Australia camperem 2014

 

 

 

Ewa Flak, Jarosław Kociel

Australia camperem 2014

 

 

Termin:                   8 luty -11 marca 2014r. (32 dni)

Uczestnicy:             Ewa, Jarek, Jacek, Mirek, Piotrek

Trasa lotnicza:       Katowice-Dublin (Ryanair-1 lot)-196 PLN/os., Dublin-Abu Dhabi-Melbourne                             (Etihad Airways), powrót Melbourne-Abu Dhabi (Etihad Airways), Abu                                   Dhabi – Dusseldorf – Wiedeń (Air Berlin) -5 lotów – 2442 PLN/os.

Trasa lądowa:      Melbourne – Joanna Beach – Portland – Adelajda – Woomera – Coober Pedy –                               Marla – Uluru – Kata Tjuta – Kings Canion Resort – Alice Springs – Przesmyk                            Standleya – Barrow Creek – Devils Marbles – Camooweal – Mount Isa – Praire –                                 Townsville- Airlie Beach – Herwey Bay – Noosa – Nambucca Head – Sydney –                         Katoomba – Canberra – Jindabyne – Park Wilsona – Wyspa Filipa – Melbourne

Koszty podróży:     9523 PLN/os. razem z pamiątkami.

Kursy walut:          Bardzo niekorzystna jest wymiana pieniędzy przywiezionych z sobą na dolary                           australijskie. W kantorach pobierana jest opłata, tzw. service fee 8,12%, oraz                            tzw. compliance fee 3,95 AUD za wymianę. Stąd wynika, że kupując dolary

australijskie w Polsce oszczędza się ponad 10% na wymianach. My                                              zamawialiśmy dolary australijskie w kantorze płacąc za 1 AUD = 2,82 PLN.

Czas:                       +10 h w stosunku do Polski.

Bezpieczeństwo:    Turysta może czuć się w Australii bezpiecznie.

Wizy:                      Do Australii jest wymagana. Można załatwić ją elektronicznie, otrzymując                                 poprzez odpowiednią aplikację (eVisitor), którą należy złożyć przynajmniej                                      dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem. Należy podać między innymi numer                            paszportu ważnego przez kolejnych 6 miesięcy w momencie uzyskania wizy                                           oraz aktualny adres e-mailowy. Po zaaplikowaniu otrzymaliśmy ją już po                                          minucie.

Język:                    Z Australijczykami niełatwo się porozumieć, nie tylko ze względu na                                           nietypowy akcent, ale z powodu skrótów czy zupełnie niesłownikowych                                 wyrazów. Na odmienność „australijskiego” składa się nagromadzenie typowych                              tylko dla tego kraju słów, inna wymowa, inna melodia języka. Jego podstawą                            był slang więźniów i pionierów pełen uproszczeń i wulgaryzmów.

Pogoda:                  Ze względu na ogromną powierzchnię kraju klimat jest zróżnicowany, i tak gdy                          średnia temperatura na wybrzeżu oscylowała wokół 25ºC, to w części                                      środkowej Australii było prawie 40ºC, a w górach 10ºC.

Elektryczność:       220V, należy mieć adapter z trzema płaskimi bolcami.

Przewodniki i mapy:Lonely Planet i Gazeta Wyborcza „Australia”.

Koszyk podróżnika: woda mineralna duża  1 AUD, coca-cola 2l-3 AUD, mleko 2l- 2 AUD, lody                                2l-2,19 AUD, banany 1kg-1,99 AUD, pomarańcze 1 kg-4 AUD, jabłka 1kg- 3                              AUD, chleb 1-2 AUD, ser żółty 1kg- 6 AUD, jajka 12szt. 3,49 AUD, olej 2l-                           4 AUD, margaryna-1,89 AUD, makaron (paczka)- 0,99 AUD, ryż- 2 AUD,                                     piersi z kurczaka 1kg-12 AUD, kangur 1kg-7,99 AUD, wątróbka 1kg-5,99                             AUD, steki wołowe 5kg-12,49 AUD, piwo od 3-4 AUD, wino od-7 AUD,                         internet 1 godzina-2 AUD, znaczek-2,60 AUD, kartka pocztowa 1 AUD,                                                (doszły do Polski po 14 dniach), 1l benzyny-1,54 – 2,54 AUD. Zakupy                                        najlepiej robić w supermarketach, które znajdują się prawie w każdym                                         miasteczku. W segmencie ogólnospożywczym mamy dwie firmy                                                          (Woolworths i Coles), mające łącznie ponad połowę rynku. Wszystkie ceny                                  artykułów spożywczych można znaleźć na stronach marketów:                                                   www.woolworths.com.au, www.coles.com.au,  www.aldi.com.au,

08 luty 2014r.- sobota●Katowice-Dublin

Rano Jarek pojechał do Warszawy by pobiec w „Półmaratonie Komandosa”. Wprowadziło to trochę zamieszania, bo nie wiedzieliśmy, czy wyrobi się w czasie i zdąży dojechać do domu, aby się przygotować do wyjazdu. Tak więc, na wszelki wypadek spakowałam wszystko sama. Wieczorem przyjechał po nas Jacek i pojechaliśmy na lotnisko do Pyrzowic. Tam już czekali na nas nasi kompani podróży Mirek i Piotrek. O godz. 21.20 lecimy „Ryanair” do Dublina, lot trwał prawie 3h. Na miejscu znaleźliśmy halę McDonalda, gdzie rozłożyliśmy się na kanapach i pospaliśmy do rana.

 

09 luty 2014r.-niedziela●Dublin-Abu Dhabi

O godz. 8.20  liniami „Etihad Airways” lecimy z Dublina do Abu Dhabi (6,45h.) Z Abu Dhabi mieliśmy kolejny lot do Melbourne o godz. 22.30. Po 12,45h byliśmy na miejscu. Różnica czasu między Polską, a Irlandią to -1h, ZEA +3h, Australią +10h. Czyli, gdy w Polsce jest 12.00 w południe, w Australii mamy 22.00 wieczorem.

 

10 luty 2014r.-poniedziałek●Melbourne

Po wylądowaniu w Melbourne trzeba przygotować się na nieuchronny kontakt ze słynną australijską kwarantanną. Wszystkie produkty pochodzenia zwierzęcego i roślinnego mają zakaz wjazdu do Australii, należy je obowiązkowo zgłosić, w przeciwnym razem ryzykuje się poważnymi karami finansowymi. Wszystkie te produkty można wrzucić do ustawionych na lotnisku kontenerów. Dzięki polityce kwarantanny Australia jest wolna od wielu chorób i szkodników. Z lotniska odebrał nas kierowca z hotelu „Ciloms Aiport Lodge” przy 398 Melrose Drive, gdzie mieliśmy zarezerwowany pierwszy nocleg (25 EUR/os.) Warunki w hotelu mieliśmy bardzo fajne, basen, sauna, siłownia. Obejrzeliśmy pierwsze wiadomości australijskie, a w nich news dnia to, zamknięcie fabryki Toyota, wypuszczenie na wolność dealerki narkotyków z więzienia w Tajlandii, pożar buszu wokół Melbourne a na koniec rewolucja na Ukrainie. Spróbowaliśmy zasnąć, aby pokonać jet lag, ale bardziej się umęczyliśmy niż spaliśmy.

 

11 luty 2014r.-wtorek ●Melbourne-Joanna Beach (228 km/3,15 h)

O godz.11.00 zgłosiliśmy się w biurze „Apollo”, aby wypożyczyć campera Ford Transit. Musieliśmy poczekać na przygotowanie samochodu do drogi, oraz doposażenie go w niezbędne przedmioty typu: garnki, sztućce, chemię do toalety. Procedura wynajmu jest dosyć skomplikowana i nie do końca zgadza się z tym co widnieje na stronach internetowych. Sama rezerwacja i wyliczenia są proste, dochodzi do tego kaucja 2500 AUD, prowizja za opłatę kartą kredytową, przewalutowanie, dodatkowe ubezpieczenia, opłata za środek chemiczny do toalety, wykupienie butli gazowych, nawigacja. Potem jeszcze ewentualne mandaty, płatne autostrady, uszkodzenia, itp. Tak więc koszt campera wypożyczonego na 27 dni wyniósł 4791 AUD/5os. Trochę trwa cała procedura, ale w końcu po wnikliwym obejrzeniu całego campera i naprawie uszkodzonych drzwi, moskitiery, zamków, wskazaniu otarć, obić, zaklejeniu taśmą klejącą rozbitego kierunkowskazu, ruszyliśmy w drogę. W Australii odległość do najbliższego warsztatu samochodowego, wynosi nieraz kilkaset kilometrów, a koszt holowania kilkakrotnie może przekroczyć wartość samochodu, dlatego warto mieć dodatkowe ubezpieczenie. Nasi kierowcy (Piotrek-Jacek) szybko opanowali wszelkie zasady jazdy i według nawigacji rozpoczęliśmy podróż na zachód. Dzisiaj według założonego planu mieliśmy dojechać do Joanna Beach. Po drodze zatrzymaliśmy się w pierwszym supermarkecie „Coles”, gdzie dokonaliśmy zakupów żywnościowych. Wieczorem ugotowałam pierwszy obiad. Mając do dyspozycji trzy garnki, patelnię i czajnik, próbowałam ogarnąć obiady dla pięciu osób. Na wyposażeniu są też duże i małe talerze, miseczki, szklanki, kubki, sztućce, podstawowe akcesoria kuchenne, toster i czajnik bezprzewodowy. Należy zwrócić uwagę, że campera trzeba doładowywać co dwa dni, bo akumulator, który odpowiada za lodówkę i światło jest w stanie wytrzymać maksymalnie tyle, potem jest już ryzyko, że nie będzie światła, chociaż trochę można go podładować dłuższą jazdą. My codziennie przemieszczaliśmy się po kilkaset kilometrów, ale wysoka temperatura powodowała, że środek samochodu i blacha zewnętrzna nagrzewała się mocno, co powodowało większe zużycie lodówki. To takie praktyczne rady. Ponadto stwierdziliśmy, że pięć osób  korzystających z toalety i prysznica szybko zużyje wodę, a po kilku dniach w środku będzie jak w publicznej ubikacji, tak więc przez cały miesiąc ani razu nie skorzystaliśmy z kibelka w środku, a wnęka służyła nam jako szafa, w której można było przechowywać plecaki. Okazało się to dobrym rozwiązaniem, bo w trakcie drogi wychodziły na jaw dodatkowe „atrakcje” użytkowania campera. Tak więc, podróżowaliśmy już po drogach pieszo, na dwóch kółkach, lub czterech kopytach, tuktukiem, traktorem, samochodem 4×4, wszelkimi ciężarówkami, autobusem na dachu, a teraz przyszedł czas na campera.

