Peru, Boliwia, Chile – Anna Szczypińska

Anna Szczypińska

Moja podróż do Peru, Chile i Boliwii trwała 5 tygodni – od 5 września 2003 r. Rozpoczęła się i zakończyła w Limie. Podczas tej podróży przejechałam ok. 9.000 km wraz z trójką przyjaciół korzystając z komunikacji lokalnej. Przez to że było nas czworo mogliśmy pozwolić sobie na jeżdżenie taksówkami, co nieraz wychodziło nas taniej niż gdyby każdy z osobna miał zapłacić za autobus. Mieliśmy też siłę przetargową w negocjowaniu cen wycieczek.

Łączny koszt wraz z biletem lotniczym z Berlina wyniósł ok. 2 tys. USD/os. Byliśmy po sezonie (w czasie tamtejszej wiosny), kiedy jest mało turystów, przez co mieliśmy możliwość negocjowania cen zarówno za taksówki, hotele jak i posiłek w restauracji. Lepiej jechać jednak w październiku, gdyż jak wyjeżdżaliśmy zaczynało robić się ciepło, ale my też nie narzekaliśmy na pogodę. Jedynie pierwsze 2 tygodnie były dość chłodne. Koszt wyprawy zmniejszył się także przez to iż wzięliśmy ze sobą jedzenie z Polski (pasztety, serki topione i jednorazowe dżemy a także kisiel i zupy w proszku). Całość wyniosła nas po 7USD na głowę i starczyła prawie do końca. Na miejscu za śniadanie trzeba zapłacić min. 1USD np. za kanapkę czy hamburgera, czyli po przeliczeniu tego na śniadania i kolacje byłby to kosz 2USD dziennie razy 37 dni. A tak dokupowaliśmy tylko bułki i wodę.

Bilet lotniczy kupiliśmy w biurze Yummi z Poznania yummi@tele2.pl za 779 Euro. Lecieliśmy Iberią z Berlina, przez Madryt i Santiago de Chile. Mogliśmy też kupić bilety KLM z Warszawy w podobnej cenie, ale były miejsca tylko na powrót po 4 tygodniach, więc zdecydowaliśmy się na mniej wygodną podróż, ale za to z większymi przygodami.

Miesiąc przed wyjazdem zaszczepiliśmy się przeciwko żółtej febrze oraz tężcowi (razem 130 zł). Należy mieć też szczepienia przeciwko żółtaczce typu A i B. Trzeba koniecznie wziąć ze sobą jakieś repelenty przeciwko komarom, mogę polecić Muggę, która jest bardzo skuteczna i do tego ładnie pachnie oraz krem z dość wysokim filtrem, gdyż słońce, nawet gdy go nie widać, jest bardzo mocne na tych wysokościach. Nie należy pić nie przegotowanej wody oraz napojów z lodem, niewiadomego pochodzenia. Zęby lepiej myć wodą butelkowaną.

Od października wiza dla Polaków nie jest już wymagana. Należy mieć przy sobie dobre ubezpieczenie, my mieliśmy z PZU. Warto zrobić 2 kserokopie paszportu, ubezpieczenia i biletu: jedną zostawić w domu a druga dać komuś ze współtowarzyszy podróży.

Najlepiej mieć ze sobą dolary oraz kartę kredytową. Te pierwsze mają najlepszy kurs a czasem można też nimi bezpośrednio płacić. Karta kredytowa jest dobrym rozwiązaniem, gdyż w większych miastach są bankomaty. W Boliwii i Peru biura podróży pobierają prowizję za opłatę kartą, ale sklepy nie. W większości miast walutę można wymienić bezpośrednio na ulicy, ale mogę polecić takie rozwiązanie jedynie w Chile. Wszędzie bez problemu znajdzie się jakaś „casa de cambio”, czasem wymienią nam walutę w hotelu, choć po mniej korzystnym kursie.

Jest w miarę bezpiecznie, ale trzeba uważać. Są miasta, gdzie lepiej nie spacerować po nocy. Zaliczyć tu można zwłaszcza Limę i La Paz (w tym drugim na dworcu ukradziono nam mały plecak, na szczęście nie było nic wartościowego w środku). Hotele są bezpieczne i raczej czyste, ale co cenniejsze rzeczy lepiej schować na dno plecaka lub oddać do depozytu. W Peru najlepiej posługiwać się poświadczoną przez ambasadę kopią paszportu a paszport zostawić w depozycie hotelowym. Jeśli podróżuje się tylko po Peru to paszport można zostawić w ambasadzie. Trzeba też uważać w autobusach dalekobieżnych, zwłaszcza nocnych. Co cenniejsze rzeczy lepiej mieć cały czas przy sobie i nie kłaść nic wartościowego na półkę, ale pod nogi. Tubylcy zawsze poinformują kiedy należy zachować szczególną ostrożność. W Limie należy uważać też na aparat, gdyż podobno wyrywają czego my na szczęście nie doświadczyliśmy.

Ceny niektórych artykułów Chile (pesos) 1USD = 660 pesos Peru (sol) 1USD = 3,45 sola Boliwia (bolivianos) 1USD = 7,7 bolivianos Empanada z serem– 500 Kartka pocztowa – 1 Bułki – 2 /10 sztuk Empanada z mięsem 400-500 Empanada z mięsem – 1-1,5 Tel. do Polski – 6,5 /1 min. Napój w puszce – 350 Banany – 2 /10 szt. Banany – 2 /5 sztuk Internet – 190 za 10 min. Internet – 1,5-2 /1 godzina Internet – 3 /15 minut Napój energetyczny Gatorate – 800 Piwo w barze – 5 Woda – 8 /1litr Kawa – 500 Saltenas – 1,5 Placek pszenny – 100 Halls – 1 Lody – 850 /2 gałki Lody – 1,5 /2 gałki Kawa Cappuccino z bitą śmietaną – 800 Papierosy – od. 3,5 Woda – 500 /1,5 litra (w San Pedro – 1000) Woda w supermarkecie 2,3 /2l Woda – 1050 /5 litrów Toaleta – 0,5 Kawa Nesca (lepsza niż w Polsce) – 2150 Sok ze świeżych pomarańczy – 1 Bułki – 350 /10 sztuk Bułki (10 szt.) – 1 Bułka z serem – 500 Mate de coca – 1 Czekolada Nestle – 800 Tel. do Polski – 2,5 /1 min.

Dziennik podróży

Dzień 1 – Berlin

O 7.15 wsiedliśmy do pociągu relacji Warszawa Wschodnia – Berlin Zoologishe Garten. Po 6 godzinach dojechaliśmy do Berlina. Ponieważ mieliśmy 6 godzin do odlotu samolotu postanowiliśmy zostawić bagaże w przechowalni i poszliśmy pozwiedzać miasto. Na lotnisko Tegel dostać się można autobusem X9, który odjeżdża spod dworca Zoo. Bilet na komunikację miejską ważny 2 godziny kosztuje w Berlinie 2,2 Euro. O 19.25 mieliśmy samolot do Madrytu, ale z przyczyn nam nieznanych wylot opóźnił się prawie o godzinę i byliśmy w Madrycie ok. 23.15. Mieliśmy więc tylko pół godziny na przejście do drugiego samolotu, co okazało się wcale niełatwe. Lotnisko Barajas jest bowiem bardzo duże i terminale lotów europejskich są daleko od tych transoceanicznych. Trzeba też stanąć w kolejce do odprawy paszportowej razem ze wszystkimi, nie ma oddzielnej odprawy dla tranzytu. Do odpowiedniej bramki dotarliśmy w ostatnich sekundach przed startem samolotu i nie chcieli już nas wpuścić. Na szczęście zdecydowano się wstrzymać start, co spowodowało następne godzinne opóźnienie.

