Wenezuela (2010) – Piotr, Jacek Wiland

Samolot : Berlin-Tegel – Madrid – Barajas – (Iberia; 3:05, charter, posiłki płatne); Madryt – Caracas (Iberia) ; Caracas  – Madryt (Iberia); Madryt – Berlin-Tegel (3:10)

Osoby biorące udział : byliśmy w dwójkę z moim synem Jackiem (lat 21)

Wizy :Do Wenezueli nie jest wymagana wiza jeśli pobyt nie przekracza 90 dni

Różnica czasu

Pomiędzy Wenezuelą a Polską wynosi 5 h 30 min ( ale w porze letniej w Polsce jest to 6 h 30 min) – Wenezuela posiada tzw. Venezuelan Standard Time, który został zmieniony w grudniu 2007 roku z 4 h na 4 h.30 min. różnicy względem Greenwich Time

Pieniądze

Kurs oficjalny wynosił 4,29 boliwara (B$); kurs nieoficjalny – na lotnisku 6 B$ = 1 USD, ale to kurs paskarski, można było uzyskać około 7,40-7,50 B$ za 1 USD

Ceny

Noclegi

Ceny w Wenezueli podano za pokoje dwuosobowe, choć czasem oferowano nam pokoje trzyosobowe w cenie dwuosobowych:

Hotel La Floresta Av Avilla Sur, Caracas – pokój ze śniadaniem – 315 B$ (boliwarów); Hotel Aparto Posada Mar – Tucacas (www.apartoposadadelmar.com)  Av Silva Diagonal – dwuosobowy pokój – 336 B$; Hotel Anaconda (Calle Icabaru, Santa Elena de Uairen, www.anaconda2cantv.net) – 350 B$ za dwójkę; Hotel Andre – Upata – w pobliżu Puerto Ordaz, dwuosobowy – 200 B$ za dwójkę; Posada Rosa – Ciudad Bolivar – 150 B$ za dwójkę; La Casona de Margot – Merida w pobliżu Plaza Milla – 170 B$ za dwójkę

W większości hoteli przez nas zamawianych była dostępna sieć wi-fi

Transport

1 litr benzyny = 0,097 B$; taxi – lotnisko międzynarodowe – centrum Caracas – 160-180 B$; shuttle-bus – lotnisko – centrum Caracas (Parque Centrale) – 18 B$ za osobę; metro – pojedynczy bilet – 0,5-1 B$; taksówki w Meridzie – wg taksometru , ale w centrum  miasta nie więcej niż 20 B$; taxi po centrum Ciudad Bolivar – 20 B$; autobusy dalekobieżne : Valencia – Puerto Ordaz – 95,84 B$ (Aeroexpressos); Ciudad Bolivar-Barinas (Expressos Los Llanos) – 115 B$ Merida – Caracas (Expresos Merida) – 105 B$

Wycieczki

Wejście do Parku Narodowego Canaima – 35 B$; 3-dniowa wycieczka do Canaima i Salto Angel – organizowana przez Gekko SA – 320 USD (2200 B$); Extreme Adventure (www.xatours.com.ve) – opłata za lot na paralotni wraz z instruktorem – 360 B$ i wjazd dla jednej osoby na Tierra Negra;  wjazd z rowerami z centrum Meridy na przełęcz La Culata (3300 m npm.) wraz z wypożyczeniem rowerów  i następnie zjazd z tej przełęczy do centrum Meridy na rowerach – 420 B$

Opłaty lotniskowe

Są dwie opłaty na lotnisku w Caracas przy wylocie do Europy: 32,50 B$/ osobę – cel nie do końca poznany oraz tzw. Derecho de Servicios Aeropuertarios – 162,5 B$; podatek lotniskowy w Ciudad Bolivar – 20 B$;

Wynajmowanie samochodu

Wynajęcie samochodu w firmie Hertz : wynajęcie za 3 dni – 1092 B$ + 122,55 B$ – dodatkowe ubezpieczenie (proteccion contra Choque con Deducible) + 112,89 B$ – kierowanie samochodu przez dodatkową osobę młodszą (menor) + 160,24 B$ – IVA (12%) = 1495, 56 B$ (Puerto Ordaz Aeropuerto Internacional Del Orinoco Manuel Pier) – przejechałem 1581 kilometrów – samochód Toyota Yaris Fleet – benzynowy

Żywność

Obiad w przydrożnej restauracji w Gran Sabana za 2 osoby – dwudaniowy – 90 B$; zestaw śniadaniowy (kontynentalne, amerykańskie)– około 16-20 B$;

Inne ważne informacje

Kontakty do gniazdek są takie same jak w Stanach Zjednoczonych.

Telefon komórkowy sieci Plus GSM – działa – można było dzwonić do Polski jak i odbierać i wysyłać sms-y i można było się połączyć w wielu miejscach z wyjątkiem Canaima

16-18 lipca   Wrocław – Berlin-Madryt i wreszcie Caracas

Polska w połowie lipca przypominała istną patelnię. Do Berlina dotarliśmy samochodem; hotel mieliśmy w pobliżu lotniska Tegel. Przed zachodem słońca udaliśmy się do miejsca, zwącym się plażą nad Szprewą. Nieco ją przypominało – trzydziesto kilkustopniowy upał z góry, wszystkie prawie zajęte leżaki czy stoliki, skąpość przyodziewków, tłok oraz bliskość wody. Brakowało tylko piasku.

Następnego dnia wcześnie rano dotarliśmy na lotnisko Tegel. Na początek mieliśmy zimny prysznic kiepskiej wiadomości. Wylot miał być o trzy kwadranse później, a w miarę oczekiwania termin urósł do dwóch godzin. Dobrze, że nie mieliśmy żadnych dalekosiężnych planów w Caracas.

Steward nas pocieszał, „To normalne – tak już mamy od kilku dni. Pewnie samolot do Caracas też odleci później”. Stało się jednak inaczej. Wylądowaliśmy na dwadzieścia minut wcześniej przed planowanym wylotem, a gdy dotarliśmy do właściwej bramki mogliśmy tylko pooglądać jak samolot startuje.

