Australia, Nowa Zelandia 2012

Podróż do kraju kiwi i koali (Nowa Zelandia i Australia w maju)

 

Piotr Wiland

 

Osoby biorące udział : podróżowałem przez kilka dni w pojedynkę, a w pozostałym czasie z moim synem Jackiem, który w tym czasie studiował w Sydney; wyjazd odbył się na przełomie kwietnia i maja 2012 roku .

Ważne informacje odnośnie Australii i Nowej Zelandii

Australia

Wiza : Jest wymagana, można ją załatwić elektronicznie, i otrzymuje się poprzez odpowiednią aplikację (eVisitor), którą należy złożyć przynajmniej dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem do Australii (lepiej znacznie wcześniej). Radzi się, aby wpierw uzyskać potwierdzenie otrzymania wizy, a dopiero potem kupować bilet lotniczy. Można się o nią starać wyłącznie przebywając poza Australią. Należy podać m.in. numer paszportu ważnego przez kolejne 6 miesięcy w momencie uzyskania wizy oraz aktualny adres e-mailowy. Po zaaplikowaniu powinno się otrzymać w ciągu 12 godzin status aplikacji. Zwykle otrzymuje się zgodę bardzo szybko, ale w niektórych szczególnych przypadkach można się spodziewać, iż się to przedłuży do około 2-10 dni roboczych.

 

Ludność : Australia – 22 mln mieszkańców (1.10.2009), co czwarty mieszkaniec urodził się za granicą , populacja Sydney 4 293 000 mieszkańców, Melbourne 4 000 000 mieszkańców; powierzchnia łączna 7 617 930 km2; dla porównania w Australii żyje dwa razy więcej kangurów niż ludzi (około 40 milionów kangurów)

 

Różnica czasu :

Pomiędzy Australią a Polską wynosi 8 h.

 

Pieniądze

Kurs : 1 dolar australijski = 1,0649 USD, kurs 1 USD = 3,27 PLN

Bardzo niekorzystne jest wymieniać w Australii pieniądze na dolary australijskie , np. w kantorze przy nabrzeżu promowym w Sydney 1 dolar australijski = 1,0649 USD, ale do tej wartości dochodził tzw. service fee 8,12 % oraz tzw. compliance fee 3,95 AUS$ czyli przykładowo za sumę 700 dolarów otrzymałem 600 dolarów australijskich (Circular Quay The Change Group Australia PTY Ltd)

Natomiast w Polsce przed wyjazdem kupowałem dolary australijskie po kursie – 1 AUSD = 3,290 PLN. Stąd wynika, iż płaciłem około 16% więcej niż gdybym wymienił w Polsce

Klimat :

Na przełomie kwietnia i maja temperatura w stanie Nowej Południowej Walii (Sydney) ciągu dnia waha się pomiędzy 10 a 22 stopni Celsjusza, ale w Melbourne zwykle o kilka stopni mniej, w nocy spada do około 10-12 stopni, w Melbourne do 7-8 stopni, choć w Alpach Australijskich wieczorem i rano jest bliska zeru, zależy od wysokości nad poziomem morza

 

Inne ważne informacje

Kontakty do gniazdek są podobne do tych, które się używa w Nowej Zelandii, na wyspach Fidżi, Tonga, Argentynie i Chinach

Telefon komórkowy sieci Plus GSM – działa – można było dzwonić do Polski jak i odbierać i wysyłać sms-y.

 

Ceny podane w dolarach australijskich:

Wyżywienie

Sklep spożywczy: jabłka – 5-6 dolarów za kg, banany – 3,50 za kilogram, Sześć piw – 18-23 dolarów , jedna butelka – 3,50-4,50 dolarów

Restauracja: spagetti – 22 dolarów – w uczęszczanym miejscu w Sydney – nad zatoką; piwo – 7 dolarów; falafel – talerz – pita, warzywa – 15 dolarów

 

Zwiedzanie

Wstęp za samochód do Royal National Park na południe od Sydney – 11 dolarów , ale nikt od nas tego nie wymagał

Transport

Na autostradach w Australii nawet na tych 3- lub 4-pasmowych obowiązuje maksymalna prędkość 100 km/h-110 km/h; 1 litr benzyny 95 – 1,60 dolara

Opłaty za przejazd własnym samochodem po Sydney – ściągane są elektronicznie poprzez odczytywanie rejestracji – cena około 5,50 dolara za przejazd mostem na drugą stronę; taksówka – wczesnym rankiem – kurs Bondi Beach – Lotnisko Sydney-Kingsford – 56 dolarów + 2,50 za rezerwację; bilet autobusowy w Sydney – na drugą strefę – 3,50 dolarów

 

Noclegi

Park Squire Motor Inn & Serviced Apartments, North Melbourne, Parkville, 94 Fleming Rd – 105 aus dol., Tathra – Tathra Beach House Apartments – 110 aus. dol.

Nowa Zelandia

Wizy :Do Nowej Zelandii nie jest wymagana wiza

Ludność : Nowa Zelandia 4,2 mln mieszkańców, w tym 15% Maorysów, powierzchnia łączna 268 680 km2

 

Różnica czasu :

Pomiędzy Nową Zelandią a Polską wynosi 11 h (ale może być mniejsza o 2 godziny w czasie gdy jednocześnie w Polsce jest czas letni, a w Nowej Zelandii tzw. według norm europejskich zimowy)

 

Pieniądze

Kurs : 1 dolar nowozelandzki = 0,849 – 0,868 USD

 

Klimat :

Na przełomie kwietnia i maja temperatura na Wyspie Południowej w ciągu dnia waha się pomiędzy 15 a 20 stopni Celsjusza, w nocy spada do około 4-7 stopni, choć są i okolice, w których nad ranem jest bliska zeru, zależy od wysokości nad poziomem morza

 

Inne ważne informacje

Kontakty do gniazdek są podobne do tych, które się używa w Australii, na wyspach Fidżi, Tonga, Argentynie i Chinach

Telefon komórkowy sieci Plus GSM – działa – można było dzwonić do Polski jak i odbierać i wysyłać sms-y.

 

Ceny podano w NZ$

Wyżywienie

Artykuły spożywcze – Supermarket 4 (four) Square : czynny w dni powszednie od 8-18, sobota 9-19, niedziela 9-17: avocado – sztuka 1,79 NZ$; sześciopak (0,3 litra) piw Stella Artois – 16,50 NZ$; Monteiths Org Beer – 14,50 NZ$;; 1,5 kg gruszek – 5 NZ$; 1 kg jabłek – 3,40 NZ$; 1 kg owoców kiwi – 3,50 NZ$, 1 kg bananów – 3,30 NZ$;; 0,55 kg wiejskiego chleba – 4,70 NZ$; Philadelphia ser – 0,25 kg – 4,45 NZ$; 2 małe jogurty a 125 ml – 1,45 NZ$, wino Chardonnay Whitecliff – 0,7 l – 9 NZ$ – białe wino Chardonnay 2010 www.whitecliff.co.nz

Restauracje, bary : 1 pizza LP – 12,50 NZ$;, druga pizza 4,90 NZ$; sałatka grecka – 11,50 NZ$; stek z sosem 31,50 NZ$; piwo – do 18.00 – 4 NZ$;, po 18 – 7,50 NZ$;

Zwiedzanie

Cena za wejście na teren Willowbank – 25 NZ$

Willowbank – Hussey Rd 60, Christchurch, www.willowbank.co.nz (9.30-19-lato – październik – kwiecień, 9.30 – 17- zima (od maja do września), występy Ko Tane Cultural Performance – można posmakować ich kuchni – Hangi Meal i oglądnąć występ poświęconemu Tane Mahuta – maoryjskiemu bogowi lasu , www.kotane.co.nz (występ zaczyna się około 17.30)

