Paweł Leśniewski
Czas pobytu :
3.01.2009 do 30.01.2009
Przylot i odlot:
Poznań>(2 godziny)Monachium>(6 godzin)Dubaj>(13 godzin i 20 minut)Melbourne, tranzyt przez Dubai
Melbourne>Dubaj>Frankfurt>Poznań
bilet zakupiony przez biuro podróży TUI 5.900zł
co ciekawe bilet elektroniczny wydany przez biuro, nie dał możliwości
otrzymania biletu pokładowego na lotnisku ŁAWICA
taki otrzymałem dopiero w Monachium.
W drodze powrotnej natomiast z Melbourne dostałem bilet pokładowy na każdy
lot, nawet z dopiskiem POZNAŃ ŁAWICA. A WIĘC… MOŻNA….
Wymagana wiza: uzyskana drogą internetową (bezpłatna) w formularzu musiałem
zaznaczyć “opiekuna” przyjaciela, który mnie zapraszał.
waluta: DOLAR AUSTRALIJSKI
2,5 PLN = 1 AUSD
Pogoda : (styczeń – środek lata temperatury dochodziły do 50 stopni celsjusza)
Ubezpieczenie zdrowotne: Warta 120 zł
Program wyprawy analizowaliśmy i przygotowywaliśmy wspólnie przez znany
komunikator internetowy: Skype. Dzień w dzień, czy raczej w przypadku różnicy
czasu “dzień w noc”, pisaliśmy i rozmawialiśmy godzinami. Program modyfikował
się z kolejnymi informacjami “pogodynki” (deszcz, cyklon). W końcu ustalony
terminarz przedstawiał się następująco:
(4.01)Melbourne – Kadina (871 km – 11 godzin 43 min)
(5.01)Coober Pedy (737 km 8 godzin 49 min)
(6.01)Ayers Rock Resort (734 km 8 godzn 39 min)
(8.01)Alice Springs (432 km 5 godzin 24 min)
(9.01)Tennant Creek (941 km 11 godzin 9 min)
(10.01)Cloncurry (776 km 8 godzin 51 min)
(11.01)Townsville (768 km 8 godzin 49 min)
(12-15.01)Airlie Beach – Island Gateway (439 km 5 godzin 57 min)
(16.01)Turquay (881 km 11 godzin 15 minut)
(17-19.01)Main Beach (373 km 5 godzin 31 min)
(21-24.01)Werri (456 km 5 godzin 47 min)
(25.01) Melbourne
nic nie zapowiadało zmian….tymczasem….ale o tym za chwilę
Zachowajmy chronologie zdarzeń,
1 styczeń
(start z Ławicy) 18:50
lądowanie w Monachium 20:35 start 21:40,
lądowanie w Dubaju 6:30 (u nas 3:30) przerwa 3 godziny odlot z Dubaju 10:10
Była to moja pierwsza tak daleka wyprawa. Przeprawa przez lotniska ze ściągą
znajomej (która już leciała tą drogą)ułatwiła dotarcie do odpowiednich
przejść,(Gate) ale i bez tego
czułem się bezpiecznie i komfortowo. Czytelne opisy, przyjazna obsługa
wszystko wokół sprawiało wrażenie wyjątkowo sprawnie działającej maszyny.
Chylę czoło przed zadbaniem na pokładzie o bagaż, nawet przy braku miejsc
stuardessa dokładnie pamiętała gdzie ulokowała bagaż podróżnika i w czasie
lotu
była gotowa przynieść dowolną rzecz nawet jeśli był on daleko w tyle. Emiraty
naprawde pokazały klasę. Nieprawdą jest, że jest się leckeważonym, i
ignorowanym jak niektórzy sceptycy opowiadali. Co prawda istnieją
znienawidzone lotniska (Paryż).
3 styczeń Melbourne (6:35) w Polsce czas (22:35) 2 stycznia ! (tak lot do
Australii to również podróż w czasie, cofnąłem się bowiem w czasie)
Po wylądowaniu zgodnie z zaleceniem znajomego po lekkim domowym posiłku,
zaliczyłem intensywny spacer po mieście. Owszem można po męczącym locie pójść
spać ale w ten sposób nie przestawimy się tak łatwo na Australijski czas (8
godz.różnicy) tak więc najlepszym sposobem “wymęczyć” się do oporu i pójść
spać wraz z Australijczykami.