Dzień 2 – Santiago de Chile

Ok. 8 rano czasu chilijskiego wylądowaliśmy w Santiago de Chile. Ponieważ samolot do Limy mieliśmy dopiero wieczorem już wcześniej zaplanowaliśmy zwiedzanie miasta. Okazało się jednak, że jeżeli chcemy opuścić lotnisko musimy zapłacić opłatę lotniskową w wysokości 25USD od osoby. Cóż było robić. Chęć zobaczenia czegoś nowego zamiast tułania się po lotnisku zwyciężyła. Kupiliśmy bilety na autobus do centrum za 2.000 pesos w obie strony (1USD = 660 pesos) w specjalnym okienku firmy Tur Bus na lotnisku (dojeżdża do Av. Moneda) i wyszliśmy na zewnątrz. Santiago przywitało nas przejmującym zimnem i lekkim (na szczęście) deszczem, ale i to nas nie powstrzymało. Zwiedzanie zaczęliśmy od Plaza de la Constitucion, gdzie stoi pomnik Salvadora Allende. Następnie przeszliśmy Paseo Ahumada, tamtejszym deptakiem, pełnym sklepów i restauracji aż do Plaza de Armas. Każde miasto w Chile i Peru ma swój Plac Broni, przy którym stoi katedra. Przy tym jest też Pałac Poczty, gdzie można kupić kartki pocztowe i znaczki. Znaczek do Polski kosztuje 310 p (w Peru i Boliwii 3 razy tyle) a kartka ok. 200 p. Z Plaza udaliśmy się do Mercado Central, które słynie z najlepszych knajpek z owocami morza. My skorzystaliśmy jedynie z empanady (duży pieróg z ciasta francuskiego z serem lub drożdżowy z mięsem, jajkiem i cebulą) oraz placka pszennego. Po posiłku poszliśmy do stacji kolejki szynowej na Cerro San Cristobal. Najpierw dojechaliśmy do Sanktuarium Niepokolanego Poczęcia NMP, gdzie stoi wielki posąg NMP a następnie już kolejką linową wjechaliśmy na szczyt Cerro, skąd roztacza się przepiękny widok na miasto. Całość w obie strony kosztowała nas 2.300 p. Do autobusu wróciliśmy główną ulicą Alameda podziwiając po drodze Cerro Santa Lucia. Niestety nie starczyło nam czasu aby zwiedzić i to wzgórze.

Ok. 19 wróciliśmy na lotnisko i po godzinie siedzieliśmy już w samolocie do Limy, tym razem bardziej wygodnych linii Lan Chile. Iberia bowiem ma bardzo ciasne samoloty i jest mało miejsca na nogi.

W Limie (uwaga: lepiej wypełnić formularze celne już w samolocie, gdyż potem robi się bardzo duża kolejka do odprawy paszportowej) na lotnisku czekał już na nas taksówkarz z hotelu Espana, którego zamówiliśmy przez email jeszcze w Polsce. Zapłaciliśmy 8USD, co było dobrą ceną, gdyż taksówkarze z lotniska chcieli tyle samo. Nie musieliśmy też wymieniać pieniędzy na lotnisku, gdyż zarówno kierowca jak i recepcjonistka pobrali opłatę w dolarach. W hotelu Espana zarezerwowaliśmy sobie pokój 4-osobowy z balkonem i łazienką za 4USD od osoby, ale nie był to dobry pomysł, gdyż było zbyt głośno ze względu na duży w tym miejscu ruch uliczny. Lepsze są pokoje w głębi hotelu. Piękny widok roztacza się z pokoi położonych na ostatnim piętrze, ale za to jest tam też restauracja i od rana kręcą się turyści a wieczorem gra głośno telewizor. W restauracji hotelowej można zjeść zestaw śniadaniowy za 4 sole (1 USD = 3,45 soli), który składa się z bułek i dżemu lub za 4,5 sola tzw. śniadanie amerykańskie, do którego dokładają jeszcze smażone jajko. Zestawy obiadowe można zjeść już za 7 soli, ale niedaleko hotelu jest pełno knajpek, gdzie tzw. menu del dia (zupa, przeważnie tzw. sopa de casa, drugie danie do wyboru, napój, tzw. refresco, czyli jakiś sok rozrobiony z wodą a czasem też deser) za 4-5 soli. Mogę polecić knajpki na Ancash oraz kurczakarnię na rogu Azangaro i Junin. Na pewno jednak nie można, będąc w hotelu Espana, nie zjeść musli. Jest to wielka micha owoców w jogurcie posypana sezamem, koszt 5 soli. Pycha!!! Obsługa hotelu jest bardzo miła, pokoje duże i czyste. Jest duża ilość łazienek, więc bez obawy można wziąć pokój bez niej. Na miejscu jest też internet, niedaleko pralnia, a sam hotel znajduje się 5 minut od głównego placu, zaraz przy kościele San Francisco, hotel_espana@hotmail.com, www.hotelespanaperu.com, Jr. Azangaro 105, tel. 00511 4279196.

Poprzez email, poprosiliśmy również obsługę hotelu o kupienie biletów na autobus do Cusco. Czekały na nas już w recepcji. Firma Civa, koszt 14USD. Jest to jednak bardzo długa i męcząca podróż (25 godzin po serpentynach), więc teraz z perspektywy wiem, że lepiej dopłacić i polecieć samolotem (można znaleźć coś już za 70USD).

Dzień 3 – Lima

Tego dnia wstaliśmy dość wcześnie, gdyż czuliśmy jeszcze zmianę czasu. Po śniadaniu poszliśmy szukać kantoru. Znaleźliśmy kilka na Jiron de la Union, przeznaczoną tylko dla pieszych, pełną sklepów i restauracji. Jest też kantor na Plaza San Martin, gdzie stoi pomnik wyzwoliciela, gen. Jose de San Martin. Stąd poszliśmy na Paseo de la Republica, która przypomina trochę architekturę komunizmu. Pełno tu szarych gigantycznych budowli. Nawet Hotel Sheraton jest szary i okropnie brzydki. Potem udaliśmy się do Barrio Chino, tutejszego Chinatown.

Wracając do hotelu natknęliśmy się na paradę ubranych w różnokolorowe stroje tancerzy. Świętowali w ten sposób Fiesta de Nuestra Señora de la Natividad (Naszej Pani Bożego Narodzenia; święto to obchodzone jest w wielu regionach Peru i zabawa na ulicach trwa około tygodnia. Po godzinnej zabawie wraz ze świętującymi udaliśmy się do Klasztoru de San Francisco (wstęp 5 soli za zwiedzanie z przewodnikiem, akceptują ISIC), w którego podziemiach spoczywa ok. 70 tysięcy ludzi. Z braku miejsca kości posegregowano i pozostawiono do wglądu turystom misternie poukładane w wielkich pojemnikach.

Po obiedzie udaliśmy się na Estacion Desamparados, gdzie znajduje się popiersie Ernesta Malinowskiego. I tu miłe zaskoczenie, tu wiedzą dużo o Polsce, naszej walce o demokrację, o komunizmie i Lechu Wałęsie. Pamiętają też bramki Grzegorza Lato. Potem postanowiliśmy udać się do Muzeum Złota. W tym celu zaczęliśmy negocjacje z taksówkarzami – dogadaliśmy się i za 10 soli (wyjściowa cena była 20) dotarliśmy do Museo de Oro y Museo de Armas. Muzeum zabezpieczone jest niczym bunkier, ale fakt ten nie dziwi skoro jest to muzeum pełne złota. Oprócz złotych preinkaskich wyrobów, równie starych indiańskich tkanin i ceramiki znajduje się tu jeden z najbogatszych na świecie zbiorów militariów. Wstęp do muzeum jest bardzo drogi – 30 soli (być może dlatego że należy do prywatnej firmy) i wg mnie nie jest wart tych pieniędzy. Kolekcje są źle oznaczone i bez przewodnika nie można się za bardzo połapać w tym wszystkim. Niestety na przewodnika trzeba było dość długo czekać więc zrezygnowaliśmy, co okazało się dużym błędem.

Po wyjściu z muzeum udaliśmy się ulicę dalej, gdyż taksówkarze przed wejściem chcieli zbyt dużo i złapaliśmy taksówkę do Miraflores za 8 soli. Tu pospacerowaliśmy sobie brzegiem oceanu a potem weszliśmy po schodach do górnej części i usiedliśmy w Parku Miłości, oczekując zachodu słońca. Powrót do hotelu kosztował nas 7 soli. Całą tą wycieczkę można zrobić za 1 sola od osoby (w święto i niedzielę – 1,2) miejskim autobusem lub collectivo. Poruszanie się nimi tylko na pierwszy rzut oka wydaje się skomplikowane. Autobusy mają numery, więc wystarczy się zapytać miejscowych, natomiast w collectivo oprócz kierowcy, jedzie też facet, który przez okno wykrzykuje nazwy ulic przez które będzie ono przejeżdżało. Wystarczy machnąć ręką a ten się zatrzyma. Tak samo jest z wysiadaniem. Trzeba „nawoływaczowi” powiedzieć gdzie chcemy wysiąść i na pewno collectivo się tam zatrzyma.

Po kolacji postanowiliśmy poznać nocne życie Limy i udaliśmy się na drugą stronę rzeki na ul. Trujillo, pełną knajpek i ludzi.