Kiwi Breeding Centre – Kiwi Breeding Tour godzinne oprowadzanie w pomieszczeniu, gdzie inkubowane są jaja kiwi i dorastają one do momentu wypuszczenia na wolność

Oglądanie wielorybów Kaikoura – 145 NZ$

Milford Sound Encounter Nature – 1 osoba 72 NZ$- rejs trwa 2 h 15 minut

Transport

Dopuszczalna prędkość w Nowej Zelandii na autostradach czy innych drogach poza zabudowaniami i nie wymagającymi jakichś ograniczeń ze względów bezpieczeństwa – 100 km/h , na Wyspie Południowej nie ma autostrad , poza dwoma krótkimi odcinkami w pobliżu dużych miast ; w terenie zabudowanym 50 km/h , ale często znaki zezwalają na prędkość od 60-80 km/h; zwykłe drogi są bardzo dobrze oznaczone szczególnie w nocy, gdy na drogach ścielą się mgły, są bardzo dobre światła zarówno na pasie na szosie jak i słupkach przy drodze; najczęściej poza miejscowością spotyka się znaki zalecające przy różnych zakrętach prędkość, natomiast stosunkowo rzadko spotyka się znaki nakazujące dopuszczalną prędkość ; pozwala to na dość szybką jazdę

Pociąg Christchurch – Picton (7.00-12.13); Kaikoura-Wellington – 119 NZ$, Christchurch-Wellington 129 NZ$; Pociąg Auckland – Wellington – 12 godzin (wyjazd 7.25 rano-19.25 ) , o podobnych porach z Welllington –Auckand, można też wykupić Scenic Rail Pass – ważny na 7 lub 14 dni

Jucy Rentals – wynajęcie samochodu z napędem na 4 koła – 604 NZ$ + 158 NZ$ ma okres 9 dni – Toyota RAV4; parking /h – Dunedin – 2 NZ$

Benzyna – cena za 91 oktanową – 2,199 NZ$, ale bywała również do 2,3 NZ$

 

Noclegi

Blenheim – Admiral’s Motor Lodge 161 Middle Renwick – 110 NZ$ ; Kaikoura – Comfort Inn – 85 NZ$; Christchurch – Rosewood Court Hotel 95 Sherbourne Street St Albans – 125 NZ$; Fox Glacier – Bella Vista Motel – Haast Highway Fox Glacier – 120 NZ$; Queenstown – Bella Vista 36 Robins Road (www.bellavistamotels.co.nz) 125 NZ$

 

 

Pierwszy i drugi dzień podróży. Lot do Bangkoku i oczekiwanie.

Gdy wylatywałem z Wrocławia, fala gorącego powietrza natarła z dużą stanowczością (było chyba około 30 stopni w słońcu). W Bangkoku było podobnie, ale nie zaryzykowałem wyjścia na miasto.

Na lotnisku przyzwoicie się można było czuć jedynie w pobliżu większych klimatyzatorów; siedziałem więc w knajpkach posilając się przede wszystkim płynami, w oczekiwaniu na drugą noc w samolocie.

Na lotnisku w Bangkoku był Starbucks Coffee, gdzie zawsze jest dostępny wi-fi. Był dostępny, ale za sumę 250 bahtów (10 USD) za godzinę.

 

Trzeci dzień podróży. Lot z Bangkoku do Sydney – wyprawa w Góry Błękitne

Tym razem czekało mnie już tylko osiem godzin i trzy kwadranse lotu. Na lotnisku w Sydney celnik przystawił mi stempel do paszportu, nawet nie spoglądając na mój wydruk przyznania wizy, który pieczołowicie ze sobą wziąłem. Jedyną osobą, która się tym zainteresowała podczas mojej podróży był człowiek wydający mi bilety na lotnisku we Wrocławiu

Wizy do Australii na rok 2012 nadal potrzebujemy, ale nie wymaga to niczyjego pośrednictwa. Więcej czasu miesiąc wcześniej zabrało mi zapoznanie się ze wszystkimi rodzajami wiz, jakie można otrzymać (na stronie internetowej ambasady Australii w Berlinie, która przejęła na siebie wszystkie procedury przyznawania) niż samo wypełnianie wniosku o e-visitor .

Po kilkunastu minutach wpisywania swoich danych – bez konieczności skanowania zdjęć czy paszportu – otrzymałem potwierdzenie przyznania wizy, czego ukoronowaniem była pieczątka wjazdu na lotnisku w Sydney

Pomny poprzednich doświadczeń z Australii sprzed 5 lat tym razem nie miałem ze sobą niczego do jedzenia z innych kontynentów.

Zamiast skanowania moich bagaży przez maszynę dostąpiłem zaszczytu obwąchiwania przez pieska. Kiedy radośnie pomachał on ogonem był to dla mnie znak, iż mogę już spokojnie wyjść na płytę lotniska

W tym czasie mój syn Jacek krążył pożyczonym samochodem niedaleko lotniska, gdyż za wjazd na teren lotniska na dłużej niż 15 minut trzeba było płacić 15 dolarów australijskich. Pieniędzy nie wymieniałem, gdyż udało mi się kupić ponad 1000 dolarów australijskich jeszcze we Wrocławiu

Ceny w Australii poszybowały sporo do góry w porównaniu do pięciu lat wstecz, albo też i miasto Sydney przoduje pod tym względem. Takie było moje pierwsze wrażenie z Australii. Kawa była za 3,50 dolarów, jakiekolwiek proste śniadanie nie dało się zamknąć kwotą niższą niż 10 dolarów za osobę. Niedługo po jedenastej ruszyliśmy w kierunku Blue Mountains. To był niezły pomysł na jednodniową wycieczkę z Sydney. Mieliśmy przed sobą ponad 100 kilometrów do pokonania. Miasto Sydney jest chyba jednym z najbardziej rozległych powierzchniowo miast świata. Przedmieścia stanowią już osobne miasta, choć wciąż się określa je jako przedmieścia wielkiego Sydney.

Przez kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy wzdłuż dziesiątków ustawionych jedna obok drugiej stacji benzynowych, myjni samochodów czy „restauracji” Mc Donald. Krajobraz iście amerykański, bo aby gdziekolwiek dotrzeć, to samochód jest niezbędny.

Po przeszło pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu kilometrach droga zaczęła się wznosić coraz wyżej, aby osiągnąć ponad tysiąc metrów w miejscowości Katoomba. Stanowi ona bramę wypadową w Błękitne Góry. Do zgrupowania skał zwanych Trzema Siostrami można było dojść z Echo Point wybierając trasę wzdłuż Giant Stairway, olbrzymich schodów wykutych w latach trzydziestych XX wieku. Ale gonił nas czas, zaś auto było zaparkowane w miejscu, gdzie dłuższy postój mógł skończyć się mandatem.

Mijane wioski zasmakowały w zaspokajaniu wrażeń estetycznych turystów. Zapraszano za kilka czy kilkanaście dolarów, aby odwiedzić ogrody, w których można było kontemplować barwy nadciągającej jesieni czy pozbierać sobie owoców. I tak oto z wiosny trafiłem na jesienne barwy drzew liściastych, które na tej wysokości – zasadzone przez przybyszy z Anglii – znajdowały właściwe dla siebie warunki.

Do Sydney trafiliśmy grubo po zmroku, a mnie żadne znużenie jeszcze nie brało. Wieczór zakończyliśmy we włoskiej restauracji nad zatoką, choć jak się okazało ceny mieli wybujałe.