Naszą przygodę z Australią rozpoczęliśmy od odwiedzenia latarni morskiej Split Point, znajdującej  się przy Great Ocean Road. Droga prowadzi przez poszarpane klifowe wybrzeże. Z jednej strony mamy porośnięte lasem skały, a z drugiej turkusową otchłań Pacyfiku. Great Ocean Road to kręta 242 km droga pomiędzy Torquay i Warrnambool prawie cała na klifowym wybrzeżu, gdzie fale wyrzeźbiły w skałach najprzeróżniejsze formacje. Najciekawsze punkty od wschodu do zachodu to: Apollo Bay, The Twelve Apostles, Loch Ard Gorge, The Arch, London Bridge, The Grotto.

Pierwszą noc spędzamy w Joanna Beach, jest to kawałek parkingu na dziko, gdzie zatrzymuje się większość camperów i samochodów z przyczepami. Odbywa się tu piknik i grillowanie w odległości 200 metrów od oceanu. Za niewielką wydmą rozciąga się plaża, gdzie można łowić ryby. Piękne miejsce, wyposażone w bieżącą (tylko zimną) wodę i toaletę. Tak rozpoczęła się nasza przygoda z Australią w domu na kółkach.

 

12 luty 2014r.- środaJoanna Beach-Portland (226 km/3.30 h)

W drodze do Portland oglądamy z tarasu widokowego „Dwunastu Apostołów”, choć widać ich tylko siedmiu. „Dwunastu Apostołów” jest to grupa naturalnie powstałych wapiennych formacji skalnych stojących tuż przy brzegu w oceanie. Aby zobaczyć wszystkich można wykupić wycieczkę helikopterem za 175 AUD/15min. Dalej podjeżdżamy do Tower Hill Reserve, gdzie widzimy emu,  oraz kilka gatunków ptaków wodnych. Obszar znajduje się wewnątrz krateru wygasłego wulkanu stworzonego jakieś 30.000 lat temu. Tower Hill to idealne miejsce, aby doświadczyć australijskiego buszu, i cieszyć się wspaniałymi krajobrazami i pejzażami. Można podejść blisko do niektórych z najbardziej znanych rodzimych ptaków i zwierząt w Australii, w tym do emu, koala, kangura, kolczatki.  Tam robimy sesję zdjęciową jedynemu koali siedzącemu na drzewie eukaliptusowym. Krater ma do zaoferowania kilka szlaków wiodących po wzgórzach. Trasa nie jest jakoś szczególnie wymagająca kondycyjnie.  Wieczorem dojeżdżamy do Portland, gdzie zatrzymujemy się przy 37 Percy Street, 3305 „Portland Holiday Village” w caravan parku za 40 AUD. Cena miejsc w caravan parkach zależy od ilości osób w camperze, podłączenia lub nie do prądu i wody.

 

13 luty 2014r.-czwartek●Portland-Adelajda (549 km/6 h)

Dzisiaj prawie cały dzień jedziemy. Późnym popołudniem dotarliśmy do Parku Narodowego Grampiany (pasmo górskie). Jedyne miasto na terenie gór to Halls Gap, będące jednocześnie centrum turystycznym regionu. Jadąc krętą drogą przez las zatrzymujemy się przy punkcie widokowym Reed’s Lookout, wysoko nad Victoria Valley. Następnie robimy kilkunastominutowy spacer, który doprowadza nas do The Balconies „balkony” piaskowcowej skały, zwieszającej się nad przepaścią. Chcieliśmy jeszcze podjechać na inne szlaki, ale droga była zamknięta z uwagi na pożary. Zrobiliśmy zdjęcia i ruszyliśmy do Adelajdy. Tu zatrzymaliśmy się w Levi Park Caravan Park przy 1 Harris Rd, Vale Park South Australia 5081 za 45 AUD bez prądu.

14 luty 2014r.-piątek●Adelajda-Woomera (518km/6 h)

Od rana pada deszcz. Podjechaliśmy do fabryki czekolady (Haigh’s Chocolates), gdzie wstęp jest darmowy, ale trzeba się wcześniej umówić na zwiedzanie. My przyszliśmy bez wcześniejszej rezerwacji, więc załapaliśmy się na szybką opowieść o wytwarzaniu słodkości, a potem popróbowaliśmy kilku rodzajów pralinek. Następnie pojechaliśmy do Muzeum Kolejnictwa, wstęp 12 AUD/os. Muzeum jest zadaszone, więc spokojnie mogliśmy oglądać ciekawe eksponaty. Jest to naprawdę fajne miejsce, gdzie można zobaczyć jak wyposażone były wagony w pociągach, którymi dokonywano podboju kontynentu. Jak również w jakich warunkach podróżowano po kraju w klasach turystycznych. Są to cudeńka, jakich mogą obecnie pozazdrościć pasażerowie I klasy IC.

Dalej ruszyliśmy w kierunku Coober Pedy. Drogowskazy pokazywały odległości w tysiącach kilometrów, a my odmierzaliśmy drogę licząc martwe kangury. Po około 200 kangurach postanowiliśmy spędzić pierwszą noc w pięknych okolicznościach outbeck`u (buszu). Zatrzymaliśmy się przy Stuart H-wy, na wysokości Woomera, 518 km od Adelajdy. Jak się okazuje 500 km w skali australijskiej to „tuż obok”. Tutejsze drogi przypominają obraz po bitwie kangurów z samochodami. Co kilkadziesiąt metrów na poboczu leżą martwe zwierzęta… Postanowiliśmy trzymać się wskazówek innych kierowców, którzy wielokrotnie informowali nas o wskakujących na trasę kangurach. Przy głównej trasie w kierunku Alice Springs są przygotowane dla kierowców rest area, czyli zatoczki, przeważnie z dostępem do wszechobecnego grilla, ławek, wody zdatnej do picia i toalety. Zaskoczyła nas czystość tych miejsc, tak więc nie straszne nam było nocowanie na dziko, bo nie spotkaliśmy żadnych pająków i węży, za to…miliardy much!

 

15 luty 2014r.-sobota●Woomera-Coober Pedy(327 km/3.30 h) Cober Pedy-Marla (234 km/3 h)

Jedziemy w kierunku Coober Pedy położonego w księżycowym krajobrazie słynącego z kopalni opali. Jest to najdziwniejsze miasto w Australii, sama nazwa oznacza „dziurę w ziemi białego człowieka”. Tych dziur jest w okolicy około 250 tys., mieszka tu zaledwie 2 tys. ludzi, którzy reprezentują aż 45 narodowości. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od wizyty w kopalni opali, wstęp 10  AUD/os. Następnie spędziliśmy dłuższy czas na złomowisku położonym przy wylocie z miasta na którym można zobaczyć samochody z cyberpunkowego klasyka filmowego „Mad Max”. Znajduje się tu również tor wyścigowy, na którym można pościgać się samochodami. Odwiedziliśmy kościół, który został wydrążony w głębi skały, a następnie weszliśmy na punkt widokowy. Bardzo trudno tu żyć, zwłaszcza w lecie, kiedy temperatura w cieniu dochodzi do 50ºC. Miasto położone jest w głównej mierze pod ziemią, wykorzystując powstałe wskutek urobku sztolnie, jako domy, hotele, bary, kościoły, sklepy z opalami. Standardowe „mieszkanie” to: trzy sypialnie, kuchnia, łazienka. Temperatura wewnątrz jest stała i nie przekracza 23-26ºC. Oczywiście w około rozciągają się wyrobiska, które określają usypane kopczyki ziemi. Potwornie tu wieje, więc nie dziwi nas przeniesienie życia pod ziemię, w bardziej przyjazne warunki. Miasto sprawia dziwne wrażenie, jest jakby opuszczone. Rozwinięta jest tu także lokalna przedsiębiorczość, dlatego niepisany „zakaz wstępu” mają tu wielkie sieci handlowe i gastronomiczne. W Coober Pedy w ogóle nie ma zieleni, pole golfowe usypane jest ze zmielonego na pył gresu. Po ulicach snują się Aborygeni, którzy proszą o parę dolarów. W obrębie sklepów widnieją napisy zabraniające spożywania alkoholu. Jest to jedna z kampanii przeciwdziałającej alkoholizmowi wśród autochtonów. Problem jest widoczny, bo w tym rejonie, jak również Alice Springs mieliśmy możliwość zaobserwowania, że Aborygeni niestety często są pijani, siedzą całymi dniami w parkach, grają w karty i właściwie nic nie robią.

Po jakimś czasie stwierdziliśmy, że pojedziemy dalej, bo Coober Pedy nie ma nic więcej do zaoferowania. Podjechaliśmy do Marla, gdzie zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej Mobil. Obok jest caravan park, gdzie można było skorzystać z jego…gościny.