Dla chcących kupić pamiątki mogę polecić piętrowy bazar przy Plaza de Armas (wejście przy fontannie, w miejscu gdzie kiedyś stał pomnik Pizarra). Jest tu bardzo tanio w porównaniu z Indian Market na La Marina, do którego trzeba dość daleko jechać. Ale to miejsce mogę polecić tylko jeśli nie znajdzie się tego czego szukamy we wspomnianym wcześniej miejscu. Ale i tak najfajniejsze pamiątki można kupić w Cusco.

Dzień 4 – Lima

Tego dnia rano pojechaliśmy do Ambasady Polskiej zostawić w depozycie bilety i trochę dolarów na wszelki wypadek. Ambasada czynna jest od 9 do 13, mirlima@telefonica.net.pe, tel. 00511 471-3920. W Ambasadzie zostaliśmy poinstruowani na temat bezpieczeństwa i dowiedzieliśmy się, że przy wylocie będziemy musieli zapłacić 28USD opłaty lotniskowej. Do ambasady pojechaliśmy taxi za 7 soli a wróciliśmy za 5. Można jednak pojechać tam collectivo z Tacna, które będzie miało z boku napis Salaverry. Z Abancay jeździ też autobus nr 48.

O 11.45 na Plaza de Armas pod Pałacem Prezydenckim codziennie oprócz niedziel ma miejsce uroczysta zmiana warty. Taksówkarz za 5 soli zawiózł nas na dworzec firmy Civa skąd o 13.30 wyruszyliśmy w długą podróż do Cusco.

Dzień 5 – Cusco

Rano zatrzymaliśmy się w jakimś obskurnym miasteczku na poranną toaletę i posiłek. Ryż z mięsem, całkiem przyzwoity kosztował 4 sole. Wzięliśmy tez do picia mate de coca, gdyż cały czas wspinaliśmy się coraz wyżej. Cusco leży na wysokości 3.310 mnpm.

Ok. 13.00 dotarliśmy na miejsce. Tu na dworcu kupiliśmy od razu bilety do Puno w firmie Pony Express za 20 soli. Miał to być autobus z tzw. coche cama, czyli z rozkładanymi siedzeniami aż do pozycji leżącej. Niestety, mimo że był bardzo wygodny (najlepsze miejsca na parterze) miał najzwyklejsze siedzenia. W Cusco jest o tyle dobrze, że wszystkie firmy mają swoje siedziby na jednym dworcu i wszystkie autobusy też stąd odjeżdżają. Z dworca wzięliśmy taxi gdyż jest to dość daleko od centrum (5 soli). Wcześniej upatrzyliśmy sobie w przewodniku hotel Royal Qosco (Calle Tecsecocha 2, tel. 226221) i był to strzał w dziesiątkę. Mimo, że dość drogi (pokój bez łazienki – 5USD od osoby) ma dogodne położenie, w samym centrum, w zacisznej uliczce. Do tego jest czysty i przytulny.

Po krótkiej toalecie postanowiliśmy jeszcze tego dnia udać się na zwiedzanie. W tym celu poszliśmy na przepiękny Plaza de Armas, otoczony kolonialnymi arkadami. W jego północno-wschodniej części stoi katedra, w południowo-wschodniej bogato zdobiony kościół La Compania. Nad rynkiem powiewają dwie flagi: czerwono-biała Peru i tęczowa, oznaczająca cztery części Imperium Inków. W katedrze kupiliśmy tzw. boleto turistico na które można zwiedzić w ciągu 10 dni 16 miejsc w Cuzco i okolicach. Koszt to 10USD, z ISIC – 5USD. Do katedry wchodzi się przez kościół El Triumfo. Niedaleko jest ulica Loreto, na której zachowały się fragmenty budowli Inkaskich.

Najciekawszym zabytkiem Cusco jest Klasztor Santo Domingo, w którego wnętrzu są ruiny Coricanchy (tu za wstęp płaci się oddzielnie – 6 soli, ulgowy – 3). Coricancha była najważniejszym w całym inkaskim państwie kompleksem świątynnym. Z Coricanchy pozostały doskonale zbudowane mury. Wielkie, regularne bloki kamienne, idealnie do siebie dopasowane, nie połączone żadnym spoiwem. Wewnątrz dziedzińca klasztoru znajduje się studnia Słońca, do której przychodziło pić Słońce.

Z Coricanchy poszliśmy na bazar kupić trochę pamiątek. Znajduje się on na rogu Almagro i San Bernardo. Naprzeciw bazaru jest fajna knajpka z pysznymi zestawami z kurczakiem plus barek sałatkowy za 12,5 s. Jest tu też biuro pisania podań; kilku panów siedzi przy ustawionych na ulicy stolikach na których mają maszyny do pisania. Po obiedzie przeszliśmy się jeszcze do Kościoła San Blas, w którego wnętrzu znajduje się ambona, uważana za najwspanialszą rzeźbę w drewnie w stylu kolonialnym w Ameryce. Idąc z Plaza de Armas do San Blas dochodzi się do Hatunrumiyoc, ulicy, której nazwa pochodzi od olbrzymiego kamiennego dwunastościanu. Kamień ten stanowił kiedyś część pałacu szóstego władcy Inków, Roca i uważany jest za kamień matkę. Legenda głosi, że po wyjęciu tego kamienia runie cała konstrukcja.

Nad miastem góruje ogromna figura Cristo Blanco, która pięknie prezentuje się nocą. Dlatego też wypożyczyliśmy wieczorem motory (8USD za godzinę) i rozpoczęliśmy nocne zwiedzanie miasta. Wrażenia niezapomniane choć było trochę zimno. Cusco żyje cały dzień, w odróżnieniu od innych miast Peru, gdzie można się zabawić jedynie w weekend. Spędziliśmy przyjemny czas w pełnej ludzi dyskotece America Mama. Na ulicach Cusco pełno jest młodych ludzi rozdających kupony na darmowe drinki. W ten sposób lokale przyciągają turystów.

Dzień 6 – Pisac – Ollaytamtambo – Aquas Calientes

Rano opuściliśmy hotel i udaliśmy się taxi za 4 sole na dworzec autobusowy Transportes Pitusiray, skąd podmiejskim autobusikiem za 2 sole pojechaliśmy do Pisac. Na miejscu zostawiliśmy bagaże na posterunku policji (w podziękowaniu kupiliśmy panom policjantom piwo) i wzięliśmy taxi za 12 soli do ruin górujących nad miastem (warto wziąć taksówkę chociaż w 1 stronę, gdyż spacer zajmuje ok. 2 godzin). Rozciąga się stąd przepiękny widok na okoliczne góry, miasto i dolinę Urubamby Było tu kiedyś ogromne miasto. Warto wziąć przewodnika po ruinach (15 soli), gdyż trudno samemu połapać się w plątaninie ścieżek.

Po około 2 godzinach zwiedzania (warto nadmienić tu, że prawie cały czas idzie się pod górę na wysokości ok. 3600 m npm, co bardzo spowalniało nasze tempo) zeszliśmy do miasta na obiad. Zjedliśmy go w restauracji niedaleko przystanku, gdyż na głównym placu było bardzo drogo. Za zestaw: pstrąg, ryż, frytki i sałatka plus mate de coca zapłaciliśmy po 12,5 sola. Po odebraniu naszych bagaży, z tego samego przystanku na którym wysiedliśmy, wsiedliśmy w autobus do Urubamby, skąd od razu przesiedliśmy się na autobus do Ollaytamtambo. Tu, część z nas została z bagażami a część popędziła na dworzec kolejowy aby zdążyć przed tłumem turystów kupić bilety na pociąg do Aquas Calientes. Kosztowały nas po 25USD w obie strony, z Cusco są po 50USD. Pociąg odjeżdża o 19.45. Ponieważ mieliśmy jeszcze 2 godziny, zostawiliśmy bagaże w barze i poszliśmy obejrzeć ruiny. Mimo, że już zamykali, uprzejmy pan strażnik wpuścił nas do środka. Niestety zaczęło się już ściemniać i nie wiele mogliśmy zobaczyć. A do dnia dzisiejszego w wiosce zachował się dawny układ budowli i wiele ze starożytnej architektury. Po 2 godzinach jazdy pociągiem znaleźliśmy się w Aquas Calientes. Po wyjściu z pociągu najlepiej iść na główny plac (kilka metrów od torów), gdzie po przyjeździe pociągu stoi mnóstwo naganiaczy z nazwami hoteli i oferujących noclegi już od 10 soli. My się zgapiliśmy i postanowiliśmy iść do hotelu wybranego z przewodnika. Niestety okazał się bardzo drogi, a potem było już ciężko znaleźć coś taniego. Teraz to my się prosiliśmy o nocleg czego hotelarze nie omieszkali wykorzystać i koniec końców znaleźliśmy coś za 15 soli od osoby bez łazienki, za to przy głównej ulicy.