 

Czwarty dzień podróży. Royal National Park – Sydney

Rankiem ruszyliśmy w drogę na południe do najstarszego na świecie – po Yellowstone NP – parku narodowym Royal National Park. Jest on położony około 60 kilometrów na południe od Sydney. I znowu kolejne kilkadziesiąt kilometrów miejskiego krajobrazu, który skończył się dopiero jak przekroczyliśmy granice Parku. Przez park prowadzi droga, od której prowadzą odgałęzienia na wybrzeże pełne skalistych klifów, przedzielonych mniejszymi czy większymi zatoczkami z przepięknymi plażami.

Pogodę mieliśmy wyśmienitą. Dopiero tam poczuliśmy tą inną Australię, gdzie wśród szpilkowatych krzewów buszu przeświecały żółte szyszki kwiatostanu przypominającego Banksję. Czasu nie mieliśmy zbyt dużo, a plany jak to zawsze rozległe. Aż tu nagle trzeba było zwolnić. Na tylnym kole złapaliśmy gumę, ale żaden z nas nie miał śmiałości wymiany opony. Skorzystaliśmy więc z pomocy drogowej i po kilkudziesięciu minutach można było ruszyć w dalszą drogę . Gdy po tych perypetiach dojechaliśmy już nieco spóźnieni do wypożyczalni, to nas ta guma chyba jednak nieco kosztowała. Mieliśmy zapłacone excessive damage ale od sumy około 350 dolarów. Mogli nas na taką sumę obciążyć, szczególnie jeśli okaże się, że koło może się nie nadawać do dalszej jazdy; ponadto wezwanie pomocy drogowej było też po naszej stronie do płacenia. Czasami tak bywa.

Następnego dnia linie lotnicze Emirat zalecały abym się pojawił na 3 godziny przed odlotem. O piątej rano wezwana taksówka czekała już na mnie pod domem i bladym świtem przybyłem na lotnisko

 

Piąty dzień podróży. Sydney – Nowa Zelandia . Lot do Christchurch i droga do Blenheim

Do Nowej Zelandii leciałem w tym dniu sam. Mój syn, Jacek miał do mnie dolecieć za 2 dni. Miejscem naszego spotkania miało być Christchurch. Korzystając z tych trzech dni na Południowej Wyspie postanowiłem zajrzeć do Marloborough, w rejon słynący z win, przepięknych zatoczek i turkusowych wód. Miałem już zarezerwowane dwa hotele w systemie www.booking.com : w pierwszym dniu w Blenheim oraz w trzecim dniu w Christchurch, gdzie miałem odebrać Jacka z lotniska. To co było najważniejsze to miałem już potwierdzoną rezerwację wynajmu samochodu w firmie Juicy Rent na lotnisku – zresztą dokonane jeszcze w dniu mojego wyjazdu z Polski

Różnica czasu pomiędzy Nową Zelandią a Australią wynosi dwie godziny, sam lot około trzech, stąd też zbyt dużo czasu nie miałem w tym dniu. W sam raz aby dotrzeć już po zmroku do Blenheim , 300 kilometrów na północ od Christchurch

Takie były plany. Lecieliśmy nad szczytami Alp Południowych. Jeden z najcudowniejszych widoków. Wpierw pojawiła się linia wybrzeża, a zaraz później ośnieżone górskie szczyty wznoszące się chyba ponad trzy tysiące metrów w górę. Nowa Zelandia powitała mnie jak i wszystkich innych pasażerów z klasą. Po wyjściu z samolotu przeszliśmy korytarzem będącym imitacją lasu deszczowego, zaś ćwierkania ptaków pozwalały choć przez chwilę przenieść się na łono natury. Szybko jednak ten ekologiczny nastrój prysł. Miałem jedno z tylnych miejsc w samolocie i jako jeden z ostatnich dotarłem na punkt kontroli paszportu. Pół godziny odstałem w kolejce , potem czekał mnie szereg pytań urzędniczki, „Co mnie tu sprowadza?, dlaczego jestem sam?, gdzie będę mieszkał?”. Wreszcie uzyskałem uprawnioną pieczątkę. Od kilku lat nie potrzeba bowiem polskiemu obywatelowi starać się wcześniej o wizę Nowej Zelandii

Moja walizka czekała w tym czasie na poboczu. Czekała ją jeszcze inspekcja podobna do australijskiej czyli sprawdzanie czy nie wwożę jakiejś „zarazy”. Urzędnik tylko spojrzał na mnie i rzekł : wyjście nr 5. Czyżbym był kimś uprzywilejowanym . W pewnym sensie tak. Czekała mnie kontrola dla kogoś wyjątkowego . Chciałem szybko wyjść, aby choć przez pewien czas jechać za dnia. Nici z tych planów. Musiałem poćwiczyć sztukę cierpliwości, chociaż frustracja rozrywała mnie z minuty na minutę

W obroty wzięła mnie celniczka, która rozpoczęła swoje procedury. Wpierw musiała wszystko wpisać w swój notatnik, aby dać mi do podpisania po raz kolejny spory formularz czy niczego podejrzanego nie przewożę. To chyba po to, aby w razie czego wymierzyć mi od razu surową karę za przewożenie czegoś zakazanego i za krzywoprzysięstwo.

Celniczka wyjęła wszystko z mojej walizki, obejrzała każdą stronę moich książek, obejrzała moje wizytówki, ale nadal nie wyglądała na przekonaną, iż nie mam ukrytych w drugim dnie jakiejś spluwy czy narkotyków.

Zaniosła jeszcze moją walizkę do prześwietlenia i dopiero wtedy mogłem poczuć się wolnym człowiekiem. Cóż z tego, cenne minuty i nawet godziny minęły. Biuro Jucy Rental znajdowało się poza budynkiem lotniska, więc musiałem jeszcze poczekać aby mnie tam dowieziono.

Potem poszło już sprawnie. Dowiedziałem się przynajmniej, iż biuro jest codziennie czynne do 17, a potem jeśli coś się stanie z samochodem pozostaje mi czekać do następnego dnia. Tak samo wezwanie pomocy drogowej, do przykładowo wymiany koła, może mnie kosztować od 150 do 300 dolarów NZ$. Nikt z biura nie mógł mi zaś objaśnić jak się wymienia oponę. Musiałem więc zaryzykować i ruszyć w drogę

Po pół godzinie zapadł zmrok. Czekały mnie jeszcze ponad cztery godziny (ponad 300 kilometrów) przedzierania się drogą przez góry i wzdłuż brzegu morza. Wpół do dziesiątej wieczorem dotarłem do Blenheim, gdzie miałem zarezerwowany motel . Byłem już ostatnim gościem; nie upłynęło pięć minut po otrzymaniu klucza, jak już nie mogłem się doprosić kodu aktywacji na Internet. Musiałem się więc obyć bez okna na świat.

Przyjazd bez uprzedniej rezerwacji o tej porze źle by mi wróżył. Zwykle motele czynne są do godziny 8 do 20, i tylko wcześniejsza rezerwacja powoduje, iż czekają na takich późnych ptaszków jak ja. Stąd też lepiej było płacić już wieczorem, aby jeśli przyjdzie ku temu ochota można było ruszyć bladym świtem czyli około 7.20

 

Szósty dzień podróży. Picton- Zatoka Królowej Charlotty – Nelson – Jeziora Nelsona – Kaikoura

Jesienny poranek. Rankiem zdrapywałem drobną warstewkę lodu z szyby. A byłem prawie na samej północy czyli w potencjalnie najcieplejszej części Wyspy Południowej. Pierwsze kilometry, pierwsze wrażenia. Zacząłem od małego śniadania we wszechobecnym lokalu firmy Subway. Zamówienie czegokolwiek trwa tam bardzo krótko, więc będzie to jeszcze parę razy mi pomocne, gdy spieszno mi będzie do kolejnych atrakcji tej krainy,.