 

16 luty 2014r.-niedziela●Marla-Uluru (515 km/6,30 h)

Po śniadaniu ruszamy w dalszą drogę. Zatrzymujemy się co jakiś czas, aby zrobić zdjęcia, ale przede wszystkim pokonujemy setki kilometrów. Dotarliśmy do parku narodowego Uluru, gdzie zapłaciliśmy za wstęp 25 AUD/os. Zostawiliśmy samochód na parkingu i poszliśmy na 9,4 km szlak wokół magicznego miejsca aborygenów (obejście zajęło nam ok. 3h). Upał niemiłosierny, wejście na górę (348 m n.p.m.) zostało zamknięte z uwagi na 36ºC oraz mocno wiejący wiatr. Wejście na Uluru jest możliwe, ale trasa jest otwierana tylko wtedy, gdy pogoda na to pozwala. Brane są pod uwagę liczne warunki pogodowe takie jak: temperatura, siła wiatru, zachmurzenie, opady deszczu itp. Jest to tak skonstruowane, aby każdego dnia można było dopasować inny czynnik, który zabrania wchodzenia na Uluru. Tak więc, pozostało nam obejście tego ogromnego kamienia. Uluru w promieniach popołudniowego słońca to potężny monolit z piaskowca lśniący jaskrawą czerwienią.  W jaskiniach u podnóża góry znajdują się rysunki aborygenów. Po obejściu góry, udaliśmy się samochodem na punkt widokowy, skąd mogliśmy obejrzeć zachód słońca (dzisiaj o 7.26 PM). Dziesiątki turystów codziennie odbywa ten sam rytuał. Dziś turyści przybywają tu z całego świata, by podziwiać zmianę barw skały i jej wielkość. Uluru zmienia się jak w kalejdoskopie. Barwa jej powierzchni początkowo jaskrawoczerwona, staje się złota, później różowa, jasno szkarłatna, aż wreszcie purpurowa, gdy słońce znika za widnokręgiem. Ta zdumiewająca zmiana barw wzbudzała zachwyt wśród ludzi stojących u stóp Uluru. Ludzie piją piwo, otwierają wino, szampana, odbywa się wielkie grillowanie, pstrykają migawki aparatów. Oprócz gorąca, dzisiejszego dnia dokuczały nam również muchy. Najpierw myślałam, że to nas tak doceniły i zleciały się z całego outbacku, ale okazało się, że lubią wszystkich bez wyjątku. Bardzo praktyczne okazały się tutaj moskitiery nakładane na głowę lub czapkę, co odrobinę utrudniało muchom penetrację naszych twarzy. Mucha nie jest taka głupia jakby mogło się wydawać i tak: potrafi wejść pod okulary, bo słońce też ją razi, może wejść do ucha, nawet jak masz słuchawki, bo też chce posłuchać muzyki. Okazało się, że dobrym miejscem jest dziurka w nosie, a w nim…raj kulinarny. Mucha występuje częściej niż kangury, pająki, węże i króliki i to ona powinna być uznana za szkodnika lub symbol Ozi. Co ciekawe wjeżdżając do miasta muchy zazwyczaj znikały, więc jest to domena buszu. I tyle o muchach, chyba że mi się coś jeszcze przypomni.

Po spektaklu zachodzącego słońca, podjechaliśmy do Yulara, gdzie zatrzymaliśmy się w caravan parku za  68 AUD, bez prądu/z prądem 77 AUD. Parking jak za taką cenę był słabo wyposażony, ale jest to jedyne miejsce, gdzie można zostać, bo na dziko w tym rejonie nie wolno parkować. Yulara jest małym miasteczkiem z supermarketem i kilkoma hotelami w różnej klasie. Można spędzić tutaj czas w ekskluzywnych warunkach, jak również w namiocie. Ceny jednak w każdej klasie są wysokie.

 

17 luty 2014r.-poniedziałek●Uluru-Kata Tjuta (52 km),Kata Tjuta-Kings Canion (319 km/4 h)

O godz. (6.32 AM) był wschód słońca. Zerwaliśmy się, aby obejrzeć drugą część spektaklu pod nazwą „światło i muchy”. Dotarliśmy na miejsce w ostatnich sekundach, aby uchwycić najlepsze sceny. Widok tak samo urzekający, choć aparaty wariowały od kontrastów. Co jednak zarejestruje soczewka oka, na zawsze pozostanie w pamięci. Następnie podjechaliśmy do grupy podobnych monolitów Kata Tjuta, znaczy „Wiele głów” to nazwa jaką nadali Olgom Aborygeni, dla których to miejsce podobnie jak Uluru jest święte i wygląda jak fatamorgana. Jest to grupa 36 monolitów, każdy jak kopuła meczetu idealnie wypolerowany. Najwyższa góra Olga ma 546 m n.p.m wysokości, bije więc wzrostem Uluru. Chcieliśmy wejść na szlak, który wiedzie wokół skał, ale z uwagi na upały był zamknięty. Poszliśmy więc na krótszy (3 km). Następnie pojechaliśmy do Kings Canion Resort w Parku Narodowym Watarrka. Tu obeszliśmy 6 km szlakiem wokół górnej krawędzi kanionu, skąd  rozciąga się wspaniały widok na okolicę. Ścieżka wiedzie w górę 100 m na krawędź kanionu. W połowie wijącej się drogi pomiędzy ceglasto – czerwonymi rozpadlinami i wzniesieniami można ochłonąć w Rajskim Ogrodzie (Garden of Eden). Mały zbiornik w dnie kanionu stanowi  źródło  życia wielu roślin (wszechobecnych eukaliptusów). Widoki w dół głębokiego, czerwonego piaskowca (wysokiego do 300 m) wynagradzają wędrówkę. Stwierdziliśmy, że są to o wiele ładniejsze miejsca niż Uluru i Olgas razem wzięte. Dziś zatrzymujemy się na nocleg w okolicy parku. Próbujemy kangurzego mięsa w postaci mielonych kotletów. Smakuje jak wołowina, lekko słodkie i smaczne.

 

18 luty 2014r.-wtorek●Kings Canion-Alice Springs (366 km/6 h)

Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę do Alice Springs. Po drodze zatrzymaliśmy się przy Kings Creek Station, gdzie znajduje się lądowisko helikopterów. Za 120 AUD można było wynająć maszynę. Sam lot trwa krótko, bo uruchomienie i procedury lotnicze zabierają czas. No, jak każda atrakcja turystyczna ma cieszyć i pozostawiać niedosyt. Widoki wspaniałe, helikopterem nie trzęsło, więc nie mieliśmy przykrych niespodzianek. Potem ruszyliśmy w dalszą drogę do Alice Springs. Patrząc na mapę wydaje się, że można zrobić wiele skrótów i szybciej dojechać z punktu A do B, ale okazuje się, że wiele z tych dróg to nieutwardzona, czerwona gleba, z którą camper miałby problem z pokonaniem. Czasem z zazdrością patrzyliśmy na paliwożerne Toyoty 4×4, które bez trudu przejeżdżały trudno dostępne rejony, ale my, naszym “wehikułem przygody” telepaliśmy się, jadąc 90-100 km/h. Byle do przodu!  W pewnym momencie czas zatrzymuje się jakby w miejscu i można odnieść wrażenie, że wciąż jesteśmy w tym samym miejscu. Czasem busz zamienia się w prerię, czasem są jakieś pagórki, które urozmaica krajobraz. My mieliśmy frajdę z odczytywania znaków drogowych, np. następny telefon alarmowy za 10 km, albo do następnego supermarketu 300 km. Super, wszędzie blisko!! Dojeżdżamy do Alice Springs, stolicy „Czerwonego Środka”, która i tak jest wielkim światem w porównaniu z porozrzucanymi w buszu farmami, czy niewielkimi osiedlami zamieszkałymi głównie przez Aborygenów. Przeciętnemu Europejczykowi trudno wyobrazić sobie życie w miasteczku, z którego do najbliższej metropolii są tysiące kilometrów. Mieszkańcy Alice Springs są do tego przyzwyczajeni. Jeśli pojadą 1614 km na południe, dotrą do Adelajdy, jeśli pojadą 1535 km na północ znajdą się w Darwin. Przez miasto płynie rzeka Todd River, jednak jej koryto najczęściej bywa wyschnięte. Miejscowa ludność wykorzystuje ją do niezwykłych regat, w czasie których łodzie są noszone przez drużyny biegaczy po spieczonym słońcem dnie rzeki. Całość jest zakładana na siebie i łodzie poruszają się niczym bohaterowie kreskówki „Między nami jaskiniowcami”, pędząc na złamanie karku zgodnie z domniemanym nurtem. Jeśli w rzece pojawi się woda zawody są odwoływane. Co do pojęcia busz to w Australii jest ono bardzo ogólnikowe, określa się nim wszystko, co znajduje się poza miastem. Dojeżdżając do przedmieść Alice Springs odwiedzamy Muzeum Transportu, gdzie zgromadzono wiele ciekawych eksponatów, samochodów osobowych, ciężarówek oraz kolejowych (wstęp 15 AUD/os.) Następnie podjechaliśmy do miasta na zakupy spożywcze i udaliśmy się do caravan parku w Heavitree Gap Outback Lodge przy Palm Circut, 0871 Alice Springs za 56 AUD. Dziś zrobiliśmy sobie BBQ jak prawdziwi Ozi.

 

19 luty 2014r.-środa●Alice Springs-Przesmyk Standleya-Barrows Creek (391 km/5,30 h)

Rano pojechaliśmy w Góry McDonella do Przesmyku Standleya, gdzie można przejść kilka malowniczych szlaków w obrębie gór (wejście kosztuje 5 AUD/os.) Atrakcją jest gra światła od godziny 11.30 do 13.00, tak więc najlepiej być tam około południa, kiedy promienie słoneczne dokładnie nakierowują się na dno wąskiej szczeliny, pomiędzy wysokimi na 80 m intensywnie czerwonymi skałami. Wracamy do miasta i tu odwiedzamy Latającą Szkołę (School of the Air wstęp 7,5 AUD/os.). Niezwykła szkoła prowadzi lekcje przez radiostację, dla dzieciaków mieszkających na odległych ranczach jest to jedyna szansa na edukację. Nauczyciel prowadzi lekcję przez mikrofon siedząc przed monitorem komputera. Klasówki zastępują 10 min. indywidualne rozmowy. Od czasu do czasu nauczyciel wsiada do jeepa i jedzie odwiedzić podopiecznych. Uczniowie  przyjeżdżają do Alice Springs dwa razy w roku, jest to jedyna okazja by zobaczyć szkolnych kolegów. Podobnie jak szkoła działa też system „Latającego doktora”. W nieskomplikowanych przypadkach rady lekarza można zaciągnąć przez radiostację. Jeśli fachowa pomoc jest niezbędna, lekarz wsiada do samolotu, albo raczej do „latającej karetki” i odwiedza pacjenta (wstęp do Latających Doktorów 12 AUD/os.). Po drodze wchodzimy do niewielkiego Muzeum Lotnictwa (darmowe).