Dzień 7 – Machu Picchu

Mieliśmy z samego rana iść na Machu Picchu aby uniknąć tłumu turystów. Niestety przez całą noc i ranek strasznie lało, więc musieliśmy przeczekać. W południe opady się trochę zmniejszyły więc poszliśmy do autobusu, który za 8USD w obie strony, zawiózł nas na górę. Bardzo żałowaliśmy, ale było za ślisko aby iść na piechotę. Za to mieliśmy więcej sił na zwiedzanie tego wspaniałego, skąpanego we mgle, mistycznego miasta. Całość zajęła nam około 4 godzin.

Po powrocie do Aquas Calientes poszliśmy do gorących źródeł, ale woda nie wydała nam się zbyt czysta, no i było zbyt zimno. Nie mieliśmy odwagi się wykąpać, poszliśmy więc na obiad. Znaleźliśmy przy głównej ulicy menu turistico za 10 soli. Potem skorzystaliśmy z Internetu i pralni (5 soli za 1 kg) a resztę wieczoru spędziliśmy błogo odpoczywając.

Dzień 8 – okolice Cusco

Wstaliśmy bardzo wcześnie, gdyż powrotny pociąg do Ollaytamtambo odchodzi o 5.45. Do tego odchodzi z innego miejsca niż wysiedliśmy, bo z nowego dworca kolejowego, ale uprzejmi panowie ochroniarze pomogli nam go znaleźć. Autobusy z Ollaytamtambo również odchodzą z innego miejsca niż wysiadaliśmy wcześniej. Wysiedliśmy przy głównym placu, a aby znaleźć powrotne autobusy należy przejść kawałek do drogi prowadzącej z miasta. Tam też dopadło nas kilku taksówkarzy i dobiliśmy targu. Za niewygórowaną jak na taką podróż cenę – 18USD, kierowca zgodził się zawieźć nas do Cusco, po drodze zatrzymując się przy okolicznych atrakcjach. I tak, najpierw pojechaliśmy do salinas. Są to żupy solne, z których wydobywano sól już w czasach Inków. Samochód zostawiliśmy u podnóża góry. Kierowca dał nam swoją kartę wozu, abyśmy nie martwili się o nasze bagaże. Po czym pokazał nam drogę (bardzo męcząca, aczkolwiek warta wysiłku, wspinaczka) a sam został pilnować bagaży. Salinas z daleka przypominają Pammukale, całość robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza, że i dziś pracują tu ludzie.

Następny przystanek to Tambomachay, czyli „łaźnie Inki”. Są to tarasy z wygładzonych kamieni, po których spływa woda. Po drugiej stronie drogi jest Puka Pukara – „czerwony fort” a kilka kilometrów dalej znajduje się Qenko – ciekawe skalne sanktuarium. Ogromny głaz zasłania grotę, która uważana jest za grobowiec Inki Pachacuteca. Na koniec zatrzymaliśmy się jeszcze w twierdzy Sacsayhuaman. Do jej budowy użyto masywnych bloków, które pozyskiwano z okolicy odległej o 35 km. Aktualnie została z niej tylko niewielka część murów. Resztę rozebrali Hiszpanie, budując sobie z bloków kamiennych domy w Cuzco. Pozostawili w spokoju tylko największe bloki, w tym jeden ważący 300 ton i wysoki na 8,5 metra. Przy każdej z powyższych atrakcji można kupić niedrogie pamiątki. Można też wypożyczyć konie.

Po południu dotarliśmy w końcu do Cusco. Uprzejmy nasz pan kierowca zawiózł nas najpierw na dworzec, gdzie zostawiliśmy bagaże, a następnie pojechaliśmy do centrum na obiad za 15 soli, ale za to po raz pierwszy spróbowałam Pisco Sour i od razu zakochałam się w tym drinku. Nawet przywiozłam do domu Pisco. Robi się go z sokiem z limonki oraz piany z białka ubitego z cukrem. Pycha!!! Potem poszliśmy na wielki bazar, gdzie pokręciliśmy się do wieczora. O 21.30 mieliśmy autobus do Puno, więc wieczór spędziliśmy na dworcu. Należy pamiętać o podatku wyjazdowym, który opłaca się w specjalnym okienku na dworcu – 1 sol.

Dzień 9 – Titicaca

W Puno na dworcu czekał już na nas przedstawiciel firmy All Ways Travel, Tacna 234, tel. 051-355552, awtperu@terra.com.pe, z którym umówiłam się przez Internet. Zamówiłam dwudniową wycieczkę na Titicaca za 15USD od osoby. Z czystym sumieniem mogę polecić tę firmę, jak i hotel Presidente obok ich siedziby. Natomiast uwaga na knajpkę, która mieści się między hotelem a biurem, gdyż w jednej kanapce tam zamówionej, znalazłam aż trzy włosy. Od razu odjęło mi apetyt. Ok. 8 przyjechał po nas do biura bus (część bagażu zostawiliśmy na przechowanie w hotelu) i pojechaliśmy na przystań. Tu, wraz z 20 innymi osobami, weszliśmy na łódź, która zabrała nas najpierw na pływające wyspy Indian Uros. Są to wyspy budowane z trzciny totora. Zwiedza się 2 wyspy. Z jednej na drugą można przepłynąć za 3 sole łódką z trzciny totora. Na drugiej z wysp jest nawet szkoła. Na obu są wieże obserwacyjne. Całość robi wrażenie trochę kiczowate, tak jakby przygotowane specjalnie dla turystów, ale na zdjęciach prezentuje się ładnie. Wrażenie takie odnosi się głównie dlatego, że nie można podpatrzyć prawdziwego życia mieszkańców, gdyż wszyscy wylegają na zewnątrz i sprzedają pamiątki.

Po około godzinie popłynęliśmy dalej, na wyspę Amantani, gdzie mieliśmy spędzić noc. Jest to skalna wyspa. Ma około 24 km kwadratowych powierzchni. Najwyższy punkt wyspy sięga 4.200 m npm. Mieszkańcy zajmują się głównie rolnictwem. Kobiety noszą wielowarstwowe spódnice i haftowane, wełniane szale. Zawsze trzymają w ręku wrzeciono, na które nawijają przędzę. Elektryczność jest tylko przez 2 godziny dzienne.

Zostaliśmy zakwaterowani u rodzin (po 2-3 osoby w jednym domu). Warunki były bardzo skromne, ale pokój był bardzo czysty. Problemem był brak wody do mycia oraz toaleta za domkiem. Za to na noc dostaliśmy nocnik. Po obiedzie, który składał się z zupy warzywnej i sałatki z ziemniaków z jajkiem, gdyż mieszkańcy ci jedzą tylko warzywa i ryby, kobieta u której mieszkaliśmy zaprowadziła nas na główny placyk, gdzie stoi pomnik Caac Colla – ostatniego władcy kultury Colla. Za placem wspina się droga, miejscami wzmocniona kamiennym murem i arkadami, którą, wraz z przewodnikiem, udaliśmy się na szczyt wyspy, na wys. 4100 mnpm, gdzie znajdują się pozostałości preinkaskiej kamiennej świątyni poświeconej Pacha Tata – Ojcu Ziemi. W Andach czci się głównie Pachamamę – Matka Ziemi. Tylko na wysokościach przekraczających 4 tys. m ludzie czczą Pachatatę, uosabiającego moc zapładniania Matki Ziemi. Tu na szczycie mieliśmy obserwować zachód słońca nad Titicaca, ale niestety w ostatniej chwili gęste chmury spowiły niebo, a po kilku godzinach rozpętała się burza. Należy pamiętać o bardzo ciepłym ubraniu, szaliku i czapce, gdyż na szczycie strasznie wieje. Po kolacji, na którą dostaliśmy dokładnie to samo co na obiad, gospodyni przebrała nas (dziewczyny) w strój regionalny. Zostałyśmy ubrane w 3 spódnice, haftowaną bluzkę oraz wełniany szal. Chłopcy dostali wełniane ponczo. A to wszystko dlatego, że na wieczór była przewidziana potańcówka. Niestety burza i przenikliwe zimno wystraszyły resztę grupy i zabawa się nie odbyła. A mogło być fajnie. Dyskoteka przy ogromnej świeczce i rzępolącej orkiestrze.