Droga do Picton, będącym głównym portem dla wszystkich przyjeżdżających z Wyspy Północnej, była pełna wielkich ciężarówek podążających na południe do dwóch największych miast po wschodniej części wybrzeża Wyspy Południowej – Christchurch i Dunedin. Moja Toyota z napędem na cztery koła i automatyczną skrzynią biegów sprawowała się bez zarzutu.

Miasteczko Picton wyglądało jak spod igły, a na małą plażę wchodziło się przez miniłuk triumfalny, upamiętniający mieszkańców Picton poległych w czasie pierwszej i drugiej wojny światowej.

Wczesnym rankiem nad małą zatoczką jedynie kilka osób rozkoszowało się słońcem, które będzie mi towarzyszyć przez kolejne dni. Dla mnie był już najwyższy czas ruszać wzdłuż widokowo wspaniałej drogi biegnącej wzdłuż zatoczki Królowej Charlotty. Co rusz wzdłuż Trasy Królowej Charlotty ukazywały się coraz inne zatoczki, wysepki czy cieśniny; istny labirynt gdyby spojrzeć na to z lotu ptaka.

Po ponad 30 kilometrach oderwałem się od brzegu morza, w pobliżu miejscowości Havelock, aby potem w konwoju wielkich ciężarówek posuwać się drogą wijącą się serpentynami w kierunku miasteczka Nelson. Nie zabawiłem tam zbyt długo. Czas był nieubłagany, a odległości spore. Wracając chciałem choć trochę zawadzić o Park Narodowy Jezior Nelsona. Kolejna górska droga, choć tym razem zupełnie pusta. Po drodze minąłem zaledwie kilka samochodów, podobnych jak ja wielbicieli widoków. W miejscowości St. Arnaud, nic jeszcze nie zapowiadało zimowej atmosfery przyciągającej licznych narciarzy.

Powrotna droga prowadziła mnie wzdłuż doliny rzeki Wairau. Doliny rzek w Nowej Zelandii są niewyobrażalnie szerokie, zniesiony materiał skalny, mniejsze i większe kamienie zajmują pas nieraz i kilometrowej szerokości. Stąd w zwyczaju mieszkańców tego kraju, dla oszczędności , buduje się długie mosty drogowe tylko z jednym pasem. Dlatego trzeba zwracać uwagę na znak zwężenia drogi „one lane” i popatrzeć czy ktoś nie wjeżdża na most z drugiej strony rzeki

Gdy tylko skończył się las, zaczęły się ciągnąć kilometrami wzdłuż drogi plantacje winogron. Dolina rzeki Wairau to główne centrum uprawy winnej latorośli; stąd pochodzi podobno prawie połowa nowozelandzkich win, w tym sauvingon blanc, podobno trudnych do podrobienia.

Wracałem do Blenheim, gdzie w tym dniu, co dowiedziałem się rano od moich gospodarzy, nie było szans na znalezienie wolnego pokoju Wszystko zostało bowiem zajęte przez uczestników jakiejś konferencji naukowej. Stąd na każdym motelu rozświetlał się napis „No vacancy”. Kolejną miejscowością na południe była dopiero Kaikoura oddalona o około 130 kilometrów. Ponownie więc musiałem jechać już po zmroku. Szczęście mi jednak sprzyjało. Dojechałem około 19, i w pierwszym motelu Comfrot Inn, za 85 NZ$ znalazł się dla mnie pokój z bezpłatnym dostępem do Internetu. Przez Internet mogłem zapłacić za wycieczkę w poszukiwaniu morskich stworów w Kaikoura. Kosztowała sporo – 145 NZ$, ale przynajmniej mogłem zacząć ją już o 11.00. Zapowiadało się, że nie będę musiał wstawać skoro świt.

 

Siódmy dzień podróży. Kaikoura – Christchurch

Kaikoura jest miejscem, gdzie kiedyś polowano na wieloryby. Obecnie ich dobrostan jest podstawą egzystencji większości mieszkańców tego miasteczka. Prawie każdy tu przybywający – własnym pojazdem, autobusem czy pociągiem ma w planie wziąć udział w wyprawie małym stateczkiem, aby krzyknąć „ Ach, ach”, gdy ujrzy w wodzie cielsko największego ssaka naszej planety.

Biuro „Whales Watch” dzieli swój budynek z koleją i dworcem kolejowym. To bardzo wygodne dla podróżnych, wysiąść z pociągu i od razu wstąpić do biura, gdzie sprzedają bilety na rejs. W momencie gdy zaparkowałem samochód pociąg Kiwi Rail, zwany Coastal Pacific stawał na stacji. Był zgodnie z planem o 9.54. Przejazd z Christchurch zabiera mu niespełna 2 godziny. Wagony zapewniają pasażerom maksimum komfortu i cieszenia się widokami podczas całej podróży bez zwracania uwagi na spory ruch drogowy na szosie nr 1. Ci, którzy wysiedli mogli załapać się nawet na wycieczkę o 10 rano, aby wrócić z powrotem za jakieś 3 godziny i jeszcze zdążyć o 15.28 na powrotny kurs do Christchurch, gdzie byli już po zmroku.

Nie od razu mogliśmy wejść na statek. Wpierw była sesja wideo w „Sali Odpraw”. Tam przeszliśmy szybki kurs o tym co tu zrobić aby się nie utopić; wycieczka zaczyna się zawsze pół godziny później, aby wszyscy mogli wchłonąć w siebie te wszystkie wiadomości. Potem na wszelki wypadek połknąłem tabletkę przeciw chorobie morskiej (sprzedawali ją obok w sklepie z pamiątkami za 3 dolary), bo miało się zapowiadać wietrznie. Mogłem więc ruszać

Stateczek nie był zbyt duży, ale wypełniony po brzegi miłośnikami przyrody. Najtrudniej było wypłynąć. Czuć było niezłą kołyskę, ale na ten czas zakazano nam wychodzić na pokład. Dopiero po jakiejś pół godzinie, gdy byliśmy daleko od brzegu, i kapitan dał odpocząć silnikom, aby porozglądać się za wielorybami, pozwolono nam na wyjście na pokład.

Niedługo później zbliżyliśmy się do unoszącego się na wodzie wieloryba, który zwykle potrzebuje około 10 minut aby przebywać na powierzchni. W tym czasie co kilkanaście sekund oddycha, co czyni całkiem widowiskowe zjawisko. Jak zapewniają organizatorzy wyprawy ryzyko, ze nie zobaczymy wielorybów, szacuje się na około 5%. Wtedy można spodziewać się zwrotu 80% zapłaconej sumy, albo też poczekać na kolejny rejs.

Czasem można się spodziewać odwołania rejsu z powodu niekorzystnej pogody, ale w tym dniu mnie to nie groziło. Na niebie nie było jakiejkolwiek chmurki. Gdy plan minimum został zrealizowany i udało się dopaść choć dwa wieloryby, podpłynęliśmy do kolejnej atrakcji. Statek wpłynął wprost w środek liczącego kilkaset sztuk stada delfinów, czyli tzw Dusky Dolphins, które na powierzchni wody, w odróżnieniu od wielorybów, wykazywały zespół nadmiernej aktywacji. Podpływały pod statek, wyskakiwały z wody czyniąc przeróżne salta, dając popisy istnie cyrkowe. Po wylądowaniu nie omieszkałem zasiąść w pobliskiej kawiarni przy ulubionej dużej filiżance cappuccino. Przede mną zostało jedynie 180 kilometrów drogi biegnącej wzdłuż skalistego wybrzeża , omywanego przez fale tylko z pozoru Spokojnego Oceanu. Kierowany przez GPS, dojechałem po raz drugi do Christchurch; motel, który zarezerwowałem był położony w pobliżu Beavenly Road , w północnej części miasta.

