Peru – Boliwia – Klaudia Lipińska

Klaudia Lipińska

7 sierpnia 2005

Warszawa – Frankfurt – Caracas – Lima

Z Warszawy do Frankfurtu lecieliśmy LOT – em, dalej Lufthansą, a wewnątrz Ameryki Południowej liniami TACA. Po niemal dwudziestu godzinach podróży, na lotnisku w Limie czekała na nas przykra niespodzianka – część naszego bagażu (ta męska – na szczęście!) nie wyleciała z nami z Warszawy… Obiecano nam, że plecak przybędzie za 2 dni via Amsterdam, więc spokojnie pojechaliśmy do zarezerwowanego jeszcze z Polski hotelu España położonego w samym centrum Limy. Z hotelu przyjechała po nas taksówka (9 USD). Miasto oszałamia – z jednej strony fantastyczny, zadbany Plaza Mayor z katedrą i Palacio de Gobierno (budynkiem rządu) i ładnym skwerkiem, a z drugiej koszmarna fabryczna dzielnica ze slumsami w drodze z lotniska. Na głównym deptaku przez ulicę przeprowadzały nas na żółto ubrane ludziki z pomalowanymi na biało twarzami – mimo że były i światła i pasy! Miejsce to tętni życiem – knajpki, ciuchy, loterie, wszelkiej maści naciągacze. Pieniądze można wymienić na ulicy – my nie próbowaliśmy… Na kolację wróciliśmy do naszego hotelu; w knajpce na dachu za dwie spore porcje zapłaciliśmy 15 soli.

8 sierpnia 2005

Lima (Miraflores)

Po bardzo długim marszu przez nie zawsze czyste i miłe dzielnice miasta dotarliśmy nad ocean, do dzielnicy Miraflores. Siedzieliśmy w znajdującym się na klifie Parku Miłości, przyglądając się licznym zakochanym parom różnej narodowości, kiedy nagle nad naszymi głowami zaczęły krążyć paralotnie. Poszliśmy przyjrzeć się z bliska – i właściwie od razu podbiegł do nas mężczyzna z pytaniem czy chcemy spróbować. Chwilę się wahaliśmy (ja dłużej!), ale za moment już byliśmy zdecydowani. Cena: 40 USD za 10 minut lotu od osoby. Sporo, ale za to, że byliśmy w dwójkę wytargowaliśmy dłuższy lot i naprawdę było warto! Prawie 20 minut krążyliśmy nad miastem, ja z Amerykaninem, Łukasz z Francuzem, wrażenia niesamowite! Najpierw rzucają człowieka w przepaść, a później leeeecisz – nad miastem, oceanem, wysokim klifem, zielono, zimno i wspaniale! „Mój” Amerykanin zapytał mnie czy lubię rollercostery. Odpowiedziałam, że tak, a za chwilę wrzasnęłam „Nie rób tego!”. Za późno, z dużą prędkością zaczęliśmy spadać. I za chwilę znów w górę! Adrenalina skacze, bardzo skacze. I jeszcze długo buzuje! Aż do wieczora buzie same nam się uśmiechały. Nie mieliśmy już siły wracać pieszo, więc wzięliśmy taksówkę (7 soli). Kupiliśmy dla Łukasza gatki, skarpetki i koszulki, swetry dla nas obojga (oj, chłodno było…), co w sumie kosztowało jakieś 120 soli.

9 sierpnia 2005

Lima (Pachacamac – China Town)

Kolejny, jak by nie było przymusowy, dzień pobytu w Limie umililiśmy sobie kilkugodzinną wycieczką do Pachacamac, czyli indiańskich ruin pod miastem. Wciąż trwają tam prace wykopaliskowe, teren rozległy, ale niezbyt atrakcyjny. Wstęp kosztował 5 soli (normalny) i 2 sole (studencki). Taksówka w dwie strony 15 USD, ale pan taksówkarz czekał na nas prawie trzy godziny. Po południu zwiedzaliśmy chińską dzielnicę. Azjaty żadnego nie spotkaliśmy, ale atmosfera była – tłum, morze zapachów, handlowanie wszystkim, gwar, zwierzęta, samochody, już po chwili poczuliśmy się zmęczeni… Ciekawa była jedna alejka – w kostce brukowej wyryte były ważne dla mieszkańców daty – urodziny, śluby, pięknie ozdobione rysuneczkami. Wieczorem wyprawa na lotnisko. I co się okazało? Że załoga wielkiego Boeninga z Amsterdamu do Limy zabrała 4 (słownie: cztery) sztuki bagażu… Naszego plecaka tam oczywiście nie było… tłum w hali przylotów był naprawdę wściekły… A my otrzymaliśmy w kasie odszkodowanie (75 USD) i obietnicę, że plecak będzie na nas czekał za dwa dni w Arequipie. Z obawą, że plecaka już nie zobaczymy wróciliśmy do hotelu, by następnego dnia rano autobusem udać się do Pisco.