Ruszamy, w drogę mając w planie dojechać jak tylko możemy najdalej. Wieczorem zatrzymujemy się przy Barrow Creek Hotel, czyli oświetlonym kilkoma kolorowymi żarówkami dystrybutorze paliwa. Weszliśmy z Jarkiem do środka i staliśmy się bohaterami filmu rodem z dzikiego zachodu. Ja ubrana jak turystka, Jarek w samych spodenkach, wchodzimy do knajpy a tam dwóch zakapiorów pije piwo, oni na nas, my na nich i cisza. Tak więc, pytamy czy możemy zostać na noc. Pani zza lady powiedziała, że możemy. Wszyscy się na nas dziwnie patrzyli. Obeszliśmy okolice stwierdzając, że to miejsce lata świetności ma już dawno za sobą.

 

20 luty 2014r.-czwartek●Barrows Creek-Devils Marbles (129km/2h), Camooweal (566km/ 7 h)

W Tennant Creek 138 km przed miasteczkiem, tuż przy głównej drodze znajdują się ciekawe granitowe głazy zwane Devils Marbles. Nazwa oznaczająca „diabelskie kulki” trafnie opisując szereg olbrzymich granitowych otoczaków rozrzuconych po obydwu stronach szosy na odcinku kilku kilometrów. Część głazów stoi na płaskich postumentach, chyba cudem utrzymując równowagę. Okazuje się, że przez miliony lat to właśnie wiatr i woda ukształtowały i wygładziły twarde kule. Spędziliśmy tu trochę czasu, bo obszar jest dosyć rozległy. Mimo, że są to rzeczywiście formacje skalne w kształcie kuli, wciąż zaskakiwały nas kolejne widoczki. Potem jechaliśmy wiele godzin, zatrzymując się na tankowanie, toaletę lub zdjęcia. Jedną z ciekawostek była stacja benzynowa w Wycliffe Well, utrzymana w konwencji UFO. Obok znajduje się caravan park, gdzie witają nas zielone stwory z kosmosu. Śmieszny element krajobrazu, urozmaicający monotonność buszu. Nocujemy w okolicy Camooweal, przy trasie.

 

21 luty 2014r.-piątekCamooweal-Mount Isa (191km/2 h)-Praire (565km/7 h)

Docieramy do górniczego Mount Isa, tu znajduje się punkt widokowy i kierunkowskaz wskazujący odległości do różnych miast na świecie (np. stąd do Londynu mamy 15.724 km, Rzymu 14.559 km!) Jeśli trasa nie wiedzie przez to miasteczko, to nic więcej godnego uwagi tu nie ma. Dalej pojechaliśmy w kierunku wybrzeża. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Praire, obok restauracji. Trwała tu w najlepsze impreza, kobiety poubierane elegancko, w makijażu. W około niczego nie ma tylko pustkowie i droga w dwóch kierunkach, a tu stylizacja jak w jakimś większym mieście. Knajpa pełniła też rolę muzeum i ukazywała australijskie wyposażenie dawnych domów.

 

22 luty 2014r.-sobotaPraire-Townsville-Airlie Beach (554km/6.40 h)

Jedziemy kilka godzin i docieramy do Townsville. Tu odwiedziliśmy oceanarium (Great Barrier Reef Wonderland), wstęp 26 AUD/os. Największe wrażenie zrobiły na nas rybki Light Fish, których nie było widać. Jeśli podświetliło się lampą akwarium to można było zauważyć, tylko dwa neonowe znaczki. Niesamowity efekt! W oceanarium można zobaczyć rybę piłę, rekiny, żółwie, brzanki sumatrzańskie i wiele innych gatunków fauny i flory oceanicznej. Po wizycie pojechaliśmy do Airlie Beach. Tu zatrzymaliśmy się w Flametree Tourist Village przy 2955 Shute Harbour Road, 4802 Airlie Beach. Za miejsce zapłaciliśmy 45 AUD z prądem. Miasto jest bardzo fajne, co najważniejsze nie ma tu betonowych pałaców hoteli, jak nad rafami egipskimi. Airlie Beach jest głównym centrum turystycznym, które stanowi główną bazę wypadową zarówno morską, jak i lotniczą na wyspy Whitsundays. Można tam znaleźć wszystko, czego potrzeba przeciętnemu turyście: mnóstwo miejsc noclegowych we wszystkich kategoriach cenowych, sporo restauracji, barów oraz agencji turystycznych, gdzie można zarezerwować różne wycieczki po wyspach. Jako, że klimat w tej okolicy jest już tropikalny, porównywalny z Filipinami czy Tajlandią, więc po prostu marzy się o kąpieli w chłodnym oceanie. Niestety przez połowę roku pływają w nim jadowite meduzy, co skutecznie każdego odstrasza przed zamoczeniem nawet czubków palców w oceanie. Z tego też powodu do snorkellowania trzeba założyć specjalny kombinezon.

 

23 luty 2014r.-niedziela●Airlie Beach-Park Eungella-Airlie Beach (368 km/5 h)

Rano jedziemy do kilku agencji, aby rozeznać ceny nurkowania na rafie koralowej przy Whitsundays. Chłopaki zapłacili po 131 AUD/os. za wyprawę która miała odbyć się w poniedziałek, bo niedziela jest dniem wolnym dla rejsów. Jednodniowa wycieczka to doskonała alternatywa dla osób o skromniejszym budżecie, lub też o ograniczonym czasie. W programie  wycieczki są takie atrakcje jak pobyt na wybranych plażach, czy też nurkowanie lub snorkelling. Następnie pojechaliśmy do Parku Eungella, gdzie piechotą dotarliśmy do wodospadu Araluen w wąwozie Finch Hatton. Wjazd do parku był utrudniony ponieważ ostatnie kilka kilometrów jedzie się szutrem, a na dodatek ulewa, zalała drogę i ostatnie 3 km przebyliśmy pieszo brodząc po łydki w wodzie. Trasa wiedzie przez las deszczowy, co odczuliśmy dosłownie na własnej skórze. Na końcu kanionu znajduje się mały wodospad, gdzie woda wypada ze skał do niewielkiego jeziora. W dalszej części naszej wycieczki pojechaliśmy w jedno z najlepszych miejsc, żeby zobaczyć na żywo dziobaka. Zatrzymaliśmy się za mostem River Broken w miejscu, gdzie one występują. Rzeczywiście co jakiś czas wypływały na powierzchnię rzeki, ale trwało to kilka sekund i znów nurkowały. Trudno było zrobić dobre zdjęcie, ponieważ padał deszcz, a woda była zamulona, tak więc staliśmy na pomoście i wypatrywaliśmy tych dziwnych stworzeń.

 

24 luty 2014r.-poniedziałekAirlie Beach-Whitsundays Islands N.P.

Rano podjechaliśmy busem do portu, gdzie chłopaki wyruszyli na rafę koralową w rejonie wysp Whitsundays. Są to 74 jedyne w swoim rodzaju wyspy. Ja w tym czasie zwiedziłam miasteczko, a Mirek oddawał się błogiemu lenistwu w camperze. Po powrocie autobusem miejskim (3,60 AUD/os.) do caravan parku, skorzystałam z basenu i odpoczynku. Chłopaki wrócili zadowoleni i zachwyceni pięknymi widokami, błękitną wodą i niebem, oraz zielonymi wysepkami. To było coś! Nurkowanie wśród kolorowej rafy, niesamowita ilość ryb i innych stworzeń oceanicznych. Najpiękniejsza plaża Whitehaven to po prostu raj na ziemi, niewyobrażalnie piękne miejsce. Plaża ta nie bez powodu regularnie wygrywa w plebiscytach na najpiękniejszą plażę świata (Top Ten Beaches). Kolejne małe marzenia zostały spełnione. Rafa Koralowa liczy sobie 2010 km i jest największym na  świecie królestwem korali, składa się co najmniej z 2800 raf. Część z nich to rafy barierowe-falochrony, które wznoszą się na skraju szelfu. Za tym kordonem w spokojnym morzu pojawiają się rafy w postaci regularnych kręgów i półksiężyców zwanych platformowymi. Mniejsze formacje nazywane są mozaikowymi i są rozrzucone na płytszych obszarach. Jest to największy na świecie system raf koralowych i największa budowla wzniesiona przez żywe organizmy. Jest tu 5 tys. gatunków mięczaków, 1,8 tys. ryb, 125 gatunków rekinów, korale ośmioramienne, glony oraz gąbki ubarwiające rafę. Rafa ulega też ciągłej erozji: niszczą ją fale, procesy chemiczne oraz zwierzęta podgryzające koralowce. Warto pamiętać, że w marcu, między siódmym a dziesiątym dniem po pełni Księżyca na rafę przybywają liczne rzesze turystów, aby nocą obserwować zachwycający spektakl rozrodu korali. Polipy w tym czasie wytwarzają obłoki świecących jajeczek, z których w późniejszym czasie rozwijają się larwy. Jest to jeden z najpiękniejszych klejnotów naszej planety w kolorze lazuru, indygo, szafiru i najczystszej bieli. Korale mogą się rozwijać tylko w płytkim przepuszczającą odpowiednią ilość światła morzu. Whitsundays zasłynęły również z nietuzinkowej rekrutacji na „najlepszą pracę świata”, czyli pracy na Hamilton Island w roli „Opiekuna Wyspy”. Aby wziąć udział w selekcji trzeba było przygotować 60-sekundowe video o sobie.

