Śladami Majów – Agnieszka i Tytus Lewandowscy

Agnieszka i Tytus Lewandowscy

Podobno w Meksyku są jedne z najpiękniejszych plaż na świecie. Podobno budowli Majów nie da się porównać z żadnymi innymi zabytkami. Podobno Gwatemala jest najciekawszym krajem Ameryki Środkowej. Podobno w Belize cały handel znajduje się w rękach Chińczyków…

Te i inne pytania od lat nas intrygowały. W końcu postanowiliśmy sprawdzić na miejscu jak jest naprawdę.

Termin.

15 kwiecień – 08 maj 2008 roku.
Przelot.

Samolotem linii Lufthansa z Katowic z przesiadkami we Franfurcie i Amsterdamie do Chicago, a następnie samolotem linii Northwest z przesiadką w Memphis do Cancun. Powrót tak samo z tym, że z Chicago już tylko jedna przesiadka we Frankfurcie. Przelot i pobyt w Chicago był podyktowany względami osobistymi. Bilety kosztowały 687 USD (Katowice – Chicago – Katowice) oraz 295 USD (Chicago – Cancun – Chicago).

Waluty.

1 USD = około 10,3 peso = 2 BZD (kurs sztywny) = 7,3 Q

Dolar jest tam jedyną znaną walutą. Gdzieniegdzie wymieniają Euro, a jeszcze rzadziej funty (ale po bardzo słabym kursie).

Ceny.

Podróżując we dwójkę modelem backpackerskim wydawaliśmy średnio po około 35 USD na głowę, z czego w Meksyku było to raczej 40 – 50 USD, a w Gwatemali 20 – 25 USD. Na pewno dałoby się trochę taniej (powiedzmy 25 – 30 USD), ale raczej nie 15 – 20 USD. Korzystaliśmy prawie z najtańszych miejsc noclegowych i transportu, poza Tulum płaciliśmy wszystkie wstępy. Jedzenie w miejscowych knajpach jest tanie lub bardzo tanie, (ale już w turystycznych nie). Mocno się ograniczając, (na czym nam nie zależało) dałoby się pewnie te parę dolarów dziennie jeszcze ściąć.
Przewodnik.

Od lat niezmiennie Lp. Tym razem, Central America on a shoestring z 2007 roku.

Wizy.

Do odwiedzonych przez nas krajów Polacy nie potrzebują wiz, a jedynie ważny paszport.

Szczepienia.

Żadne szczepienia ochronne nie są wymagane. Zalecane są natomiast szczepienia na wirusowe zapalenie wątroby A i B, błonicę, tężec oraz dur brzuszny.

Bezpieczeństwo.

Ameryka Środkowa uważana jest za region niebezpieczny. Na naszej trasie szczególnie złą sławą cieszą się Belize City, Antigua i okolice wulkanu Pacaya, Panajachel i trasy wokół jeziora Atitlan, Chichicastenango oraz San Cristobal de Las Casas z okolicami. O ile w tych pierwszych miejscach zagrożenie dotyczy przestępczości pospolitej, o tyle w San Cristobal de Las Casas pojawiających się, co jakiś czas protestów miejscowych Indian związanych z ruchem zapatystów. Ostrożności nigdy za wiele, ale nie można z kolei popadać w skrajność. Zachowaliśmy podstawowe zasady bezpieczeństwa i nie mieliśmy żadnych przykrych niespodzianek.
Trasa.

Cancun – Playa del Carmen – Tulum (Meksyk) – Belize City – Caye Caulker – Guanacaste National Park – San Ignacio (Belize) – El Ramote – Tikal – Semuc Champey – Antigua – Panajachel – Santiago Atitlan – San Pedro La Laguna – Chichicastenango – Quetzaltenango (Gwatemala) – San Cristobal de Las Casas – San Juan Chamula – Palenque – Merida – Progreso – Chichen Itza – Cancun (Meksyk).
Noclegi.

W Belize City spaliśmy u dziewczyny z hospitality club za darmo.

Pozostałe noclegi były w schroniskach lub hotelikach w pokojach dwuosobowych, bez łazienek, a cena dotyczy całego pokoju (chyba, że co innego napisaliśmy).

–          Playa del Carmen – youth hostel Playa (320 peso – około 32 USD),

–          Tulum – Mar Caribe (500 peso – około 50 USD), nocleg w cabanas, czyli domku z drewna na plaży, bez światła,

–          Caye Caulker – Daisy’s Guest house (35 BZD – 17,5 USD),

–          San Ignacio – Elvira’s (40 BZD – 20 USD), z łazienką,

–          El Ramote – hotel Sak – Luk (60 Q – około 8 USD),

–          Santa Elena – hotel Alonzo (50 Q – około 7 USD),

–          Semuc Champey – Las Marias (80 Q – około 11 USD),

–          Antigua – Guest house Los Encuentros (100 Q – około 13,5 USD),

–          Panajachel – Villa Lupita (70 Q – około 9,5 USD),

–          Chichicastenango – Posada El Telefono (60 Q – około 8 USD),

–          Quetzaltenango – Guest house El Puente ((80 Q – około 11 USD),

–          San Cristobal de Las Casas – Conejo The Travel house (240 peso – około 24 USD),

–          Merida – hostel Zocalo (230 peso – około 23 USD), ze śniadaniem,

–          Cancun – Mexico hostel (250 peso – około 25 USD), ze śniadaniem i łazienką.

Generalnie wszystkie noclegi były akceptowalne. Niektóre miały standard lepszy (Panajachel, Merida, Cancun), inne gorszy (Santa Elena, Semuc Champey, Quetzaltenango).

Co do zasady wybieraliśmy najtańsze pokoje dwuosobowe jakie udało nam się znaleźć. Czasami tańsze były miejsca w dormitoriach, ale niewiele (np. w Playa del Carmen 12 USD, w Meridzie 10 USD).

Także w innych miastach (Caye Caulker, Antigua, San Cristobal de Las Casas) były schroniska z dormitoriami.

W Tulum były też cabanos za 30 USD, ale niestety wszystkie zajęte. Można także nocować taniej w mieście Tulum, kilka kilometrów od plaż.
Wstępy, podatki i wycieczki.
Tulum (od strony morza za darmo),

podatek wyjazdowy (lądowy) z Meksyku (100 peso – około 10 USD) – dostaliśmy pokwitowanie,

Caye Caulker – kilkugodzinna wycieczka łodzią z nurkowaniem z fajką na rafie koralowej (20 USD),

Guanacaste National Park (5 BZD – 2,5 USD),

podatek wyjazdowy z Belize (37,5 BZD – 18,75 USD), dostaliśmy pokwitowanie,

podatek wjazdowy do Gwatemali (2 USD), pomimo naszego żądania nie dostaliśmy pokwitowania podejrzewamy, że był nielegalny,

Tikal (150 Q – około 20 USD),

wycieczka do jaskini K’AN (35 Q – około 4,5 USD), wycieczki organizuje Las Marias, nie można wejść w sposób niezorganizowany (w jaskini nie ma światła, a jej większa część jest zalana wodą, zwiedza się ją ze świeczką w ręce, brodząc i pływając w wodzie),

Semuc Champey (50 Q – około 6,5 USD), wstęp do Parku Narodowego,

wycieczka na wulkan Pacaya (40 Q – około 5,5 USD), można w sposób niezorganizowany, ale podobno to niebezpieczne (czego jednak nie stwierdziliśmy),

wulkan Pacaya (40 Q – około 5,5 USD), wstęp do Parku Narodowego,

San Juan Chamula – kościół (20 peso – około 2 USD),

Palenque (68 peso – około 7 USD),

Chichen Itza (98 peso – około 10 USD).
Transport.