W tym czasie nie było to zwykłe miasto. Drugie pod względem wielkości miasto Nowej Zelandii doświadczyło w poprzedzających dwóch latach trzech bardzo silnych trzęsień ziemi, które szczególnie dotknęły samego centrum.

Próbowałem znaleźć jakąś przyzwoitą knajpkę. Z tym jednak był duży problem. W mieście przestało istnieć centrum kulturalne miasta; knajpki były porozrzucane, i trudno je było znaleźć. Wieczorem przyleciał z Sydney mój syn Jacek; nie miał żadnych kłopotów z przekraczaniem granicy czy kontrolą bagaży..

 

Ósmy dzień podróży. Droga na Zachodnie Wybrzeże

Przed nami było magiczne, dzikie Zachodnie Wybrzeże. Fantastyczne krajobrazy i widoki, ale za to spodziewać się można było największej ilości opadów deszczu; średnio to około 2575 mm przy liczbie słonecznych 1845 godzin w roku. Tak brzmią statystyki. Nam los okazał się łaskawy i prognozę pogody na ten dzień mieliśmy wyśmienitą.

Wpierw trzeba było przekroczyć Alpy Nowozelandzkie przez przełęcz Arthura (Arthur Pass). Nie była to jakaś przepastna wysokość – zaledwie 924 m npm.. Gdy jednak budowano drogę i linię kolejową było to olbrzymie przedsięwzięcie. Pasażer, który wsiądzie do pociągu linii Tranzalpine (www.transcenic.co.nz) o godzinie 8.15, będzie mógł się napić kawy – najlepiej Flat Milk na Zachodnim Wybrzeżu w Greysmouth. W sam raz na lunch, na który ma równo godzinę (od 12.45 do 1.45). Potem można wsiąść z powrotem i wrócić na kolację do Christchurch, tuż po zmroku (18.05).

Gdy już zjechaliśmy na równiny Zachodniego Wybrzeża wstąpiliśmy do Shanty Town, które okazało się budkami stylizowanymi na miasteczko poszukiwaczy złota. Stworzone je wyłącznie dla turystów, a za wejście trzeba było zapłacić 30 dolarów. Pomachaliśmy więc tylko odjeżdżającej ciuchci i pojechaliśmy szukać miejsca na lunch

Za posiłek w Nowej Zelandii trzeba zapłacić podobną liczbę dolarów jak w Australii; pocieszające jest to, iż dolar nowozelandzki ma mniejszą wartość o około 20%, więc można wydawać nieco lżejszą ręką. Poza tym potrawy prawie takie same jak w Australii. Droga była pustawa. Poza turystami mało kto tu jeździ. Nikt tutaj już nie przyjeżdża jak kiedyś przed ponad stu laty aby wypłukiwać wodę w strumieniach w poszukiwaniu złota. Teraz rolę się odwróciły. Można samemu się spłukać z pieniędzy stołując się w tutejszych restauracjach czy mieszkając w hotelach. Oferta noclegowa wcale nie była oszałamiająca. Zwykli turyści wpadają tu na jeden dzień zobaczyć przynajmniej jeden z lodowców. Ich marką jest łatwa dostępność. Nigdzie na świecie nie da się bowiem wykąpać w morzu, a następnie wsiąść do auta i wjechać o 250 metrów wyżej i dotknąć lodowca, który kończy swój bieg zaledwie 250 metrów nad poziomem morza.

Pierwszym na naszej drodze był Lodowiec Franciszka Józefa. Z parkingu położonego kilka kilometrów od malutkiego miasteczka mieliśmy trzy kwadranse spaceru, aby dojść do jęzora lodowca. Do tak zwanego zachodu słońca, bo zrobiło się już pochmurno, mieliśmy jeszcze może z półtorej godziny. Po krótkim spacerze ścieżką w gąszczu pełnym palm wyszliśmy na rozległą żwirową dolinę wyrzeźbioną przez rzekę czerpiącą swoje początki z lodowca.

Inny lodowiec Fox położony jest w odległości osiemnastu kilometrów. Nie rozczarował nas, a może i zachodzące słońce sprawiło, iż nabrał szczególnego charakteru. Na nocleg zostaliśmy w miejscowości położonej w pobliżu lodowca o tej samej nazwie. Nie próbowaliśmy jazdy przez kolejne 100 kilometrów w ciemnościach . Skusił nas swym widokiem Bellavista Motel z zachęcającym ogłoszeniem Free Wi Fi.

 

Dziewiąty dzień podróży. Z Zachodniego Wybrzeża do Queenstown

Trudno wyjechać z Fox Glacier nie widząc o wschodzie słońca zarysów najwyższego szczytu Nowej Zelandii Mount Cook 3 764 m npm.. Byliśmy w pobliżu jeziora Matheson, co wcale nie znaczy iż mogliśmy go zobaczyć. O godzinie ósmej rano nieprzenikniona mgła zalegała nad taflą jeziora. A ponadto od parkingu trzeba się przejść 40 minut w mlecznej mgle.

Ponad sto kilometrów dalej mieliśmy śniadaniowy przystanek w Haast Junction Była tam też ostatnia stacja benzynowa przed wjazdem w góry. A nasz samochód palił jak smok. Benzyna była znacznie droższa niż w Australii (2,20 NZ$ vs 1,55 AU$). Stąd też to co zaoszczędziliśmy w Nowej Zelandii na jedzeniu przepalał nasz samochód (1 dolar nowozelandzki wart był około 0,8 dolara australijskiego).

Przed wieczorem mieliśmy zamiar dotrzeć przynajmniej do Queenstown. To upragniony cel wszystkich gustujących w działaniach przyprawiających o wyrzut adrenaliny do krwiobiegu za własne zarobione pieniądze. Droga biegła wzdłuż jezior ukształtowanych przez lodowce; zwykle miały one kształt rynny, czy też jak to się fachowo nazywa litery U .

Miejscowość Wanata, przy jeziorze o tej samej nazwie pasowało nam na krótką przerwę. Na przedmieściach tego miasteczka dla satysfakcji dużych i małych turystów postawiono wioseczkę z poprzewracanymi domkami, zwaną Puzzling World. Jesień była szczególnie widoczna w małych miasteczkach, gdzie sadzono drzewa pochodzące z Europy. Dla mnie dosłownie wszystko stanęło też do góry nogami. Down Under. Drzewa pokryte były liśćmi o barwach „złotej polskiej jesieni”, tylko że dziwne iż w miesiącu maju

Przed nami było ostatnie siedemdziesiąt parę kilometrów drogi nieomal górskiej przez tereny narciarskie Cardrona. W maju było jeszcze za wcześnie na szusowanie po zboczach. Ale dla zmotoryzowanych jazda tą drogą była prawdziwą gratką. Sztuki tej próbowali nawet cykliści, bo z jaką przyjemnością zjeżdża się kilkaset metrów w dół do doliny rzeki Kawarau. Co chwilę zatrzymywaliśmy się, aby uchwycić w kadrze regularne prostokąty zielonych pastwisk z maciupkimi białawymi punkcikami, czasem zlewającymi się w jedną białą masę. Chociaż owce nie są już towarem eksportowym numer 1, to wciąż żyje ich tutaj kilkadziesiąt milionów

Pod wieczór dotarliśmy do Queenstown. Uzbrojeni w kupon uprawniający nas do 10% zniżki w motelu Bella Vista, nie uzyskaliśmy jednak żadnego rabatu . Były za to przynajmniej wolne miejsca, o co byłoby trudno w sezonie szczytu, gdzie do tego miasteczka zwalają się tłumy turystów.