4 styczeń (5:00)
Nad ranem wyruszyliśmy z moimi przyjaciółmi (w 5 osób) (Hondą CRV)w głąb
lądu. Najpierw obraliśmy kurs na północy zachód. Zupełnie przez przypadek
trafiliśmy na skansen pierwszych osadników, TAILEM TOWN (90 km od Adelaidy)
pełny zabytkowych aut,maszyn rolniczych, urządzeń i 100 letnich domostw.
Mogliśmy przenieść się wstecz spacerując po opuszczonym miasteczku, gdzie na
stołach nadal rozłożone były sztućce, garnki, talerze, w sklepach stare
czasopisma, maszyny,zabawki, narzędzia a w małym kinie wolne miejsca
czekające na widzów. Niesamowite wrażenie zupełnie tak jakby mieszkańcy
zaraz mieli wrócić . Pierwszym noclegiem była jednak Kadina, mała miejscowość
portowo-przeładunkowa, gdzie wbrew zakazom wzdłuż mola sadowili się amatorzy
nocnych połowów ( krabów).
5 styczeń (start z Kadiny 5:00)
Kolejnym przystankiem była Adelajda – znana także jako miasto kościołów
różnych wyznań, mówi się, że na jeden pub przypada jeden kościół!. W latach
85-95 odbywały się tu słynne Grand Prix Formuły 1 Austalii, w 96 roku
przeniesiono je do Melbourne. Tutaj mieszczą się trzy słynne
uniwersytety.Odbywają się różnego typu festiwale propagujące film, muzyke,
najsłynniejszym jest WOMAD sygnowany przez Petera Gabriela. Miasto określane
jest jako ważny punkt lini kolejowej INDIAN PACIFIC biegnącej od Perth do
Sydney, a także linii kolejowej GHAN ciągnącej się poprzez Alice Springs aż
do Darwin. Jest tu również międzynarodowy port lotniczy.
Są to na naszej drodze niewątpliwe ostatnie znaki nowoczesnej architektury
sąsiadującej ze starą zabudową. Jeszcze tego samego dnia docieramy do Portu
Augusta w którym robimy zakupy przed pustynną wyprawą. Wjeżdzając na Stuart
Highway uruchamiamy płytę rodowitego australijskiego zespołu rockowego
AC/DC “Highway To Hell” co z uśmiechem zostaje przyjęte przez mieszkańców
miasteczka (koszulki zespołu można znaleźć w każdej miejscowości nawet na
środku pustyni, to prawdziwy zespół duma – symbol Australii, który odniósł
niewyobrażalny sukces na całym świecie). Zatrzymujemy sie dopiero w Coober
Pedy – małej miejscowości w południowej australii położonej 845 km od
Adelajdy liczącej sobie 1,5 tysiąca mieszkańców. Średnia temperatura wynosi
30 stopni C, bywa, że dochodzi do 40. Mieszkańcy by ukryć się przed upałem
kopią domostwa w skałach, podziemne mieszkania są dużo chłodniejsze i dają
szanse odetchnąć od piekielnej gorączki. Nasz hotel również był wydrążony w
skale po wyrobisku. Wokół rozciągały się pola dziurawe jak ser szwajcarski.
To tu wydobywa się bowiem najcenniejsze i najdroższe na świecie opale.
Produkt niezwykły, wrażliwy i delikatny powstający w wyniku działania wody w
skorupie ziemskiej, procesów hydrotermalnych, metasomatycznych i
wietrzeniowych. Występuje w skałach osadowych i magmowych. Pojawia się w
formie pseudomorfoz po innych minerałach szczątkach roślin, zwierząt,
skamieniałych drzewach. Co charakterystyczne to właśnie w większości
pustynnych przystanków, można było spotkać kramy z najróżniejszymi kamieniami
zawierającymi w sobie pamiątki sprzed milionów lat. Mój znajomy, zapalony w
takich poszukiwaniach, niepoprawny kolekcjoner nie mógł przejść obojętnie
obok takich znalezisk. Naszą wędrówkę po podziemnych i naziemnych atrakcjach
zakończyliśmy noclegiem przy akompaniamencie gadatliwych papug, które
upodobały sobie pobliskie drzewo.