 

25 luty 2014r.-wtorekAirlie Beach-Mont Repos (783 km/9.40 h)-Harwey Bay (123 km/1.30 h)

Przy śniadaniu okazało się, że na campingu nastąpiła awaria prądu. Wybuchały tostery, czajniki gotowały wodę w kilka sekund, mikrofalówki spalały jedzenie na węgiel. Po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę na południe kraju. Po wielu godzinach jazdy dotarliśmy do Mont Repos, gdzie znajduje się rezerwat ochrony żółwi. Wstęp 10 AUD/os. Zwiedzanie odbywa się w grupach po kilka osób. Otrzymuje się naklejki z numerem grupy i czeka na swoją kolej. Wizyta, to spacer po plaży w poszukiwaniu gniazd z żółwimi jajami lub podglądanie samic składających jajka. Nam udało się trafić na wylęg malutkich żółwików. Opiekun pomógł im odkopując trochę piasek, a potem małe szkraby wypełzały z gniazda. Zostały pozbierane do kosza, a następnie wypuszczone parę metrów od wody. 126 sztuk popełzało w kierunku oceanu, a ludzie ustawieni w rzędzie świecili latarkami udając smugę księżyca. Było to dla nas ciekawe doświadczenie, bo 10 lat wcześniej widzieliśmy na wybrzeżu Sri Lanki jak żółwica złożyła jaja. Teraz mogliśmy zobaczyć jak zamyka się cykl rozrodczy. Postanowiliśmy jeszcze trochę jechać, więc pokonaliśmy 123 km, zatrzymując się na noc przy kaplicy Baptystów. Dzisiaj przejechaliśmy w 14 h, 906 km, był to nasz dzienny rekord.

 

26 luty 2014r.-środaHerwey Bay-Fraser Island-Herwey Bay (Pialba)

O 9.00 rano udaliśmy się do jednej z wypożyczalni samochodów 4×4, gdzie skierowano nas od razu do portu przy Hervey Bay Boat Club, Buccaneer Dr, Urangan QLD 4655, skąd promem przepłynęliśmy na Wyspę Frasera do Kingfisher Bay. Tam wypożyczyliśmy Toyota Land Cruiser za 720 AUD/5os. (całkowity koszt okazał się po dokonaniu obciążeń z karty kredytowej), oraz zapłaciliśmy za permit do parku 43,60 AUD. Tak więc rozpoczęliśmy wycieczkę po wybojach i wertepach piaszczystej wyspy. Hm…po kilkunastu dniach w camperze, w którym wszystko trzęsie i podskakuje, taka atrakcja nie robiła już na nas większego wrażenia. Jest to raj dla amatorów jeżdżenia samochodami terenowymi. Asfalt na wyspie położony jest tylko w obrębie kurortu, a dalej tylko wertepy. Ograniczały nas też wydmy, które mogły stanowić niebezpieczeństwo wywrotki lub zakopania. Na wyspie Frasera znajdują się unikatowe 240 m wysokości wydmy, sprawiając że to miejsce zostało wpisane na listę UNESCO. Okazuje się, że Fraser Island ma najwięcej piasku, ze wszystkich wysp na świecie. Jej wymiary to 120 km długości, 24 km szerokości. Zdumiewać może fakt, że na tym niezbyt urodzajnym podłożu wyrósł wilgotny tropikalny las. Wzdłuż jej wybrzeży ciągną się plaże i wydmy. Poza piachem można tu również zobaczyć rdzewiejący wrak statku Manheno zepchniętego do brzegu przez cyklon w 1934 r., oraz hasające dzikie psy dingo. Wyspa ma znaczne zasoby słodkiej wody i urozmaiconą faunę. Znajduje się tu wiele jezior, największe wrażenie robi McKenzie mieniące się w odcieniu błękitu. Po 6 godz. szalonej jazdy wróciliśmy do przystani, a potem promem z powrotem wróciliśmy do Hervey Bay podjeżdżając do Pialba (dzielnica Hervey Bay),  gdzie zatrzymaliśmy  się w caravan parku za 40 AUD.

 

27 luty 2014r.-czwartek●Hervey Bay-Noosa (191 km/2.40 h)-Brisbane (138km, 1.40h)

Rano pojechaliśmy do Noosa, która okazała się uroczym, kurortem nad oceanem. Zaparkowaliśmy w jednej z bocznych uliczek i przeszliśmy do Parku Narodowego Noosa (wstęp wolny). Postanowiliśmy przejść kilka szlaków, które zaznaczone są na mapie. Widoki zapierające dech, bo ścieżka wiedzie wzdłuż klifu. Na piasku wylegują się plażowicze, co skusiło także Piotrka i Jacka. My poszliśmy dalej, pokonując ok. 10 km. Miasto jest ładne, czyste i dosyć zamożne, co można zauważyć po samochodach i domach. Następnie pojechaliśmy w kierunku Nambour (76 Nambour Connection Rd, Woombye QLD 4559), gdzie znajduje się ogromny ananas z włókna szklanego. W jego wnętrzu można obejrzeć ekspozycję dotyczącą „przemysłu ananasowego”. Ananas ma zachęcić do odwiedzenia plantacji i kupna owoców. Na zewnątrz można obejrzeć cały proces sadzenia, dojrzewania i przetwarzania ananasów. Jedziemy dalej, aż docieramy na przedmieścia Brisbane. Tu śpimy na dziko przy plaży.

 

28 luty 2014r.-piątek●Brisbane-Byron Bay (latarnia morska)-Nambucca Head (439 km/5 h)

Dziś chcemy dojechać jak najbliżej Sydney. Najpierw docieramy do Byron Bay, gdzie znajduje się najdalej wysunięty na wschód punkt Australii. Atrakcją jest latarnia morska, która bardzo ładnie prezentuje się na tle błękitnego nieba. Podobno światło w niej jest tak mocne, że widać je na 50 km. Za wjazd samochodem na parking przy latarni trzeba zapłacić 7 AUD. Znajduje się tu również muzeum i restauracja. Spędziliśmy tu godzinkę, spacerując po szlakach wytyczonych wokół cypla. Podziwialiśmy wspaniałą panoramę, rozciągającą się wzdłuż „Złotego Wybrzeża”. Potem pojechaliśmy dalej, zatrzymując się na nocleg w Nambucca Head, przy plaży.

 

01 marzec 2014r.-sobota●Nambucca Head-Sydney (946 km/10 h)

Od wczesnego rana jedziemy, robiąc przystanki tylko na tankowanie oraz robieniu zdjęcia jakiemuś urokliwemu miejscu. Zatrzymaliśmy się na przedmieściach Sydney w  caravan  parku Lane Cove National Park Picnics przy Plassey Rd, Macquarie Park NSW 2113. Okazało się, że nie było miejsca, ponieważ potrzebna była wcześniejsza rezerwacja z powodu Mardi Grass, ale recepcjonistka zasugerowała, aby zadzwonić ok. godz.18.00 z możliwością, że może coś się znajdzie. Zostawiliśmy samochód na poboczu, a sami metrem pojechaliśmy do centrum Sydney. Niedaleko parku przy Delhi Rd. znajduje się wejście do metra. Bilet w dwie strony kosztuje 6,20 AUD/os. Wysiedliśmy na stacji Town Hall, stąd doszliśmy do Oxford Street, gdzie dziś odbywa się parada gejów i lesbijek z całego świata. Tęczowy korowód przebierańców wypełnia Oxford Street dając sygnał do zabawy dla kilkuset tysięcy osób. Parada Mardi Grass swoim rozmachem i stylem przypomina gorący karnawał w Rio de Janeiro. Sydney jest światową stolicą homoseksualistów. Ulica jest przygotowana na to wydarzenie, chodniki odgrodzone zostały barierkami, wolontariusze zachęcają do zabawy, rozdają okolicznościowe gadżety, min. prezerwatywy, kolorowe korale, świecące miecze. Jest głośno, barwnie i wesoło. Nawet najwięksi przeciwnicy takich imprez i innej orientacji seksualnej stwierdzają, że zabawa jest fajna. Po kilku godzinach barwnej parady, podczas której prezentują się wszelkie grupy zawodowe i społeczne uczestnicy rozchodzą się do pobliskich restauracji i knajp na after party. W pochodzie maszeruje prawie 10 tys. osób reprezentujących wszystkie orientacje seksualne. Byli tu przedstawiciele wszystkich dużych partii, straży pożarnej, policji, armii, tajscy lady-boye, aborygeńskie lesbijki, rodziny z dziećmi, starsi ludzie. Tutaj to wcale nie szokuje, orientacje seksualne, tak samo jak kwestia religijności, są uznawane za sprawy tak osobiste, że nie mają one prawa podlegać ocenie społecznej. Ja z Piotrkiem pojechaliśmy wcześniej do caravan parku, aby załatwić nocleg. Okazało się, że znalazło się dla nas miejsce za 59 AUD. Byliśmy zadowoleni, bo samochód domagał się już prądu i wody, a w innych caravan parkach nie było już miejsc.