 

Dziesiąty dzień podróży. Queenstown – Milford Sound – Invercargill

To był chyba nasz rekord porannego wyjazdu. Godzina siódma rano. Ale terminy mieliśmy napięte. Stateczek mieliśmy nie tylko zarezerwowany, ale i już opłacony. Szkoda byłoby stracić te 149 (72 x 2 + 5) dolarów nowozelandzkich.

Wrażenia z drogi były niesamowite. Równo o godzinie dziewiątej wjechałem w mgłę i wyjechałem z niej dopiero za kolejne pięćdziesiąt kilometrów, gdy od Milford Sound dzieliło nas jedynie sto dwadzieścia kilometrów

Gdy już przejechaliśmy ponad połowę drogi, okazało się , iż poziom paliwa jest już niski. Wracać niedobrze, jechać dalej też niedobrze. Może jednak w tak sławnej miejscowości jak Milford Sound znajdzie się parę stacji benzynowych. Jak mają paliwo na tyle statków, to dla jednego samochodu się zawsze coś znajdzie.

Na godzinę przed terminem odpłynięcia naszego statku powitaliśmy słońce u wylotu fiordu Milford Souind. Zanim jednak pomyśleliśmy o urodzie tego miejsca, zaczęliśmy myszkować w poszukiwaniu stacji benzynowej. Udało się. Można było wyłącznie płacić kartą kredytową, ale paliwo popłynęło do baku. Nie wypluło z siebie żadnego kwitu, a później okazało się, iż automat zaokrąglał z 70 NZ$ na 100 NZ$.

Od parkingu do przystani dzielił nas kilkuminutowy spacer. Wybraliśmy mniejszy stateczek, który płynął nieco dłużej , ale mógł zabrać mniej pasażerów i znacznie bliżej dopływał do brzegu. Fiord liczy sobie 18 kilometrów długości. Stateczek przez jakiś czas miał wypłynąć na pełne morze. Otaczające z obu stron skały wznosiły się ostro do góry na wysokość ponad półtora kilometra. Cały otaczający nasz obszar – czyli Fiordland był zupełnie niezamieszkały.

Szczególnej urody tego miejscu nadawał Mitre Peak, którego zarys łeb w łeb idzie o palmę pierwszeństwa z Górą Cooka znad jeziora Mathesona jako ikony Wyspy Południowej. Ale tym razem mgły nie były dla nas przeszkodą.

Gdy tylko wypłynęliśmy na otwarte morze, stateczkiem zaczęło mocno bujać. Zrobiliśmy małe kółko i wróciliśmy na spokojne wody fiordu. Dla tych, którym mało było atrakcji, sternik proponował kąpiel w wodospadzie. Wystarczyło ubrać czerwoną kurtkę i wyjść na pokład i z tego prysznica można było wyjść suchą nogą. Na sam koniec stateczek odstawił kilku pasażerów do przystani przy małej zatoczce, gdzie znajdowało się Podwodne Obserwatorium. W wodach fiordu bytują całkiem dziwne i niespotykane indziej gatunki jak czarne i czerwone koralowce oraz inne unikatowe morskie stworzenia. Do tego obserwatorium nie można było dotrzeć lądem; czasu mieliśmy mało, zresztą za tą atrakcję trzeba byłoby wcześniej dodatkowo więcej dopłacić

W drodze powrotnej do Te Anau nie omieszkaliśmy przystanąć przy Mirror Lakes. Choć jeziorka są malutkie, to w swym zwierciadle spokojnie zmieścił się zarys całego łańcucha górskiego. A ponadto są tuż przy drodze.

Wieczorem ponownie nad drogą unosiły się mgły. Dobrze przynajmniej , że nie było zbyt dużego ruchu. Przyjechaliśmy do Invercargill około wpół do ósmej. Recepcja pierwszego napotkanego motelu była jeszcze czynna. To spory problem w Nowej Zelandii: pomiędzy godziną 19 a 20 zwykle motele są już zamykane, czasem trafi się jakieś vacancy , który urzęduje jeszcze po 21, ale po tej godzinie można już niczego nie znaleźć otwartego.

Wieczorem trudno również znaleźć jakąkolwiek knajpkę. Dużo łatwiej , w tym i w niedzielę, o otwarty sklep spożywczy niż wypełnioną ludźmi restaurację. O godzinie 20 centrum Invercargill wyglądało na wymarłe. Kto szuka, ten znajdzie. O dziwo, było otwarte, klienci tłoczyli się przy kolejnych rundkach piwa, pogryzając to frytkami, a nawet nie była jeszcze zamknięta kuchnia.

 

Jedenasty dzień podróży. Powrót do Christchurch

Przez pierwsze pięćdziesiąt kilometrów od Invercargill okolica pełna była pastwisk, przedzielonych jak to zwykle w Nowej Zelandii rzędami drzew. Niekiedy były to wysokie topole o złoto-czerwonych liśćiach, czasem gęsty szpaler drzew szpilkowych, które były przeszkodą nie do pokonania dla wałęsających się wielkich stad owiec i krów.

Wjechaliśmy w krainę zwaną Catskills. Wpierw zaglądali tutaj łowcy wielorybów, później tereny te zasiedlili hodowcy owiec, i tak już zostało do dnia dzisiejszego. Do większości atrakcji na wybrzeżu prowadziły boczne drogi szutrowe. Nas pociągnął za sobą Slope Point – najdalej na południe położony punkt Wyspy Południowej. Po przejechaniu kilku kilometrów bocznych dróg zaparkowaliśmy przy pastwisku dla owiec. Dalej czekało nas przejście przez pastwisko. Byliśmy zupełnie sami, nie licząc tych trzystu czy czterystu owiec traktujących nas jak intruzów. Trzymały się od nas w bezpiecznej odległości. Idąc wzdłuż płotu, patrząc się bardzo pod nogi, aby nie wdepnąć w mocno użyźnioną glebę, doszliśmy do wysokiego klifu. Nasz wysiłek został nagrodzony. Była odpowiednia żółta tabliczka: 5103 kilometrów do równika i 4803 kilometrów do bieguna południowego.

Za kolejne kilkadziesiąt kilometrów znajdował się tzw. Nugget Point. Ścieżka z parkingu prowadziła do latarni morskiej Tokata. O nieco innej porze roku, bo późnym latem sto czy dwieście metrów poniżej czasem odwiedzają słonie morskie (ihupuku). Wszystkiego odwiedzić się nie da, ale koło południa koniecznie trzeba się było zatrzymać na dobrą kawę; w małej cafe-bar, był nawet Internet, choć o godzinie dwunastej w południe według czasu nowozelandzkiego z Polski nikt raczej nie prześle mi maila. Była nawet i stacja benzynowa, ale również na kartę. Od czasu tankowania w Milford Sound unikałem takich transakcji

Kolejny przystanek na lunch zastał nas w drugim pod względem liczby ludności mieście Wyspy Południowej – Dunedin. Miasto szczyci się swoim dworcem kolejowym, zwanym z racji swej specyficznej architektury piernikowym Georgem; odchodzi z niego tylko jeden pociąg i to wcale nie do Christchurch, ale miejscowości Pukerangi (58 km) czy w weekendy do Middlemarch w kierunku na Queenstown. Te 58 kilometrów pokonuje w dwie godziny, ale robi się to głównie ku uciesze turystów. Z połączeń pasażerskich do Invercargill czy Christchurch zrezygnowano już w 2004 roku i obecnie można tam dotrzeć jedynie autobusem .

Mieliśmy jeszcze około trzysta osiemdziesiąt kilometrów do celu. Nasz GPS wyliczał nam to ze sporą dokładnością, iż będziemy o godzinie 21. Pomni jednak na kulinarne ubóstwo na jakie trafilibyśmy o tak późnej porze, gdybyśmy zamierzali pożegnalną kolację spożyć w Christchurch, zatrzymaliśmy się w którymś z kilkunastotysięcznych miasteczek oferujących pizzę prawie prosto z pieca.