lotnisko w Cancun – Playa del Carmen (80 peso – około 8 USD) autobus,

Playa del Cramen – Tulum (22 peso – około 2 USD) autobus

Tulum – plaża w Tulum (45 peso – około 4,5 USD) taxi,

Tulum – Chetumal (114 peso – około 11,5 USD) autobus,

Chetumal – Belize City (100 peso – około 10 USD) autobus,

Belize City – Caye Caulker (15 BZD – 7,5 USD) łódka,

Belize City – Guanacaste National Park (4 BZD – 2 USD) autobus,

Guanacaste National Park – San Ignacio (2 BZD – 1 USD) autobus,

San Ignacio – Benque Viejo del Carmen (1 BZD – 0,5 USD) autobus,

Melchor de Mencos – Puente Ixlu (25 Q – około 3,5 USD) mikrobus,

El Remote – Tikal – El Remote (50 Q – około 7 USD) mikrobus turystyczny,

El Remote – Santa Elena (25 Q – około 3,5 USD) mikrobus,

Santa Elena – Sayaxche (18 Q – około 2,5 USD) mikrobus,

Sayaxche – San Antonio Las Cueves (25 Q – około 3,5 USD) mikrobus,

San Antonio Las Cueves – Coban (25 Q – około 3,5 USD) mikrobus,

Coban – Lanquin (25 Q – około 3,5 USD) mikrobus,

Lanquin – Semuc Champey (10 Q – około 1,5 USD) pickup,

Semuc Champey – Antigua (145 Q – około 19,5 USD) autobus turystyczny,

Antigua – Chimaltenango (4,5 Q – około 0,5 USD) autobus,

Chimaltenango – Los Encuentros (15 Q – około 2 USD) autobus,

Los Encuentros – Panajachel (5 Q – około 0,5 USD) autobus,

Panajachel – Santiago Atitlan (25 Q – około 3,5 USD) łódka,

Santiago Atitlan – San Pedro La Laguna (15 Q – około 2 USD) łódka,

San Pedro La Laguna – Panajachel (25 Q – około 3,5 USD) łódka,

Panajachel – Los Encuentros (5 Q – około 0,5 USD) autobus,

Los Encuentros – Chichicastenango (7 Q – około 1 USD) autobus,

Chichicastenango – Los Encuentros (7 Q – około 1 USD) autobus,

Los Encuentros – Quetzaltenango (20 Q – około 2,5 USD) autobus,

Quetzaltenango – La Mesila (40 Q – około 5,5 USD) autobus,

Ciudad Cuahtemoc – Comitan (30 peso – około 3 USD) mikrobus,

Comitan – San Cristobal de Las Casas (35 peso – około 3,5 USD) mikrobus,

San Cristobal de Las Casas – San Juan Chamula (8 peso – około 1 USD) mikrobus,

San Cristobal de Las Casas – Ocosingo (40 peso – około 4 USD) mikrobus,

Ocosingo – Palenque (45 peso – około 4,5 USD) mikrobus,

Palenque – Merida (342 peso – około 34,5 USD) autobus,

Merida – Progreso (11 peso – około 1 USD) autobus,

Merida – Chichen Itza (55 peso – około 5,5 USD) autobus,

Chichen Itza – Cancun (96 peso – około 9,5 USD) autobus.

Transport w Meksyku jest bardzo dobry i bardzo drogi. Praktycznie wszystkie środki transportu są klimatyzowane (łącznie z mikrobusami). Wszędzie gdzie się dało podróżowaliśmy autobusami drugiej klasy lub mikrobusami, które były sporo tańsze od autobusów pierwszej klasy. Niestety najdroższy odcinek (Palenque – Merida) obsługiwany jest tylko przez autobusy pierwszej klasy, ale za to można pojechać w nocy (my tak zrobiliśmy) i zaoszczędzić na noclegu. Meksyk należy do tych chlubnych wyjątków, gdzie przewoźnicy na widok turysty nie dostają zielonej gorączki i nie żądają większej kasy niż od miejscowych. Byłoby to zresztą o tyle trudne, że wszędzie są wydawane bilety.

W Belize jeżdżą stare i rozwalone autobusy (gwatemalskie chicken busy to przy nich Mercedesy). Na Caye Caulker można się dostać albo samolotem (drogo) albo tak jak my, czyli łódką (taniej). Na szczęście tutaj również nie oszukują przy sprzedaży biletów.

Gwatemala to oczywiście słynne chicken busy, czyli stare szkolne autobusy z USA. Transport jest tani, niestety miejscowi zajmują jedną z naszych czołowych pozycji, jeżeli chodzi o oszustów. Prawie wszędzie próbowano od nas wyciągnąć za bilet więcej niż się należało. Walczyliśmy jak lwy, pytaliśmy miejscowych, sprawdzaliśmy w przewodnikach i relacjach, kłóciliśmy się… Większość zapłaconych przez nas cen jest na pewno prawidłowa, ale gdzieś mogło się miejscowym cwaniakom udać nas oszukać. Praktycznie po całej Gwatemali jeździ mnóstwo turystycznych autobusów i mikrobusów (bilety w prawie każdym hotelu). Oczywiście ceny są o wiele wyższe niż w transporcie lokalnym. My skorzystaliśmy z tego dwa razy. Pierwszy raz jadąc do Tikal i z powrotem z El Remote (zależało nam na porannym wejściu, a nic lokalnego rano nie jechało), a drugi raz z Semuc Champey do Antigua (transport lokalny nie był o wiele tańszy, a był o wiele dłuższy).

Zamiast tradycyjnego dziennika podróży, garść refleksji zawartych w naszych prawie codziennych mailach do rodziny i znajomych.

16 kwietnia 2008 roku.

Czy ktoś z Was ostatnio zjadł pyszne meksykańskie burito, a potem napił się wyśmienitego meksykańskiego wina, a potem wykąpał się w lazurowej ciepłej wodzie, a potem poleżał na złocistym chłodnym piasku, a potem….?

Jeżeli nie, to zachęcamy do dążenia do tego ideału. Możecie zacząć, od której chcecie pozycji…

Zanim jednak doszliśmy do opisanego stanu, najpierw pożegnaliśmy chłodne pogodą, ale gorące towarzysko Chicago i ze stopoverem w Memphis (Elvis, ach ten Elvis) wylądowaliśmy w Cancun. Ponieważ będziemy wracać z tego miejsca, więc tym razem Cancun sobie odpuściliśmy i prosto z lotniska pojechaliśmy do Playa del Carmen.

Na lotnisku miła Pani z informacji turystycznej zaproponowała nam taxi za 50 USD lub „zorganizowanego busa” za 23 USD. My miło podziękowaliśmy i pojechaliśmy rejsowym autobusem za 8 USD. Oczywiście okazało się, że tuż przed odjazdem dokwaterowali nam do pojazdu tych, którzy wykupili bilety w „zorganizowanym busie”. A to, co się później działo opisaliśmy na wstępie. W Playa spaliśmy w bardzo oryginalnym hostelu, gdzie życie nocne zakończyło się, gdy my wstawaliśmy rano na plażę. Czas zacząć nową przygodę. Za chwilę jedziemy zobaczyć pierwsze z ruin w Tulum, no i oczywiście w dalszym ciągu eksplorować plażę i wodę.

17 kwietnia 2008 roku.

Czy kiedykolwiek spaliście za 50 USD w miejscu, gdzie nie ma ani łazienki, ani bieżącej wody, ani nawet światła, a mimo tego uważaliście, że to jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakim przyszło Wam spędzić noc? Nie, to przyjedźcie do Tulum w Meksyku. Są tutaj podobno najpiękniejsze plaże na świecie. My nie widzieliśmy wszystkich, ale na pewno są tu najładniejsze plaże, na jakich sami byliśmy. Żeby nie było tak pięknie, to trzeba zauważyć, iż jest dosyć drogo. Śpimy w cabanas (drewniane domki na balach, położone na plaży około 15 metrów od wody), przed domkiem mamy biały chłodny piasek o konsystencji mąki, a do cieplutkiego morza chodzimy na bosaka. W Tulum oprócz plaż są jeszcze ruiny miasta Majów, aczkolwiek nie tak znane jak Tikal czy Chitzen Itza. W ruinach byliśmy rano, bo wstajemy codziennie o godzinie 7 (nie ma to jak wakacje), wchodząc tradycyjnym harcerskim sposobem od strony morza, (czyli bezpłatnie). Poza tym czas upływa nam na plażowaniu, kąpaniu się oraz delektowaniu się meksykańską kuchnią. Powoli kończymy, bo zimne piwko też już się kończy, czas wiec zmierzyć się ponownie z 30 – stopniowym upałem.