6 styczeń (start 5:00)
Przy wschodzie słońca, w pyle czerwonej pustyni dotarliśmy do kolejnej
atrakcji, serca czerwonego lądu ULURU przez białych nazywanego AYERS ROCK –
formacji skalnej znajdującej się w parku narodowym Uluru-Kata Tjuta.
Podróżnik William Gosse w 1873 r.wspiął się na Uluru boso!, określił ją w ten
sposób “ta skała za każdym razem, kiedy na nią spojrzę, wydaje się jeszcze
wspanialsza, ogromna skała wyrastająca nagle wprost z równiny “. Skała
zawiera w sobie różne minerały, i to pewnie wpływa na zmianę kolorów w
zależności od pory dnia co jest dodatkową atrakcją dla turystów. Magiczne
miejsce, oddane rdzennym mieszkańcom dopiero w 1985 roku! Oczywiście dla
śmiałków jest stworzona stroma droga na szczyt jednak temperatury na jakie
trafiliśmy uniemożliwiły wyprawę. Tu widzieliśmy dzikie psy Dingo biegnące
wzdłuż drogi, po zatrzymaniu samochodu spoglądając w tył podziwialiśmy jak
swobodnie ta piątka wolnych zwierząt w rzędzie wraca na środek drogi. Nasz
namiot rozbiliśmy na pobliskim polu namiotowym. To niesamowite jak piękne
jest nocne niebo nad Uluru, usłane drogą mleczną prawdziwą aleją gwiazd, tego
nie zobaczymy w Europie. Tak jak dzień upalny to noc zimna, mnie wybudziła o
drugiej nad ranem.
7 styczeń (start 6:00)
Po zapięciu namiotu, i po gorącym kubku, fasoli z puszki ruszyliśmy na podbój
jeszcze raz ULURU i Olgas -Kata Tjuta pobliskiej siostrzanej formacji skalnej
30-tu monolitów stworzonych z prekambryjskich, bardzo zwietrzałych skał,
najwyższy z nich wznosi się na wysokość 1096 m n.p.m.,tj około 450 m nad
poziom pustyni. Aborygeńskie znaczenie tego słowa to “Wiele głów” i trudno
nie oprzeć się wrażeniu, że to właśnie tajemnicze boskie postacie wydobywają
się ze środka ziemi. Tu przeszliśmy przez “dolinę wichrów” i tu dopadła
naszego przyjaciela tzw.”dinky fever” – gorączka, groźne porażenie słoneczne,
które doprowadziło do reanimacji w pobliskim punkcie medycznym. Po kroplówce
na drugi dzień w Alice Springs nasz kompan zdecydował się wrócić do Melbourne
samolotem. Wśród tych skał mieliśmy wrażenie ,że jesteśmy na innej planecie.
8 styczeń (start 5:00)
Po wizycie w Alice Springs mieście położonym na Terytorium Północnym (liczba
mieszkańców 27 000) ruszyliśmy na podbój kraterów po meteorytach Henbury.
Pusto wszędzie, głucho wszędzie…wiatr przepędzał nawet uparte muchy, które
przy upale usiłują dostać się do nosa, uszu, oczu. Jedynym ratunkiem jest tu
kapelusz z frendzelkami, specjalna maść lub siatka. Żadnych śladów
cywilizacji, szutrowa droga i mała bramka przy której podróżnicy mogą wpisać
się do księgi pamiątkowej zamkniętej w metalowej walizce. Nieomieszkałem
wpisać POZNAŃ – POLAND.
Następnym przystankiem było przekroczenie zwrotnika Koziorożca, i pamiątkowe
zdjęcie. Przy drodze coraz więcej budowli termitów i wreszcie Devil Marbles
miejsce “diabelskich kulek do gry” granitowych otoczaków, rozrzuconych po
obydwu stronach szosy na odcinku kilku kilometrów. Część z głazów stoi na
płaskich postumentach, cudem utrzymując się w równowadze, zupełnie jakby
grawitacja nie istniała. Przez Aborygenów czerwone głazy nazywane są “jajami
Tęczowego Węża”. Na drodze mały ruch, gest uniesionej ręki przez mijanych
podróżników oznacza tylko jedno “dobrze że tu jesteś, że udało ci się
szczęśliwie dojechać = powodzenia”. Awaria w tych pustynnych rejonach to
prawdziwy kłopot. Potężne ciężarówki ROAD TRAIN z trzema, czterema
przyczepami budzą respekt do tego wydaje się że wcale nie skręcają….