 

02 marzec 2014r.-niedziela●Sydney

Rano udajemy się metrem do centrum. Przez kilka godzin zwiedzamy miasto, ale wilgotność i zachmurzone niebo nie sprzyja fajnym zdjęciom. Najpierw przechadzamy się przez starą zabudowę Sydney, jeśli można tylko mówić o czymś co ma 150 lat z małym hakiem. Odwiedzamy Queen Victoria Building, jest to dawna hala targowa, obecnie odrestaurowana skupia pod swym dachem sklepy i restauracje. Witraże, bizantyjskie łuki, gipsowe sztukaterie czynią QVB jednym z najpiękniejszych centrów handlowych świata. Następnie udajemy się do chińskiej dzielnicy, gdzie w parku odbywa się festiwal… prezentujący Turcję. W Chinatown, które stanowi alternatywę gastronomiczną dla drogiego miasta, zjedliśmy obiad. Okazało się, że z tej oferty korzysta wielu miejscowych i turystów. Następnie udając się w kierunku Opery zatrzymujemy się przy pomniku ku czci żołnierzy,  upamiętniającym udział wojsk australijskich w wojnach na kilku kontynentach. Przechodząc w kierunku portu okazuje się, że Opera na tle Bridge Harbour świetnie się prezentuje.  Gmach Opery został zaprojektowany w latach 50 przez Duńczyka Jorma Utzona. Natchnieniem projektanta były żagle jachtów, a także świątynie Azteków i Majów. Na żaglach ułożono ponad milion szwedzkich antygrzybicznych płytek, które lśnią w słońcu i nie wymagają czyszczenia. Budowa ciągnęła się przez 15 lat, a jej koszty wielokrotnie wzrosły. Gmach opery został otwarty 20 października 1973r. Opera wyprzedziła ówczesną rzeczywistość o kilka dekad. Jest tu kompleks sal koncertowych goszczących artystów niemal wszystkich dziedzin, od baletu i opery poprzez koncerty jazzowe, aż po pokazy mody i przedstawienia teatralne. Sydney słynie również z mostu Harbour przerzuconego nad rzeką Parramatta River. Ma on 1149 m długości, a jego najwyższy punkt znajduje się 134 m nad poziomem zatoki, stalową konstrukcję łączy rekordowe 6 mln. nitów. Projektantem mostu był John Bradfield, a został on otwarty 19 marca 1932r. Można też z przewodnikiem wspinać się na sam szczyt przęsła mostu ponad portem za jedyne….245 AUD/os.  Pod namiotowymi płachtami Sydney Harbour, w każdy weekend odbywają się na świeżym powietrzu koncerty popularnych artystów. W okolicy zwanej Rocks znajdują się restauracje, puby, ogródki piwne, galerie, jest tu też sporo sklepów z opalami i aborygeńskimi dziełami sztuki. Tu też po naprawdę „okazyjnej” cenie kupiliśmy oryginalny instrument didgeridoo. Duet Opera i Harbour Bridge jest dla Sydney tym czym dla Australii kangur i koala. Na koniec przechodzimy przez dzielnicę biznesu (Central Business District), są to przeszklone wieżowce wyrastające pośród budynków z poprzednich dwóch stuleci. Tętniąca życiem australijska metropolia jest kosmopolityczna i nowoczesna. Wieczorem zrobiliśmy sobie drinkowe after party Mardi Grass, tylko gejów brakowało…

 

03 marzec 2014r.-poniedziałek●Sydney-Katoomba (105 km/1.30 h)

Rano pojawiło się słoneczko, więc stwierdziliśmy, że pojedziemy jeszcze raz do centrum miasta i obejdziemy najważniejsze miejsca robiąc fotki. Okazało się, że wiele atrakcji turystycznych w tym Opera, prezentują się wspaniale w promieniach słońca. Odwiedzamy plażę Bondi Beach, na której od 1906 r. członkowie słynnego pogotowia ratowniczego dbają o bezpieczeństwo plażowiczów. Ich praca jest bezpłatna i ochotnicza, co więcej to ratownicy płacą 30 AUS rocznie składek członkowskich za przywilej ratowania życia. Jest około 700 członków klubu. Kilometr plaży patroluje zespół od 10-15 ratowników. W gorący dzień na tej plaży bywa 60 tys. osób. Następnie podjechaliśmy do kompleksu olimpijskiego, gdzie znajduje się stadion na 110 tys. który zaprojektował Polak, inż. Edmund Obiała. Obiekty letniej olimpiady w Sydney 2000, można codziennie zwiedzać z przewodnikiem (28 AUD/os. 11.00, 13.00, 15.00). Odwiedzamy jeszcze Muzeum Rugby (wstęp wolny). Jest zdecydowanie mniejsze niż w Nowej Zelandii, ale widać, że tworzą go pasjonaci. Z miast, które już widzieliśmy na świecie tylko Rio de Janeiro dorównuje Sydney pod względem lokalizacji. Mieszkają tu przybysze z całego świata, których liczba gwałtownie wzrosła po II wojnie światowej. Miasto zamieszkane było głównie przez Australijczyków pochodzenia brytyjskiego i rdzennych mieszkańców Aborygenów. Po wojnie zaczęli napływać imigranci z Grecji, Jugosławii, Włoch i Turcji. Jest to najstarsze i największe miasto w Australii, mimo to nie jest stolicą, tą funkcję pełni Canberra. Następnie ruszyliśmy w kierunku Katoomba, które jest głównym miastem regionu i skąd prowadzą szlaki w najbardziej znane formacje skalne Gór Błękitnych. Tu zostaliśmy na noc, na dziko.

 

04 marzec 2014r.-wtorek●Katoomba(Blue Mountains)-Canberra-Jindabyne (505 km/5.40 h)

Obudziliśmy się, a tu zimno, gęsta mgła a na dodatek pada deszcz. Czyżby to już początki jesieni? Widoczność była praktycznie zerowa, więc wyjście na szlaki Gór Błękitnych mijałoby się z celem. Postanowiliśmy pojechać do Jindabyne, skąd zaczynają się trasy na Górę Kościuszki. Po drodze zatrzymujemy się w stolicy Australii Canberze. Samochód zaparkowaliśmy przy „Captain Cook Memorial Water Jet”, fontannie-pomniku wyrzucającej wodę na 140 m wysokości. Samo miasto jest godne odwiedzenia tylko z racji bycia stolicą. Warto przejść się tu do nowoczesnego budynku Parlamentu, wzniesionego kosztem biliona dolarów, którego dach łagodnie opada ku ziemi wzgórkiem porośniętym trawą, by naturalnie wpasować się w otoczenie. Naprzeciwko zaś znajduje się Stary Parlament. Na pobliskich wzgórzach w odległości kilkunastu kilometrów od miasta można było zauważyć pożar buszu. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy na miejsce, gdzie zatrzymaliśmy się w caravan parku Jindabyne Holiday Park przy Kościuszko Road Jindabyne 2627, Snowy Mountains NSW.

 

05 marzec 2014r.-środa ●Jindabyne-Góra Kościuszki (18 km/20 min.)

Z samego rana wjeżdżamy do Parku Narodowego Kościuszki położonego w Górach Śnieżnych w paśmie Alp Australijskich. Tu zostawiamy na poboczu samochód, bo nie ma w okolicy parkingu, następnie ruszamy 9 km szlakiem Summit Walk, prowadzącym na Górę Kościuszki (2228 m n.p.m.),  Australijczycy mówią na nią Mt. Kozzie lub Koziosko. Jest to najsłynniejszy polski akcent na antypodach. Góra została zdobyta i nazwana przez polskiego odkrywcę i podróżnika Edmunda Strzeleckiego 12 marca 1840r. Trasa jest łatwa i nie wymaga specjalnego wyposażenia. Nam co prawda towarzyszył mocny wiatr, ale to nawet lepiej  niż wędrówka w upale. Droga na szczyt prowadziła już w chmurach, więc było o wiele chłodniej. Przydały się kurtki i zimowe czapki. Sam wierzchołek spowity był chmurami i nie mogliśmy zrobić spektakularnych widoczków. Panowie wdrapali się na specjalny obelisk i zrobili pamiątkowe fotki z flagą Polski. W drogę powrotną postanowiliśmy pójść Main Range Track, który wiódł przez 11 km. Tu trochę zmarzliśmy, bo większość trasy wiedzie w chmurach. Trochę szkoda, bo krajobrazy są tu wspaniałe. Całość wędrówki zajęła nam 5 godzin. Mimo, że szlak nie jest trudny technicznie to jednak zmienna pogoda i mocny wiatr dał nam trochę popalić. Latem na zboczach pojawia się mnóstwo kwiatów, zimą doskonale szusuje się tu na nartach. Góra Kościuszki jest najwyższa w Australii kontynentalnej, ciekawostką jest, że najwyższa góra Australii to właściwie Mawson Peak (2745 m. n.p.m.), leżąca na Heard Island. Obecnie Góra Kościuszko została wpisana 7 listopada 2009r. na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Wracamy do caravan parku, bo nie zapłaciliśmy za nocleg. Tak, więc uregulowaliśmy należność w wysokości 26 AUD bez prądu. Właścicielka była zaskoczona, że wróciliśmy zapłacić, bo nawet nie wiedziała, że u niej nocowaliśmy. Następnie pojechaliśmy w kierunku Parku Wilsona. Dziś postanowiliśmy przespać się na dziko przy plaży.