10 sierpnia 2005

Lima – Pisco

W południe wyruszyliśmy autobusem do Pisco, co zajęło nam 3 godziny. Na miejscu byliśmy wczesnym popołudniem, ale okazało się, że wycieczki do obu rezerwatów zaczynają się o 7 rano, więc po ulokowaniu się w hotelu wyruszyliśmy obejrzeć miasteczko. Wykupiliśmy wycieczki (50 soli) i bilety na nocny autobus (sleeping bus) do Arequipy na następny wieczór Chcieliśmy iść na plażę, ale wszyscy nam to odradzali – podobno niebezpiecznie. Zjedliśmy obiad w knajpce na ulicy Comercio (świetne avocado relleno na przystawkę – awokado nadziewane buraczkami i ziemniakami w pysznym sosie) i dość wcześnie poszliśmy spać.

11 sierpnia 2005

Islas Ballestas – Paracas

Raniutko pod nasz hotel podjechał bus wypełniony już turystami różnej narodowości. Po około godzinie zatrzymaliśmy się w malutkim porcie, gdzie po krótkiej przerwie ulokowano nas w ok. 15 – osobowych łodziach zmierzających na Islas Ballestas. Wyspy te zwane też są „Galapagos dla ubogich”. I od tego momentu rozpoczęło się absolutnie niewiarygodne przeżycie – płynęliśmy motorówką, a wokół nas krążyły mewy, głuptaki, kormorany, pelikany, kondory. Przewodnik pokazał nam linie na wydmie układające się w kształt olbrzymiego kandelabra – są podobne do tych w Nazca, tylko że tam jest ich dużo więcej. Później wpłynęliśmy w rejon skał – do czasu utworzenia tu rezerwatu zbierano tu najcenniejszy towar eksportowy Peru – guano. A na skałach spały, bawiły się, przeciągały foki i lwy morskie, wesołe stadka. Pływały w morzu, nurkowały i były na wyciągnięcie ręki. Pojawiły się też pingwiny, małe i duże, całe rodziny. A wracając już do portu natrafiliśmy na grupę delfinów. Wspaniałe stworzenia! Z portu znów busem udaliśmy się do drugiego rezerwatu – Paracas, gdzie czekała nas wizyta na pustyni i podziwianie wielkiej skały, nazywanej Katedrą ze względu na kształt. Na jej szczycie zobaczyć podobno można postać indiańskiej dziewczyny. Ja tam widziałam orła… To chyba jest tak jak u nas ze śpiącym rycerzem na Giewoncie… Następnie udaliśmy się na wieżę widokową podglądać przez lornetkę (pożyczyliśmy od miłych holenderskich towarzyszy tej wyprawy, nie mieliśmy swojej!) flamingi. W zeszłym roku podobno było ich kilkaset, w tym tylko… trzy. Z tak dużej odległości wyglądały jak plastikowe, dobrze, że jeden się poruszył, bo inaczej chyba nie uwierzyłabym, że są prawdziwe! Podczas tej wycieczki odkryliśmy też kulinarne cudo – sucha bułka z awokado i solą. Takie proste, a jakie pyszne! Wieczorem pełni wrażeń odebraliśmy bagaże z hotelowej przechowalni i wsiedliśmy w bardzo wygodny nocny autobus do Arequipy.

12 sierpnia 2005

Arequipa

Arequipa jest pięknym kolonialnym miastem z urokliwym Plaza Mayor i mnóstwem innych atrakcji, ale my pierwsze kroki po zameldowaniu się w hotelu skierowaliśmy na lotnisko. Plecaka oczywiście (!) wciąż nie było! Wściekli i rozżaleni otrzymaliśmy zapewnienie od pana z linii TACA, że plecak jest już w Limie i że on osobiście dostarczy nam go jutro w południe do naszego hotelu. Cóż mieliśmy robić… Udaliśmy się na zwiedzanie Arequipy, zwanej La Ciudad Blanca (Białe Miasto), bo właśnie ten kolor dominuje w architekturze starego miasta. W międzyczasie kupiliśmy bilety lotnicze z Cusco do Limy na 28.08 w kompanii AeroCondor. Trafiliśmy na uroczą uliczkę tuż za klasztorem Santa Catalina i w jednej z knajpek odważyliśmy się – zamówiliśmy narodowy przysmak peruwiańczyków, cuy chactado, czyli smażoną świnkę morską. Oczy o mało nie wyskoczyły nam z orbit, kiedy uprzejma pani kelnerka przyniosła talerz! Leżało na nim całe stworzonko, z łapkami i głową! Spojrzeliśmy na to, na siebie, na panią kelnerkę… Aż zapytała, czy wszystko w porządku. A my… zamówiliśmy dużą ilość cuba libre, żeby poradzić sobie z tą kolacją… Łukasz dzielnie zabrał się do jedzenia, ja tylko skubnęłam – mięsko bez smaku, o konsystencji gumy. No, ale jesteśmy bogatsi o kolejne doświadczenie… Spróbowaliśmy też mate de coca, czyli herbaty z liści koki, ale smakowała trochę jak wodorosty (bo myślę, że one właśnie tak smakują!).