9 styczeń
Tennant Creek – miejscowość w odległości 990 km na południe od Darwin i 510
km na północ od Alice Springs. W recepcji motelu zaskoczyła nas smutna
informacja:
drogi do Cloncurry tym samym Townsville bramy do rafy koralowej- zamknięte,
cyklon doprowadził do zalania płn wschodniej części Australii, obszaru do
którego chcieliśmy dotrzeć. W przygnębieniu snuliśmy jeszcze plany przelotu
samolotem, pozostawienia samochodu, lub przejazdu pociągiem, jednak
spustoszenie jakiego dokonał żywioł i informacje w wiadomościach czy na
stacji benzynowej jednoznacznie przesądziły o powrocie do Portu Augusta i
ruszeniu z tamtąd na wschodnie wybrzeże, tak daleko jak będzie to możliwe, a
z tamtąd w dół do Melbourne.
Tennant znana jest z historycznej stacji telegraficznej z XIX wieku. W małych
sklepach spotkaliśmy Didgeridoo unikatowy instrument dęty znany od 1500 lat!
Oryginalny robiony jest z lokalnych odmian drzewa eukaliptusa. Niestety
punkty turystyczne oferują w wielu przypadkach podróby zrobione najczęściej
ze skóry, plastiku, szkła i innych materiałów. Aborygeni autorzy tych
instrumentów powoli sunący ulicami, zlewali się z cieniem, ich karnacja
niesamowicie czarna niepozwalała na dostrzeżenie szczegółów rysów twarzy to
niezwykłe. Generalnie niechętni byli do robienia zdjęć, pozowania czasem
tylko uśmiechali się rzucając swoje …helou white fellas… Coś wisi w
powietrzu gdy mija się grupę mieszkańców, nic dziwnego, że niechęć do białych
żyje, pamiętajmy o tzw. “utraconym dzieciństwie” słynnym przymusowym
odbieraniu dzieci na wychowanie (przypominał o tym film “Polowanie na
króliki”i “Australia” z Nicole Kidman).Podczas mojego pobytu głośnym echem
odbijały się sygnały o przepraszaniu przez premiera rdzennych mieszkańców za
krzywdy wyrządzone przez białego człowieka. Niemniej to tu nabyłem płyty z
rodzimą muzyką, jakże celnie oddającą ducha tej ziemi.
W drodze powrotnej zaczepiamy o krainę słonych jezior , tu znów cisza jak
makiem zasiał. Jeziora jak tafla lodu po horyzont, są zazwyczaj doskonałym
terenem dla prób z nowymi silnikami, iscie kosmicznym poligonem
doświadczalnym. Nieominął nas widok “czerwonego diabła” tornada z piasku
czerwonej pustyni, który uniósł się nagle z prawej strony drogi by urwać
równie niespodziewanie na drodze i ruszyć ponownie z impetem po lewej
stronie…przerażający i nieziemsko szumiący już wiem skąd Warner Bros. wziął
pomysł Diabła Tasmańskiego i jego szaleńczych piruetów.
10 styczeń (start 5:00)
“jak wrócisz to będziesz nas przeklinał, nie dojść że przewieźli mnie taki
szmat drogi to jeszcze dwa razy po tych samych miejscowościach!” Ale nic
podobnego, nie przeklinałem i nie przeklinam losu za tak wspaniałą trasę i
moc atrakcji. Wspaniale, że jeszcze raz mogłem zatrzymać się w tych samych
miejsach. Tu prawdziwie doceniłem Port Augusta, który w tamtym kierunku ledwo
musneliśmy.
Zaliczyliśmy przechadzkę po “molo” portowym, z “zawieszonymi w odpoczynku”
jachtami gdzie przy brzegu rosną rośliny korzeniami do “góry nogami” – w
sumie nic dziwnego::) Takie tereny również uwielbiają krokodyle. Znak drogowy
GIVE AWAY odpowiadał jakby charakterowi, nastrojowi miejsca…15000
mieszkańców. Początki miasta to 1830 rok. Wieczorny spacer optymistycznie
koił zburzony nastrój.