 

06 marzec2014r.-czwartek●Jindabyne-Park Wilsona (607 km/7.30 h)-Inverloch (93 km/1.30 h)

Popołudniu dotarliśmy do Wilson’s Promontory National Park, jest to granitowy półwysep wysunięty w morze w kierunku Antarktydy. Najpierw poszliśmy na plażę, (podczas tej wyprawy okazało się, że niektórzy nasi kompani są wielkimi amatorami plaż, więc realizowaliśmy też ich potrzeby). Miejsce jest urokliwe i służy odpoczynkowi. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, bo można udać się na piesze wycieczki, kąpać się w oceanie, surfować lub też kajakować. Następnie podjechaliśmy do miejsca, gdzie zaczyna się Lilly Pilly Gully’s Nature Walk. Jest to krótki (4,7 km) szlak, wiodący przez las deszczowy. Dzień zakończyliśmy w Inverloch Foreshore Camping Reserve przy The Esplanade VIC 3996, zapłaciliśmy 32 AUD

 

07 marca 2014r.-piątek●Inverolch-Wyspa Filipa (60 km/1 h)-Melbourne ( 139 km/1,40 h)

Rano podjechaliśmy na Wyspę Filipa na tor wyścigów motocyklowych. Akurat trwały wyścigi starych samochodów i bolidów F1. Trochę pokręciliśmy się po okolicy próbując wejść na lewo, ale nam nie wyszło. Następnie udaliśmy się do Parku Koali, wstęp 11,90 AUD/os. Rzeczywiście koale są i siedzą na drzewach, naliczyliśmy 6 sztuk oraz 2 kangury. Znów zaczął padać deszcz, więc miśki pochowały głowy i nici z fotografowania. Potem dotarliśmy do Melbourne, gdzie zatrzymaliśmy się w Hobson’s Bay Caravan Park przy  222 Kororoit Creek Rd, Williamstown North VIC 3016. Płaciliśmy 40 AUD. Był to najsłabszy caravan park pod względem wyposażenia i czystości w jakim byliśmy. Bardziej przypominał lepszej jakośći slums. Okazało się, że na stałe mieszka tu ok. 200 osób. Posadzone są tu kwiaty, drzewka, stare campery wyposażane są dodatkowo w przybudówki, niektóre mają nawet dostawione werandy. Dziwnie to wygląda, okazało się, że na całym parkingu jest tylko pięć camperów z turystami. Do stacji metra Wiliamstown North mamy 1,5 km piechotą. Postanawiamy zrobić rekonesans i pojechaliśmy do centrum miasta. Trzeba wykupić tzw. Myki Pass za 16  AUD z czego karta kosztuje 10 AUD, doładowanie na weekend to 6 AUD które wystarcza na nieograniczoną liczbę przejazdów wszystkimi środkami komunikacji. Wysiedliśmy na stacji w centrum Melbourne, gdzie przy samym dworcu znajduje się przystanek zabytkowego tramwaju (City Circle Tram), który za darmo obwozi turystów po zabytkowych miejscach. Trasa wiedzie koło parlamentu, katedry, portu, stadionów, dworca kolejowego. Jest to dobra opcja, aby wcześniej rozeznać odległości, oraz wstępnie obejrzeć interesujące nas punkty jutrzejszego zwiedzania.

 

08 marca 2014r.-sobota●Melbourne

Dzisiaj rozdzieliliśmy się na dwie grupy i postanowiliśmy cały dzień pozwiedzać piechotą najciekawsze atrakcje miasta. Ścisłe centrum to dworzec kolejowy Flinders Street Station z 1911 r., oraz nowoczesne wieżowce ze szkła, stali i betonu. Nad miastem wznosi się iglica Victoria Arts Centre to jeden z symboli współczesnego Melbourne. Miasto rozpięło się na brzegach rzeki Yarra, i jest spięte pięknymi mostami, a na jej wodach trenują ekipy wioślarskie oraz kajakarskie. Najpierw udaliśmy się do Royal Garden Botanic. Jest to najwspanialszy w mieście park położony 30 min. idąc pieszo od centrum. Zajmuje pagórkowaty teren nad brzegiem Yarry. Można tu odkryć tysiące egzotycznych gatunków roślin z całego świata lub patrzeć na pływające łabędzie. Następnie wjechaliśmy na wieżę widokową Melbourne Observation Deck, na 88 piętro, skąd rozciągał się  widok na całe miasto. Wstęp wynosi 18,50 AUD/os. Dodatkową atrakcję stanowi szklana kostka, wystająca kilka metrów poza budynek na którą można wejść za 12 AUD/os. Następnie odwiedzamy Chinatown na Little Bourke Street, dzielnica wyróżniająca się własnym charakterem, tutaj warto zjeść obiad. W centrum miasta godne uwagi są takie budynki jak: Princess Theatre (z ozdobną figurą Anielskiego Trębacza), Hotel Windsor, Parlament House w wiktoriańskim stylu, Ratusz, katedra św. Patryka, synagoga żydowska, odrestaurowane łaźnie miejskie i wiele innych ciekawych miejsc. Kolejne miejsce, w które się udajemy to największy targ Australii Queen Victoria Market działający nieprzerwanie od 100 lat, jest tak popularny, że organizuje się do niego wycieczki. Następnie odwiedzamy Crown Casino, największe i najnowocześniejsze kasyno południowej półkuli wybudowane za 1,6 biliona $. Jest to jeden z największych na świecie przybytków hazardu czynny non stop. Mieści 350 stołów do gry, 2,5 tys maszyn, a dodatkowo mamy tam kluby nocne, restauracje, kina, sklepy znanych marek. Po kilku godzinach chodzenia, stwierdziliśmy, że możemy wracać do campera. Idąc w kierunku dworca zobaczyliśmy jak bawią się ludzie podczas Moomba Festival. Są tu lunaparki, jest kolorowo, hałaśliwie i widać wielki rodzinny festyn. Ostatni punkt naszego zwiedzania to centralne korty tenisowe zawodów Wielkiego Szlema „Rod Laver Arena”, o pojemności 14.820 widzów. Nie ma w Australii miasta, które pod względem świetności architektury dorównałoby Melbourne, zarówno jeśli chodzi o XIX wieczne zabytki, jak i nowoczesne budowle. Stolica Victorii to serce australijskich finansów i handlu.

 

09 marca 2014r.-niedziela●Melbourne

Rano przeprowadziliśmy mycie i czyszczenie naszego camperka. To już ostatni jego dzień, więc należy mu się „odnowa biologiczna”. Chłopaki wyszorowali i wypucowali go na błysk. Potem pojechaliśmy na plażę Brighton Beach, gdzie znajdują się kolorowe domki plażowe, z których każdy wart jest około 50 tys. AUD. Wszystkie w żywych i mocno kontrastowych barwach. Ustawione w rzędzie żółte, czerwone, fioletowe, z australijską flagą, z zielonymi drzwiczkami, z białym dachem. Jest to bardzo urokliwe miejsce, pełno tu plażowiczów, biegaczy i rowerzystów. Tutejsza zabudowa nowoczesnych architektonicznie domów świadczy o zamożności mieszkańców. Następnie zjedliśmy ostatni obiad i pojechaliśmy na lotnisko. Tu zostaliśmy z bagażami, a Piotrek z Jackiem pojechali oddać campera. Na lotnisku okazało się, że odlot mamy opóźniony o 180 minut i lecimy o godz. 2.00 w nocy. Z tego powodu linie Etihad dały nam voucher na posiłek za 20 AUD/os., do wykupienia w dowolnej restauracji na lotnisku. My skorzystaliśmy z McDonalda, którego w Polsce omijamy szerokim łukiem. Po długich oczekiwaniach, w końcu wsiedliśmy do samolotu i ruszamy w podróż do domu.

 

10 marca 2014r.-poniedziałek●Melbourne-Abu Dhabi-Dusseldorf-Wiedeń

Zmiana czasu już dała o sobie znać mimo że próbowaliśmy spać w samolocie. Po 13,30h locie byliśmy w Abu Dhabi, tu bardzo szybko przeszliśmy do bramki, skąd odlatywał samolot do Dusseldorfu. Okazało się, że w wyniku opóźnienia z Melbourne, wszystkie samoloty oczekiwały na nasz przylot. Mimo wszystko linie Etihad stanęły na wysokości zadania i opóźnienie nie wpłynęło na nasze dalsze podróżowanie. Lot do Europy trwał 6,30h. W Dusseldorfie o godz. 17.10 mieliśmy samolot do Wiednia, by po 1,25h wylądować w stolicy Austrii. Tu mieliśmy już obeznaną trasę przejazdu metrem na dworzec południowy (3,80 EUR/os.), skąd odjeżdża Polski Bus. O godz. 22.15 ruszyliśmy w drogę do Katowic.

 

11 marca 2014r.-wtorek●Wiedeń- Katowice-Bytom

O godz. 5.55 byliśmy w stolicy Górnego Śląska. Następnie autobusem 820 pojechaliśmy do Bytomia. Termometr pokazuje dzisiaj 0ºC. Potem szybka kąpiel i o godz.7.30 melduję się w pracy. Wróciłam z antypodów dosłownie na styk, miałam szczęście, że tramwaj się nie spóźnił…

 

25 marca 2014r.-wtorek●Dogrywka

Niespodzianka: niestety po dwóch tygodniach od przylotu, dostaliśmy do zapłaty mandat za nieopłacony przejazd autostradą, po której jechaliśmy. Pobrano z karty 4,37 AUD, (12,94 PLN)  mandat, oraz tzw. processing fee czyli opłatę manipulacyjną 76,53 AUD (226,71 PLN). Umowa jest tak skonstruowana, że wypożyczalnia camperów „Apollo”, może ściągnąć niezapłacone należności z karty przez kilka tygodni. Dobrze, że ta kwota dzielona jest na pięć osób.

 

Podsumowanie:

Przejechaliśmy 10 771 km, spaliliśmy 1572,9 litrów paliwa za które zapłaciliśmy 2767 AUD. Średnie spalanie naszego „wehikułu przygody” to 14,60 l/100 km. Najtańsze paliwo kosztowało 1,54 AUD, najdroższe 2,54 AUD. W Australii ceny paliwa różnią się znacznie w zależności od dnia tygodnia np. w piątek może być 20% droższe niż w poniedziałek. Warto zabrać ze sobą nawigację, bo wypożyczenie kosztuje 15 AUD na dzień.

Podawane dzienne odległości są według Google, tak więc przejechaliśmy 10 245 km, nie zaznaczając dodatkowych kilometrów na dojazdy, objazdy, parkowania i takie tam…

Ponieważ odległości pomiędzy stacjami benzynowymi bywają spore (nawet 200 – 300 km) najlepiej jest tankować do pełna przy każdej nadarzającej się okazji. Odległości mierzy się tu w godzinach jazdy samochodem. Przemieszczanie się po Australii to sama rozkosz, benzyna jest tania, drogi dobrze oznakowane, a nawierzchnia w dobrym stanie. Gdyby jeszcze nie kangury, które lubią  pakować się pod rozpędzone auta. Dlatego jadąc pustkowiem po ciemku, bezpiecznie jest nie przekraczać prędkości powyżej 30-40 km/h. Spać można praktycznie wszędzie: pod gołym niebem, w buszu, na plaży, na parkingu.