Dzień 10 – Titicaca – Puno

Rano pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i odpłynęliśmy na Isla Taquile. Jest to wyspa długości od 6-7 km. Najwyższy punkt wyspy sięga 4.015 mnpm. Jest bardziej zagospodarowana niż Amantani, ma też elektryczność i kilkanaście restauracji. Mieszkańcy tych dwóch wysp różnią się wyraźnie, mówią nawet odmiennym językiem, gdyż używają keczua a nie ajmara. Mężczyźni noszą 3 rodzaje czapek. Czerwono-białe noszą kawalerzy, czerwono-białe z wzorami żonaci, a mężczyźni należący do władz wyspy czarne kapelusze. Mężczyźni noszą też wyszywane krótkie kamizelki i plecione szarfy zawiązane w pasie. Kobiety ubierają się podobnie jak na Amantani.

Dotarcie do centrum miasteczka z przystani oznacza 45-minutowy spacer w górę. Z głównego placu poszliśmy na spacer po wyspie, a na koniec dotarliśmy do restauracji, gdzie był już dla nas przygotowany posiłek za 10 soli od osoby. Do przystani schodziliśmy z drugiej strony wyspy, po stromych, kamiennych 535 schodkach.

Droga powrotna do Puno zajęła nam 4 godziny, byliśmy więc tam dopiero wieczorem. Z radością przywitaliśmy ciepłą wodę pod prysznicem. Wieczór spędziliśmy na pobieżnym zwiedzaniu Puno. W Puno warto kupić figurkę Ekeko, jest to bożek szczęścia i fortuny, czczony przez Indian Ajmara. Tą śmieszną postać, objuczoną dokładnie wszystkim, czego może pożądać człowiek, łącznie ze statkiem i samochodem, można spotkać na każdym kroku w tym regionie.

Dzień 11 – Sillustani – La Paz

Rano przyjechał pod hotel taksówkarz, z którym dzień wcześniej umówiliśmy się, że za 10USD zawiezie nas do Sillustani, ok. 30 km od Puno. Są tam grobowce, zwane „chullpas”, które zbudowali jeszcze w czasach preinkaskich Indianie Colla. Na małym półwyspie jest ich kilkanaście, z tego tylko jeden cały. Wstęp – 5 soli. Potem nasz kierowca odstawił nas na dworzec autobusowy, skąd ciasnym minibusem za 6 soli odjechaliśmy do Desaguadero na granicy z Boliwią. Tu mogliśmy swobodnie przejść przez graniczny mostek, bo nikt nas nie zatrzymał, ale w porę zorientowaliśmy się, że byłoby dobrze mieć jakieś potwierdzenie opuszczenia Peru. Spytaliśmy się więc o urząd celny, który jak się okazało znajduje się w niepozornym budynku, kilka metrów przed mostem. Tam dowiedzieliśmy się, że do Boliwii lepiej nie iść, bo jest strajk i nic nie jeździ. Wyobraziliśmy sobie to tak jak odbywają się strajki w Polsce, że potrwa 1 dzień i najwyżej wrócimy z powrotem. Postanowiliśmy zaryzykować i przeszliśmy na drugą stronę. Znaleźliśmy minibusa, który za opłatą 10 bolivianos miał nas zawieźć do La Paz (ok. 140 km). Niestety, jakieś 20 km przed centrum, musieliśmy opuścić naszego busa, gdyż natknęliśmy się na pierwszą blokadę drogi. Kierowca był bardziej przerażony od nas, gdyż złamanie przez niego zasad strajku, groziło obrzucaniem go przez strajkujących kamieniami. Dalej musieliśmy iść pieszo z całym bagażem na plecach. Nie było to łatwe zważając na wysokość na której się znajdowaliśmy. Blokada zaczęła się w tak zwanym El Alto, czyli najwyższym punkcie La Paz, ok. 3.600 mnpm. Tu też znajdują się slumsy, gdyż im wyżej tym zimniej i ci bogatsi mieszkają w dolinie a biedni na górze. Mieliśmy przed sobą grozę zapadającego zmroku i byliśmy coraz bardziej zmęczeni i przerażeni. Robiło się też coraz zimniej. Co 500 metrów napotykaliśmy blokadę z kamieni, starych wraków samochodów i wszystkiego co było pod ręką. Na każdej z nich stali wieśniacy pilnujący aby czasem ktoś się nie przemknął. Na jednej z takich blokad trafiliśmy na jakieś zebranie, gdzie było bardzo dużo ludzi. Jak nas zobaczyli, zaczęli krzyczeć „gringo, gringo” i szarpać nas za plecaki. Chcieli od nas jedzenia i picia. W oczach mieli desperację a my byliśmy przerażeni. Do dziś nie wiem jakim cudem udało nam się ujść z życiem i całym bagażem. Zadowolili się jedynie butelką wody. Po około 7-8 kilometrach zauważyliśmy taksówkarza, który za sumę 17USD zgodził się spróbować zawieźć nas do centrum. Jechaliśmy przez strasznie ciemne uliczki. Po drodze ciągle napotykaliśmy nowe blokady i kierowca musiał zawracać szukając nowej drogi. Krajobraz wyglądał jak po wojnie. W końcu jednak dotarliśmy do centrum, gdzie już było spokojnie i dotarliśmy do hotelu Alojamiento Universo, w którym na szczęście czekał już na nas znajomy Boliwijczyk. Po ulokowaniu się w przytulnym pokoiku za 14 bolivianos od osoby, poszliśmy coś zjeść i trochę odetchnąć po tych nieprzyjemnych przeżyciach.

Dzień 12 – La Paz

Rano postanowiliśmy poszukać biura, w którym udałoby się nam kupić bilet na samolot do Rurrenabaque oraz wycieczkę na pampę, najlepiej z biurem Indigena Tours, bo słyszeliśmy, że jest najlepsze. W tym celu udaliśmy się na ulicę Sagarnaga, gdzie mają siedziby biura turystyczne. Kupiliśmy bilet na pierwszy wolny lot wojskowej firmy TAM, a na powrót firmy Amazonas. Całość kosztowała nas 104USD. Za 3-dniową wycieczkę zapłaciliśmy po 60USD od osoby, co było dość atrakcyjną ceną. Wszędzie proponowano nam za minimum 75USD. Kupiliśmy też w tym biurze bilety do Potosi za 9USD na ten sam dzień co mieliśmy wrócić z Rurre, gdyż była to niedziela, a podobno trudno jest dostać wolne miejsca na autobusy w weekend.

Potem nasz znajomy zabrał nas na wycieczkę do pobliskiej Doliny Księżycowej, w której za wstęp płaci się „co łaska”, więc daliśmy skromnie po 1 boliviano. Dolina Księżycowa to formacje skalne, o różnych, przedziwnych kształtach. Całość, rzeczywiście przypomina inną planetę. Potem chcieliśmy zwiedzić więzienie, ale ze względu na zamieszki, nie chciano nas wpuścić. Po obiedzie za 16 bolivianos na którym byliśmy w barze dla tubylców na tzw. fricase, tamtejszym przysmaku (jak dla mnie za bardzo pikantny, ale za to pożywny), udaliśmy się na zwiedzanie Targu Czarownic. Można tu kupić amulet na dosłownie wszystko: miłość, płodność, dobrą podróż, pracę itp. Jest też ogromny wybór afrodyzjaków i medykamentów podejrzanej produkcji. Spotkaliśmy też ususzony płód lamy, który zakopuje się w ziemi dla lepszych plonów. Obok jest też normalny targ z pamiątkami. Wieczorem podali w telewizji, że wieśniacy odblokowali drogi, więc postanowiliśmy na drugi dzień udać się do Tiahuanaco.