11 styczeń (start 5:00)
Odbijamy w stronę wschodniego wybrzeża. Po drodze znów częstujemy się
lokalnym przysmakiem tzw. Pają -ciastkiem farmerskim – jest to placek, babka
z farszem z warzyw i kurczaka przyprawiona curry.
Ta wersja śniadania pojawiała się w przydrożnych pubach, stacjach benzynowych
na Stuart Highway zaraz obok sadzonego jajka na boczku. Z kulinarnych
przysmaków Australijskich zapamiętałem jeszcze zupę dyniową na słono o
konsystencji grochówki. W drodze do cywilizacji trafiliśmy na zapomnianą
miejscowość WILKANIA z rolatującymi się domami, zabitymi deskami marketami,
i podejrzaną kuchnią….
Nocleg zafundowaliśmy sobie w Goondiwindi. Uroczej zielonej miejscowości
której nazwa oznacza miejsce odpoczynku dla ptaków. Ich było tu bez liku.
12 styczeń (start 5:00)
Mijane kolory zaczynają oddychać. Coraz więcej budynków, samochodów, i
samotnych dzikich palm porozrzucanych na polach niczym zapałki. dotarliśmy
do Queensland
13 styczeń
Kolejny nocleg to Landsborough Pines Caravan Park, gdzie znów rozbijamy
namiot tym razem obok przyczep kempingowych, które zostały zaadaptowane przez
ludzi na normalne domy mieszkalne . Lasy sosnowe przypominają nasze
europejskie, tylko tu wydają się znacznie potężniejsze. Śmielej wspinają się
do światła.
W Glasshouse Mountains witały nas Kukabury -ptaki, największe znane zimorodki
o charakterystycznym głośnym głosie przypominającym histeryczny ludzki
chichot. Jesteśmy 70 km na północny wschód od Brisbane. Ta płaska równina
urozmaicona wulkanicznymi czopami wygasłych wulkanów, zdumiewa. I tu taka
ciekawostka na nazwę tych gór wpadł James Cook, który podczas swojej wyprawy
w 1770 roku skojarzył je z “szklanymi piecami” z Yorkshire, skąd pochodził.
Mount Beerwah jest najwyższym szczytem w tym parku narodowym i ma wysokość
555 metrów nad poziomem morza. Trasy spacerowe są ograniczone o czym nie
wszyscy wiedzą , wspinaczka na Mount Coonowrin jest zakazana ze względu na
niebezpieczeństwo spadających skał. Po wizycie u podnóża gór ruszyliśmy w
kierunku Australijskiego Sopotu, kurortu Noosa. Wśród kłębiącego się tłumu,
rwetesu sklepów, i hoteli dotarliśmy do oceanu. Wśród fal pierwsi surferzy
zmagający się z żywiołem.
14 styczeń (pobudka 7 rano)
Kolejnym punktem okazało się Australia Zoo,znane dzięki kontrowersyjnemu,
tragicznie zmarłemu łowcy krokodyli. Steve Irvin zginął podczas kręcenia
podwodnych scen na rafie koralowej w 2006 roku, został ugodzony w serce
ogonem płaszczki. Miejsce słynie z bogatej kolekcji gadów, pokazów na żywo z
krokodylami, niezwykle zsynchronizowanymi baletami kolorowych ptaków, papug
(latającymi tuż nad głowami oczarowanej widowni). Tu mieliśmy bezpośredni
dostęp do wszystkich rodzajów kangurów, które wolno biegają po ogrodzie,
mając oczywiście swoje przestrzenie z tabliczką (nie przeszkadzać) i nikt nie
myśli niepokoić ich w tych miejscach. Nie zabrakło tu oczywiście Wombatów,
Koali, Dingo, Diabła Tasmańskiego, czy terrariów z wężami, które mogliśmy
spotkać na żywo nocując na środku pustyni. Obecnie park jest własnością Terri
Irvin wdowy po prowadzącym.
