się zameldować i wypytać o dziobaki. Pod daszkiem, słuchając puszczonego na cały regulator radia siedział sobie taki typowy australijski brodacz w jeszcze bardziej typowym australijskim kapeluszu.

„ Ile kosztuje ?” zapytałem. Siedem i pół za osobę, dałem więc 15 dolarów i już było po wszystkich formalnościach. „ Ale pamiętajcie . Jeśli chcecie zobaczyć dziobaki, musicie wstać tuż przed świtem o szóstej rano. I podejdźcie do Platypus Bay i czekajcie tam cierpliwie”

Namiot rozstawiliśmy w pięć minut, spać poszliśmy chyba najwcześniej podczas całego naszego pobytu w Australii. To miała być nasza ostatnia noc w namiocie. Budzik w zegarku został nastawiony. I gdyby nie ta cienka karimata, wszystko byłoby wprost bajeczne.  .

28.08.07 – wtorek – Eungella NP. – Broken River – Mackay – autobus do Hervey Bay

Pobudkę mieliśmy jeszcze przed świtem. Uzbrojeni w latarkę doszliśmy do położonego kilkadziesiąt metrów od naszego namiotu małego rozlewiska strumienia, zwanego „Platypus Bay”. Usiedliśmy na kamieniu i zaczęliśmy z niecierpliwością przyglądać się tafli tego małego zbiornika wodnego, który stopniowo wyłaniał się z ciemności. Pierwszy pojawił się żółw, który tylko trochę przypominał osobnika z kaczym dziobem i ogonem bobra. Po chwili z wielkim furkotem sfrunął z przeciwległej gęstwiny krzaków nogal. Ptak o charakterystycznej czerwonej szyi udawał się jak co dzień do swej pracy – przeczesywania kempingu stanowiącego dla niego istną spiżarnię. Więcej zwierząt – w ciągu następnej pół godziny – już się nie pokazało.

Musieliśmy szybko zwinąć namiot, aby skorzystać z jeszcze jednej w tym dniu szansy ujrzenia dziobaka nad Broken River. Padający deszcz nie przeszkodził nam w wydostaniu się z Doliny Pionierów. Przejechaliśmy z powrotem przez potoki dzielące nas od głównej drogi w góry. Choć było to tylko około 20 kilometrów, ale prowadząca tam droga wiodła dosłownie przez chmury. W języku Aborygenów Eungella, oznacza „krainę chmur”. Z krainy trzciny cukrowej wjechaliśmy w osnuty ranną mgłą tropikalny las górski. Do małego mostku nad Broken River, z którego przy dużym szczęściu o brzasku lub o zmroku można dojrzeć dziobaki, dojechaliśmy około ósmej rano.

Szanse mieliśmy więc już znikome. Napotkanej dwójce turystów udało się zobaczyć dziobaki z mostku, ale było to niedługo po szóstej rano. Nad Broken River są dwa miejsca wyznaczone jako punkty do ich obserwacji. Jednym z nich jest brzeg pod mostem drogowym nad tą rzeką, choć aż trudno uwierzyć, iż tym płochliwym stekowcom nie sprawia różnicy ciągły hałas przejeżdżających pojazdów. W pobliżu była też inna platforma widokowa, która może dawała nam nieco większe szanse. Pozostało tylko cierpliwie czekać.

I tak jak poprzednio pojawiły się żółwie. Tym razem było ich aż kilka. Po dziesięciu minutach, nagle sukces. Moja żona na moment zdążyła zauważyć dziobaka. Po kilku minutach, gdy umierałem z zazdrości, ukazał się również i mnie. Przepłynął całą szerokość strumienia, aby zniknąć w jakiejś norze, której wejście musiało być pod wodą. Po chwili ukazał się ponownie, i ponownie przepłynął na drugą stronę rzeczki. Tam schował się za jakąś kłodą już definitywnie.

Nic lepszego nas spotkać nie mogło. Dopiero gdy ochłonęliśmy z wrażenia, poczuliśmy iż jesteśmy trochę głodni. W pobliskim pensjonacie mogliśmy spożyć wspaniałe śniadanie i następnie ruszyć na spacer wytyczonymi ścieżkami po dżungli. Las w Eungella był znacznie bardziej zachwycający niż przereklamowana dżungla w Daintree National Park. Zwykle las tropikalny kojarzy się z trudnym do zniesienia upałem i wilgocią. A tam panował miły chłód, aż wskazane było noszenie polaru. Samochód oddaliśmy we właściwym czasie i tak jak w poprzednim dniu powróciliśmy taksówką do dworca autobusowego. Przed nami była całonocna podróż – 600 km na południe do Hervey Bay, gdzie mieliśmy dojechać o 6.50 rano.