Motel już wcześniej zarezerwowany miał opcję czekania na klienta aż do 23. Wyjątkowa sprawa w tym kraju, gdzie nikt nie lubi pracować po dwudziestej. Bardzo wcześnie rano miałem zawieźć Jacka na lotnisko, który miał powrotny lot do Sydney.

 

Dwunasty dzień podróży – Akaroa – Christchurch

Zamarzył mi się lot balonem; drogo bo za 380 dolarów nowozelandzkich, ale na marzeniach się skończyło. (www.balooning.co.nz). Od maja do października loty były zawieszone. Pokaz tańców Maorysów (www.kotane.co.nz), który odbywał się na terenie Willowbank Wildlife Park był w tym dniu nieosiągalny. Występowali w poniedziałki, czwartki, piątki i soboty. We wtorki mieli wolne.

Willowbank Wildlife Park (www.willowbank.co.nz) był czynny od 9.30 do zmierzchu, a dla mnie najważniejszym było zobaczyć symbol Nowej Zelandii – nielotnego ptaka kiwi. Jego rezydencja zadziwiła mnie. Wchodziło się do obszernego, prawie całkowicie ciemnego pomieszczenia, gdzie znajdowała się spora woliera. Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności mogłem zacząć się tylko domyślać, gdzie ten ptaszek może się znajdować. Nazwę kiwi nadali mu Maorysi, naśladując jego dwusylabowy gwizd. Bardziej można było go rozpoznać po szuraniu i szelestach. Na zewnątrz domku dla kiwi na drewnianej balustradce siadła grupa papug kea. Z wierzchu są brązowo-zielone, a spód skrzydeł mają czerwony. Do niedawna były tępione przez hodowców owiec, był nawet premiowany ich odstrzał, bo miała podobno atakować owce. Niedawno w pełni ją zrehabilitowano i obecnie objęta jest ochroną. Jest bardzo ciekawska i w różnych miejscach – szczególnie w górach na przełęczach czy w Milford Sound można spotkać znaki ostrzegające przed nimi turystów.

Pora było powałęsać się po okolicy. Do zmroku było jeszcze dobrych kilka godzin, więc ruszyłem na wschód, na półwysep Banksa. Jadąc w kierunku miasteczka Akaroa, można czasem stracić orientację, czy to tylko półwysep czy już wyspa. Samochodem wspinałem się na wysokie wzniesienia, aby zjechać do uroczych zatoczek. Potem po raz kolejny wjeżdżałem na następne wzniesienie, skąd widać było inny skrawek wody. Ta malownicza okolica jest dziełem gigantycznych erupcji wulkanicznych, które narobiły sporo zamieszania. Do tego galimatiasu krajobrazowego swoje trzy grosze dorzucili jeszcze Francuzi, którzy gdzie tylko mogli w XIX wieku starali się pierwsi postawić nogę przed Anglikami. Akaroa, które było celem mojej wycieczki, zostało założone przez francuskiego wielorybnika Jean Langlois, który wraz z 60 innymi towarzyszami w 1840 roku założył tutaj kolonię. Nie była to jednak bezludna ziemia. Maorysi już wcześniej ułożyli się z Anglikami i o francuskiej aneksji nie mogło być mowy. Ale francuscy osadnicy się już dalej nie przenosili i dzisiaj francuskie nazwy i flagi nadają miastu koloryt, a francuska kuchnia, napędza turystów z pobliskiego Christchurch.

 

Trzynasty dzień podróży. Christchurch – lot do Sydney

Skończyła się dobra pogoda. Ciemne chmury dopasowały do wrażenia jakie można odnieść przypatrując się ponuremu obrazowi centrum Christchurch. Miasto nie podniosło się jeszcze ze skutków niedawnego kataklizmu.

Centrum miasta nazwano czerwoną strefą , gdzie wstęp mieli jedynie budowniczy. Otoczone było wysokim płotem, a przy wjeździe strażnicy skrupulatnie sprawdzali przepustki. Katedra, która stanowiła dumę mieszkańców, według planów miałaby zostać zburzona; jej konstrukcja mogła się bowiem w każdej chwili się zapaść . Ale na płotach otaczających tzw. czerwoną strefę zaczęły się pojawiać listy protestacyjne mieszkańców. Nie chcieli oni aby miasto stało się jedynie poligonem dla nowoczesnej architektury. Stąd ostateczna decyzja co do katedry jeszcze nie zapadła.

Trzęsienie ziemi nie tknęło zbytnio terenów zielonych, które stanowią ozdobę tego miasta. A klejnotem jest Ogród Botaniczny przecięty leniwie płynącą meandrami przez park rzeką Avon. Wypisz wymaluj, jakby przeniesiono miasto Oxford na południową półkulę.

Z jednej strony buldożery równające z ziemią ruiny budynków, które nie oparły się podziemnym wstrząsom, a po drugiej stronie powrót do normalności na obrzeżach czerwonej strefy. Można było wpaść do pobliskiego baru , ściągnąć kolejne maile w strefie wi-fi i spróbować jeszcze smaczku ostatniej pizzy na nowozelandzkiej ziemi. Oddanie samochodu w biurze Juicy w pobliżu lotniska przebiegło bez niespodzianek. Samolot wystartował, ale o oglądaniu kraju z lotu ptaka nie było mowy; wlecieliśmy w chmury i o zmroku byłem ponownie w Sydney.

 

Czternasty dzień podróży – Bondi Beach – Sydney – lot do Melbourne

Rano wybrałem się na Bondi Beach. To mekka surferów. W ten majowy poranek – czyli w okresie późnej jesieni – woda była za zimna na kąpiel, ale za to okoliczne wody roiły się od surferów z deskami. Szczególnie przyciągała ich południowa część plaży w pobliżu przystanku autobusowego (tzw.„Backpackers Express”), gdzie fale były bardziej gwałtowne.

Niedługo później dojechałem autobusem do Hyde Parku położonym w centrum Sydney. W jego południowej części znajduje się ANZAC War Memorial. Obecnie, gdy w pobliżu postawiono wysokie wieżowce, w tym 309-metrową Sydney Tower Eye, ta budowla już nie imponuje swoimi rozmiarami Ale w roku 1934, gdy ją ukończono w modnym wtedy stylu Art Deco prezentowała się imponująco. W budynku warto wejść do małego muzeum. Puszczane są filmy z czasów walk żołnierzy australijskich na froncie europejskim w latach 1915-1918 jak i pamiątki z późniejszych ekspedycji wojskowych Australijczyków. Były też pamiątki z wojny w Iraku jak np. talia kart z najbardziej poszukiwanymi Irakijczykami , w tym asem pik czyli Saddamem Hussejnem

Trzydziestohektarowy Royal Botanical Garden został założony już w 1816 roku. To wspaniałe miejsce na pikniki czy spacery w ciągu dnia; wieczorem bramy są zamykane. Najbardziej uczęszczanym traktem wzdłuż wybrzeża jest ścieżka, która dochodzi do cypla Mrs Macquarie’s Point – czyli żony Elżbiety – gubernatora Nowej Południowej Walii z początku XIX wieku.

Popołudniu polecieliśmy z Jackiem samolotem linią Tiger do Melbourne. Na lotnisku czekał na nas już wynajęty samochód na 3 dni, którym mieliśmy odbyć powrotną drogę do Sydney. W planie mieliśmy przejazd wzdłuż wybrzeża stanu Wiktoria ze spektakularnymi formacjami skalnymi określanymi jako Dwunastu Apostołów.