Dzień 13 – Tiahuanaco

Rano udaliśmy się najpierw w poszukiwaniu kantoru co w La Paz nie jest łatwe, gdyż większość kantorów to tzw. po naszemu cinkciarze. Złapaliśmy collectivo do Cemeterio za 1,5 bolivianos, skąd odchodzą autobusy do Tiahuanaco i Desaguadero. Na miejscu mieliśmy jednak problemy, gdyż część twierdziła, że nadal są blokady, część, że ich nie ma. Postanowiliśmy zaryzykować i zapakowaliśmy się do busa (10 bolivianos), który miał po pół godzinie odjechać i podwieźć nas pod same ruiny. Czekaliśmy jednak jakieś 2 godziny na odjazd, gdyż byliśmy jedynymi pasażerami i musieliśmy poczekać na następnych chętnych. W końcu ruszyliśmy i po półtorej godziny dojechaliśmy do Tiahuanaco a raczej 2 km od wejścia, gdzie zostaliśmy wysadzeni z busa. Jak widać nie należy wierzyć we wszystko co mówią, tyko pogodzić się z losem i iść dalej na piechotę. Wstęp do Tiahuanaco kosztował nas po 25 bolivianos

W Tiahuanaco można kupić pamiątki, te same co w La Paz ale o wiele taniej. Są tu też 2 muzea (wstęp na ten sam bilet co do ruin). Na zwiedzenie całości należy przeznaczyć co najmniej 3 godziny, zwłaszcza, że w pobliżu są jeszcze ruiny Pumapunku (Brama Pumy). Ponieważ, przez problemy z transportem, dojechaliśmy na miejsce dość późno, zwiedzanie zakończyliśmy tuż przed zamknięciem o 17.00. O tej godzinie miał też odjeżdżać ostatni bus do La Paz ale niestety się nie zjawił, więc wróciliśmy 2 km do głównej drogi, gdzie również nie było żadnego autobusu. Nie mieliśmy wyjścia jak zatrzymać ciężarówkę. Uprzejmy kierowca podwiózł nas też do najbliższego miejsca skąd jeździły już collectivo do centrum, daliśmy mu więc po 5 bolivianos za podwiezienie, czym był bardzo zaskoczony. Potem collectivo za 2 bolivianos przywiozło nas do centrum.

Dzień 14 – Rurrenabaque

Rano pojechaliśmy na lotnisko wojskowe TAM. Tu przy odprawie bagażowej musieliśmy zapłacić podatek lotniskowy w wysokości 5 bolivianos od osoby. Ok. 7 rano wylecieliśmy do Rurrenabaque. W samolocie dostaliśmy po kawie i ciastkach. Po godzinie lotu wylądowaniu na maleńkim lotnisku w środku dżungli, na trawie udającej pas startowy, gdzie zostaliśmy przywitani przez przedstawicielkę Indigena Tours. Zabrała nas i jeszcze 4 innych turystów do jeepa, którym pojechaliśmy najpierw do biura. Tu można zdeponować bilety powrotne (czego nie radzę robić, ale o tym później) i napić się coli. Po kilku minutach wyruszyliśmy do pampy. Jechaliśmy przez małe wioski, lasy i zielone połacie traw. Po drodze dostaliśmy obiad i musieliśmy zapłacić po 40 bolivianos za wstęp do Parku Narodowego. Po około 4 godzinach dotarliśmy do małej wioski Santa Rosa, gdzie czekały już na nas łodzie oraz nasz, przesympatyczny przewodnik na resztę dni – Luis. Podczas podróży łodzią po rzece Yacuma, Luis pokazywał nam krokodyle, kapibary, żółwie, rajskie ptaki, czaple, orły oraz wiele innych gatunków ptaków. Po ok. 3 godzinach dopłynęliśmy wreszcie do naszego obozu. Było okropnie gorąco i wilgotno i nie było wody do mycia, oprócz tej w mulastej rzece pełnej krokodyli. Do picia dostaliśmy tylko po 2 butelki wody na całe 3 dni, ale zawsze można poprosić obsługę obozu o coś do picia. Obóz jest bardzo ładnie położony nad rzeką. Budynek zbudowany jest na palach, pokoje mają po około 8 łóżek, każde z moskitierą. Obok jest stołówka na której codziennie dostawaliśmy przepyszne jedzonko. Trochę na uboczu jest też toaleta. Przed budynkiem są hamaki na których można się błogo wylegiwać, a całości pilnuje Frederico, obozowy krokodyl. Po zakwaterowaniu zostaliśmy zaproszeni na poczęstunek – ciastka i picie. Potem popłynęliśmy podziwiać zachód słońca nad pampą. Po powrocie dostaliśmy kolację i udaliśmy się na nocne „łowy”. Oglądaliśmy, w świetle latarek, krokodyle, a ściślej ich świecące się oczy. Wsłuchiwaliśmy się w odgłosy przyrody. Największe wrażenie zrobiły na nas wrzaski małp.

Dzień 15 – pampa

Tego dnia musieliśmy wstać ok. 5 rano, bo chcieliśmy obejrzeć wschód słońca nad pampą. Był jeszcze piękniejszy niż zachód. Po śniadaniu rozpoczęliśmy przygotowania do wielkiej wyprawy na anakondę. Należy założyć długie spodnie, wziąć coś z długim rękawem, posmarować się mocnym filtrem oraz repelentem. Koniecznie też należy pamiętać o czymś na głowę i dużej ilości wody. My mieliśmy szczęście znaleźć anakondę, ale trwało to dość długo i przez 3,5 godziny musieliśmy maszerować przez sawannę w palącym słońcu, przez większość czasu przedzierając się przez gęstą trawę. A trzeba było jeszcze tą samą drogą wrócić, co było bardzo wyczerpujące ale warte zachodu. Należy tylko pamiętać o umyciu rąk przed dotknięciem węża, gdyż repelenty są dla niej toksyczne.

Po obiedzie mieliśmy jeszcze jedną atrakcję – łowienie piranii na surowe mięso. Udało się to niestety tylko nielicznym, gdyż trzeba mieć ogromny refleks aby przechytrzyć te sprytne ryby. Zanim się człowiek zorientował to już nie było ani mięsa ani ryby na haczyku. Na szczęście Luis zatroszczył się o naszą kolację i każdy dostał do spróbowania piranię. Nie ma ona za dużo mięsa, większość to zawartość jej żołądka co skutecznie odstraszało nas od zjedzenia całości.

Dzień 16 – Rurrenabaque

Rano popłynęliśmy jeszcze w drugą stronę rzeki, a po obiedzie wyruszyliśmy niestety w drogę powrotną. W Rurre, pani z biura Indigena poleciła nam nowootwarty hotel Los

Tucanes za 25 bolivianos od osoby w pokoju 4 osobowym bez łazienki, za to ze śniadaniem, na które dostaliśmy po bułce z dżemem. Hotel położony jest blisko biura, posiada barek, restaurację, stół bilardowy i hamaki. Mieści się na Av. Aniceto Arce róg Bolivar, tel. 581 03 8922039, tucanesderurre@hotmail.com. Po krótkim odpoczynku i prysznicu poszliśmy na rekonesans tego małego miasteczka. Przy okazji znaleźliśmy sympatyczną pizzerię, gdzie się pożywiliśmy za 20 bolivianos. Obok był też miły pub dla turystów, gdzie spędziliśmy wieczór wraz z poznanymi na wycieczce ludźmi.

Dzień 17 – Rurrenabaque – La Paz

Rano dowiedzieliśmy się w recepcji, że sytuacja w La Paz się pogorszyła i że znów są blokady dróg. Mieliśmy tylko nadzieję, że uda nam się wydostać z lotniska. Ponieważ samolot powrotny mieliśmy ok. 14, postanowiliśmy przedpołudnie spędzić na basenie (15 bolivianos od osoby). Godzinę przed odlotem mieliśmy zgłosić się do biura po bilety i stamtąd miano nas zawieźć na lotnisko, co było wliczone w całość wycieczki. Niestety po przybyciu do biura okazało się, że nie ma tej pani co brała od nas bilety, a dyżurujący pan o niczym nie wie i nie może znaleźć biletów. Wzięliśmy się sami za szukanie i znaleźliśmy, ale transportu nadal nie było, więc zostaliśmy odprowadzeni do biura linii Amazonas, którymi mieliśmy wracać. Tu odbyła się odprawa bagażowa i pracownik firmy odwiózł nas na lotnisko, ale zażądał za to po piątce od osoby. I tu skończyło się nasze dobre zdanie o firmie Indigena Tours. W budynku lotniska opłaciliśmy w dwóch okienkach osobne opłaty lotniskowe – razem 14 bolivianos.

Lecieliśmy małym samolocikiem – Cesną 208, za to bardzo nisko i mogliśmy podziwiać przepiękne widoki. Po godzinie szczęśliwie wylądowaliśmy na lotnisku El Alto, gdzie czekał już na nas znajomy z niedobrymi wiadomościami. Na drugi dzień rano cały naród planował blokady, tak więc mieliśmy zbyt mało czasu aby się wydostać. Podróż do Potosi nie wchodziła w rachubę, ale agencja nie chciała nam zwrócić pieniędzy. Okazało się też, że granica jest otwarta tylko do 17 i na pewno nie uda nam się tego dnia wydostać z Boliwii. Postanowiliśmy spróbować jak najwcześniej rano, ale na wszelki wypadek zarezerwowaliśmy bilety na samolot w Lan Chile. Tego dnia popołudnie i wieczór spędziliśmy na poszukiwaniu drogi ucieczki. Podróż z centrum na lotnisko lub z można odbyć collectivo za ok. 4,5 bolivianos lub za 40-50 taksówką. Na noc zatrzymaliśmy się w tym

samym hotelu Alojamiento Universo.