29.08.07 – środa – Hervey Bay – oglądanie wielorybów

W malutkim kubaturowo pomieszczeniu stacji Greyhounda w Hervey Bay –  bez żadnej kolejki – można było załatwić sporo spraw jak: motel na kolejne dwa dni w Hervey Bay, rezerwację miejsca na kolejny przejazd autobusem Greyhound do Sydney, wycieczkę na wyspę Fraser i na rejs w poszukiwaniu wielorybów.

Zupełnie, nie jak w Australii, mogliśmy zająć nasz pokój już o dziewiątej rano i do tego zawiezieni tam przez właściciela motelu. Przynajmniej na dobry początek dbali o klientów. Nasz motel, Tower Court Motel, znajdował się nad samym brzegiem morza; sytuacja wymarzona, jakiej brakowało nam na Wyspie Magnetycznej.

Hervey Bay to bardziej lokalizacja niż nazwa miejscowości, gdyż nad tą zatoką rozlokowało się pięć osad. Dominowała niska zabudowa, w niektórych tylko miejscach hotel wyrastał na trzy lub cztery kondygnacje. Niedużo czasu nam zostało na odpoczynek po tej nocy spędzonej w autobusie. Mieliśmy o godzinie 13 zamówiony rejs po zatoce; organizacja była wzorowa. Podjechał po nas autobus, który zbierał wszystkich, aby ich zawieźć do portu. Tam czekał już katamaran, którym mieliśmy ruszyć w poszukiwaniu największych morskich ssaków świata.

Byliśmy jednymi z najmłodszych uczestników wyprawy. Przeważały dziarskie seniorki i żwawi seniorzy, którzy również jako pierwsi ustawili się w kolejce po lunch, wliczony w cenę 104 dolarów, jakie płaciliśmy za rejs. Wieloryby mogą bowiem poczekać, a lunch raczej nie, bo wystygnie lub inne głodomory go zjedzą .

Do Zatoki Platypus po zachodniej, bardziej spokojnej części Południowego Pacyfiku, dopłynęliśmy w niecałe półtorej godziny. Zgodnie z tym, co było zapowiadane, zobaczenie wielorybów w tym czasie, miało być prawie murowane. Czemu się zresztą dziwić jak w oficjalnych materiałach informacyjnych zostaje umieszczona wiadomość, iż sezon na te ssaki trwa na wodach Zatoki Hervey, określonych jako Great Sandy Marine Park, od 1 lipca do 30 listopada. Każdego roku około siedem tysięcy sztuk humbaków migruje z subpolarnych wód otaczających Antarktykę, aby dopłynąć około 6000 kilometrów do wschodniego wybrzeża Australii. W połowie czerwca docierają do południowych rubieży Wielkiej Rafy Koralowej skąd jeszcze kierują się dalej na północ. W sierpniu zaczynają wracać, robiąc liczne przerwy, w szczególności koło Moreton i Hervey Bay. Definitywnie opuszczają wody zatoki w połowie października i wracają na wody podbiegunowe.

Na pokładzie w tym czasie, gdy wszyscy się posilili, zaczęło narastać napięcie. Wreszcie są wieloryby. Może nie tak blisko, jakieś dobre 300-400 metrów, ale i z daleka można było ujrzeć słup wody. Nasz statek zbliżył się nieco do rodzinki wielorybów, ale nie na tyle blisko, by można je było niemal dotknąć. Obowiązują tu bowiem surowe zasady zbliżania się statków. Nie można podpływać do wielorybów bliżej niż 200 metrów. Ale wieloryb może sam się zbliżyć, a jest to ssak dość ciekawy. Nie może być w pobliżu jednej grupki wielorybów więcej niż 3 statki, a szybkość ich musi być odpowiednio zmniejszona, gdy wieloryby same się zbliżają. Pod żadnym pozorem nie można ich również ścigać Nie jest natomiast zabronione, aby ci wszyscy, którzy wyszli na pokład nie machali rękoma na wieloryby. To musiało jakoś działać, gdyż nagle olbrzymie cielsko matki i nieco mniejsze cielaka pojawiło się prawie tuż przy nas. Potem było kolejne zapoznawanie się a to z jedną, a to z drugą grupą rodzinną, aż nawet kilkutonowe maleństwo wyskoczyło na chwilę z wody. Podobno robi to tak dla zabawy. Do portu przypłynęliśmy tuż przed zachodem słońca, które na tej szerokości zachodziło już około wpół do szóstej.