13 sierpnia 2005

Arequipa – Puno

W południe plecak nie dotarł, ale po kilku telefonach w drzwiach naszego hotelu rzeczywiście stanął „nasz” pan z lotniska z plecakiem na plecach. Uff… Co za ulga! Wreszcie odzyskaliśmy przyrządy do paznokci, patyczki do uszu i, co najważniejsze, kurtki, bo nocami już naprawdę robiło się chłodno, a przecież wciąż zmierzaliśmy w górę. Wzięliśmy taksówkę (3 sole) na dworzec autobusowy z zamiarem udania się do Puno, już nad jeziorem Titicaca. W informacji dziewczyna powiedziała nam, że najbliższy transport do Puno odjeżdża dopiero za pięć godzin. Zmartwiło nas to bardzo, ale po chwili usłyszeliśmy głos naganiacza: Puuuuuuuuno, Puno, Puno! Podbiegliśmy i już za moment siedzieliśmy w autobusie odjeżdżającym we właściwym kierunku. Tak się podróżuje w Peru! Do Puno dotarliśmy po czterech godzinach i od razu na dworcu przechwycił nas taksówkarz proponując hotel i wycieczkę następnego dnia. Było to nam bardzo na rękę, bo byliśmy już bardzo zmęczeni. W Puno dopadły nas pierwsze symptomy choroby wysokościowej – bolały nas głowy, straciliśmy apetyt i poruszaliśmy się w żółwim tempie, bo po trzech szybszych krokach łapała nas zadyszka. Szybka pizza i spać! Puno nie jest zbyt pięknym miastem…

14 sierpnia

Islas Flotantes – Copacabana

Wczesnym (bardzo wczesnym!) rankiem zostawiliśmy bagaże w hotelowej przechowalni i busikiem wyruszyliśmy na brzeg jeziora Titicaca (3812 m n.p.m.), by wskoczyć w łódź udającą się na Islas Flotantes (Pływające Wyspy). Towarzystwo międzynarodowe. Przewodnik po hiszpańsku i angielsku opowiadał nam, że Titicaca ma kształt pumy łapiącej królika i z dumą podkreślił, że 60% jeziora należy do Peru, a jedynie 40% do Boliwii. Islas Flotantes wykonane są w całości z trawy. Wyspy powstały, ponieważ Indianie Uros, którzy je zamieszkują uciekli z terenów lądowych przed dominacją Inków. Podłoże to 13 – 14 metrów trzciny – gdy jedna warstwa zaczyna gnić, usypuje się następną. Z trzciny (totora) budowane są domy i łodzie, wytwarza się z niej ozdoby i pamiątki dla turystów, jest również jadalna, tyle że prawie bez smaku. Podstawą wyżywienia są ryby. Ludzie zamieszkujący te wyspy są małomówni, uśmiechnięci, kolorowo ubrani i bardzo życzliwi. Bądź co bądź obecnie głównym źródłem ich dochodów jest turystyka… Po powrocie chcieliśmy od razu wyruszyć do Copacabany w Boliwii. Wszyscy nas jednak przekonywali, że autobus odjeżdża dopiero następnego dnia. W związku z tym wsiedliśmy w lokalny bus (5 soli) do granicy, a tam kolejne auto (1,5 sola, z braku bolivianos) do Copacabany. Jest to maleńkie miasteczko z jedną właściwie główną ulicą, którego główną atrakcją jest możliwość popłynięcia na Isla del Sol (Wyspę Słońca), na której Viracocha i Mama Occllo zapoczątkowali potęgę Inków. Hotelik niedrogi nam się trafił, przy głównej uliczce (choć bez ciepłej wody – mimo że miała być…). Na tej samej uliczce znaleźliśmy sympatyczną knajpkę, w której podawano pstrąga na 30 sposobów. Przynajmniej w teorii, bo zamówiliśmy dwa różne dania, a dostaliśmy dokładnie to samo…

15 sierpnia

Isla del Sol

O 8 rano wypłynęliśmy łódką w stronę Wyspy Słońca. Pięknie o tej porze wyglądało jezioro! Otoczone górami, w kolorze głębokiego granatu, błyszczące w promieniach słońca! Po około 1,5 godziny dopłynęliśmy do najdalej na północ wysuniętego cypla. Przemaszerowaliśmy całą wyspę wzdłuż – ponad 10 kilometrów – przez piękne, surowe góry; w dole błękitne jezioro, a w oddali ośnieżone szczyty Andów. Krajobrazy naprawdę zachwycające. Słońce spiekło nas niemiłosiernie, w dodatku choroba wysokościowa wciąż dawała o sobie znać, ale było warto! Głównie dla przyrody, bo śladów po Inkach nie zostało zbyt wiele… Płynąc łodzią z powrotem do Copacabany śmialiśmy się, że jezioro Titicaca to prawdopodobnie jedyne miejsce na świecie, gdzie jednocześnie można dostać choroby wysokościowej, choroby morskiej i jeszcze udaru słonecznego! Słaniający się na nogach ze zmęczenia zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.