15 /16 / 17 styczeń (start 7 rano)
Brisbane miasto z nowoczesną architekturą, założone zostało w 1824 roku jako
kolonia karna nad zatoką Moreton. Mieszkało tu niegdyś 100 tys.Aborygenów
podzielonych na 200 szczepów, przez znaczną część XIX wieku toczyły się tu
walki o ziemię. Miasto posiada 3 uniwersytety, międzynarodowy port lotniczy i
port morski. Co ciekawe organizacja ruchu miejskiego zmienia się w zależności
od pory dnia. Uwaga!w godzinach szczytu niektóre pasy zmieniają kierunek
ruchu. Nocleg zajmujemy w Gold Coast, rozbijając namiot wśród wieżowców-
ogromnych nowoczesnych hoteli, co jest niesamowitym zjawiskiem…wśród
wysokościowców jest miejsce na pole namiotowe nie przeszkadza to dumnie
spacerującym Ibisom.Szeroka plaża, wysokie fale. Dla nas wizyta w Sea World –
parku ukazującym cały wachlarz świata podwodnego: rekinów, płaszczek,
delfinów to swoista rekompensata za utraconą możliwość dotarcia do
rafy…niestety cyklon będzie się odbijał czkawką…. Pod koniec dnia
przemarsz uliczkami wśród rozłożonych straganów z ręcznie wykonanymi
pamiątkami. Zwykle sklepy czynne są do 18 tej, jednak z racji tetniącego
wakacyjnego życia tu sklepy otwarte są do późnych godzin nocnych. Podobnie
wszelkiego rodzaju karuzele, trampoliny przyprawiające o zawrót głowy
atrakcje, wystrzeliwujące śmiałków zapiętych w fotelach lotniczych na
wysokość 10 pięter.
Dla wytrwałych kino pod gołym niebem.
18 styczeń (start 5 rano)
Wśród zgiełku cywilizacji zatrzymaliśmy się w THE BIG BANANA będącym tutaj
królestwem uprawy bananowców. Tu poznaliśmy sposób uprawy jak i zbioru
dojrzałych owoców. Banany owinięte w celofanowe kokony, doglądane przez
pracowników cierpliwie dojrzewają . W małym sklepiku oczywiście dla turystów
przygotowane pułapki: gadżety, mydła,konfitury wszystko co tylko można sobie
wymyślić z bananów. W naszej wyprawie dotarliśmy do Solitary Island Marine
Park oraz Portu Macquaire, tu mijamy postument poświęcony pierwszemu
premierowi Australii Edmundowi Bartonowi (1898-1899). Tutaj zasiedliśmy przy
stole spoglądając na spokojną zatokę portu nic nie zapowiadało , że za chwile
pogoda się zmieni. Na molo znak ostrzegawczy “Skating Prohibited ! Maximum
Penalty 550 $ !!! Wieczorem, przy deszczowych chmurach dotarliśmy do Kiamy.
Tam skąpani w deszczu, burzy jakiej nie śni się żadnemu europejczykowi!
rozstawiliśmy namiot a wiatr targał nim z całych sił utrudniając budowle
schronienia. W końcu to tutaj ponoć normalka, góry zatrzymują pędzące chmury
przybyłe znad oceanu i dochodzi zawsze w nocy to niesamowitych burz. Ale za
to jak się wspaniale śpi!!!!
19 styczeń (start 6 rano)
Sydney, przez współtowarzyszy podróży, uważane za miasto korków ulicznych,
zgiełku i bałaganu to nasz kolejny przystanek. Australijczycy nie przepadają
za tym miastem. Zapomnieliśmy o paliwie, a tu tunel za tunelem, do tego GPS
zaczął wariować. I tu na przedmieściach stacja benzynowa w której nie działa
dystrybutor. Chińskiego pochodzenia sprzedawczyni przynosi z garażu karnister
z benzyną.Konsternacja , środek cywilizacji, przecież to Sydney a my
przejeżdżaliśmy tereny pustynne, zatrzymywaliśmy się na skromniejszych
stacjach,na żadnym przystanku nie zdarzyło się by dystrybutor nie działał a
tu… Po natankowaniu upiorny dojazd do centrum, Opery..gdzie budowla
inspirowana jest wyciętym pomarańczem! a mi zawsze kojarzyła się z żaglami,
czy muszlami na piasku.W końcu przechadzka ulicami miasta. I tu spotkaliśmy
aborygenów pomalowanych , z didgeridoo i stoiskiem pamiątek na boku, jednak
jakże innych od tych spotkanych wcześniej w głębi kontynentu. Wreszcie po
wyczerpującej wędrówce wracamy do Kiamy by w otoczeniu fal i spokojnych nie
zakłóconych przez turystów plaż odpoczywamy(to dziwne tutejsi turyści wolą
taplać się w basenach niż w oceanie mimo iż mają do niego kilka kroków.)