Takich jak my było dużo, dużo więcej. W biurze Iberia przepisano nam lot na dzień następny. Został nam więc do zobaczenia Madryt. Przepisy IATA pod tym względem są w takiej sytuacji bardzo przejrzyste dla pasażerów. Iberia musiała nam zapewnić hotel i wszystkie posiłki. Ale my jeszcze chcieliśmy odebrać nasz bagaż, aby wyjąć z niego coś przynajmniej na zmianę i kosmetyczki. I tu kolejna niespodzianka. Okazało się, że pomimo tych dwóch godzin opóźnienia nasze plecaki nawet nie opuściły lotniska Tegel. Pozostało nam wierzyć w szczęśliwą gwiazdę, że może jednak będą wraz z nami w Caracas następnego dnia.

Shuttle-bus wiozący nas do Hotelu Melia Barajas był pełen pasażerów ze spóźnionego autobusu. Większość z nich leciała do Ekwadoru, Peru czy Santiago. Trafiliśmy do najgorętszej stolicy Europy, gdzie słupki rtęci w tym dniu pokazywały 37 stopni. Madryt jest przyjaznym miastem dla turystów. Korzystając tylko z metra można znaleźć się w centrum miasta z lotniska w ciągu trzech kwadransów za jedno euro. Ale uwaga trzeba wsiąść przystanek za lotniskiem, inaczej cena będzie dwukrotnie większa . Stacja metra była też kilka przecznic od naszego hotelu. Gdy wysiedliśmy na Puerta del Sol, o cieniu na tym placu można było tylko pomarzyć. Lepiej już było na Plaza Mayor. W strefie cienia zamówiliśmy w knajpce karafkę Sangrii. O tej porze po placu kręcili się nieliczni przechodnie – świętujący triumf ostatniej niedzieli zdobycia przez Hiszpanię Pucharu Świata.

Następnego dnia – tym razem już w niedzielę – lot mieliśmy o przyzwoitej porze – 12.55. Lot trwał osiem i pół godziny. Już na lotnisku witała nas uśmiechnięta twarz Chaveza, prezydenta Wenezueli. Urzędnik przybił nam pieczątkę do paszportu i mogliśmy wkroczyć do nieznanej nam Wenezueli.  Pełni niepokoju o los naszych bagaży, ucieszyliśmy się mocno, gdy wśród setek waliz na pasie pojawiły się i nasze plecaki. Byliśmy chyba jednymi z nielicznych turystów z plecakami w tym dniu

Już przy wychodzeniu czuliśmy , że wszyscy o nas bardzo dbają. Najczęstszymi zdaniami na powitanie były „change money”. „Nie idźcie do kantoru. Tam wam sprzedadzą po oficjalnym kursie 4 boliwary za dolara”. Było to najważniejsze przesłanie wszystkich Wenezuelczyków, którzy widzieli jakiegokolwiek cudzoziemca szwendającego się po lotnisku.  Strażnik porządkowy lotniska zaprowadził nas do swojego znajomego w kantorku, którego głównym zadaniem była rezerwacja miejsc hotelowych, a dodatkowo zajmował się czarnorynkową wymianą dolarów. Wymieniliśmy tam 150 USD po 6 boliwarów za dolara.

Zaczęliśmy też na lotnisku szukać samochodu do pożyczenia. Ale prawie w żadnej z licznych wypożyczalni międzynarodowych sieci na lotnisku nikt nie rozmawiał po angielsku, a jeżeli nawet coś z siebie wydusił to i tak odpowiedź była krótka „Nie ma”. Tylko w jednym miejscu dysponowali jakimś pojazdem o większych gabarytach, ale cena była zaporowa na 3 dni – 3000 boliwarów lub po oficjalnym kursie około 750 USD.

Znalazł się koło nas jakiś człowiek,  który ponownie przypomniał nam pierwsze i najważniejsze przykazanie na lotnisku w Caracas „Nie idź do kantoru” i jednocześnie wspomniał o drugim przykazaniu „U mnie jest lepszy kurs”. Stąd też na wszelki wypadek wypełniłem to drugie przykazanie wymieniając w proporcji 1:6 kolejne 100 USD.

W końcu wyszliśmy na zewnątrz. Taksówki, te oficjalne o czarnym kolorze, miały kosztować około 180 boliwarów, ale podobno można było negocjować o jakieś 10 czy 20 mniej. Ale potoczyło się inaczej. Wsiedliśmy do shuttle bus, za jedyne 18 boliwarów za osobę, który miał zawieźć nas do centrum Caracas – Parque Centrale. Lotnisko jest położone nad samym brzegiem morza i od Caracas dzieli je masyw górski, po zboczach którego wspina się szeroka droga na kilka pasów. Była niedziela, więc wszyscy wracali z wypoczynku weekendowego.  Już w autobusie podejmowaliśmy decyzję gdzie tym razem się przespać. Nasz wybór padł na dzielnicę przy stacji metra Altamira, która opisywana była jako bezpieczne miejsce.

Hotel Floresta nie był naszym szczytem marzeń. Klimatyzacja nie działała, zapach był za to wyrazisty, a wszystko to w zaadoptowanym bloku mieszkalnym. Dostaliśmy swoje małe M-3. Okazało się, że możemy w recepcji wymienić dolary już za 7,40 boliwara. Byliśmy jeszcze wciąż niestrudzeni, choć mieliśmy o sześć i pół godzin do tyłu w rytmie dobowym. Próbowaliśmy dopasować swoje plany do zmieniającego się wyobrażenia o Wenezueli. Padały różne propozycje : jechać autobusem, a może pożyczyć auto w pobliskiej wypożyczalni, tak jak to planowaliśmy przed wylądowaniem.

19 lipca   Caracas – Tucacas

Udało się nam przez internet, do którego dostęp mieliśmy w pokoju, zarezerwować od 22 lipca samochód na 3 dni w Puerto Ordaz. Mogliśmy więc  samodzielnie pozwiedzać Gran Sabana. Wpierw jednak mieliśmy zacząć od spędzenia kilku dni nad morzem, Naszym celem w tym dniu było miasteczko Tucacas, leżące około 200 kilometrów na zachód od Caracas, w pobliżu ciągu wysepek zwanych Cayes.

Taksówka do dworca autobusowego miała kosztować 60 boliwarów, więc postanowiliśmy spróbować jeszcze raz wziąć metro, które kosztowało 0,5 boliwara za osobę. W Caracas podziemna kolejka ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć. Czasem przypominała organizacyjnie japońską kolej, gdy specjalne pasy wyznaczały miejsce dla osób stojących w kolejce do drzwi metra. I wszyscy karnie stali. Ale były też i schody ruchome , które zwykle były czynne tylko dla osób zjeżdżających; ale nie dla tych co mieli pod górę, i czasem jeszcze z plecakami.