 

Piętnasty dzień podróży. Ocean Road

Grand Ocean Road; stanowi chyba jedną z największych atrakcji Australii. Jego bramą wjazdową jest miasteczko Anglesea skąd do skał Dwunastu Apostołów w pobliżu Portu Campbell jest prawie dwieście kilometrów.

Droga odcinkami prowadziła wzdłuż wybrzeża, czasem zaś biegła w głąb lądu. Wjeżdżaliśmy w krainę Otway, którą zapamiętam z uwagi na zatrzęsienie misi koala. Po drodze wiodącej do latarni morskiej na Przylądku Otway stojące na poboczu auta świadczyły, iż wysoko w górze na drzewach są koale. Koale można spotkać jedynie w stanie Queensland, Nowej Południowej Walii oraz w stanie Victoria. Pięć lat wcześniej przez ponad 2 tygodnie nie udało mi się ich zobaczyć na wolności. A tutaj, w tym jednym dniu udało się nam zobaczyć chyba kilkadziesiąt koali . I większość z nich bytowała na drodze do latarni morskiej Otway. Sama latarnia została przez nas ominięta. Trzeba było wysupłać kilkanaście dolarów australijskich, co wydawało się nam sumą znacznie zawyżoną. Podziękowaliśmy, byliśmy zupełnie usatysfakcjonowani atrakcjami po drodze.

Kilkanaście kilometrów dalej ponowny przystanek. Tym razem w Great Otway National Park, gdzie wyszykowano kilka ścieżek dla zwiedzających poprowadzonych w głąb gęstego lasu porośniętego przez wielkie drzewiaste paprocie (Maits Rest).

Do pierwszego parkingu i jednocześnie punktu widokowego Dwunastu Apostołów dojechaliśmy późnym popołudniem. Była dobra pora na robienie zdjęć, choć zrobiło się pochmurno. Zostało nam półtorej godziny na poznanie tych wszystkich formacji skalnych. To było zdecydowanie za mało. Dwunastu Apostołów to grupa naturalnie powstałych wapiennych formacji skalnych stojących w morzu, tuż przy brzegu. Nie należy ich liczyć. Liczba dwanaście ma tu tylko takie znaczenie, iż trzeba było jakoś nazwać te skały zgrupowane blisko siebie.

Ruszyliśmy dopiero po zmroku, aby mocno zmęczeni wieczorną jazdą, w okolicach rojących się od kangurów zatrzymać się w motelu w Geelong

 

Szesnasty dzień podróży. Droga przez Alpy Australijskie

Trzysta pięćdziesiąt kilometrów jazdy autostradą australijską to wyjątkowe doświadczenie. W każdą stronę biegnie przynajmniej trzy, czasem nawet i cztery pasy. Przez cały czas górna granica prędkości to sto kilometrów na godzinę i aż zatrzęsienie Camera Speed. Wszyscy włączają tempomat i tak oto potrafią przez kilka kilometrów jechać równym rzędem na trzech pasach; blokada całkowita, a i ile to nerwów kosztuje takich jak my, co chcieliby sobie pofolgować i pruć sto osiem na godzinę. Żadnych na to nie było widoków. A gdy już minęliśmy wielką metropolię Melbourne i szosa stała się drogą szybkiego ruchu, ukazał się zbawienny znak 110 km/godzinę. Co za nuda, pola, pola, czasem pastwiska, kolejne nazwy miast, o których nie wspominają żadne szanujące się przewodniki.

Z jednym wyjątkiem – Glenrowan, gdzie został schwytany w 1880 roku legendarny rzezimieszek Ned Kelly. Po 350 kilometrach z ulgą zjechaliśmy z autostrady, aby wrócić do tej wiejskiej Australii. Jechaliśmy w stronę Wielkich Gór Wododziałowych, aby po dwóch godzinach wjechać do Parku Narodowego Kościuszki. Przyszła i pora na mały piknik na małej polance. Po chwili spostrzegliśmy, że nie jesteśmy sami . Przypatrywało się nam z dużym zaciekawieniem kilka sporej wielkości kangurów. Kilkadziesiąt metrów dalej na dużej łące było ich już kilkadziesiąt. Trzymały się pewnego dystansu, ale można było do nich podejść na odległość może i dziesięciu metrów.

Im wjeżdżaliśmy wyżej tym szybciej spadała temperatura; na wysokości 1582 metrów n.p.m. na przełęczy Dead Horse Gap było zaledwie 2 stopnie Celsjusza. Na szczytach gór nie było jeszcze śniegu, więc ruch był niewielki. Pod wieczór dojechaliśmy do pierwszej większej miejscowości Jindabyne, aby około ósmej wieczorem dotrzeć nad morze. Hotel był bardzo przyjemny, ale gorzej było z gastronomią . O tej porze mogliśmy sobie tylko pomarzyć o tym co byśmy sobie zjedli. W jedynej czynnej restauracji kuchnia była już zamknięta i goście dopijali ostatnie drinki

 

Siedemnasty dzień podróży. Powrót do Sydney

Do Sydney mieliśmy zaledwie 424 kilometry; nasz GPS obliczył nasz przyjazd na 14.24. Wpierw jednak śniadanie koniecznie z widokiem na port pełen jachtów, gdzie poranna kawa – Flat White postawiła mnie na nogi.

Według mapy droga biegła wzdłuż wybrzeża, ale widoki na morze pojawiały się tylko gdy mijaliśmy jakieś większe miejscowości. Do Drogi Siedmiomilowej Plaży można było dojechać boczną drogą przez las, która kończyła się miejscem uwielbianym przez Australijczyków czyli polanką piknikową.

Na obiad zatrzymaliśmy się w pełnej weekendowych gości miejscowości Kiama, gdzie jedną z atrakcji jest znajdujący się w pobliżu wysoki na sześćdziesiąt metrów klif.

Tuż przed zachodem słońca po przejechaniu około czterdziestu kilometrów przedmieściami Sydney dojechaliśmy do domu.

 

Osiemnasty i dziewiętnasty dzień podróży . Lot do Bangkoku, Frankfurtu i Wrocławia.

Na lotnisku w Sydney byłem dwie i pół godziny przed odlotem; swoje musiałem odstać. Tym razem przestrzegali czegoś, co nie jest dla mnie miłe. Ważono podręczny plecaczek, który nie miał mieć więcej niż siedmiu kilo. Na to jest tylko jeden sposób. Mieć polar z przepastnymi kieszeniami, do których zmieści się kilka moich ulubionych książek i jeszcze aparat. Poskutkowało.

Czasu miałem jak na lekarstwo. Ledwie go starczyło na jakieś zakupy w sklepie z pamiątkami rodem oczywiście z Australii i już trzeba było się pakować do samolotu. Koniecznie wtedy trzeba siedzieć przy oknie. Startujące samoloty wzlatują nad wodę, aby zatoczyć koło i następnie wznieść się ponad miastem, którego perspektywa jest wyśmienita. Z dużej wysokości dostrzegłem cypelek Bondi Beach i dziesiątki zatok wzdłuż których ciągnęły się dzielnice domków jednorodzinnych. Ciągnie się to tak z kilkadziesiąt kilometrów, aby nagle urwać się. Krajobraz staje się monotonny. – to dziesiątkami kilometrów ciągnący się busz i masyw Wielkich Gór Wododziałowych. Za nimi ponownie zaczyna się cywilizacja , proste drogi, wielkie połacie farm.

Na lotnisku w Bangkoku nie miałem zbyt dużo czasu. Przejście przez kolejny punkt kontrolny, i prawie bieg do właściwej bramy i można już było wchodzić na pokład. Cofnąłem czas o 3 godziny , a w trakcie lotu do Europy o kolejne pięć. Nad ranem doleciałem do Frankfurtu, a w samo południe byłem już w domu.

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u