16 sierpnia

Copacabana – La Paz

Noc była ciężka – spalona skóra bolała, choroba wysokościowa nie chciała puścić, było zimno. Dlatego dopiero późnym rankiem wsiedliśmy w autobus do La Paz (15 bolivianos), znów korzystając z naganiaczy (La Paz, La Paz, La Paaaaaaz!!), bo dziewczyna w agencji turystycznej powiedziała, że „bus turistico” będzie dopiero pod wieczór. Jako współpasażer trafił nam się kaznodzieja – autobus jechał, a on gadał, sprzedawał święte obrazki, medaliki, zapowiadał koniec świata. A my chcieliśmy spać! Nie dało się… Po drodze atrakcja – by nie wjeżdżać ma terytorium Peru autobus zatrzymuje się w małym porcie nad Titicaca. My wsiadamy na jeden prom, a autobus płynie drugim. Stolica Boliwii położona jest w kotlinie górskiej, której głębokość wynosi ok. 400 metrów – niesamowity widok, zwłaszcza nocą, kiedy w stojących na zboczach domach zapalają się światła. Z dworca taksówką jedziemy do hotelu Millenio. La Paz jest olbrzymim, pełnym ludzi i samochodów miastem. Zieleń prawie nie występuje. Ale jest ciekawe. Zszokowała kogoś wiadomość o skonsumowanej śwince morskiej? Hmm… W La Paz na Targu Czarowników (nazwa jednej z ulic) oprócz poncz, szalików, toreb skórzanych, figurynek wszelkiej maści, liści koki, dziwnych ziół i przypraw można też kupić… zasuszone płody lam… Wśród ludności lokalnej panuje przekonanie, że zakopując taki płód pod narożnym kamieniem zyskać można przychylność Pachamama (Matki Ziemi) i zapewnić sobie szczęście. Wieczorem kupiliśmy bilety lotnicze do Rurrenabaque, jakieś pamiątki i nie mogąc znaleźć żadnej atrakcyjnej knajpki (ze zmęczenia nie szukaliśmy też zbyt intensywnie), zjedliśmy pizzę w taniej, brzydkiej pizzerii i poszliśmy spać.

17 sierpnia

Tiwanaku

Z samego rana wyruszyliśmy na wycieczkę do Tiwanaku. To indiańskie ruiny leżące w odległości ok. 60 kilometrów od La Paz. Po kulturze trwającej prawie 25 wieków, od 1200 r. p. n. e. do 1200 r. n. e. nie zostało już zbyt wiele, gdyż na przykład kamienie z piramidy posłużyły do budowy okolicznych domów, a nawet kościoła św. Franciszka w La Paz. Ludzie uciekli z tych terenów, gdyż w wyniku zmian klimatycznych zabrakło wody. Monolity robią niesamowite wrażenie. Przy odkrywaniu tych ruin pracował Polak, Artur Poznański. Po całodniowej wyprawie, w trakcie której przekroczyliśmy wysokość 5000 m npm, ruszyliśmy na poszukiwania knajpki. Ale najpierw kupiliśmy bilety autobusowe z La Paz do Cusco na 23.08. W nagrodę za intensywnie spędzony dzień trafiliśmy do przytulnej, pięknie urządzonej restauracji z pysznym jedzeniem. Z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy do hotelu. Chcieliśmy wcześnie iść spać, bo następnego dnia samolot starował o 7.00; musieliśmy wstać przed 5.00.

18 sierpnia

La Paz – Rurrenabaque

Bez śniadania, na ostatnią chwilę, pomknęliśmy przed siedzibę firmy TAM (Transporte Aero Militar), skąd miał wyruszyć autobus jadący na wojskowe lotnisko. Samolot o 7.00. Opóźnienie. Podobno mgła. Start przełożony na 9.30. Wciąż mgła. W zamian za długie oczekiwanie otrzymujemy kawę i ciasteczka. Samolotu wciąż ani śladu. W południe na pocieszenie dostaliśmy po bule z jajkiem sadzonym. No, wielkie dzięki!! W końcu o 14.00 hasło: lecimy! Samolot malutki, 40 – osobowy. Godzina drogi i lądujemy – trawiaste lotnisko (lądowisko?) gdzieś pośród dżungli. Od razu zaczepiła nas dziewczyna z agencji turystycznej Indigena (polecamy!). Dogadaliśmy się na miejscu, więc transport do miasteczka mieliśmy gratis. Wykupiliśmy 3 – dniową wycieczkę na pampę i zainstalowaliśmy się w hotelu Los Tucanes Tropicales. Zwiedziliśmy miasteczko, po czym poszliśmy na fantastyczną rybną kolację do knajpki La Cabaña położonej nad samą rzeką (Río Beni). Ryby absolutnie pyszne, do tego góra ryżu, frytek, warzyw i obowiązkowo piwo. Ceny przystępne. Upał wydawał się nam nie do zniesienia po wcześniejszym pobycie na Altiplano, gdzie nocą temperatura niebezpiecznie zbliżała się do zera. Wróciliśmy do hotelu, przed snem czytając i bujając się w hamakach w patio.