Ruch na drogach jest tu wręcz usypiający, wszelkie zakazy i nakazy są skrupulatnie przestrzegane. To się normalnie nie opłaca. Kierowca ma do stracenia 12 pkt. w ciągu 3 lat. Przekroczenie prędkości o 50%, może kosztować nawet 5 pkt. Życie w Australii bez samochodu jest niemal niemożliwe, komunikacja miejska jest szczątkowa.

Aby poznać Australię trzeba spędzić co najmniej miesiąc w jej miastach, górach, lasach, parkach na plażach i pustyniach. Jest to jeden z najłatwiejszych do podróżowania zakątków świata, a jednocześnie najbardziej monotonny kontynent, każdy bez problemu tutaj sobie poradzi.

Australia podzielona jest na trzy strefy czasowe, przez co zależnie od stanu różnica czasu w stosunku do Polski wynosi od 9-11 godz. Kiedy u nas jest południe, w Perth jest godz. 21:00, w Adelajdzie 22:30, zaś w Sydney 23:00.

Zgadzamy się z powiedzeniem, iż nie widziałeś Australii, jeśli nie byłeś w jej wnętrzu (outbeku).

Miejscową tradycją jest grill, tak więc warto spróbować mięsa kangura czy emu.

To właściwie Australijczycy wymyślili instytucję BYO, czyli Bring Your Own (przynieś własną butelkę) ulubionego piwa, wina, szampana. Alkohol wręcza się kelnerowi, ten go chłodzi (jeśli potrzeba), otwiera i rozlewa do kieliszków. Za usługę „obsługi butelki” płaci się grosze ok. 2 AUD.

Niestety nie wszędzie ta zasada działa. Do licencjonowanych restauracji, własnej butelki przynosić nie wolno.

W tym kraju nie ma uprzedzeń, nikt nie czuje się na cenzurowanym. Brak jakiegokolwiek snobizmu ma tu swój nieodparty urok, wszyscy żyją tu na niesamowitym luzie.

Największe wrażenie robią tu kolory. Australia mieni się wszystkimi odcieniami błękitu, zieleni, żółci, czerwieni, są to barwy jakie przybiera ocean, niebo, busz i skały.

Pamiętaj ! Zanim założysz buty sprawdź czy nie ma w nim jakiegoś lokatora. Lokatorem może być wąż, jadowity pająk, czy choćby skorpion. Po prostu: witaj w australijskim buszu !!!

Australia jest miejscem, gdzie można wyraźnie poczuć zależność człowieka od siły natury. Ludzie  tu muszą regularnie zmagać się z pożarami, powodziami i cyklonami, które czynią wielkie spustoszenie. Przyroda potrafi być tu nieobliczalna. Jest jednak coś niezwykle pociągającego w tej dzikości, coś co czyni Australię miejscem surowym, ale jednocześnie przyjaznym. Ludzie przybyli tu z różnych stron świata, ale cechuje ich ten sam optymizm.

 

Ciekawostki:

  • Z 23 mln. Australijczyków, co czwarty mieszkaniec urodził się za granicą. Dla porównania w Australii żyje dwa razy więcej kangurów niż ludzi (ponad 40 mln.) Aborygeni stanowią 2,3% populacji. Gęstość zaludnienia to około 3 osoby na km2.
  • Australia dzieli się na sześć stanów (Zachodnia Australia, Południowa Australia, Queensland, Wiktoria, Tasmania, Nowa południowa Walia), i dwa terytoria (Stołeczne i Północne), każdy z tych stanów zachowuje wielką autonomię.
  • Didgeridoo unikalny instrument dęty znany od 1500 lat. Oryginalny robiony jest z lokalnych odmian drzewa eukaliptusa. Powstał dzięki australijskiej naturze, a dokładnie termitom. Te drzewożerne mrówki, które gałęzie zamieniają w słomki, drążą wewnątrz drzew tunele wyjadając tkankę a zostawiając korę i milimetrową ściankę. Aborygeni nazywają ten instrument Yidaki. Niestety punkty turystyczne oferują nędzne kopie tych instrumentów turystycznych gadżetów made in Indonezja.
  • Bumerang – istnieją dwa typy bumerangów. Powszechnie znana wersja myśliwska powraca do rzucającego, natomiast tzw. bumerang bojowy został tak zaprojektowany, by zagłębił się w ciele przeciwnika.
  • Warto pamiętać planując trasę swego przejazdu, że na południowej półkuli słońce świeci od strony północnej.
  • Nasłonecznienie jest tu tak silne, że kraj ten zajmuje pierwsze miejsce w liczbie zachorowań na raka skóry. Warto więc stosować kremy z dużym filtrem, a także nakrycia głowy.
  • Najbardziej fotografowane są tu znaki drogowe, ostrzegające przed zwierzętami na drodze.
  • Surfing to sport narodowy Australijczyków jest niezwykle popularny, 80% populacji tego kraju, mieszka nie więcej niż 50 km od oceanu. Mówi się nawet o plażowym stylu życia.
  • Ze 140 gatunków węży jakie tu żyją 100 jest jadowitych.
  • Australia jest jedynym państwem, które jest również kontynentem, stanowi szóste pod względem powierzchni państwo świata. Jego powierzchnia to 7682 km 2 (24 x większa od Polski). Australia nie posiada granic lądowych z żadnym państwem, ale ma sąsiadów poprzez morza: od północy są to Indonezja, Timor Wschodni, i Papua Nowa Gwinea, na północnym wschodzie Wyspy Salomona, Vanuatu oraz Nowa Kaledonia, oraz na południowym wschodzie Nowa Zelandia.
  • Prawo wyborcze przysługuje obywatelom, którzy ukończyli 18 lat, wybory są tu obowiązkowe dla wszystkich obywateli. Kara za nie oddanie głosu wynosi 50 AUS.
  • Australia jest trzy razy większa, niż największa wyspa na świecie Grenlandia.
  • Znajduje się tu też najdłuższy prosty odcinek torów kolejowych na świecie o długości 477 km.
  • 146 km odcinek pomiędzy Beladonia a Caigunia, to najdłuższa w Australii droga w linii prostej
  • Najdłuższy płot świata „Dog Fence” biegnie ze stanu Queensland do stanu Australii Południowej ma 5331 km długości i ma chronić farmy oraz osiedla ludzkie przed dingo.
  • Dominują tu endemity czyli gatunki niespotykane nigdzie indziej. Wśród zwierząt jest ich około 80%, wśród roślin 75%. Obszar Australii stanowi 75% powierzchni Starego Kontynentu.
  • Australijskie ciężarówki (Road Train) maksymalna długość przyczep to 54m, ładowność do 200 ton, zbiornik mieści około1500 litrów paliwa.
  • W tym kraju jest wszystko: pustynia, tropik, ośnieżone stoki gór, rafy koralowe.
  • Australijskie strusie emu to drugie pod względem wielkości ptaki naszej planety (większe są tylko strusie afrykańskie), choć z pozoru ciężkie są świetnymi biegaczami (mogą biec z prędkością 50km/h.)
  • W Australii są dwa gatunki krokodyli: słonowodne (saltes) osiągające 4 -7 m długości, i słodkowodne (freshies) „maluchy” dorastające do 1,5 m.
  • W Australii dystansu drogi nie liczy się w kilometrach, tylko mówi się że za „czteropak lub sześciopak piwa” będziemy w danym miejscu lub miejscowości

 

Aborygeni

Przez 49 800 lat mieli kontynent wyłącznie dla siebie. W ciągu tysiącleci żyli w małych koczowniczych grupach wiodąc typowe życie myśliwych – zbieraczy. Aż do 29 kwietnia 1770 roku, gdy brytyjski odkrywca James Cook zacumował na statku „Endeavour” w płd-wsch. Australii. Następne 200 lat upłynęło pod znakiem kulturowego unicestwienia, masakr, chorób, alkoholizmu, narzuconej asymilacji. Dzisiejszą Australię zamieszkuje ponad 0,5 mln Aborygenów stanowiących mniej niż 3% populacji. W latach 70 XX w. Aborygeni zaczęli porzucać miasta i przenosić się na zwrócone im przez rząd ziemię przodków. Około 20% z obecnej populacji 670 tys. Aborygenów mieszka w odizolowanych społecznościach. W 1976 r. uchwalono ustawę na mocy której, ponad 90 tys. km2 Ziemi Arnhema zwrócono pierwotnym właścicielom. Plagą Aborygenów jest wąchanie oparów benzyny, do tego stopnia, że na części ziem zamieszkanych przez nich sprzedaje się wyłącznie specjalne paliwo marki Opal, prawie bezzapachowe i nieuzależniające. Część z nich prowadzi koczowniczy tryb życia na pustyniach, część mieszka w rezerwatach. Do dzisiaj każde plemię ma własną nazwę, dialekt i zwyczaje. Prowadzi się szkoły, w których naucza się w ich rdzennym języku, a angielski jest językiem dodatkowym. Aborygeni nie mają nazwisk, nie posługują się datami, co doprowadza do rozpaczy urzędników. W niektórych plemionach dziewczynka może założyć rodzinę już w wieku 11 lat, a mężczyźni mając dopiero 28 lat. Trudno się dziwić, że w takiej sytuacji małżonek zainteresowany jest często bardziej teściową niż żoną. Problemem jest również edukacja aborygenów choć odkąd zaczęto im płacić za posyłanie dzieci do szkoły, sytuacja się poprawiła. Aborygeni nigdy nie stworzyli pisma, od 1968r. posiadają własną flagę.

 

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u