19 kwietnia 2008 roku.

Wczoraj pożegnaliśmy raj w Tulum i z przesiadką w Chetumal dojechaliśmy do Belize City. Podróż (około 400 km) zajęła nam cały dzień. Na szczęście w Belize jest godzina do tyłu, wiec trochę zyskaliśmy na czasie. Na granicy okazało się, że za przyjemność opuszczenia rajskiego Meksyku musimy dorzucić do miejscowego Skarbu Państwa po 10 USD tytułem podatku wyjazdowego.

Po przekroczeniu granicy okazało się, że Meksyk od Belize dzieli przepaść. To, co w Meksyku było autobusem, w Belize jest rozklekotanym gruchotem to, co w Meksyku było domem w Belize jest rozwalającym się drewnianym domkiem a to, co w Meksyku było autostradą tutaj jest podziurawioną, częściowo szutrową drogą, aczkolwiek oznaczoną na mapie jako „highway”. Największy jednak szok przeżyliśmy w Belize City, gdy mając w pamięci meksykańskie luksusowe dworce autobusowe wysiedliśmy na głównym „terminalu” kraju. Generalnie jeden wielki syf, po którym kręcą się miejscowe pijaczki, narkomani i inne szemrane towarzystwo.

Nocowaliśmy u Sylwii, dziewczyny z hospitality club, która okazała się być lekarką w miejscowej prywatnej klinice. Wieczór spędziliśmy wspólnie z jej przyjacielem, (ale bez podtekstów), który okazał się czynnym miejscowym politykiem, bratem byłego premiera kraju, a przy okazji latynoskim lowelasem (miał 4 żony, ale nie w jednym czasie). Obecnie jest już dosyć wyleniały, ale trzyma się dziarsko. Trudno się jednak dziwić, skoro obecna żona pochodzi z Tajlandii i ma 27 lat (on jest w statecznym wieku, jak na polityka przystało). Dzisiejszy ranek poświęciliśmy na zwiedzanie miasta. Zbyt dużo zabytków tu nie ma, główna ulica kraju nie ustępuje drodze przez polskie wioski i bardziej przypomina jakąś metę z Indii, niż główną arterię kraju. Trzeba jednak przyznać, że miasto jest kolorowe, ma ładne kolonialne domy i ciekawe wybrzeże. Za chwilę ładujemy się na prom i płyniemy na wyspę Caye Caulker, gdzie w pobliżu znajduje się druga, co do wielkości, rafa koralowa na świecie i gdzie zamierzamy oddać się nurkowaniu i podziwianiu tych piękności.

21 kwietnia 2008 roku.

No i co Wam mamy teraz napisać? W ostatnich mailach podniecaliśmy się rajskością Tulum w Meksyku, a ostatnie dwa dni spędziliśmy na Caye Caulker w Belize. I co? Jeżeli raj może być tylko jeden (i był w Tulum) to to niech będzie Eden. No, bo jak inaczej opisać tropikalną wysepkę, całą otoczoną błękitnym, ciepłym morzem, na której są palmy i piękne, kolorowe kolonialne domki, po której chodzą wyluzowani miejscowi i jeszcze bardziej wyluzowani turyści, a na dodatek wszędzie słychać muzykę reggae? A co można robić w takim miejscu? Oczywiście odpoczywać, pływać, spacerować, pić miejscowy rum, a przede wszystkim popłynąć na rafę koralową. Cała impreza kosztuje 20 USD, a w cenie jest wliczone trzykrotne nurkowanie, przewodnik i owoce. Rafa to jest coś nieprawdopodobnego. Czuliśmy się jak w jakimś gigantycznym akwarium, w którym pływały kolorowe ryby, żółwie i inne zwierzątka, no i oczywiście sama rafa, wyglądająca jak jakaś kosmiczna doskonałość. Drugie nurkowanie związane było z tym, że przewodnik karmił rybami ogromne płaszczki, a one ocierały się o nas i dawały się dotykać. Wrażenie było nieziemskie, bo one były naprawdę olbrzymie. Na szczęście były bardziej zainteresowane rybami niż nami. Trzeci nur to już free willy, czyli sami sobie bez przewodnika pływaliśmy z maską i fajką oglądając, co tam pod wodą jest, a czego wcześniej nie widzieliśmy. Na pewno, jak na razie to nasze największe przeżycie z tej wyprawy.
Tymczasem wróciliśmy już z wyspy znowu do slumsów Belize City, ale nie na długo, bo zaraz idziemy na dworzec, co by złapać autobus w głąb kraju. I jeszcze jedno, tu jest po prostu straszny upał…

22 kwietnia 2008 roku.

Tym razem pozdrawiamy Was z San Ignacio w Belize niedaleko granicy z Gwatemalą. Przyjechaliśmy tu dziś kilka godzin temu, a wcześniej byliśmy w Parku Narodowym Guanacaste. Tam o dziwo byliśmy jedynymi zwiedzającymi park, który w istocie jest dżunglą tyle, że ogrodzoną. Wrażenia niesamowite, zwłaszcza jak się widzi paprocie i inne nasze kwiaty misternie hodowane w domowych doniczkach i osiągające w naszych warunkach postacie w zasadzie karłowate. Tutaj paprocie są takie, że nie widać ich czubka, o innych okazach nie wspominając. Jedną z atrakcji parku była możliwość kąpieli w rzece, która przepływa przez niego, z której zresztą skwapliwie skorzystaliśmy. Miasteczko, w którym jesteśmy nie jest z niczego znane, ale jest bazą wypadową w atrakcyjne okolice, składające się z parków narodowych, jaskiń, ruin oraz wodospadów. My zapamiętamy je głównie z bardzo tanich owoców (1 banan = 10 groszy). Jutro z samego rana wybieramy się do Gwatemali i być może już jutro zobaczymy słynne ruiny w Tikal, (ale o tym na razie sza.)
Belize zaskoczyło nas przede wszystkim zmonopolizowaniem supermarketów przez Chińczyków (nie ma innych sklepów, wiec i wybór w nich ograniczony, ale plusem jest to, że otwarte mają na okrągło) oraz ilością, nawet w najmniejszych miejscowościach, przeróżnych kościołów, zborów, zgromadzeń wyznaniowych i innych (przeważają świątynie katolików, ale są też protestantów, metodystów, baptystów, świadków Jehowy oraz ewangelików).

Balize jest bardzo biednym państwem, a przez to (o paradoksie) stosunkowo drogim np. najtańsze piwo w śmiesznej objętości 0,25 litra kosztuje nasze 4 złote (na szczęście o wiele tańszy jest miejscowy rum). Mieszkańcy Belize to zbieranina ras i kolorów skóry z całego świata. Jest bardzo dużo Murzynów, Metysów, Mulatów i Kreoli, ale są też Chińczycy i trochę Europejczyków. Ponieważ była to kolonia angielska (Honduras Brytyjski) to na szczęście prawie wszyscy mówią po angielsku. Nie oznacza to jednak, że można z miejscowymi się bez problemu porozumieć, albowiem to jest angielski kreolski, bardzo
specyficzny i niestety trudny w konwersacji dla niewtajemniczonych.

23 kwietnia 2008 roku.