19 sierpnia

Río Yacuma

Oddaliśmy część bagażu, dokumenty i bilety lotnicze w depozyt w hotelu. O 8 z minutami wsiedliśmy do dżipa wraz z dwiema Irlandkami, Austriaczką i Amerykaninem. Był z nami również kierowca, przewodnik i kucharka. W drugim aucie jechała piątka Hiszpanów i francusko – irańska para. Czekały nas trzy godziny w aucie. Na przygodę nie musieliśmy długo czekać – na tej kompletnie dzikiej drodze złapaliśmy gumę i Łukasz asystował przy zmianie koła. Stwory wszelakie już się zaczęły pojawiać – w rowie wylegiwał się aligator, wałęsały się osiołki, konie, bawoły, latało mnóstwo ptaków. Przesiedliśmy się z całym majdanem na łódkę i dwie godziny w niej spędzone to już było to! Nauczyliśmy się odróżniać aligatory od kajmanów (nie było to takie proste!), widzieliśmy żółwie całymi koloniami wygrzewające się na wystających z wody konarach, pojawiły się kapibary (największe z gryzoni, mogą osiągać wagę do 46 kilogramów), po drzewach skakały śliczne malutkie małpki saimiri z żółtymi pyszczkami i długimi ogonami. Zwieszały się na nich z gałęzi i piły wodę prosto z rzeki. Podgląd przyrody jak na Animal Planet! Bardzo sympatyczna była też kąpiel z różowymi delfinami – na zakolu rzeki ochotnicy (z naszej łódki ja i Austriaczka) wyskakiwali, pływali, a one były tuż obok. Jeden przepłynął niecały metr ode mnie, prawie mnie dotknął! W końcu dopłynęliśmy do naszego obozu. Bez elektryczności i kanalizacji, choć wszystko było jak trzeba – światło wieczorem dzięki świecom, prysznic dzięki pompie z rzeki, toaleta ekologiczna. Każdemu zostało przydzielone łóżko z moskitierą w 6 – osobowych pokojach. Po chwili zawołano nas na obiad. Jedzenia było mnóstwo, tanie, ale bardzo smaczne. Jeszcze tego samego dnia wyruszyliśmy na nocne tropienie aligatorów – płynęliśmy łódką, a na brzegach rzeki w świetle latarek ukazywały się świecące na czerwono oczy… Aż ciarki przechodziły… Po obfitej kolacji ułożyliśmy się do snu, wsłuchując się w nocne odgłosy pampy…

20 sierpnia 2005

Río Yacuma

Po śniadaniu, wcześnie rano, by uniknąć upału (co i tak nam się nie udało) wyruszyliśmy na spotkanie z anakondą. Najpierw kawałek łódką, a później pieszo, w kaloszach, długich spodniach, uzbrojeni w preparaty przeciwkomarowe i koszule z długimi rękawami. Obowiązkowo jakieś nakrycie głowy. Wiedzieliśmy, że szanse na spotkanie tego gada są bardzo niewielkie. Szliśmy i szliśmy, i szliśmy przez błoto (mój prawy kalosz miał dziurę!) i w coraz większym upale. Największą determinacją wykazywał się Colin, Amerykanin – brodził w trawie, długim kijem rozgarniał zarośla, szukał i …znalazł – wysuszoną skórę anakondy. Wkrótce usłyszeliśmy jak woła: mam! Tym razem wąż był naprawdę imponujący, nie miał tylko… głowy! Joaquin, nasz przewodnik, powiedział, że to ptaki tak traktują te gady. Wszyscy byliśmy już bardzo zmęczeni więc zatrzymaliśmy się pod drzewem. Tylko przewodnicy poszli jeszcze kawałek dalej. I znaleźli! Przynieśli do nas anakondę! Irańczyk oplótł ją sobie wokół pasa, jego dziewczyna robiła mu zdjęcia, Hiszpanie piszczeli, dotykali (a nie wolno tego robić, jeśli się smarowało repelentem; jego składniki zabijają to zwierzę!), rzucili stwora w zupełnie przypadkowe miejsce, a później wpadli na zupełnie już genialny pomysł, by zabrać go do obozu, bo drugiej grupie nic nie udało się znaleźć. Byliśmy za tym, by gada odnieść w bezpieczne miejsce, co też się stało, a my zyskaliśmy od Joaquina miano najmilszych i najbardziej odpowiedzialnych turystów. Droga powrotna do obozu to był koszmar – upał już nie do zniesienia, wędrowaliśmy w pełnym słońcu, moskity żarły jak szalone, odległość do pokonania naprawdę spora, a mnie w dodatku woda chlupała w tym dziurawym kaloszu. W pewnym momencie aż pociemniało mi w oczach, ale nikt nie wyglądał zbyt raźnie. Jakoś dobrnęliśmy do rzeki, wsiedliśmy w łódkę i po chwili reanimowaliśmy się w hamakach. Później kąpiel i jakoś można było funkcjonować. Po obiedzie wyprawa na zakole rzeki, kąpiel z delfinami. Tym razem wszyscy wskoczyli do wody. I pewnie dlatego delfiny omijały nas szerokim łukiem… Za to całkiem blisko stacjonował aligator, który, zauważony, wzbudził niezła panikę. Na szczęście Joaquin powiedział, że zwierzę bardziej boi się nas, niż my jego. Na dowód swych słów zaczął płynąć w jego kierunku. I aligator szybciutko odpłynął… Wieczorem wyprawa łódką na piwo do knajpki. Szumna nazwa… Mała chatynka pośród lasu, której mieszkaniec dysponuje pewną ilością piwa. Gwiazdy nad głowami chwilowo niewidoczne (chmury), odgłosy dzikiego życia odrobinę zagłuszone przez hałaśliwych Hiszpanów, ale i tak sympatyczny wieczór. Każda nacja miała zaśpiewać jakiś znany przebój ze swojego kraju. Po powrocie do obozu po dniu pełnym wrażeń zasnęliśmy snem kamiennym.