Aby wejść na dworzec autobusowy La Bandera, wpierw trzeba się przedrzeć przez tłum naganiaczy wykrzykujących z prędkością karabinu maszynowego „Marakaj. Marakaj….” czy ”Balensja, Balensja” Z dworca niestety nie odjeżdżały autobusy na wschód do Ciudad Guayana i nie mogliśmy sobie kupić biletów już wcześniej. Za to do Valencii, miejsca przesiadkowego do Tucacas,  panowała niezwykła konkurencja. Omal nas nie porwano do pierwszego z kilkunastu autobusów grzejących już silniki do Valencii i czekających na tych dwóch ostatnich pasażerów.

Pozwoliliśmy się zaprowadzić do autobusu, który wyglądał na bardzo solidny. Przed wejściem kierowca wpierw przystawił nam urządzenie, które mogło służyć do wykrywania metali. Dzwoniliśmy , że aż miło, ale to nie lotnisko. Nikt się tym specjalnie nie przejął i mogliśmy wejść do środka. Wpierw sforsowaliśmy drzwi, które jak w samolocie oddzielały kokpit od pasażerów. Tam kolejna niespodzianka. Zupełna ciemnica, tak że prawie z latarką trzeba było się kierować na wskazane miejsce. Całe wnętrze autobusu było szczelnie przesłonięte firankami. Wyglądało jak by wszyscy pasażerowie szykowali się do snu. Ażeby jeszcze było łatwiej zasnąć, to na kołysankę z hukiem prawie stu decybeli z głośników ryczał  jakiś zespół Disco Latin.

Konduktorka zamiast o pieniądze spytała się nas o paszporty. Po co ? A dlaczego wszystko w Wenezueli ma nie być gdzieś zapisane, gdzie to wszyscy podróżują. Potem każdemu z nas konduktorka zarejestrowała jego twarz na kamerze wideo. I dopiero wtedy  mogliśmy jechać.

Jak wyglądał krajobraz za oknem mogłem się tylko domyślać. Jakieś górki, czasem jakieś przystanki na drodze i chyba przynajmniej jedna kontrola policyjna . W ciągu 3 godzin dojechaliśmy do Valencii.

Tam panował jeszcze większy żywioł i rozgardiasz niż w Caracas. W dodatku zaczęło padać. Autobus do Tucacas był bardziej rozklekotany, a konduktor  również zażądał od nas naszych nazwisk i numerów paszportu. Ale za to nikt nie zasłaniał okien, zaś okienna wentylacja hulała w najlepsze.

Tucacas była wielkim placem budowy. Kilkunastopiętrowe budynki były jeszcze nie wykończone , a wśród nich przycupnęła mała czerwona budowla „Aparto Posada del Mar”. To był nasz hotel na kolejne 2 noce.

Pokoje były o niebo lepsze niż w Caracas, z drugiej strony hotelu mieliśmy mały basen i wyjście na plażę. Ale wybrzeże było placem budowy i lepiej było nie wychodzić, aby nie zepsuć sobie widoku. Może kiedyś posprzątają, ale chyba jak już się wszyscy wprowadzą do swoich apartamentów.

Gdy się już rozgościliśmy w trzyosobowym pokoju, który wzięliśmy za cenę dwuosobowego za 336 boliwarów czyli około 45 USD, ruszyliśmy się rozejrzeć. Popołudniową porą nie było zbyt dużo do oglądania. Biur podróży nie było żadnych,  a port wyglądał na zamknięty. Poszliśmy więc coś zjeść w pobliskiej restauracji. Niestety do ceny podliczono nam podatek 12% , a do tej ceny brutto w niektórych restauracjach wliczane jest jeszcze 10% servicio.

Dobrze, że nie mieliśmy ze sobą jedynie karty kredytowej, bo wtedy wszystko by nam przeliczali po oficjalnym kursie, a nie tym bardziej nam przyjaźniejszym. Kraj przypominał Polskę przed ćwierćwieczem. Żal tych, to co nie lubią mieć przy sobie gotówki. Tych czekał los – płać i płacz albo kombinuj – tak jak to zrobiły spotkane następnego dnia Dunki, które prosiły o przesłanie dolarów na konto jakiegoś znajomego Wenezuelczyka, a ten im wypłacił tą sumę w boliwarach po lepszym kursie.

20 lipca   Tucacas – plaża

Na ten dzień rano nie mieliśmy nic umówionego. Chłopak w hotelu, który trochę po angielsku mówił i należał do jednych z nielicznych ludzi w  mieście o tych umiejętnościach, obiecał się zająć tematem naszej wycieczki na okoliczne wyspy i wymiany pieniędzy z samego rana czyli o 8.30  Zaprowadził nas do swojego amigo, który stał na rogu ulicy Libertador i namawiał przechodniów do udziału w wycieczce po rafie. Ten z kolei przeszedł ze mną do swojego innego amigo, a może i szefa, gdzie miałem wymienić walutę . Zapytał się mnie o moją propozycję kursu – rzuciłem 7, 50 co nie napotkało sprzeciwu. Po chwili miałem w ręku 1500 boliwarów.

W pobliżu była jadłodajnia połączona ze sklepem z pieczywem i słodkościami. Dużo bardziej się nam podobało niż w poprzedniej knajpie i tam później się stołowaliśmy. Wycieczka zaczynała się od 10. Zwykle łódź zabiera około siedmiu pasażerów, a było nas więcej. Uzbierali w tym składzie chyba wszystkich zagranicznych turystów, którzy przybyli do tego miasteczka. Były więc dwie Dunki, które już przebywały w Wenezueli jakiś czas jak i Irlandczyk z dziewczyną podróżujący już od dobrych 2 lat po całym świecie.

W programie było kilka postojów, a wszystko to miało się zakończyć na Cayo Sombrero, najbardziej chwalonej i najbardziej oddalonej od wszelkich możliwych zanieczyszczeń.  Na Caya Sombrero mogliśmy lec w cieniu palm i pogrążyć się w słodkim lenistwie przez następne cztery godziny.

21 lipca   Tucacas – Valencia – w drodze na południe

Rano ponownie wstąpiłem do znanego już sobie punktu wymiany walut, gdzie powitano mnie już jak dobrego znajomego. Był i czas na Internet (też w pokoju), aby oprócz odebrania maili zaplanować naszą wycieczkę nad Grand Sabana. Okazało się, iż być może nie musimy wracać do Caracas, ale autobusy miały też kursować z Ciudad Guayana (właściwie Puerto Ordaz) do Meridy. Firma przewozowa Aeroexpresos miała swoją stronę w internecie. Zarówno cena była przystępna (107 boliwarów) jak i godzina odjazdu – 19.30.