Dzisiaj rano trochę zaspaliśmy (tzn. wstaliśmy o 7.30), później dość późno dojechaliśmy na granicę, a tam nasi przyjaciele z Belize mieli dla nas pożegnalny podarunek w postaci 19 USD podatku wyjazdowego. To jest hipokryzja, że niby nie ma wiz, ale są podatki czy inne taksy, ale przynajmniej oni wystawili nam urzędowy kwit za zapłacone pieniądze. Koniec końców okazało się, że w miejscu skąd startuje się do Tikal byliśmy około 13.00 i uznaliśmy, że to za późno na główną atrakcję Gwatemali i zdecydowaliśmy, że pojedziemy tam jutro. Oczywiście Gwatemala dla odmiany przywitała nas podatkiem wjazdowym, co prawda mniejszym, ale chyba nieoficjalnym, bo pomimo naszej prośby nie otrzymaliśmy pokwitowania wpłaconych pieniędzy.

A jakie pierwsze wrażenia z Gwatemali? No cóż, zaskoczyły nas… ceny. Miało być tanio i
przyjemnie, a jest mniej tanio, ale równie przyjemnie. Autobus, który miał kosztować 4 USD kosztuje 7 USD, pokój zamiast 8 USD kosztuje 14 USD, a dormitorium zamiast 3 USD kosztuje 4,5 USD. Ale największe zaskoczenie to bilet wstępu do Tikal zamiast 7 USD… 20 USD. Dzisiejszy dzień spędziliśmy, zatem na kąpieli w jeziorze, przy którym znajduje się miejscowość, w której śpimy (El Remote). To było za darmo. Widok z pokoju, bez ścian, a jedynie z sufitem z trzciny, mamy na piękne, olbrzymie, błękitne jezioro. Zaliczyliśmy już zachód słońca i zaraz idziemy spać, bo jutro o 5.30 rano ruszamy do Tikal.
24 kwietnia 2008 roku.

Jesteśmy we Flores jest godzina 18.00 i jest 36 stopni Celsjusza. Staramy się nie tracić energii i nie wykonujemy żadnych zbędnych ruchów. Od kilku dni mamy zamiar zrobić pranie, ale boimy się, że nam baterie wysiądą (a nie mamy ładowarek).

Dzisiejszy dzień rozpoczęliśmy od falstartu. Jako prawdziwi hardcore’owcy wykupiliśmy wczoraj bilet na autobus do Tikal na 5.30 rano, co by zobaczyć wschód słońca w ruinach. Wstaliśmy o 4.45, zebraliśmy się i czekamy na autobus. Po pewnym czasie ktoś nas jednak uświadomił, że jest godzinę wcześniej niż nam się wydawało. Psikusa nam sprawił nasz przewodnik, według którego w Gwatemali czas jest o godzinę przesunięty w stosunku do Belize. Ponieważ szczęśliwi czasu nie liczą przez cały wczorajszy dzień nie zorientowaliśmy się, że działamy według złego czasu. Ok, ale co z tym Tikal no, bo w końcu do niego dojechaliśmy. Wow… Cały kompleks składa się z 6 wysokich świątyń (piramid) i położonych wokół nich innych budowli. Wrażenie robi szczególnie to, że na 3 z nich można wejść, a widok zapiera dech w piersiach. Jednak największą rewelacją jest to, że Tikal, w przeciwieństwie do innych najbardziej znanych budowli Majów, w całości położony jest w dżungli. Przez kilka godzin pobytu widzieliśmy całe tabuny egzotycznych, kolorowych ptaków np. papug, ale także małpy, lemury, jaszczurki a nawet jednego dzikiego kota, gatunku nieznanego. Opłaciło się poranne wstawanie, gdyż przez pierwsze godziny byliśmy praktycznie sami z tymi wielkimi budowlami i dziką przyrodą.

Opuściliśmy już okolice Tikal i nasz przyjemny hotelik w El Remote i zameldowaliśmy się w mniej przyjemnym hoteliku w Santa Elena. Jest to nasza baza wypadowa, bo jutro z samego rana ruszamy na południe kraju do Semuc Champey.

27 kwietnia 2008 roku
Przez dwa dni nie odzywaliśmy się, bo byliśmy na końcu świata w Semuc Champey. Zanim jednak tam dojechaliśmy wydarzyło się wiele, oj wiele… Naszą opowieść zakończyliśmy na tanim hoteliku w Santa Elena koło Tikal. Pokój nas nie zawiódł. Było tak gorąco w nocy, że wstaliśmy przed 6.00 rano. Zebraliśmy rzeczy i poszliśmy na dworzec. Okazało się jednak, że autobus do Coban odjechał o 6.30, a następny będzie o tej samej porze, ale jutro. Wybraliśmy, zatem wariant łączony, jak się później okazało składający się z 5 elementów. Zaczęliśmy od mikrobusu, w którym kierowca chciał nas oszukać na całe 0,5 USD, ale się nie daliśmy. W drugim mikrobusie były dwie atrakcje. Pierwsza to znalezienie odpowiedzi na pytanie ile osób mieści się w 8 – osobowym mikrobusie? Jakie są Wasze propozycje? Dwa razy tyle, a może trzy? U nas w kulminacyjnym momencie jechało 27 osób. Mówimy oczywiście o dolnym pokładzie, bo na dachu, oprócz tony bagażu, były jeszcze 4 osoby. U Tytusa na kolanach zaległo niemowlę, którego siedząca obok mama karmiła piersią. Tytus bardzo delikatnie unosił małemu (małej?) głowę do góry, bo cały czas miał wrażenie, że dziecko będzie miało odruchy zwrotne. Drugą atrakcją było to, że trochę pokłóciliśmy się z kierowcą, co do wybranej przez niego drogi i w pewnym momencie stało się jasne, że albo my, albo on… Jak się domyślacie niestety padło na nas i tak oto znaleźliśmy się w jakiejś zapadłej gwatemalskiej wiosce, na palącym słońcu, z miejsca stając się największą atrakcją dnia. Kierowca trzeciego mikrobusu, którym udało nam się jechać, stojąc na jednym z postojów nagle z piskiem opon i przerażeniem w oczach wystartował do tego stopnia, że zostawił na miejscu jednego z pasażerów. W ciągu następnych kilkudziesięciu minut nasz kierowca z obłędem w oczach gnał po krętych, górskich drogach. Ponieważ akurat w tym mikrobusie ludzi było mało, wiec nasze ciała obijały się o ściany samochodu. W pewnym momencie nasz kierowca chyba się zresetował i po prostu zwolnił. Nie mamy pojęcia, o co chodziło. Czwartym naszym pojazdem tego dnia był autobus, cały wypełniony miejscowymi młodzieńcami w tym szalonym, nieokiełznanym wieku, kiedy wąsik sypie się na twarz, a prześcieradła wymienia się (a przynajmniej powinno) z częstotliwością każdego obejrzanego filmu, w którym kobieta pokazuje odsłonięte kolana. Chłopaki przez całą drogę pokazywali sobie zdjęcia gołych dziewczyn w telefonach. Nic wiec dziwnego, że miejsce dla Agi w tym wypełnionym po brzegi autobusie znalazło się od razu, na samym końcu, pośród roześmianych chłopaków. Tytus jako mało potrzebna, ale jednak konieczna przystawka, też ostatecznie znalazł miejsce, ale gorsze, takie półstojące na przodzie. I tak jechaliśmy odcinek 60 km przez 3 godziny, zmieniając po drodze dwa razy koło. Ponieważ najwyższy z naszych towarzyszy miał jakieś 160 cm, to Aga wyglądała jak Królewna Śnieżka wśród swoich 7 (o pardon 40) krasnoludków, natomiast Tytus jak Guliwer wśród liliputów. Nasz ostatni transport był w stylu amerykańskim, czyli kierowca i my stojący na pace pickupa wraz z kilkoma innymi białasami pozdrawiającymi mijanych Gwatemalczyków delikatnym uniesieniem ręki. W końcu po 12 godzinach drogi dojechaliśmy do celu. Ledwie się rozpakowaliśmy i zjedliśmy, okazało się, że w całym hotelu wyłączają prąd (o 21.00). Trzeba dodać, że hotel znajduje się w centrum dżungli, toalety są na zewnątrz, więc jak zgasło światło to zapanowały wprost gwatemalskie ciemności, tak, że jak Tytus wszedł pod prysznic okazało się, że już wcześniej zajęła go małpa (mógł, więc spędzić trochę czasu z rodziną).