20 styczeń (start 6 rano)
Berry , najlepsze miejsce na spokojne zakupy, tak zachwalał mi je znajomy. I
faktycznie miasteczko starszych ludzi. Małe domki udekorowane wiktoriańskimi
wykończeniami, takimi koronkowymi balustradami, podbiciami pod dachem. Do
tego miłe małe sklepiki z pamiątkami, antykwariaty i zaciszne restauracje.
Podobał mi się pomalowany przez miejscowych “chuliganów” znak, to nie było
grafiti, które można spotkać w dużych miastach, sam znak nie był zamalowany
by utrudnić jazdę kierowcom, nie było wulgarnego napisu i bazgroł, tylko z
drugiej strony był namalowany uśmiech. I tak właśnie jest tutaj uśmiech i
serdeczne powitanie- Jak się masz, co słychać…oczekujące na rozpoczęcie
rozmowy…To chyba słońce sprawia, że ludzie są bardziej przyjaźni.
21 / 22 styczeń
Woolongong i przystań grillowa, też charakterystyczna rzecz,bowiem w każdym
parku, miejscu dogodnym do biwakowania jest zawsze możliwość przyrządzenia
sobie ciepłego posiłku. Specjalne przystosowane do tego grille na gaz
obłożone ceglą, za darmo umożliwiają przyrządzenie smakołyków. Jest jeden
warunek, trzeba tą maszynerie zostawić po sobie czystą i tak postępują tutaj
ludzie. Nigdzie nie widziałem zdewastowanych urządzeń to naprawde piękna
sprawa. A wśród skał i rozbryzgujących się fal śmiałkowie nurkujący na własne
ryzyko. Podziemna jaskinia sprawia, że co jakiś czas rozbijana fala wylatuje
z wnętrza niczym z gejzera chrzcząc widownie.
W końcu trafiliśmy do Minnamura Rain Forrest znane jako część Buddero
National Park. Mijając ostrzeżenia “Strictly No Access Beyond This Point”
dotarliśmy wytyczonym szlakiem do wodospadu. Po drodze mijaliśmy rośliny o
przedziwnych tropikalnych nazwach.
Następnym przystankiem było Bombo Beach z jednej strony piaszczysty brzeg, z
drugiej zakryty niezwykłymi kamieniami prostokątnymi ustawionymi na
baczność,z wierzchu czarnymi pod spodem czerwonymi jakby wyszły prosto z
lawy,albo jakby tętniły żarem. Nieziemski widok, jakby resztki zrujnowanych
zamków. Ostatnia noc pod namiotem i start do domu.
23 styczeń
Po drodze Holbrook z wystawioną łodzią podwodną, znów mały antykwariat w
jakby zapomnianym miejscu…i
24 -styczeń
Melbourne to głównie poznawanie miasta, doków, przedmieść,muzeów m.in
słynnego australijskiego Robin Hooda, Neda Kellyego, cytadeli poświęconej
dzielnym żołnierzom walczącym na frontach I, II wojny .No i wreszcie wizyta
na często odwiedzanej przez australijczyków Philip Island. Słońce nadal praży
i ugniata rozgrzany piasek, a na plaży ludzie ukryci w namiotach jakże inny
obrazek do tych znanych z kurortów reklamowanych w kolorowych pismach. Nikomu
nie przychodzi na myśl wylegiwanie się na słońcu. Ostrzeżenia , plakaty o
raku skóry poważnie odstraszają, do tego pamiętajmy zawsze o Dinky Fever!!.
Nie warto kupować przed lotem do Australii filtrów i kremów, są nieskuteczne,
zgodnie z zaleceniem przyjaciela zaopatrzyłem się w nie tu na miejscu bo
tylko tu ich stężenie i ich właściwości są odpowiednie do panujących
warunków.
Australia mnie oczarowała, napewno wrócę tam jeszcze nie raz. Kolory,
kontrasty, zapachy, przestrzeń, ludzie. To naprawde inny świat, dusza inaczej
tam pracuje a serce po dłuższym pobycie wcale nie wyrywa się do powrotu do
domu. Chce się tam być, trwać i wiecznie podróżować.