Podróż do Ciudad Guayana przerwaliśmy w stacji autobusów w Valencii przypominającej raczej pałac Królewny Śnieżki niż węzeł komunikacyjny.

Aby kupić w kasie Aeroexpresos bilet do Ciudad Guayana, skąd mieliśmy ruszyć do Grand Sabana,  trzeba było przejść punkt po punkcie zapisy dyrektywy rządowej odnośnie poruszania się między miastami. Nie tylko potrzebny był paszport, ale i konieczne było wykonanie, w zaprzyjaźnionym biurze, odbitki ksero paszportu ze zdjęciem i pieczątką straży granicznej. Dopiero wtedy można wyłożyć gotówkę i otrzymać bilet.

Przed odjazdem autobusu czekały nas standardowe czynności  Kontrola paszportu  i ponownie sfilmowane kamerą wideo, aby uwiecznić nasze twarzyczki. Autobus był z wygodnymi siedzeniami, i dużą przestrzenią na nogi. Luksus w pełni, gdyby nie temperatura zamrażarki. Mieszkańcy tego kraju poprzynosili każdy dla siebie po siedem warstw koców, poduszek. My też wyciągnęliśmy z tego wnioski, aby do nocnego autobusu wziąć zapas odzieży zimowej. Ale póki co nie pozostało nic innego jak próbować zapaść w sen „zimowy” po wzięciu tabletki nasennej.

22 lipca   Puerto Ordaz – Santa Elena

Nad ranem około ósmej byliśmy na miejscu. Uff jak przyjemnie było wygrzać się w żarze tego poranka na dworcu autobusowym. Niedaleko stamtąd było lotnisko, stąd taryfa miała być niedroga, o co zawsze warto zapytać się miejscowych. Mówiono,  że 15-20 boliwarów. Nie potrzeba się więc było zbytnio targować.

Na lotnisku w biurze Europcar mieliśmy załatwić tylko ostateczne formalności Rezerwację zrobiliśmy już wcześniej przez Internet. Co z tego. Samochodu dla nas nie było. Nikt oczywiście angielskiego nie znał. Zaprowadzono nas za to do innego okienka firmy Hertz. Ale tam oferta była już o prawie 100 dolarów droższa. A do tego autko było mniejsze – Toyota Yaris. Chłopak obok nas w kolejce nawet mówił po angielsku. Uspokajał nasze nerwy. „Internet, rezerwacja, przecież jesteście w Wenezueli , tu wszystko jest możliwe…”.

Podziękowaliśmy mu za tą garść praktycznych informacji, przynajmniej wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Trochę trwało, aż w końcu otrzymaliśmy kluczyki do auta. Pokręciliśmy się jeszcze po lotnisku, aby zdobyć jakąś mapę i znaleźć jakieś biuro organizujące wyprawę do Salto Angel. Tanio nie było. Mieli dwie opcje – jedną za 4200 boliwarów i drugą tańszą za 2600 boliwarów, obie drogie. Postanowiliśmy więc spróbować w drodze powrotnej poszukać czegoś tańszego w Ciudad Bolivar.

Ruszyliśmy. Na początku była dwupasmówka. Tylko te ograniczenia prędkości 60 km/h wyglądały dziwacznie. Ale policja na drogach nie istniała. Umundurowani stali za to w dużej liczbie przed każdym miasteczkiem, aby tych co potrzeba sprawdzić. Jakoś dziwnym trafem zawsze jakoś wypadało  na dużych  Gringo w małej Toyocie Yaris.

Gdy tylko zobaczyliśmy stację benzynową, na wszelki wypadek zatankowaliśmy. Tą droższą zieloną o 95 oktanach. Cena rzucała na kolana, nie, powiem więcej  …powalała na ziemię. Jeden litr za 0,097 boliwara. Nasze pierwsze tankowanie 15 litrów zamknęło się sumą 1,5 boliwara. Rzuciłem 2 boliwary (mniej niż złotówkę) i nie chciałem nawet reszty. Na stacji benzynowej można mieć gest i napiwek jest wart 1/3 rachunku. W pobliskim sklepie zaś butelka 0,33 l piwa  była już droższa niż te 15 litrów benzyny. Co ciekawe to na każdej stacji była taka sama cena 0,097 boliwara. Dziwny kraj. To pewnie i dlatego nikt nie zwraca uwagi w wypożyczalni czy auto odda się z pełnym czy pustym bakiem

Do Santa Elena mieliśmy z Ciudad Guayana około 640 kilometrów do przejechania. Dwupasmówka skończyła się parę kilometrów za Upata i nasza prędkość spadła . Droga przez 300 kilometrów biegła wzdłuż miasteczek, które już od ponad stu lat przyciągnęły i do tej pory gromadzą poszukiwaczy złota. Najczęstsze sklepy to te, które skupowały i sprzedawały złoto. Dopiero dalej za El Dorado pojawił się tzw. kilometr zerowy. Kolejny przystanek mieliśmy w Santa Clarita na 88 kilometrze. Dla nas była to okazja do nabrania benzyny do pełna. A po chwili  zapadł zmierzch, a droga wznosiła się do góry kolejne czterdzieści kilometrów. Aż w końcu wjechaliśmy na Grand Sabana. Tam już zaczynaliśmy wierzyć, iż w tym dniu dojedziemy te kolejne 250 kilometrów do Santa Elena. Droga była szeroka, samochody zdarzały się już sporadycznie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te ciągłe kontrole. Czasem udawało nam się przejechać, ale zwykle wzbudzaliśmy sensację wśród znudzonych mundurowych i zabierano się do kontrolowania wszystkich naszych dokumentów. Najgorzej było, gdy kolejna stanica była obsadzona przez policję. Tuż około dwudziestej pierwszej wjechaliśmy do Santa Elena. W najlepszym hotelu Eco Anaconda nie zabrakło dla nas miejsca i można było zamówić zimne piwo i coś z włoskich specjałów. Wśród klientów przeważali żołnierze. Za następne kilkanaście kilometrów była już bowiem Brazylia.

23 lipca   Santa Elena – Upata – i Grand Sabana.