Wczorajszy dzień zaczęliśmy od zwiedzenia jaskini Las Marias. Ok, ale dlaczego idąc zwiedzać jaskinię byliśmy ubrani jedynie w strój kąpielowy, a w ręce trzymaliśmy świeczki? Bo to nie była taka zwyczajna jaskinia. Okazało się, że przez jaskinię przepływa rzeka i znaczne jej odcinki trzeba pokonywać brodząc po kostki, kolana, pas, szyję i w końcu płynąc, a wierzcie, że pływanie ze świeczką w ręku w ciasnych korytarzach, gdzie pod wodą są skały na różnej wysokości, a nad głową fruwają nietoperze, jest trudne. Dodatkowo jaskinia nie ma prawie w ogóle udogodnień. Nie ma światła, żadnych barierek, a gdy w pewnym momencie trzeba ominąć skałę, to po prostu wisi lina, po której trzeba się wspinać. Czuliśmy się jak Indiana Jones, gdy wspinaliśmy się po linie opierając nogi na skale, a ciało zalewały nam płynące z góry strumienie wody. Oczywiście, co jakiś czas świeczki nam gasły i trzeba było szukać ratunku u sąsiada. Były też takie momenty, że było tak ciasno, że ledwie mogliśmy się przecisnąć. Gdy w końcu po prawie godzinie doszliśmy do końca jaskini i gratulowaliśmy sobie tego wyczynu, okazało się, że nie ma alternatywnego wyjścia i trzeba wrócić tą samą drogą. Tymczasem nasze świeczki wypalały się, wszyscy byli już dosyć zmęczeni, a na dodatek zaczynało być trochę chłodno. Ponieważ większość bajek kończy się szczęśliwie, ta również się tak zakończyła i wszyscy cali i zdrowi wyszliśmy z jaskini. Byliśmy już w wielu jaskiniach, ale czegoś takiego na pewno nie przeżyliśmy.

Tego samego dnia udaliśmy się do parku narodowego Semuc Champey, którego główną atrakcją były olbrzymie, naturalne „baseny” wypełnione orzeźwiającą, turkusową wodą. Wyglądało to trochę podobnie, jak Plitwickie jeziora w Chorwacji z jedną zasadniczą różnicą, w przeciwieństwie do Plitwic, tu można było się kąpać, co też robiliśmy przez następne kilka godzin. Ważne było także to, że tu prawie nie było ludzi, a pod koniec dnia zostaliśmy sami.

28 kwietnia 2008 roku.

Wczorajsza podróż z Semuc Champey do Antigua, gdzie obecnie jesteśmy, nie była już tak przygodowa, jak dwa dni wcześniej. Trudno jednak było o przygody, gdy pokonaliśmy ten dystans jednym autobusem, a w dodatku turystycznym (tzn. takim, którym podróżują same białasy). Tak się zdecydowaliśmy, bo nie chcieliśmy stracić kolejnego, całego dnia na podróż, a różnica w cenie była tak naprawdę niewielka. Tak, więc wczoraj po południu zawitaliśmy do Antigua. To miasto jest uważane za jedno z najpiękniejszych miast wszystkich Ameryk, a już na pewno za najładniejsze miasto Ameryki Centralnej. Mało widzieliśmy w Ameryce, więc trudno nam porównać, ale faktycznie miasto robi bardzo duże wrażenie. Jest położone w dolinie pomiędzy trzema wulkanami i od XVI do XVIII wieku było stolicą nie tylko Gwatemali, ale w ogóle całej Ameryki Środkowej. To tutaj mieścił się (i do tej pory się tu znajduje) budynek Gubernatora hiszpańskiego. Z tamtego okresu pozostało w mieście do tej pory bardzo dużo budowli, przede wszystkim przepiękne kolonialne kościoły, budynki administracyjne, a także zdecydowana część domów mieszkalnych. Wszystkie budynki w Antigua są kolorowe, najczęściej ceglaste, niebieskie lub żółte, ulice są brukowane, a w mieście jest kilka placów ocienionych drzewami, na których zbierają się miejscowi i turyści. W XVIII wieku miało miejsce gigantyczne trzęsienie ziemi, które zniszczyło znaczną część miasta. Wtedy tez przeniesiono stolicę do Gwatemali, a do tej pory wiele budynków pozostało nie odbudowanych. Antigua ma swój niepowtarzalny klimat, jakiego nie spotkaliśmy w żadnym z miast odwiedzonych na tym wyjeździe, pomimo tego, że obecnie to bardzo turystyczne miejsce. W co drugim, czy co trzecim budynku jest hotel, restauracja, sklep, czy agencja turystyczna. Należy także podkreślić, że ponieważ Antigua jest położona wyżej i otoczona jest wulkanami, jest tu zdecydowanie przyjemniejszy klimat.

Jedną z największych atrakcji Antigua jest wejście na wulkan Pacaya (2.552 m n.p.m.), a atrakcyjność przedsięwzięcia polega przede wszystkim na tym, że wulkan jest cały czas aktywny. Wyprawa rozpoczęła się o godzinie 6.00 rano, gdy pojechaliśmy z naszym przewodnikiem i grupką innych turystów do parku narodowego, w którym znajduje się wulkan. Na miejscu byliśmy o godzinie 8.00 i rozpoczęliśmy wchodzenie. Mikrobus podjechał stosunkowo wysoko, wiec do pokonania pozostała nam 1,5 godzinna wspinaczka. W końcu, gdy osiągnęliśmy pożądaną wysokość oczom naszym ukazał się niezwykły widok. Na przestrzeni kilku hektarów było czarne, lawowe pole, przez które przepływały dwa, żywe strumienie lawy. Podeszliśmy do nich tak blisko, że nasze buty zaczynały się łączyć z podłożem, a woda w naszych butelkach zaczynała się gotować. Nasz przewodnik mówił, że jak chcemy możemy podejść jeszcze bliżej, ale to nie były już żarty, bo mniej więcej w odległości 10 metrów od nas płynął strumień ognia. Ponadto mieliśmy świadomość, że takie same strumienie płyną też pod nami, o czym zresztą świadczyły wydobywające się ze szczelin dymy.

29 kwietnia 2008 roku

Wczoraj wieczorem poszliśmy na główny plac Antigua, usiedliśmy na ławce naprzeciwko pięknie podświetlonej Katedry. Obok nas spacerowało mnóstwo turystów i miejscowych, była piękna pogoda, z oddali dobiegał nas szum wody w fontannie, gdzieś tam jacyś muzykanci grali swoje ballady, a nad nami było rozgwieżdżone niebo. Piękna chwila. W międzyczasie pod Tytusa próbowały się podłączyć trzy miejscowe małolaty 🙂 ale Aga błyskawicznie nastroszyła pióra, pokazując im miejsce w szeregu 🙁 W końcu jednak musieliśmy dzisiaj opuścić Antigua, bo kolejne miejsca przecież na nas czekają.