Dzień 18 – Arica

O 5 rano byliśmy już na dworcu autobusowym, ale okazało się, że jest zamknięty, bo blokady dróg zaczęły się już w nocy. Jedynym wyjściem było jak najszybciej udać się na lotnisko aby i tej drogi nie zdążyli zablokować. O tej godzinie udało nam się wynegocjować cenę 25 bolivianos za taxi i pojechaliśmy. Na lotnisku okazało się, że biura linii lotniczych otwierają dopiero o 11. Poczekaliśmy do 8 rano i wróciliśmy do centrum w poszukiwaniu biletów. W Lan Chile dowiedzieliśmy się, że anulowano naszą rezerwację. Na szczęście w innym biurze podróży mieli własną pulę miejsc i udało się nam dostać 4 miejsca. do Ariki za kwotę 136 dolarów. Mimo tak ogromnego, jak na nasz budżet wydatku, byliśmy szczęśliwi i jak najprędzej wróciliśmy na lotnisko. Przedtem jeszcze potwierdziliśmy w innym biurze czy aby na pewno mamy dobre bilety, na ten dzień i godzinę. Wszystko było ok. Zapłaciliśmy jeszcze po 25USD opłaty lotniskowej i już niedługo siedzieliśmy w samolocie. Po pół godzinie lotu wylądowaliśmy na pustyni. Zanim się zorientowaliśmy, jedyne dwie taksówki już odjechały a my mieliśmy przed sobą 16 km do miasta. Wyszliśmy więc na główną drogę w nadziei, że coś się wkrótce zjawi. Nie musieliśmy długo czekać, gdyż zaraz zatrzymały się stewardessy z naszego samolotu. Mimo, że miały tylko 3 wolne miejsca, a nas było 4 i mieliśmy bardzo dużo bagażu, zabrały nas do miasta i podwiozły pod dworzec autobusowy, gdyż w planach mieliśmy podróż do San Pedro de Atacama. Niestety okazało się, że na ten dzień nie ma już wolnych miejsc, więc kupiliśmy na następny za 9.000 pesos w firmie Tur Bus. W międzyczasie zaczepił nas pewien taksówkarz proponując miły i dość tani jak na Chile hotel Las Palmas po 4.000 pesos od osoby w pokoju bez łazienki, ale za to z telewizorem i blisko centrum, Calle Velasquez 730, tel. 255753, LasPalmas_@hotmail.com.

Tego dnia poszliśmy pozwiedzać miasto i wysłać zakupione jeszcze w Limie pocztówki (w Chile znaczek do Polski kosztuje 310 pesos, czyli 3 razy mniej niż w Peru). Zanieśliśmy też zbrudzone w dżungli rzeczy do prania (1800 pesos za 1 kg). Za skromny obiad, z zupą z proszku i mrożonymi warzywami, zapłaciliśmy po 1850 pesos.

Dzień 19 – Arica

Rano wspięliśmy się na punkt widokowy El Morro de Arica, gdzie odbyła się decydująca bitwa wojny o saletrę. Dziś jest tu muzeum wojskowe i pomnik. Roztacza się stąd przepiękny widok na miasto i ocean. Potem zeszliśmy i poszliśmy na plażę ciągnącą się wzdłuż Avenida Comandante. Mimo, że słońce było za chmurami było bardzo ciepło, więc siedzieliśmy tak słuchając szumu fal aż do zachodu, kiedy to zaczęło się robić zimno. Potem zjedliśmy obiad, odebraliśmy nasze pranie i bagaże z hotelu i pojechaliśmy taksówką za 800 pesos na dworzec. Autobus odjeżdżał o 22. W okienku kazali nam się stawić pół godziny wcześniej co też zrobiliśmy. Powiedziano nam, że najpierw musimy iść do Aduany nr 1, co też uczyniliśmy. Okazało się, że jest to coś w rodzaju urzędu celnego, gdzie sprawdzono nasze bagaże, dano kwitek i zabrano je do autobusu. Ponieważ przy tym nikt nie sprawdzał nam biletów, mocno zastanawialiśmy się skąd będą wiedzieć do jakiego autobusu mają je wsadzić. Pytaliśmy się więc kilka razy czy na pewno pojadą do San Pedro de Atacama. Za każdym razem uzyskiwaliśmy potwierdzającą odpowiedź. Potem niechcący dowiedzieliśmy się, że musimy iść z powrotem do okienka Tur Bus wykupić podatek wyjazdowy za 100 pesos, o czym wcześniej pani z okienka zapomniała nas poinformować. Parę minut po 22 wpuszczono nas do autobusu i odjechaliśmy. Nasza podróż nie trwała jednak długo, gdyż już po paru minutach zepsuł się nasz autobus. Niestety kierowca zamiast zawrócić próbował jechać dalej aż w końcu poinformował nas, że musimy zaczekać godzinę aż przyślą po nas drugi, dobry autobus. Poszliśmy więc spać.

Dzień 20 – San Pedro de Atacama

Ok. 6 rano otworzyłam oczy i zobaczyłam, że nadal jesteśmy w tym samym miejscu i nie ma drugiego autobusu. Przypuszczam, że kierowca nawet nie poinformował biura o awarii, gdyż w pobliżu nie było telefonu, a on nie miał komórki. Jak się okazało nasz przymusowy postój był przy następnej aduanie, gdzie kazano nam wyjąć wszystkie bagaże i znów je sprawdzano. Tak częste kontrole w tym regionie spowodowane są prawdopodobnie sąsiedztwem Boliwii. Podczas tej całej kontroli okazało się, że naszych bagaży nie ma w autobusie. Kierowca zapytany, odpowiedział z uśmiechem na twarzy, że nie ma problemu, bo na pewno pojechały do Calamy z firmą Gemini.

Ok. 8 przyjechał po nas drugi autobus. Kierowca uprzejmie zawiózł nas w Calamie na dworzec Gemini po bagaże, gdyż jest on oddalony znacznie od dworca Tur Bus. Były tam o dziwo w nienaruszonym stanie. Szczęśliwi po 9 godzinach jazdy znaleźliśmy się na końcu niczego czyli w San Pedro de Atacama. To małe miasteczko wygląda niczym z westernu. Kilka piaszczystych uliczek i wszystko wokoło zamknięte. Dopiero wieczorem zrobiło się tłoczno, tak jakby wszyscy ci ludzie nagle się tu znaleźli. Po krótkim spacerze wokół tych opustoszałych wówczas uliczek, znaleźliśmy hotel za 5.000 pesos od osoby, Residencial Casa Corvatsch, Gustavo Le Paige 178, tel. 55 851101, corvatsch@sanpedroatacama.com. Zaraz potem poszliśmy szukać biura podróży, gdyż chcieliśmy jak najszybciej załatwić wycieczkę na drugi dzień do gejzerów oraz do Doliny Księżycowej. Trafiliśmy do Turismo Ochoa, Gustawo Le Paige 258B, tel. 56 55 851022, gdzie właściciel, dowiedziawszy się iż jesteśmy Polakami, udzielił nam dużego rabatu. Okazało się bowiem, że co roku obsługuje polskie grupy studentów. I tak za wycieczkę do gejzerów El Tatio zapłaciliśmy po 9.000 pesos a za wycieczkę do Doliny Śmierci i Doliny Księżycowej – po 3.000 pesos. Kupiliśmy też od razu w biurze Tur Bus bilety do Calamy na następny dzień wieczorem – 1000 pesos.

Dzień 21 – San Pedro de Atacama

Ok. 4 rano właściciel biura Ochoa a zarazem nasz kierowca przyjechał po nas do hotelu. Po drodze zabraliśmy jeszcze 4 innych turystów i wyruszyliśmy na wycieczkę do El Tatio. W miarę jak wspinaliśmy się coraz wyżej robiło się też coraz zimniej. Po drodze obserwowaliśmy wikunie, dzikie krewne lamy, które żyją na wysokości powyżej 4.000 mnpm. Gejzery El Tatio są najwyżej położone na świecie na wysokości ok. 4600 mnpm. Są aktywne tylko między 5.30 a 9 rano, potem prawie zupełnie wygasają. Całość robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza podczas wschodu słońca. Gdyby nie było tak bardzo zimno, można by pomyśleć, że jest się w piekle. Można też skorzystać z kąpieli w gorących źródłach, ale nie za długo gdyż woda zawiera dużo arszeniku.