Nabierać benzynę w Santa Elena odradzam. Kolejki do stacji wyglądały na ponad 1-2 godzin. To pokłosie 30-krotnej różnicy pomiędzy ceną benzyny w Wenezueli i Brazylii. Wyruszyliśmy w powrotną drogę zahaczając o co ciekawsze atrakcje. Za pierwszy przystanek obraliśmy Quebrada de Jaspe. Wstęp wynosił dwa boliwary. Wodospad był mikroskopijnych rozmiarów, ale o jego walorach decydował kolor skał samego dna jak i otoczenia.

Tuż przy San Francisco de Yuruani odchodziła boczna droga w kierunku Roraima (47 kilometrów) najsłynniejszej tepui i realny cel na kilka dni wspinaczki dla wielu amatorów takich przedsięwzięć. Ale to już na inną eskapadę, gdyż trzeba byłoby mieć kilka dodatkowych dni.  Pierwszą po drodze stację benzynową napotkaliśmy  przy Rapidos de Kamoiran na 172 kilometrze. Tam już kolejki do stacji nie było. Za daleko było  dla Brazylijczyków. Dopełniliśmy ponad ¾ baku czyli  ponad 30 litrów łącznie za 3 boliwary. Obok była restauracja, ale ceny znacznie droższe niż pokarm naszego samochodu. Obiad zamknął się w cenie prawie 900 litrów benzyny, choć w porównaniu z innymi knajpami wcale nie było tak drogo. Wieczorem zatrzymaliśmy się na nocleg w Upata w hotelu Andre za 200 boliwarów

24 lipca   Upata – Ciudad Guayana – Ciudad Bolivar

Mieliśmy ambitne plany w tym dniu. Trzeba było znaleźć za rozsądną cenę wycieczkę do Angel Falls na następny dzień – najlepiej w Ciudad Bolivar – oraz szybki transport po powrocie z tej wyprawy do Meridy, najlepiej samolotem. I oczywiście oddać samochód do godziny 18, kiedy to zamykano biuro Hertza na lotnisku w Puerto Ordaz. Oba miasta, leżą nad Orinoko i łączy je autostrada. Te sto kilometrów przejechaliśmy w niecałą godzinę,

Stare miasto w Ciudad Bolivar przypominało swymi karkołomnymi podjazdami ulice San Francisco. Serce miasta – Plaza Bolivar było w samo południe zupełnie puste.

Wszystkie atrakcje gastronomiczne w centrum miasta zachwalane w Lonely Planet zniknęły, albo zamknięto na czas fiesty. Owszem była jeszcze mająca za sobą już dawno czasy świetności  restauracja Mirador Angostura nad brzegiem Orinoko. Poprzestaliśmy tam na zamówieniu jedynie przystawki czyli ćwiartki lekkiego piwa.

Na lotnisku, choć była sobota, biuro firmy Gekko było otwarte. Mieli wycieczkę na 3 dni i 2 noce; cena była standardowa – 2200 boliwarów za osobę i można było to przeliczyć na dolary po kursie niby przyjacielskim bo 7 boliwarów za dolara. Wypadało więc po 320 USD za 3 dni z lotem w dwie strony, przewodnikiem, noclegami, posiłkami. Sami mieliśmy opłacić podatki : lotniskowy w Ciudad Bolivar – 20 boliwarów, a w Canaima kolejne 35 boliwarów chyba za wejście na teren parku narodowego. Przystaliśmy na to, bo i jaką mieliśmy opcję – szukać po mieście, gdy wszyscy już szykują się na fiestę. Zapłaciliśmy i jeszcze nie płakaliśmy. Zawodziliśmy, chrzęściliśmy zębami, gdy okazało się, że za wyprawę liczą nam po 7 boliwarów, ale wymienić gotówkę mogliśmy już tylko za 6,5. „Dlaczego tak mało”  – odpowiedź brzmiała „bo jest fiesta i nikt już więcej w tym mieście nie będzie miał ochoty robić z nami interesów”:.

A my musieliśmy jeszcze ruszać w drogę z powrotem do Puerto Ordaz i oddać auto. Drogę znaliśmy już jak własną kieszeń i zapowiadało się, iż będziemy tam jeszcze raz. Autko oddaliśmy jeszcze przed terminem; w sumie wyszło około 1500 boliwarów; żal tylko, że ściągali z karty, bo tam idzie wszystko po oficjalnym kursie.

Za taryfę z lotniska na dworzec autobusowy , choć to prawie pod bokiem, krzyknęli niestety 30 boliwarów, ale czasu nie było na negocjacje. Dalej za taką samą sumę za 2 osoby wskoczyliśmy do autobusu jadącego z powrotem do kolorowego Ciudad Bolivar. Od tego kręcenia się po tych obu miastach można było doznać zawrotów głowy. Na dworcu w Ciudad Bolivar zaproponowano nam jeszcze raz wycieczkę do Salto Angel już taniej za 1800 boliwarów czyli 280 dolarów według ich przeliczników. Trochę za późno. Zanim ruszyliśmy w poszukiwanie hotelu jeszcze tylko zerknąłem na tą ratunkową opcję podróży nocnym autobusem. Okazało się, iż nie jest tak źle. Do Meridy kursowały dwie kompanie autobusowe : Los Llanos i druga o orientalnej nazwie.  Wyjazd miał być o 19.30, a przyjazd do Barinas, leżącej około 3 godziny jazdy od Meridy już o dziewiątej rano. A więc rojenia o samolocie  odłożyliśmy do lamusa.

Z noclegami w Ciudad Bolivar zbyt różowo nie wyglądało. Zachwalana Posada Don Carlos wygląda nieźle; wnętrza były wiekowe w tym dobrym tego słowa znaczeniu. A do tego właściciel mówił po angielsku jak w swoim własnym. Ale nie było dla nas miejsca. A może i byłoby, gdybyśmy u niego wykupili wycieczkę. A tak zaproponował nam coś różowego czyli przecznicę dalej położoną Posada Rosada,

Miejsce tam było i jeszcze taniej, bo tylko za 150 boliwarów. Byliśmy tam chyba jedynymi gośćmi od 2 dni.