30.08.07 – czwartek – Wyspa Fraser

Wyspa Fraser jest największą piaszczystą wyspą świata. Po wyspie można podróżować w różny sposób. Jedni przepływają promem, pożyczają zwykle w naprędce zebranej grupie samochód terenowy  na kilka dni i  biwakują gdzieś na wyspie. Inni biorą udział w zorganizowanej wycieczce trwającej kilka dni korzystając z różnych pod względem możliwości budżetowych na wyspie i zwiedzają ją w spokoju. Nam do powrotu zostało mało czasu i i musieliśmy ograniczyć się do jednodniowej wycieczki.

Niestety w sezonie takie wycieczki czasem pakowane są do dużego auta terenowego. I tak też stało się z nami. Na osłodę mieliśmy przesympatycznego kierowcę i przewodnika, któremu nie udało się chyba nawet na chwilę zamilknąć i ani razu się nie powtórzyć. Tak oto ruszyła nasza wycieczka Ali Baby i 40 turystów. Nasza ciężarówka z napędem na cztery koła dzielnie sobie radziła z piaszczystymi drogami i wzniesieniami wyspy, których tam nie brakowało. Dotarliśmy do Central Station, skąd piękną ścieżką wzdłuż potoku Wanggolba Creek można było przyjrzeć się z bliska zachwycającej przyrodzie, która wyrosła dosłownie na piaskach. Dominowały paprocie i drzewa satinay, tylko psa dingo nie mogliśmy dostrzec.

Kolejną atrakcją po tym półgodzinnym spacerze, przygotowaną przez organizatorów, nie mogło być nic innego jak lunch w Euronga Beach Resort.

Znajdowaliśmy się już po wschodniej stronie wyspy, gdzie po plaży wytyczono słynny 75-Mile Beach, czyli autostradę tej wyspy. Nie obowiązują tam żadne ograniczenia prędkości i wszyscy właściciele samochodów z napędem na cztery koła mogą rozwinąć prędkość, pod warunkiem, że znają pory odpływu i przypływu. Tak też skonstruowany został czas naszej przejażdżki, aby trafić na porę odpływu i nie zakopać się w piasku. Na tym wybrzeżu czyhają różne niebezpieczeństwa. W morzu czyhają niebezpieczne fale i rekiny-ludojady, zaś spacerując po plaży można niebacznie wpaść pod koła samochodu. Najlepiej więc bardzo uważać.

W programie wycieczki były również loty samolotem, w ramach dodatkowej opłaty. To podobno, zgodnie z zapewnieniami naszego przewodnika, jedyna uczciwa linia lotnicza na świecie. Płaciło się zawsze po powrocie na ziemię, nigdy przed startem. Prowizoryczny pas startowy był oczywiście też na plaży w pobliżu Pinnacles czyli zniszczonych przez erozje kolorowych klifów piaszczystych. Parę kilometrów dalej na plaży leżał wyrzucony na brzeg przez cyklon w 1935 roku dawny liniowiec pasażerski Maheno, który był wtedy holowany na złom do Japonii. Nigdy tam nie dotarł, a obecnie stanowi sporą atrakcję fotograficzną. W ciągu tych 70 lat obrósł małżami i pokryty został przepyszną czerwoną rdzą mocno kontrastującą z żółcią piasku i granatem morza.

Na koniec chyba największa atrakcja. Gdy przedzieraliśmy się piaszczystymi drogami nagle padł krzyk. „Miś koala”. A więc w końcu pierwszy miś koala na wolności. Kilka szybkich zdjęć przez brudną szybę, miś nie ucieka, ani się nie rusza. To dla niego normalne. A szczególnie dla tego jedynego pluszowego misia koali posadzonego na drzewie ku uciesze wszystkich przewodników, a szczególnie naszego przewodnika-żartownisia. Przecież na wyspie Fraser nie rośnie żadne drzewo eukaliptusowe.

Pora było pożegnać się z Wielką Wyspą Piaszczystą. Gdy zbliżyliśmy się do portu, gdzieś daleko na plaży pojawiła się sylwetka psa dingo. Tym razem prawdziwego. Posilał się tym co mógł wyszukać w porze odpływu, a jednocześnie starał się podejść do zacumowanych jachtów, skąd jednak był odganiany. Prom zabrał nas na stały ląd, gdzie udaliśmy się na poszukiwanie sklepu Beer, Spirit and Wine. Trzeba było uczcić nasz rejs buteleczką australijskiego trunku.