Przeczytaliśmy w Internecie, że nasz Kubica zajął ostatnio czwarte miejsce w wyścigu w Hiszpanii. Nie wiem czy wiecie, ale szybkość zmiany kół, dolewania paliwa i czyszczenia przedniej szyby kierowcy Formuły 1 dokonywana jest niejako w zwolnionym tempie w porównaniu z szybkością, z jaką następuje wsiadanie i wysiadanie pasażerów do autobusów w Gwatemali. A wygląda to mniej więcej tak. Ponieważ autobusy zatrzymują się wszędzie, stajesz na drodze prowadzącej w interesującym Cię kierunku i zaczynasz obserwować mijające Cię pojazdy. Wprawdzie pomocnik kierowcy każdego z nich daje Ci jakieś magiczne znaki, ale ponieważ na autobusie brak jest nazwy miejscowości docelowej lub też są niezrozumiale dla Ciebie skróty, nie wiesz, o co pomocnikowi chodzi. Wtedy sobie przypominasz, że w Gwatemali nikt nie używa pełnej nazwy miejscowości, jedynie jej pierwsze litery np. zamiast Guatemala jest po prostu Guate, zamiast Panajachel jest Pana, zamiast Chimaltenango jest Chima i jest już od razu łatwiej. Wtedy mówisz stojącemu obok Gwatemalczykowi pierwszą część nazwy miejscowości, a on ze zrozumieniem kiwa głową. Aby było bardziej dramatycznie pokazuje Ci właściwy autobus w momencie, gdy on Cię mija. Ty rozpaczliwie wyciągasz rękę, żeby go zatrzymać, a autobus równie dramatycznie zatrzymuje się kilkanaście metrów dalej. Podbiegasz, i już w Twoim kierunku wyciągają się ręce pomocnika z górnego pokładu po bagaż (jak pamiętacie bagaże wożone są na dachu, gdzie również czasem przewożeni są pasażerowie). W pośpiechu wbiegasz do autobusu, który w tej chwili już rusza, bo pomocnik w momencie, gdy zabiera Ci bagaż już krzyczy do kierowcy „Alle!”. Jesteś w środku. Zajmujesz „wygodne” miejsce stojące lub czwarte miejsce na dwuosobowej ławce. Pomocnik, który sprzedaje Ci bilet zapamięta, gdzie chcesz wysiąść, bo jesteś jedynym białym w autobusie. Gdy będziesz dojeżdżał do docelowego miejsca, jeżeli się przesiadasz, pomocnik szybko pokaże Ci właściwy kolejny autobus, który już też oczywiście rusza, a który on zatrzymuje gwiżdżąc na niego i pokazując jakieś magiczne znaki, których nadal nie rozumiesz. Jeżeli natomiast wysiadasz, to musisz pędem rzucić się do najbliższych drzwi (jedne są z przodu, drugie z tylu). Jeżeli wysiadasz z przodu to masz 0,48 sekundy na dobiegniecie do tyłu autobusu i przechwycenie w locie zrzucanego z góry plecaka. Jeżeli wysiadasz z tyłu teoretycznie masz łatwiej, ale ponieważ wysiadasz jako ostatni, a w tym czasie już próbują wejść kolejni podróżni, swoje 0,48 sekundy tracisz na przepychanie się na zewnątrz. Znowu w locie łapiesz plecak. Uff… Dojechałeś do celu…
My dziś taki scenariusz przerobiliśmy w drodze do Panajachel trzykrotnie.

30 kwietnia 2008 roku

Jesteśmy drugi (i ostatni dzień) w Panajachel. To w sumie takie średnio ciekawe turystyczne miasteczko, z mnóstwem hoteli, barów, sklepów z pamiątkami i tabunami białasów. Nie po to jednak przyjechaliśmy tutaj, aby łazić po knajpach. Atrakcją miasteczka jest, bowiem jego położenie, na brzegu magicznego jeziora Atitlan. Podobno to jedno z najpiękniejszych jezior na świecie. Nie wiemy czy tak jest, tym bardziej, że piękno to przecież pojęcie względne, ale faktem jest, że jezioro robi wrażenie, albowiem jest otoczone trzema wulkanami, które nadają mu majestatu. W piękną pogodę, gdy kolor jeziora zlewa się z kolorem nieba, a w tle majaczą te trzy wulkany widok jest nieziemski. Akurat my tego nie widzieliśmy w pełni, gdyż dzisiaj było trochę pochmurno, ale to też miało swój urok. Oprócz jeziora atrakcją są położone na jego brzegu wioski i miasteczka zamieszkałe przez Majów. Oni cały czas podtrzymują swoje zwyczaje, ubiór, język, a także religię. W okolicy wszyscy mówią w jednym z dialektów Majów, ale na szczęście gdzieniegdzie można się porozumieć w języku hiszpańskim. Dla nas nie ma to zresztą większego znaczenia, bo nie znamy ani jednego, ani drugiego języka. Przez jezioro przepływa się motorowymi łódkami, podskakującymi na falach, w towarzystwie turystów i miejscowych. Wiedząc, że dzisiaj w jednej z miejscowości – Santiago Atitlan jest targ, oczywiście udaliśmy się tam. Wyglądało to naprawdę ciekawie. Wszyscy Indianie ubrani byli w tradycyjne stroje. Kobiety we fioletowe bluzki i ciemne spódnice, a panowie w jasne koszule, kowbojski kapelusz i jasne, pasiaste spodnie do kostek, przepasane kolorowym pasem. Kobiety sprzedawały owoce, warzywa, jedzenie i mnóstwo innych rzeczy, a panowie… odpoczywali w parku. W Santiago byliśmy w kościele katolickim, który znany jest z tego, że jest w nim kilkadziesiąt figur różnych świętych ubranych przez miejscowych w kolorowe stroje. Co ciekawe, stroje są, co roku zmieniane. Podejście Majów do religii jest specyficzne. Zdecydowana większość z nich to katolicy, chodzący do kościoła. W tym, w którym dzisiaj byliśmy, w ciągu pół godziny, przewinęło się kilkadziesiąt miejscowych osób (wtorek, przed południem). Wiele z nich bardzo głośno modliło się na klęczkach, a nawet na brzuchu, często płacząc i głośno zawodząc. Nie można jednak zapominać, że znaczna część Majów oprócz praktyk religijnych, cały czas odprawia pogańskie obrzędy. W Santiago jedną z największych atrakcji jest Maksimon, który jest miejscowym świętym i do którego modlą się Majowie. Obrzęd ten wygląda tyle strasznie, co komicznie. Maksimon wizualizuje się w drewnianej figurce, którą przez cały rok gości jedna z miejscowych rodzin. Figurka ma kilkadziesiąt centymetrów wysokości, przed nią klęczy mistrz ceremonii, który w języku Majów odmawia modły, cały czas używając kadzidła. Zapach jest tak silny, że w ciasnym pomieszczeniu ciężko wytrzymać. Miejscowi składają świętemu w ofierze alkohol, jedzenie i pieniądze, a także papierosy, które co chwila odpala, któryś z pomocników mistrza ceremonii. Papieros jest włożony w usta figurki, a pomocnicy, co kilkanaście sekund delikatnie strzepują popiół do popielniczki. W momencie, gdy papieros się dopala, to odpalają następnego i wkładają w usta świętemu. Atmosfera w pomieszczeniu jest bardzo napięta i podniosła. Jest przygaszone światło, okna zasłonięte, mistrz mówi podniesionym głosem, obok klęczy kobieta, która płacze, no i ta figurka, z tym palącym się, wetkniętym w usta papierosem…

01 maja 2008 roku

Jesteśmy w Chichicastenango, czyli po prostu Chichi, czekając na jutrzejszy targ, który jest najsłynniejszy i największy w Gwatemali. Kończąc zaczęty wczoraj temat religijnych orientacji miejscowych Majów można też wspomnieć o tutejszym kościele Św. Tomasza, który jest jak najbardziej kościołem katolickim, ale, w którym odprawia się szereg rytuałów pogańskich. Do kościoła prowadzą schody białe i strome, które Indianie traktują jak schody prowadzące do dawnych piramid – świątyń np. takich, które są w Tikal. Składają na nich różne dary, palą ogień i odprawiają modły. Podobnie jest wewnątrz kościoła. Na podłodze od wejścia aż do ołtarza, co kila metrów znajdują się tablice nagrobne osób pochowanych w podziemiach kościoła, na których też palą się świece i są składane dary. Wszystkie one są ponadto obsypane płatkami kwiatów.