25 lipca   Bolivar – Canaima

Tym razem taksówka zamówiona była jeszcze droższa bo za 50 boliwarów. Ale w Wenezueli zamówiona taksówka jest zazwyczaj droższa niż złapana z ulicy. Na pokład samolotu mogliśmy wziąć tylko 10 kg bagażu; stąd wszystko co niepotrzebne zostawiliśmy w większym plecaku w biurze Gekko na lotnisku. Pozostawało tylko oczekiwać naszego rejsu. Lotnisko położone prawie w centrum miasta jest znacznie mniejsze niż lotnisko w Puerto Ordaz, miasta bardziej dynamicznego i większego z olbrzymimi fabrykami i hutami aluminium na jego obrzeżach. Mieliśmy lecieć małym samolocikiem „Cesną” zabierającą tylko kilku pasażerów. Czy jest to samolot dla dwóch pasażerów czy na 100,  rygory bezpieczeństwa pozostawały takie same. Z bagażu musieliśmy wyciągnąć nożyczki i aerozol, bo kto wie, czy nie porwiemy samolotu np. do Kolumbii. Po godzinie bujania się pod chmurami a czasem i w chmurach osiedliśmy na lotnisku w Canaima. Mała miejscowość, ale jak na te okolice to prawdziwa metropolia tych okolic. Ponadto baza startowa wszelkich wyjazdów do Salto Angel. Na początku było trochę martwego czasu. Obiad czekał nas dopiero około wpół do pierwszej, a pokoje były sprzątane po gościach, którzy rano wyruszyli pod Salto Angel. Słońce nam dopisywało. Rozpoczęliśmy więc od piwka o cenach rozpowszechnionych na końcu świata czyli15 boliwarów za puszkę, dwa – trzy razy drożej niż w knajpce w cywilizacji.

Naszym przewodnikiem był Mumba. Indianin i do tego biegły w angielskim. Zrobił nam krótką naradę organizacyjną podczas posiłku. W tym dniu planowana była wycieczka łodzią nad wodospad, spod którego nikt suchy miał nie wyjść. Stąd trzeba było wziąć jakiś worek plastikowy na aparat i swoje ciuchy, jeśli chciało  się mieć je później suche.

Dostaliśmy pokój – nawet była w nim łazienka i parę komarów, które trzeba wybić. Lariam już jakiś czas temu połknęliśmy, stąd już nie komary, ale małe muszki „piri-piri” będą nas wszystkich bardziej gnębiły. Przedsmak tego mieliśmy już  na Gran Sabana w Upata. Tych, co wracają z Angel Falls lub byli w krótkich spodenkach łatwo było poznać. Nogi mieli upaćkane w czerwone bąble. A muszki malutkie, ktoś je nazwał Gremlinsami; bezszelestnie siadają, a potem zostaje tylko ciągłe drapanie.

Łódka była obładowana pasażerami do granic możliwości. Główną atrakcją tego dnia był wodospad ”Sapo” (czyli żaba). Cała frajda, w tym wszystkim polegała na tym, iż należało przejść ścieżką za ścianą wody, spadającej z wielką siłą z wysokości kilkudziesięciu metrów. Było dużo w tym radości, a jakby ktoś czuł się niepewnie, to zawsze się można było uchwycić mocnego sznura. Taki prysznic o rozmiarach dwustu  metrów do przejścia.

Po drugiej stronie wodospadu był i mały basenik, gdzie można się zanurzyć czy zrobić jakieś fotki. Stamtąd jeszcze wspięliśmy się na górną krawędź wodospadu. Widoki niezłe, choć wioski Canaima nie widzieliśmy.

Gdy wróciliśmy odczuwamy pragnienie. Cena piwa odstraszała, ale coś zimnego by się jednak przydało. W wiosce sklepów było bez liku, czynnych też i  w niedzielę. Pełna specjalizacja. W jednym były tylko herbatniki, a w drugim z kolei jakieś napoje.

26 lipca   Canaima – obóz pod Salto Angel

Mieliśmy wziąć najpotrzebniejsze rzeczy, z tych potrzebnych, jakie już wzięliśmy ze sobą. Czterogodzinna podróż łodzią mogła obfitować w mokre przeżycia. Dokumenty i pieniądze opatulone w sześć worków celofanowych wziąłem jednak ze sobą.

Nasza ciężarówka wspięła się już potem na skarpę do przystani Ucaima, nad wodospadem rzeki Carrao, gdzie cała piętnastoosobowa grupa zapakowała się na pirogę. Nasze plecaki okryto brezentem i było to od tego momentu najbardziej suche miejsce na pirodze.  Gdy natrafiliśmy na pierwsze bystrza, łódka podpłynęła do brzegu. Tam czekał nas półgodzinny spacer, podczas gdy nieobciążona łódka prześlizgnęła się przez pierwszy przełom. Płynęliśmy w górę rzeki. Stopniowo zaczęły pojawiać się zarysy pierwszych tepui, zwykle jednak opatulone chmurami.

Im dalej płynęliśmy tym nurt był coraz szybszy, a my coraz bardziej zmoczeni.

O wpół do drugiej dobiliśmy do Isla Ratoncito. Znowu było brodzenie po potoku. Stamtąd czekało nas jeszcze godzinne podejście do Salto Angel.

W punkcie widokowym  miejsca do zrobienia fotki było zaledwie na kilka osób. Gdy wróciliśmy byliśmy zupełnie przemoczeni, bo w międzyczasie zaczęło padać na potęgę. W obozie generator prądu działał tylko przez 3 godziny a potem cały obóz pogrążył się w mroku.  Nie było jednak zbyt trudno zasnąć w hamaku po tym obfitym w wydarzenia dniu.

27-28 lipca   obóz pod Salto Angel – Canaima – Ciudad Bolivar – i dalej autobusem do Meridy

Powrót łodzią trwał już znacznie szybciej . Płynęliśmy wraz z prądem, i choć było jeszcze trochę fal, ale musieliśmy wysiadać tylko w jednym miejscu. Tam jeszcze czekał nas obiad, pożegnania i hop na lotnisko. Ponownie mieliśmy lot malutkim samolotem, ale pogoda była w miarę przyzwoita do latania.

Z Ciudad Bolivar do Barinas autobus kosztował nas 115 boliwarów.

Autobus nie był już taką lodówką jak ten nocny sprzed kilku dni. Mieliśmy ze sobą wszystkie ciepłe rzeczy, śpiwory. I może dobrze, bo w nocy się przydały.

O dobre dwie godzinki dłużej jechaliśmy do Barinas. Potem tylko dwie – trzy minuty zostały nam na zmianę autobusu do Meridy. Kolejne sto pięćdziesiąt kilometrów prowadziły przez góry. I miało to trwać cztery i pół godziny. Serpentynami wznosiliśmy się coraz wyżej, powoli opuszczając gorący las równikowy, aby dojechać do przełęczy w pobliżu miejscowości Apartaderos.