31.08.07 – piątek – Hervey Bay – autobus do Brisbane – Brisbane

Kolejna pobudka na wschód słońca. Tym razem łupem naszych poszukiwań fotograficznych padły nie tylko nieśmiało wyłaniające się znad horyzontu promyki słońca, ale również żarłoczne pelikany, które dzielnie towarzyszyły wędkarzom, aż im coś rzucą ze złapanych ryb.

Jeśli elegancko zostaliśmy przywiezieni przez właściciela motelu, tak przy odjeździe miał inne bardzo ważne zajęcia i zamówił nam taksówkę. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie to, że kierowca taksówki zrobił nam psikusa i na umówioną porę się nie pojawił. Czyżby korki na drodze w tym leniwym mieście. A właściciel motelu stal przy nas i oczekiwał taksówki, która przecież została zamówiona i przyjedzie. Co z tego, że możemy nie zdążyć na autobus. I kolejne 10 minut bardzo nerwowej atmosfery. Aż w końcu przyjechała, i do tego pani taksówkarka. Sorry, korki na drogach.- to jedyne co miała nam do powiedzenia. Ale najważniejsze że zdążyliśmy na autobus. Kierowca nie miał już na sobie krótkich spodenek, to znak, że wyruszamy w coraz zimniejsze okolice.

W kilka godzin później dojechaliśmy do Roma Street Station, gdzie mieścił się m.in. dworzec Greyhounda. Okazało się, że mieliśmy spore kłopoty w odnalezieniu jakiegoś rozsądnego cenowo hotelu czy pensjonatu. Następnego dnia miał się rozpocząć w mieście Riverfestival, w tym na początek pokaz ogni sztucznych. Nasz wybór padł na ostatnie wolne miejsce w pensjonacie położonym w pobliżu dworca.

Osią miasta pozostaje rzeka Brisbane, którą spina siedem mostów. W dbałości o środowisko naturalne zostawiono – niemal w centrum miasta – nawet zarośla namorzynowe. Wieczorem wspaniale wyglądały oświetlone arkady mostów i neony. Gdy znaleźliśmy się na południowym brzegu rzeki, wkroczyliśmy na obszar South Bank Parkland. Basen z piaszczystą plażą podlegał niestety remontowi w zimowym okresie, a pawilon motyli i owadów został zamknięty na dłuższy czas.

Zmieszaliśmy się z dużą grupą widzów, którzy towarzyszyli grupie teatralnej wystawiającej swoją sztukę w plenerze. Aktorzy w białych szatach trzymali rozmaite swoje, czasem bardzo oryginalne instrumenty, dosłownie kąpiąc swoją muzykę w wodzie płytkiego basenu. Z istnego australijskiego buszu znaleźliśmy się nagle w wirze i kakafonii awangardowej grupy teatralnej

01.09.07 – sobota – Brisbane – autobus do Sydney.

Kolejny dzień na Brisbane zamierzaliśmy spędzić w Park Koala Pine Sanctuary. Mieści się on na obrzeżach Brisbane i najlepiej było dotrzeć tam autobusem. To miejsce, które może się poszczycić największą liczbą koali zgromadzonych w jednym miejscu czyli około 130 sztuk.

Misie koala wyglądają sympatycznie, choć o nadmiar energii nie mogliśmy je posądzić. W Parku żyły sobie na gałęziach eukaliptusowych, włożonych do wody. Jeden, bardzo energiczny miś nawet zszedł, aby wejść na kolejną gałąź dwa metry wyżej, i po objedzeniu kilku liści zapadł natychmiast w smaczną drzemkę. W Parku ich życie było bezproblemowe. Nie trzeba było szukać żadnego drzewa eukaliptusowego, strażnicy sami je przynosili do ogrodzenia z regularnością co do minuty o 14.30. Zero stresu, może więc stąd taka długowieczność.