Gwatemalczycy to w sumie mili i uprzejmi ludzie, za jednym jednak zasadniczym wyjątkiem. W momencie, kiedy chcą Ci coś sprzedać lub, gdy Ty chcesz coś od nich kupić, to zamiast większego białego brata widzą w Tobie olbrzymiego zielonego dolara i to najlepiej wielokrotnie pomnożonego. Standardem są inne ceny dla miejscowej ludności, a inne dla turystów, przy czym różnica jest jak 1 do 3. Zgadnijcie na czyją korzyść? Codziennie musimy przynajmniej kilka razy wykłócać się o jakieś grosze, bo chodzi nam przecież głownie nie o pieniądze, ale o zasadę. Przodują w tym procederze przewoźnicy autobusów, bo zasadą jest, że nie ma biletów jako takich, tylko płaci się tyle ile żąda pomocnik kierowcy. I teraz zależy czy uda Ci się podpatrzeć ile płacą miejscowi, czy też nie. Pomocnicy w sposób nader frywolny podchodzą do cen, mając dziwną skłonność do ich zaokrąglania np. zamiast 3 – 10. Walczymy jednak jak lwy abyście, kiedy tu przyjedziecie mieli przetarte szlaki. Z tego, co widzimy należymy niestety do wyjątków, albowiem większość białasów nie przejmuje się takimi drobiazgami jak ceny, (które w dalszym ciągu nie są wysokie nawet dla nas, a co dopiero dla gringo).

03 maja 2008 roku

Jesteśmy ponownie w Meksyku. Zdążyliśmy już zainaugurować pierwsze zimne piwo w San Cristobal. Kilka godzin temu niestety musieliśmy się już pożegnać z Gwatemalą, a spędziliśmy tam 10 naprawdę świetnych dni. Zanim jednak wyjechaliśmy, jak pamiętacie, wczoraj byliśmy w Chichi gdzie w każdy czwartek i niedzielę odbywa się największy w Gwatemali miejscowy targ Indian. Coraz częściej mówi się, że targ jest zbyt turystyczny i
coś w tym jest. Faktycznie było mnóstwo białasów, trudno też sobie wyobrazić, aby oferowane tam maski, czy inne pamiątki były przeznaczone dla miejscowych. W dalszym jednak ciągu jest to przede wszystkim targ miejscowych Indian, którzy zjeżdżają się na niego z często bardzo odległych wiosek. Atmosfera cały czas jest dobra, praktycznie wszyscy Indianie ubrani są w swoje lokalne stroje. W przeciwieństwie do targu w Santiago tu króluje nie fioletowy, lecz czerwony kolor. Wszędzie są porozkładane owoce, warzywa, a przede wszystkim mnóstwo kolorowych tkanin. Gdy do tego dodamy to, że targ odbywa się tuż przed kościołem, o którym pisaliśmy wcześniej, a na jego schodach, co chwila ktoś odprawia jakieś modły, pali ogień, składa ofiary, czy też okadza wejście kościoła
kadzidłem, okazuje się, że jednak warto ten targ zobaczyć i dla nas było to jedno z bardziej niesamowitych przeżyć w czasie tej wyprawy. Wczoraj po południu dojechaliśmy do ostatniej już naszej miejscowości w Gwatemali, czyli do Quetzaltenango zwanej powszechnie jako Xela. Tam pospacerowaliśmy po bardzo ładnym rynku, a później nastąpiło
coś, czego się zupełnie nie spodziewaliśmy, czyli po prostu zaczął padać pierwszy w czasie tego wyjazdu deszcz. Pobiegliśmy do hotelu, a w międzyczasie deszcz zamienił się w ulewę. Zmoknięci dotarliśmy wreszcie do pokoju, ale schronienie się tam nie miało aż takiego znaczenia, bo okazało się, że po ścianach pokoju spływa woda, a na środku podłogi jest już duża kałuża. Żeby było jeszcze ciekawiej za chwilę wyłączono prąd. I taki to był nasz ostatni wieczór w Gwatemali.

Dzisiaj natomiast od rana w drodze. Pisaliśmy Wam trochę o wsiadaniu i wysiadaniu z gwatemalskich autobusów, ale nie pisaliśmy o samej jeździe. Generalnie po Gwatemali można się poruszać albo drogimi turystycznymi busikami dla białasów, albo chicken busami. My poza dwoma wyjątkami poruszaliśmy się oczywiście tańszymi chicken busami. A co to te chicken busy? Nie wiecie? To obejrzyjcie jakikolwiek amerykański film, którego akcja toczy się w latach 50 – tych lub 60 – tych ubiegłego wieku i zobaczcie jak wyglądały autobusy szkolne. To są dokładnie te same autobusy (najczęściej) lub też ich trochę młodsi koledzy (rzadko). Autobusy są pomalowane w fantazyjne kolory i mają jedną wspólną cechę, mogą pomieścić dowolną ilość pasażerów. Gdy nam się wydawało, że nie istnieje fizyczna możliwość, aby ktoś jeszcze wsiadł do środka, po chwili okazywało się, że jest to jednak możliwe. Sama jazda to jeszcze inna sprawa. Co chwila przez autobus przeciskają się sprzedawcy napojów, owoców, skarpetek i rożnych innych produktów, poza tym umilają drogę rożnego rodzaju kaznodzieje, mędrcy i inni oratorzy, którzy próbują cos sprzedać, kogoś nawrócić, czy też ogłosić jakąś nowinę. Wszystko to wygląda bardzo kolorowo i jest zabawne, ale po pewnym czasie staje się po prosu męczące, zwłaszcza, gdy doda się do tego to, że gwatemalskie drogi są podziurawione, ciągle są objazdy, roboty drogowe i przerwy na jedzenie, załadunek lub zebranie kompletu pasażerów. Wszystko to powoduje, że na przykład dzisiaj z Xeli do granicy (170 km) jechaliśmy ponad 5 godzin. I tak jednak Gwatemalę będziemy wspominać jako jedno z najciekawszych państw, w których byliśmy. No a teraz jesteśmy znowu w Meksyku. To jest jednak zupełnie inny kraj, a różnicę widać od samej granicy. Autobusy i ulice są czyste, w autobusach dostajemy bilety, nikt nie wyrzuca śmieci przez okno.

Dnia 4 maja 2008 roku
Dzisiaj mieliśmy bardzo udany dzień. San Cristobal jest naprawdę magiczny. To kolejne, po Antigua, kolonialne miasto powstałe w tym samym czasie i także całe zabudowane kolorowymi domkami, pięknymi kościołami i parkami. Właśnie przed chwilą byliśmy na pysznej kolacji w bardzo przyjemnej i stylowej restauracji, gdzie za dwudaniowy posiłek i napoje zapłaciliśmy łącznie 11 USD. Do jedzenia przygrywał nam dodatkowo miejscowy grajek. Oczywiście można się najeść jeszcze taniej, upieczona połówka kurczaka kosztuje 3 USD, ale nie przyjechaliśmy tu przecież po to, aby ciągle jeść (aczkolwiek trudno się powstrzymać, bo na żadnym z naszych wyjazdów jedzenie nie było tak dobre, różnorodne i relatywnie tanie).