Potem już zostało tylko 60 kilometrów w dół do Meridy. Przed godziną 16 autobus wtoczył się na dworzec w Meridzie.

Pod wskazany adres chwalonego w przewodniku  Lonely Planet pensjonatu Posada Casa Sol podjechaliśmy taksówką. Miejsca z dwoma łóżkami  tam nie było, ale tuż obok była jeszcze inna posada (pensjonat) równie miły i do tego dwa razy tańszy. Jedyny szkopuł, że panienka z recepcji nie miała obycia w wymianie waluty. A nam już się powoli kończył zapas miejscowych boliwarów.

Z kobietą o interesach trudno się rozmawiało. Powędrowaliśmy więc z powrotem do pensjonatu Casa Sol; siedział tam chłopak, dla którego to nie stanowiło żadnego problemu. Chociaż było tylko 7: 1 , ale postanowiłem nie grymasić. W końcu byliśmy na wakacjach. Pod koniec wędrówki musieliśmy ostrożnie wymieniać, abyśmy z tą ich wenezuelską walutą nie trafili do Polski.

29 lipca   Merida

W Meridzie można próbować wędrówki po wysokich górach, jest rafting, zjeżdżanie rowerami górskimi, canoeing – jedno z bardziej ekscytujących zajęć oraz paragliding – lot z wysokich szczytów otaczających z obu stron dolinę, w której położona jest Merida. To miasto da się lubić.

Merida jest znana ze swej kolejki linowej, która podobno jest najdłuższa na świecie (12,5 km) i wjeżdża się nią na najwyżej położony punkt – Lustrzany Szczyt (4765 m). Ma to być tez swoisty rekord świata w tej dziedzinie; ale niestety jest nieczynna i to od chyba dobrych kilku lat. W pobliżu stacji kolejki, na Parque des Heroinas mieści się sporo agencji turystycznych, z których wybraliśmy jedną pod znamiennym tytułem „Extreme Adventure”. Wybraliśmy paragliding (dla jednej osoby za 360 boliwarów z pilotem i zawiezieniem samochodem) w tym samym dniu jak i jazdę na rowerach następnego dnia rano wraz z podwózką samochodem rowerów i osób na 3300 m do La Culata (420 boliwarów już dla 2 osób).

Na pierwszą atrakcję – na którą zdecydował się mój syn Jacek – mieliśmy się udać w tym samym dniu wczesnym popołudniem. Wspięliśmy się w ciągu godzinnej jazdy chyba ponad 1000 metrów ponad dolinę rzeki na jedno z najlepszych na świecie miejsc dla paralotniarzy czyli Tierra Negra.

Jacek miał lecieć wspólnie z pilotem, chłopakiem, którego wzięliśmy po drodze. Miał on ze sobą już cały sprzęt, który był wielkości plecaka. Dopiero po godzinie padła komenda startu. Wystartowali w przestrzeń, aby dalej już dać się ponieść wiatrowi. Miejscem lądowania był chyba już dawno nieużywany stadion. Jacek z pilotem wylądowali prawie równocześnie z naszym przyjazdem. Trochę jeszcze podsuszyli spadochron i mogliśmy wrócić z powrotem do hotelu.

30 lipca   Merida

Jeepem – z rowerami na dachu – wjechaliśmy o ponad 1500 metrów w górę do La Culata, skąd zaczyna się szereg szlaków prowadzących w głąb pasma górskiego o tej samej nazwie. Z początku mieliśmy trochę rozgrzewki pedałując jeszcze nieco pod górkę, a potem został nam zjazd ponad kilometr dół  w pionie. Nasz kierowca uparł się, że będzie nam towarzyszyć jak jakiś trener czy anioł stróż; po drodze zatrzymał się gdzieś na pogawędki ze swoim znajomym i tyle co go widzieliśmy. Ale widoków rewelacyjnych nie było jeśli nie liczyć napisów „niech żyje socjalizm”

Po Meridzie przemieszczaliśmy się głównie taksówkami, które w tym mieście miały bardzo przyzwoite ceny. Nikt nie wołał za kurs więcej niż 20 boliwarów, gdyż w każdej taksówce były wywieszone oficjalne taryfy. Popołudniu odwiedziliśmy Mercado Principal, a później lodziarnię Coromoto z największym wyborem smaków lodów na świecie – kolejny rekord Guinessa. To już były nasze ostatnie godziny w Meridzie. Miasto żegnało nas deszczem. W strugach deszczu dopadliśmy naszego autobusu do Caracas, który miał odjechać za kilka minut. Tym razem odbyło się bez żadnych ceremoniałów. Chcieli tylko bilet. Nikt nam już zdjęć nie robił ani nie wysyłał do okienka na drugim końcu dworca, aby tam wpłacić po boliwarze za wpisanie naszych personaliów do systemu. Ale i ty razem po raz trzeci, dostaliśmy miejsce tuż przy przedniej szybie górnego piętra autobusu.

31 lipca – 01 sierpnia    w drodze do Caracas. Stolica i lot do Europy

Tym razem mieliśmy śpiwór i sen przyszedł nader lekko. W Caracas byliśmy o trzy godziny później niż to planowano. Ale coś takiego należy wliczyć w kalkulację czasu w Wenezueli.  Mieliśmy trochę rezerwy czasowej, gdyż na lotnisku w Caracas mieliśmy być około 16.

Na lotnisko pojechaliśmy autobusem lotniskowym, których przystanek i kasa znajdują się pod wiaduktem w pobliżu Torre Oeste. Cena przystępna 18 boliwarów za osobę. Jechał z nami Włoch, który już od 3 dni koczował w Caracas, gdyż oczekiwał na zagubiony przez Air Europa swój bagaż. Na lotnisku było parę niespodzianek. Wpierw opłata „za coś jeszcze” w pobliżu stanowiska Iberia 32,50 boliwarów za osobę. A wydawało się nam, iż  nie będziemy wiedzieli na co jeszcze wydać boliwary, bo w Europie byłyby tylko przedmiotem zainteresowania kolekcjonerów. Potem kolejna opłata – tym razem podatek lotniskowy za 162,50 boliwarów. Od razu znalazł się jakiś usłużny tubylec, który ofiarował się pomóc w wymianie, po lotniskowym kursie. Trudno nie skorzystać , lepiej wydać po 25 USD niż 40 USD po oficjalnym kursie.