21 sierpnia 2005

Río Yacuma – Rurrenabaque

Ostatniego dnia rano popłynęliśmy na połów piranii. Każdy z nas dostał żyłkę, haczyk, kawał mięsa i łowimy! Rybki małe, a jakie sprytne! Nie raz wydawało nam się, że już, już coś mamy, a wyciągaliśmy ogołocony z mięsa pusty haczyk. Każdemu z nas jednak przynajmniej raz się udało. W tej rzece są trzy gatunki piranii – czerwona, żółta i biała. Mają mieniące się tęczowo łuski i są naprawdę ładne, jeśli nie patrzy się na zęby… W obozie mogliśmy spróbować tego, co złowiliśmy. Rybki te mają mało mięsa i nie mają wyraźnego smaku. Nadszedł czas pożegnania z pampą. Wskoczyliśmy w łódki i rozpoczęliśmy powrót. Znów mijaliśmy aligatory, kajmany, żółwie, kapibary i wszelkiej maści ptactwo. Znów jechaliśmy dżipem pełną pyłu czerwoną drogą, znów pojawiliśmy się w Rurrenabaque i hotelu Los Tucanes Tropicales. Pożegnanie ze współtowarzyszami tej niezwykłej przygody. Spacer na kolację. La Cabaña zamknięta, ale naprzeciwko też jest restauracja. Nie tak sympatyczna, ale jedzenie równie smaczne.

22 sierpnia 2005

Rurrenabaque – La Paz

Rano wybraliśmy się na poszukiwania punktu widokowego, jako że samolot wylatywał dopiero po godzinie 16.00. Kierowaliśmy się opisem z przewodnika Lonely Planet, ale w pewnym momencie ścieżka znikła i musieliśmy zawrócić. Poszliśmy wzdłuż rzeki, widoki piękne. Później pomaszerowaliśmy do hotelu po nasze plecaki i wyruszyliśmy pod siedzibę firmy Amazsonas, skąd autobus miał nas zabrać na „lotnisko”. Oczywiście nie obyło się bez opóźnienia, ale w końcu się udało. W tę stronę samolot był jeszcze mniejszy, 20 – osobowy, a do La Paz leciał tylko pół godziny. Przeskoczyliśmy z wysokości ok. 300 metrów nad poziomem morza do ponad 4000 (lotnisko w La Paz jest na wysokości 4050 m npm) i z temperatury +30°C do +10°C. Po krótkim targowaniu się wsiedliśmy na lotnisku w taksówkę, która zawiozła nas do wcześniej zarezerwowanego hotelu Tambo de Oro (8 USD za dwójkę bez łazienki) w pobliżu dworca autobusowego, z którego następnego dnia rano mieliśmy wyruszyć do Cusco. Krótki spacer po nocnym La Paz, kupowanie kolejnych pamiątek z Boliwii (bardzo tanio!), kolacja.

23 sierpnia 2005

La Paz – Cusco

7:00 autobus do Cusco. Niezbyt wygodny, ale za to karmią nas słodką bułką i jeszcze słodszą herbatą. No świetnie! Autobus miał być bezpośredni, ale przed granicą wszyscy przesiadamy się do innego pojazdu, wygodniejszego, a obsługa sprawnie przerzuca bagaże. Granicę musimy przejść pieszo, odprawa paszportowa i celna, wymieniamy resztę bolivianos na sole, kupujemy empanady i znów wsiadamy w autobus. Wieczorem docieramy do Cusco. Na dworcu czeka na nas kierowca z hotelu, który zarezerwowaliśmy jeszcze z La Paz. Znajduje się on bardzo blisko centrum, więc mimo zmęczenia idziemy obejrzeć miasto i znaleźć knajpkę na kolację.

24 sierpnia 2005

Cusco

Z samego rana biegniemy kupić bilety kolejowe do Machu Picchu, z czym podobno są niesamowite problemy ze względu na ogromne zainteresowanie turystów tym miejscem. I rzeczywiście. Stoimy w kolejce, czekamy bardzo długo. Okazuje się, że na wyjazd z Cusco nie mamy szans, ale jest możliwość pojechania taksówką do Ollantaytambo i stamtąd rozpoczęcie podróży pociągiem. Decydujemy się, pani sprzedająca bilety oferuje taksówkę, która zabierze nas rano spod hotelu. Dużo, ale nie chce nam się wstawać dwie godziny wcześniej, by jechać autobusem. Wracamy do hotelu po plecaki i zmieniamy lokum. Na tej samej uliczce jest hotel o podobnym standardzie, a znacznie tańszy, w dodatku mamy pokój z łazienką. Resztę dnia spędzamy wędrując po Cusco, zwiedzamy katedrę, gdzie wisi bardzo ciekawy obraz. Kiedy Hiszpanie budowali świątynię, do malowania reprodukcji europejskich dzieł sztuki zatrudniali artystów lokalnych i oni umieszczali na nich elementy swojej kultury. Dlatego na przykład na „Ostatniej wieczerzy” apostołowie z Chrystusem spożywają świnkę morską zamiast jagnięcia. Obraz ten jest niezwykły z jeszcze jednego powodu – zawarte są na nim trzy ważne momenty życia Chrystusa. Tytułowa ostatnia wieczerza, ukrzyżowanie (obraz za ich plecami) i narodziny (za oknem, na rozgwieżdżonym niebie widnieje gwiazda betlejemska). Idziemy również do małego, urokliwego kościółka San Blas i do muzeum. Potwierdzamy nasze bilety lotnicze z Cusco do Limy – bez tego mogłoby się okazać, że nie ma dla nas miejsca w samolocie, a pieniędzy by nam nie oddano – taki zwyczaj. Wieczorem trafiamy do rewelacyjnej pizzerii – nazywa się Bagdad. Nie jest tania, ale tak świetnej pizzy nigdy nie jedliśmy. Byliśmy więcej niż zachwyceni.