W parku mogliśmy się w końcu przyjrzeć naszemu trzeciemu pod względem wielkości ptaku świata – kazuarowi czy też wombatowi wielkością i trybem życia podobnego do borsuka. Atrakcją zarówno dla dzieci jak i dorosłych był również sporej wielkości ogrodzony teren dla kangurów. Można tam było spokojnie wejść, a nawet karmić te torbacze przestrzegając pewnych zasad: nie karmić je w pozycji wyprostowanej, gdyż mogą nas wziąć za konkurenta, a najlepiej gdy leżą przy tym kucając, no i umyć ręce po karmieniu, co nie musiało być tak oczywiste, jeśli trzeba było o tym pisać.

Pogoda w tym dniu była wymarzona. Na niebie żadnej chmurki, ale nie było za gorąco. Po powrocie do centrum Brisbane zrezygnowaliśmy z wałęsania się po centrum i wybraliśmy się do  Ogrodów Botanicznych. Była sobota po południu i pod drzewami w kilku miejscach Ogrodu miały miejsce ceremonie ślubne. Aż im pozazdrościliśmy atmosfery i pogody dla tego jednego z najważniejszych dni w życiu. Na murawie rozstawione były krzesełka, zwykle jakiś dywan i wytwornie ubrani goście.

Gdy opuszczaliśmy Brisbane w godzinach wieczornych nad rzeką zgromadziły się tysiące ludzi podziwiających pokazy ogni sztucznych w ramach RiverFestival. A przed nami było kolejne 1000 km do pokonania i dobre 17 godzin w podróży.

02.09.07 – niedziela – Sydney

Widok autobusu był budujący. Każdy z pasażerów spoczywał na czterech siedzeniach osobnego rzędu i marsz w kierunku toalety przypominał bieg na piętnaście metrów z sześcioma płotkami. Tylko biedny kierowca nie mógł pójść spać, ale gdzieś na trasie dosiadł się nowy kierowca, który mógł zmienić poprzedniego.

Dworzec główny Greyhoundu.w Sydney nie grzeszył swą wielkością. Jedno pomieszczenie, dwóch urzędników, nie pasowało to do czteromilionowej metropolii. Nocleg zarezerwowany w hotelu Metro na Pitt Street, tym razem nie sprawił nam niespodzianki. Pomimo obowiązującego od godziny 14 check-outu mogliśmy wprowadzić się wcześniej do naszego pokoju.

03.09.07 – poniedziałek – rejs po Zatoce i Bondi

Tym razem pogoda nam nie sprzyjała. Pochmurno, choć nie padało. Kilkanaście minut spaceru dzieliło nas od Darling Harbour. Jest tam zatoczka otoczona muzeami, terenami handlowymi, hotelami. Kursuje tam również okrężna kolejka jednoszynowa, która biegła również wiaduktem przy oknach naszego hotelu i poprzednio zakłócała nam błogi nocny spokój. Sydney można zwiedzać spacerując, ale równie ciekawie jest spojrzeć na to miasto od strony zatoki. Do wyboru jest mnóstwo zielono pomalowanych promów, na których za sumę 5 dolarów można popłynąć pod Mostem Portowym czy też w drugą stronę. Wybraliśmy się na godzinną przejażdżkę ponownie do Darling Harbour. Wiatr rozwiał chmury ścielące się nad miastem w godzinach porannych i miasto sporo zyskało na uroku.

A już na sam koniec zostawiliśmy sobie legendarną plażę Bondi. Aby być tam szybciej skorzystaliśmy z kolejki aż do Bondi Junction, skąd później autobusem dojechaliśmy do samej plaży. To nie był czas Bożego Narodzenia, gdy aż wypada pojawić się tam i zanurzyć w falach oceanu. Obecnie królowali surferzy odziani w piankę i człowiek, który z urządzeniem do wykrywania metali postanowił poszukać w piasku zagubionych zegarków, monet a może i złotych pierścionków. Pomysł na pracę na przyszły rok w Australii jak znalazł. Póki co powróciliśmy do centrum miasta, skąd udało mi się odnaleźć najtańszą kawiarenkę internetową (1.5 dolara za godzinę w porównaniu do hotelu za 8 dolarów) w całej Australii i prowadzonej przez Chińczyków. O godzinie 18 jazdą taksówką na lotnisko rozpoczęliśmy nasz powrót do kraju.

04.09.07 – wtorek – Dubai – Frankfurt – Wrocław

W Dubaju rano panowała temperatura przekraczającą 35 stopni Celsjusza. Bardzo szybko musieliśmy się przenieść do kolejnego odrzutowca, którym odbyliśmy dalszą drogę do Frankfurtu. Wieczorem wylądowaliśmy we Wrocławiu. Nasza podróż na antypody dobiegła końca.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u