W tym dniu wszystko się opóźniało. Odlecieliśmy o dwie godziny później, gdyż czegoś tam jeszcze w naszym samolocie intensywnie szukano. Tuż przed wejściem wszystkich wchodzących na pokład poddano jeszcze raz kontroli. Proszono do odprawy osobno panie i panów.

W Madrycie, gdzie mieliśmy kilkugodzinną przerwę w podróży, żar lał się z nieba już od samego rana. Na szczęście nie było już tak wilgotno. Do Berlina było już znacznie krócej – zaledwie dwie i pół godziny. Wracaliśmy do Wrocławia autobusem. Dopiero gdy udało nam się usadowić w fotelach, poczuliśmy iż nocny autobus w Wenezueli to prawdziwy luksus, w porównaniu do warunków, jakie ofiarowywał polski przewoźnik. Tak jak by w Polsce średni wzrost pasażera był obliczany według normy azjatyckiej.  Jedyne czym się nie różnił, to tym, że po raz któryś  w ciągu tych kilku dni nieustannego przemieszczania byliśmy spóźnieni we Wrocławiu

Podsumowanie

Warto na koniec podsumować. Przejechaliśmy sporo. Tysiąc pięćset kilometrów wynajętym samochodem, czterysta kilometrów przelecieliśmy samolotem, sto sześćdziesiąt kilometrów motorową łodzią i trzy tysiące kilometrów autobusem

Wenezuela do podróżowania się nadaje. Pomimo, że ma socjalizm, to ma jeszcze i ropę, co sprawia, iż stać ich było na imponującą sieć autostrad poprowadzonych często przez góry. Turysta korzystający z nieoficjalnego kursu może mieć lżejszą rękę do wydawania, nie mówiąc już o tankowaniu benzyny. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie te ciągłe kontrole policyjne drogowe wobec poruszających się samochodami. Jadąc autobusem omija się , choć w części, te wątpliwe przyjemności. A więc prawie można byłoby się tu czuć jak w raju. Bo czy mieszkańcy tego kraju mają to samo poczucie tego,  nie można się dowiedzieć będąc tu dwa tygodnie.  Oczywiście Chavez miał się dobrze, gdy tam byliśmy. Po różnych miastach kręcili się młodzieńcy w czerwonych strojach, fani Chaveza i jego prezydenckiej partii Zjednoczonej Partii Socjalistycznej Wenezueli (PSUV). Przywódca miał nieco szczęścia w poprzednich wyborach, gdy partie opozycyjne zbojkotowały wybory. Od tej pory Zgromadzenie Narodowe mogło każdą zachciankę dyktatora zatwierdzić.

Co najważniejsze dla wszystkich przyjeżdżających, to w Wenezueli nadal kwitnie czarny rynek waluty, i niefrasobliwością jest przyjeżdżać do tego kraju wyłącznie z kartą kredytową. Wtedy wszystko będzie nas dwukrotnie więcej kosztować. Przekonały się o tym Dunki, które spotkaliśmy w drodze. One przynajmniej poprosiły swoich bliskich w kraju, aby przesłali walutę na rzecz kogoś w Wenezueli, który z kolei wręczył im boliwary po lepszym kursie.

Czy Wenezuela to niebezpieczny kraj?. Podobno biją światowe rekordy przestępczości. 19 tysięcy morderstw w 2009 roku to jakby zapowiedź czekających czasem kłopotów. Ale my mieliśmy szczęście.  Nikt nas nie kropnął. Chodziliśmy po miastach i wieczorami , choć nie dotyczyło to Caracas. Tak jak wszędzie należy rozważnie traktować okolicę, gdzie się mieszka. Niebezpieczne przygody nas ominęły w Caracas. Miasto może być mniej bezpieczne, gdyż tak jak np. w Rio dzielnice ludzi biednych często przylegają do miejsc, które są atrakcyjne lub stanowią węzeł komunikacyjny jak np. stacja autobusowa La Bandera. Stąd też woleliśmy zatrzymać się na noc w Altamira, bogatszej dzielnicy niż w pobliżu dzielnicy Sabana Grande.

Z praktycznych wskazówek u żadnego z kierowców taksówek nie widzieliśmy taksometru, stąd też zawsze warto się pytać ile kurs będzie kosztował. Szczególnie drogo sobie życzą, gdy się zamawia z hotelu, np. w Tucacas zażądał 20 boliwarów za kurs kilometrowy (3 minuty), podczas gdy Meridzie za tą samą sumę przejechaliśmy cztery razy dalej i dłużej.

Wiele osób pytanych o cenę czasem odpowiada, iż to jest warte dwadzieścia tysięcy. W Wenezueli odbyła się bowiem denominacja waluty czyli zamiana z boliwarów na boliwary mocne (bolivare fuerte), gdzie odcięto trzy zera, czyli 1 nowy boliwar miał wartość 1000 boliwarów. Można też mieć pewne problemy z monetami, z których niektóre mają wartość 500 czyli 0,5 boliwara, a nowe monety już są podzielone na 100 centimos.

Kurs dolara oficjalny wynosił 4,29, my oceniamy jego faktyczną wartość na około 7 boliwarów za 1 USD. Przy dobrych układach można było się umówić za sumę 7,4-7,5 boliwara; ale czasem nie można było szybko znaleźć wymiany o takim przeliczniku i trzeba było się zadowolić wartością 7 boliwarów.

Bardzo uciążliwe są czasem kontrole paszportowe przy wejściu do autobusu. Nie za każdym razem nas to czekało, choć czasem przy kontrolach drogowych pokazywaliśmy prawo jazdy i w większości przypadków ,z  wyjątkiem jednego, to wystarczyło.

Różnica czasu pomiędzy Polską a Wenezuelą wynosiła 6,5 godziny ( w okresie letniego czasu panującego w Polsce). Zorientowaliśmy się o tej dodatkowej pół godzinie chyba dopiero w dwa dni po przylocie. Ciemno się robiło na wybrzeżu przed 19, a w Santa Elena (bardziej na południe) nawet o pół godziny wcześniej. . Czy brzmi to zachęcająco dla tych, którzy dopiero się tam wybierają. Myślę, że widok Salto Angel potrafi wynagrodzić wszelkie drobne odchylenia, jakie czasem można spotkać w tym – jakby innym – kraju Ameryki Łac


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u