25 sierpnia 2005

Machu Picchu

Bladym świtem zostawiamy bagaże w przechowalni, zabieramy tylko to, co potrzebne na dwa dni. Pod hotel podjeżdża taksówka. Jedziemy do Ollantaytambo około 1,5 godziny. Później wsiadamy w pociąg i jeszcze cztery godziny jedziemy do Aguas Calientes. Tam od razu biegniemy do autobusu, który ma zawieźć nas na szczyt. Jedzie 10 minut, a kosztuje aż 6 USD! Na górze płacimy za wstęp i już możemy wpaść w zachwyt. Obecnie pięknie wyeksponowane ruiny odkryte zostały w 1911 roku przez Hirama Binghama, wówczas były zarośnięte dżunglą. Miasto powstało tu w XV wieku a w XVI zostało opuszczone z nieznanych powodów. Nigdy nie dotarli do niego konkwistadorzy. W tej chwili cały teren jest zadbany, oznakowany, a w celu podniesienia jego atrakcyjności w oczach turystów po ruinach wałęsa się stadko lam, które można pogłaskać czy zrobić sobie z nimi zdjęcie. W niewielkiej odległości od osady znajduje się Inca Puente, drewniany most zawieszony nad przepaścią. Można go tylko obejrzeć z odległości ok. 100 metrów, gdyż kilka lat temu ktoś „ciekawski” spadł w tę przepaść i zginał. W ruinach Machu Picchu spędziliśmy cały dzień. Po 14 wycieczki zorganizowane zaczęły wyjeżdżać, zrobiło się ciszej, spokojnie. Obserwowaliśmy przesuwające się słońce, krążące nad nami drapieżne ptaki (jaka szkoda, że nie kondory!), podziwialiśmy pomysł zbudowania miasta w takim właśnie miejscu, na szczycie otoczonym przepaścią, dalej łańcuchem wysokich gór, a zagospodarowanego w sposób wręcz niewiarygodny na takiej wysokości. Pod wieczór autobusem zjechaliśmy znów do Aguas Calientes (kolejne 6 USD). Zabraliśmy się za szukanie hotelu. Ceny jak na Peru wysokie. Zjedliśmy przeciętną kolację, też niezbyt tanią. Cóż mieliśmy zrobić, nasz pociąg odjeżdżał dopiero następnego dnia o 16.

26 sierpnia 2005

Aguas Calientes – Cusco

Spaliśmy długo. Po przebudzeniu wyruszyliśmy na poszukiwanie gorących źródeł, którym cała miejscowość zawdzięcza swą nazwę. Cały kompleks zadbany – cztery baseny różnej wielkości, w każdym inna temperatura wody, szatnia, kawiarenka, widok na góry i rzekę. Nam jednak po krótkim czasie się znudziło, więc poszliśmy na spacer (zmoczył nas deszcz), później na herbatę i jakiś obiad, a w drodze na dworzec odwiedziliśmy mały, bardzo kolorowy targ. Pociąg odjechał punktualnie. Poznaliśmy w nim parę (Brytyjczyk i Peruwianka), która przeszła Inca Trail, czyli wędrowali szlakiem Inków przez trzy dni, by osiągnąć Machu Picchu. My nie mieliśmy na to czasu, zresztą i tak przejście szlakiem trzeba podobno rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Finansowo wyszło na to samo, bo po szlaku można chodzić wyłącznie w zorganizowanych grupach. W Ollantaytambo czekał na nas taksówkarz, który wiózł nas poprzednio. Okazało się, że chciał nas oszukać bo zaproponował jazdę minibusem (15 soli) w cenie taksówki (50 soli). Zostawiliśmy go (coś jeszcze za nami krzyczał) i poszliśmy do centrum miasteczka, gdzie po jakimś czasie wsiedliśmy do normalnego, lokalnego autobusu, w którym był tłok, ale za to kosztował tylko 5 soli. Po dojeździe na dworzec autobusowy w Cusco wzięliśmy taksówkę do centrum, gdzie poszliśmy do Bagdadu na tę samą pyszną pizzę, wypiliśmy morze wina i od razu nam się humor poprawił. Już nie byliśmy wściekli na taksówkarza – oszusta, bardziej nas bawiła jego pomysłowość. No i byliśmy z siebie dumni, że się nie daliśmy. Późnym wieczorem bardzo zmęczeni poszliśmy spać.