Cały dzień chodziliśmy po mieście z dwugodzinną przerwą na obejrzenie San Juan Chamula – okolicznego miasteczka, w którym znajduje się zupełnie niecodzienny kościół. Po tym, co widzieliśmy w Gwatemali myśleliśmy, że w tej materii nic nas więcej nie zaskoczy, a jednak… Kościół jest na zewnątrz pomalowany w pastelowe, trochę odpustowe kolory, ale to tylko pozory. W środku już tak wesoło nie jest. Wzdłuż ścian stoją stoły, na których palą się setki zapalonych świeczek, kolejne setki palą się przed ołtarzem oraz w rożnych innych miejscach. Podłoga kościoła pokryta jest długim igliwiem, a w powietrzu unosi się zapach palonych świec. Wszędzie stoją olbrzymie ilości świeżych, białych ciętych kwiatów. Najbardziej poruszające są jednak rytuały odprawiane przez miejscowych. Co kilka metrów siedzą na podłodze grupki Indian, którzy modlą się, co jakiś czas Szamani odprawiają swoje modły i inne obrzędy np. pocierając siedzących obok jajkami, polewając podłogę wodą, plując i skowycząc. Główny jednak rytuał odprawiany był tuż przed ołtarzem, gdzie Szaman pocierał siedzącą obok kobietę żywym kurczakiem odprawiając przy tym modły i co jakiś czas pijąc coś z butelki i częstując tym sąsiadów. Nie wiemy czy to pocieranie pomogło tej kobiecie, ale na pewno nie pomogło kurczakowi, albowiem w końcowej fazie rytuału po prostu Szaman ukręcił mu łeb. Do końca obrzędu zabity kurczak leżał koło kobiety. Przypominamy, że wszystko działo się w kościele katolickim…

Dnia 5 maja 2008 roku

Dzisiejszy dzień powitaliśmy deszczem i założonymi swetrami, a kończymy w ekstremalnym upale. Jeszcze kilka godzin temu było ponad 40 stopni. San Cristobal leży na wysokości 2.100 metrów n.p.m. i zazwyczaj jest tam chłodniej i często pada. Naszą piękną pogodę (taką na krótki rękawek), którą mięliśmy przez ostatnie 2 dni należy traktować raczej w charakterze
wyjątku niż zasady. Rano wszystko wróciło do normy i zastał nas drugi, w czasie tego wyjazdu, deszcz. Nie na długo jednak. Naszym dzisiejszym celem podroży były przecież słynne ruiny Majów w Palenque, położone w centrum tropikalnej dżungli. Już w czasie drogi zauważyliśmy, że coś dziwnego dzieje się z naszymi zmarzniętymi ciałami, a gdy w końcu dojechaliśmy na miejsce okazało się, że jest po prostu strasznie gorąco. Umówmy się, Palenque to jednak nie Tikal, nie ten rozmiar, nie ten klimat. Budowli jest o wiele mniej i są o wiele niższe, nie widzieliśmy żadnych dzikich zwierząt. Jedyne, czego było więcej w Palenque i to w ekstremalnym rozmiarze, to ilość turystów. Takich tabunów już dawno nie widzieliśmy. Między innymi przemknęła zorganizowana grupka Polaków, których, bardziej interesowały porozkładane wszędzie kramy z pamiątkami, niż budowle Majów. Jeden z naszych rodaków kupił np. olbrzymich rozmiarów sombrero. Ok, tylko jak on je dowiezie do Polski? Z łezką w oku wspominaliśmy Tikal, gdzie, gdy przybyliśmy tam o 6.00 rano, nie było nikogo…

Dnia 6 maja 2008 roku

Wczorajszą noc spędziliśmy w autobusie relacji Palenque – Merida. Autobusy tu mają bardzo wygodne, z lotniczymi siedzeniami rozkładanymi do tyłu i do przodu, oczywiście z klimatyzacją i ubikacją. Niestety autobusy są drogie (34 USD), dlatego zdecydowaliśmy się jechać nocą żeby zaoszczędzić na noclegu. A propos noclegu, to śpimy w samym centrum
miasta przy głównym placu, a nasz hotel znajduje się w pięknym, starym, kolonialnym domu.

Na dzisiaj mieliśmy jeden ambitny plan (zwiedzić miasto) i jeden mniej ambitny (pojechać na plażę). Obydwa zrealizowaliśmy, aczkolwiek z pewnymi kłopotami. Przez ostatni tydzień podróżowaliśmy po górzystych rejonach Gwatemali i Meksyku, gdzie pogoda była o wiele chłodniejsza. Tymczasem w Meridzie jest upał, takich temperatur nie spotyka się w Polsce, więc ciężko nam było chodzić w nagrzanym mieście. A było, co zwiedzać, bo miasto jest bardzo ładne. Także z plażą nie było tak łatwo, bo najpierw trzeba na nią dojechać około 1 godziny autobusem, a na miejscu okazało się, że jest ona absolutnie pozbawiona cienia. Dodatkowo nieprawdopodobnie zatłoczona przez miejscowych oraz białasów, którzy przypływają wycieczkowymi statkami prosto z USA. Skutkuje to obleganiem plaży przez rożnych sprzedawców, masażystów i innych gwałcicieli naszej wolności.

Powoli kończymy, bo obok naszej kawiarenki internetowej jest bar sprzedający różne rodzaje gotowanego grochu i fasoli. Podejrzewamy, że nasi sąsiedzi tam przed chwilą byli, bo atmosfera w kawiarence bardzo się zagęściła…

Dnia 8 maja 2008 roku

Historia zatoczyła koło, a my zamknęliśmy centralnoamerykańską pętlę. Jeszcze trzy tygodnie temu startowaliśmy pełni nadziei i oczekiwań z Cancun, a dziś ponownie tu jesteśmy z tym, że pełni wrażeń i doznań. Wczorajszy dzień upłynął pod znakiem jednej, ale za to bardzo dużej atrakcji, a mianowicie chyba najbardziej znanych ruin Majów w Meksyku, czyli Chichen Itza. Dojechaliśmy tam z Meridy, z pewną nieśmiałością, mając jeszcze w pamięci niezbyt nam podobające się ruiny w Palenque. Na szczęście nasze spotkanie z Chichen Itza zakończyło się przyjemnym zaskoczeniem. Wprawdzie tu też były tłumy turystów, ale ponieważ obszar ruin jest większy niż w Palenque, aż tak bardzo nie było to uciążliwe. Szczególne wrażenie zrobiła na nas główna budowla Chichen, czyli zbudowana na rzucie kwadratu piramida El Castillo, będącą tak naprawdę kalendarzem Majów. Po obejrzeniu Chichen, wieczorem dotarliśmy do Cancun.

A co robiliśmy dzisiaj? Zapewne niewielu z Was w ostatnim czasie kąpało się w Morzu Karaibskim, więc darujemy Wam po raz kolejny opowieści na temat wyglądu plaży oraz koloru i temperatury wody w Cancun. Ale zapewniamy jest podobnie jak było w Playa dla Carmen, czy Tulum. W Meksyku jest prawo zabraniające grodzenia plaż i każda, nawet ta przed Sheratonem, czy Hiltonem jest ogólnodostępna. Dlatego też zainstalowaliśmy się przed jednym z takich hoteli i obserwowaliśmy jak wypoczywają na plaży zorganizowani turyści mieszkający w drogich hotelach. Możemy zresztą napisać tylko o tych, którzy w ogóle na tą plażę dotarli, albowiem znaczna część pozostaje przy hotelowym basenie, co wydaje się być oczywistym w sytuacji, gdy obok są jedne z najpiękniejszych plaż na świecie. Ci, co jednak decydują się na ten desperacki krok i idą na plażę, przede wszystkim leżą pod olbrzymimi trzcinowymi parasolami. W ciągu kilku godzin, gdy tam byliśmy, mniej więcej dwóch na dziesięciu pofatygowało się do wody, z czego jeden z materacem lub kołem ratunkowym (?). W tym też czasie pięciu na dziesięciu zamówiło u chodzącego po plaży kelnera i zjadło po dwa posiłki i wypiło po trzy drinki, a pozostałych pięciu zamówiło i zjadło po trzy posiłki i wypiło po dwa drinki…

I to byłoby na tyle. Czy znaleźliśmy odpowiedź na wszystkie nurtujące nas pytania? Chyba nie, ale to w sumie nie jest w podróżowaniu najważniejsze. Najwyżej przyjedziemy tu jeszcze raz i może wtedy się uda…


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u