27 sierpnia 2005

Cusco

Wyruszyliśmy na podbój indiańskich ruin w okolicy Cusco. Bilety: 40 soli normalny, 20 soli studencki. Ten ostatni obejmował też Pisac, choć aż tam się nie wybieraliśmy. Najpierw dotarliśmy do Sacsayhuaman czyli świątyni–fortecy, miejsca jednej z największych bitew pomiędzy Hiszpanami i Inkami. Dziś również miejsce to robi ogromne wrażenie. Tam wynajęliśmy koniki (40 soli za dwa), by objechać pozostałe ruiny: Qenco (świątynia i miejsce ofiarne), Puca Pucara (fort strzegący dostępu do Świętej Doliny Inków) i Tambomachay (królewskie łaźnie). Naszymi przewodnikami w tej podróży byli dwaj chłopcy Juan (lat 10) i Chichi (lat 5); już zarabiali na życie… Dojechaliśmy do szosy i tam się rozstaliśmy. Oni zabrali koniki, a my stwierdziliśmy, że mamy jeszcze dużo czasu i postanowiliśmy zatrzymać autobus jadący w stronę Pisac. Po chwili już jechaliśmy . Na miejscu okazało się, że musimy wziąć taksówkę do ruin (40 soli w dwie strony; taksówkarz czekał też na nas 2,5 godziny). Po przejechaniu kilku kilometrów trafiliśmy na bramkę kontrolną. Mój bilet był tu ważny, ale Łukasza już nie. Chcieliśmy go kupić (kolejne 30 soli), ale pan kontroler mrugnął do nas, że 10 soli wystarczy, choć nie dostaniemy biletu. Skorzystaliśmy… Pisac leży trochę na uboczu głównych tras turystycznych, więc niewielu jest tam zwiedzających. Rozległe, świetnie zachowane ruiny robią wrażenie. Jest osada, studnia, kanały nawadniające, tunele wykute w skałach, liczne tarasy uprawne. I widok zapierający dech w piersiach. Później taksówka do Pisac i dalej autobus do Cusco. Ostatnie zakupy (między innymi piękne szachy, gdzie naprzeciw siebie stoją Inkowie i Hiszpanie), kolacja w tej samej pizzerii, to samo wino… Z tarasu pizzerii obserwowaliśmy najpierw przygotowania, a później przebieg koncertu rockowego na placu przed katedrą. Pomagaliśmy zawiesić baner z logo sponsora i od organizatora dowiedzieliśmy się, że jest to pierwszy tak wielki koncert plenerowy w Cusco. Rzeczywiście, ludzi było mnóstwo!

28 sierpnia 2005

Cusco – Lim

Rozpoczęliśmy „way back home”. O 10.20 odlecieliśmy z Cusco do Limy. To był dobry pomysł, żeby zainwestować 75 USD od osoby w samolot na tej trasie. Autobus jedzie 25 godzin (droga kręta i górska), a my już po godzinie byliśmy w Limie. Za 5 USD dotarliśmy taksówką znów do hotelu España. Niedzielny spacer po Limie, ostatnie zakupy, empanady (w Limie najsmaczniejsze!). Wieczorem kolacja, pakowanie wszystkich pamiątek na długą podróż i już. Właściwie koniec przygody.

29 sierpnia 2005

Lima – Caracas – Franfurt – Poznań

Byliśmy na lotnisku niemal trzy godziny przed czasem. I dobrze, bo odprawa trwała tak długo, że do samolotu prawie biegliśmy. Tu trzeba było nadać bagaż, tam zapłacić podatek wyjazdowy, a wszędzie kolejki. Po 4 godzinach, w Caracas przesiadka. Lądowanie we Frankfurcie i już. Prosto do domu.

30 sierpnia 2005

Na lotnisku w Poznaniu radość, że już jesteśmy w domu, a tu pani celniczka pyta, skąd wracamy. Słysząc odpowiedź krzyknęła „Elaaaaaa, państwo z Peru wracają! To co, przeszukamy?!” No i przeżyliśmy rewizję plecaków, mimo zapewnień, że nie mamy nic „podejrzanego”. Zabawne zakończenie naszej wyprawy do Ameryki Południowej.

Przykładowe ceny:

samolot 4500 PLN za osobę (podróż w dwie strony)

hotel España (Lima) 35 soli za dwójkę bez łazienki

autobus Lima – Pisco 10 soli

hotel San Isidro (Pisco), 15 USD za dwójkę bez łazienki

autobus Pisco – Arequipa 30 USD

autobus Arequipa – Puno 15 soli

hotel Tumi I (Puno) 30 soli

wycieczka na Islas Flotantes 18 soli

hotel w Copacabanie 60 bolivianos za dwójkę z łazienką

wycieczka na Wyspę Słońca 60 bolivianos

taksówka z dworca do hotelu (La Paz) 5 bolivianos

hotel Millenio 45 bolivianos za dwójkę bez łazienki

samolot La Paz – Rurrenabaque – La Paz 104 USD

wycieczka na pampę 90 USD

hotel Los Tucanes Tropicales (Rurrenabaque) 35 bolivianos za dwójkę bez łazienki

autobus La Paz – Cusco 100 bolivianos

pociąg Cusco – Aguas Calientes 80 USD

wstęp na Machu Picchu 20 USD normalny, 10 USD ulgowy

hotel Aguas Calientes 25 USD

gorące źródła 8 soli

samolot Cusco – Lima 75 USD

podatek wyjazdowy na lotnisku 30 USD

1 USD = 3,5 sola

1 USD = 8 bolivianos


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u