Po powrocie do San Pedro udaliśmy się na obiad za 2.500 pesos, na który dostaliśmy rybę z plasterkiem pomidora i jakimś zielskiem, bo jak stwierdził kelner nie dowieźli ryżu ani ziemniaków. Po półtorej godzinie znów siedzieliśmy w busie biura Ochoa. Tym razem była nas większa gromadka. Pojechaliśmy najpierw do Doliny Śmierci (nie rośnie tu nic, nie ma nawet najmniejszego insekta), gdzie tak wiało, że z ledwością udało nam się wyjść z samochodu aby zrobić choć jedno zdjęcie. Potem udaliśmy się do miejsca, gdzie kiedyś dwóch ludzi wydobywało sól z pobliskiej skały. Ponieważ mieliśmy tu spędzić następną godzinę wdrapaliśmy się na pierwszą lepszą wydmę aby poczuć się jak na prawdziwej pustyni. Zabawa była przednia, zwłaszcza jak z niej zbiegaliśmy, grzęznąć w głębokim piachu. Wreszcie nadeszła pora kiedy wszystkie wycieczki zaczynają zjeżdżać się w jedno miejsce, pod wielką wydmę z której obserwuje się bardzo zróżnicowany kolorystycznie zachód słońca. Przed 18.00 byliśmy z powrotem w San Pedro aby o po godzinie siedzieć już w autobusie do Calamy. Tam zakwaterowaliśmy się w wybranym z przewodnika Lonely Planet, Residencial Tono, za 4.000 pesos od osoby w pokoju bez łazienki, ale z umywalką.

Dzień 22 – Calama

Mieliśmy rano jechać do największej na świecie odkrywkowej kopalni miedzi, ale okazało się, że teraz wycieczki są o 14.00. Ucieszyła nas ta informacja, bo mogliśmy dłużej pospać i pozwiedzać trochę miasto, choć nie ma tu nic ciekawego, oprócz jednego deptaku ze sklepami i restauracjami oraz głównego placu z kościołem. Ok. 13 wzięliśmy więc tzw. taxi collectivo, które za 800 pesos od osoby zawiozło nas do Chuqicamaty pod samo wejście biura kopalni. Tu musieliśmy się zarejestrować, dać datek co łaska, ale nie mniej niż 1000 pesos i poczekać na przewodnika. Potem mieliśmy krótką prelekcję na temat kopalni i wsadzono nas do autobusu, którym pojechaliśmy do kopalni. Zwiedzaliśmy głównie z okien autobusu, mieliśmy tylko 2 postoje, w punktach widokowych. Na pierwszym można się sfotografować przy ogromnej ciężarówce, z których słynie ta kopalnia. Po powrocie do San Pedro zjedliśmy obiad w postaci empanady i hot-doga za 700 pesos a resztę wieczoru spędziliśmy na placu, gdyż autobus do Ariki (8000 pesos) mieliśmy dopiero o 22.

Dzień 23 – Arequipa

Rano przyjechaliśmy znów do Ariki na główny dworzec autobusowy, gdzie dowiedzieliśmy się, że autobus do Tacny kosztuje 3000 pesos, więc wzięliśmy taxi collectivo za 2000 od osoby. Kierowca zawiózł nas wcześniej do miejsca, gdzie dostaliśmy do wypełnienia druczki graniczne. To takie kartki, których trzeba pilnować bardziej niż paszportu, gdyż bez nich mielibyśmy problemy z wyjazdem z danego kraju, w którym obowiązują. Spotkałam się z tym już w Peru, Boliwii, Chile i Meksyku. Tu też należy zapłacić podatek wyjazdowy z dworca, który zapłacił za nas kierowca. Jechaliśmy około 1,5 godziny. W Tacnie mieliśmy szczęście gdyż autobus Ormeno odjeżdżał do Arequipy już za pół godziny. W Tacnie są dwa duże dworce naprzeciwko siebie, jeden krajowy, drugi międzynarodowy, a Flores i Ormeno mają w pobliżu swoje własne małe dworce.

Po 7 godzinach byliśmy już w Arequipie, gdzie taksówkarz zawiózł nas za 3 sole do hotelu „The Tourist House”, który sam nam polecił, gdyż jak twierdził jest on bardzo bezpieczny, o czym się później przekonaliśmy. Hotel położony jest dość blisko głównego placu na Alvarez Thomas 435, tel. 405340 i rzeczywiście cały czas jest zamknięty. Oprócz klucza do pokoju dostaliśmy też klucz do kraty, a na noc zamknięto jeszcze bramę (do której nie mieliśmy klucza i dość długo musieliśmy dzwonić aby obudzić recepcjonistę). Pokój dwuosobowy bez łazienki kosztował nas po 10 soli od osoby.

Arequipa to przepiękne miasto, położone na wysokości 2325 mnpm, u podnóża trzech wulkanów: Chachani /6075 mnpm/, El Misti /5822 mnpm/ i Pichu Pichu /5571 mnpm/. Niestety położenie to jest też tragiczne w skutkach, gdyż zdarzają się tu częste trzęsienia ziemi. Ponieważ było jeszcze dość wcześnie postanowiliśmy tego samego dnia zwiedzić miasto aby na drugi dzień udać się do Kanionu Colca. Poszliśmy więc na Plaza de Armas, gdzie wymieniliśmy pieniądze i zjedliśmy obiad. Plaza de Armas to najpiękniejszy plac jaki widziałam w Peru, z palmami i fontanną, otoczony z trzech stron arkadami. Jest tu wiele restauracji i barów, które prześcigają się w zdobywaniu klientów. Za 10 soli zaoferowano nam przepyszny dwudaniowy obiad do którego dołożono jeszcze banany w miodzie i pisco sour. Pycha!!! Najlepszy obiad jaki jedliśmy w Peru.

Przy placu stoi imponująca katedra z białą fasadą i dwoma wieżami. Za katedrą jest Pasaje de la Catedral z mnóstwem przytulnych knajpek. Po obiedzie poszliśmy zobaczyć słynną mumię Juanitę. W tym celu udaliśmy się do Museo Santuarios Andinos na Santa Catalina 210, ale okazało się, że muzeum zostało przeniesione na La Merced 110. Na szczęście było otwarte do 18 i udało nam się zobaczyć Juanitę. Jest to mumia dziewczynki, która została poświęcona w ofierze bogu Apu Ampato na stoku wulkanu Ampato (ok. 6380 mnpm). Mumia przechowywana jest w specjalnej lodówce a raz do roku transportuje się ją do USA na badania. Jest to jedyna mumia z kilku znalezionych na stokach wulkanów, która jest tak dobrze zachowana. W muzeum można też zobaczyć przedmioty, które składano razem z dziećmi w ofierze oraz wysłuchać całej historii, gdyż przed rozpoczęciem zwiedzania ogląda się film na ten temat. Wstęp do muzeum kosztuje 15 soli a przewodnikowi płaci się oddzielnie. My daliśmy 10 soli za nas czworo.

Po wyjściu z muzeum wykupiliśmy 2 dniową wycieczkę do Kanionu Colca, gdyż stwierdziliśmy, że jesteśmy zbyt zmęczeni aby pojechać na własną rękę. Wycieczkę kupiliśmy w Wasi Tour, Sta. Catalina 207, tel. 054 200294, www.peruwasi.com, za 20 USD od osoby. W cenę tę nie wliczono posiłków (zestaw menu del dia ok. 13 soli, ale na głównym placu w Chivay można znaleźć coś tańszego) oraz wstępu do gorących źródeł (10 soli). Wliczony jest przejazd, przewodnik, hotel ze śniadaniem (bardzo czysty i sympatyczny, na śniadanie jak zwykle tylko bułka z dżemem) oraz tzw. boleto turistico za wstęp do Colki (2USD). Mieliśmy przesympatycznego, wreszcie angielskojęzycznego przewodnika – Cesar Armendariz, rasectu@hotmail.com.

Dzień 24 – Kanion Colca

Rano przyjechał po nas bus. Okazało się, że musimy zostawić większość bagażu w hotelu (1 sol od sztuki) i wziąć tylko to co potrzebne, bo nie będzie miejsca na nasze bagaże. Przepakowaliśmy się więc i po 15 minutach wyruszyliśmy. Po drodze zatrzymywaliśmy się w przeróżnych punktach widokowych, gdzie można fotografować szczyty wulkanów oraz wikunie. Po 4 godzinach dotarliśmy do Chivay, miejscowości, gdzie zaczyna się kanion. Zjedliśmy obiad i zostaliśmy rozwiezieni do hoteli. Potem krótki czas wolny i pojechaliśmy do gorących źródeł. Jeden basen znajduje się wewnątrz budynku, drugi na zewnątrz, a wokół widać szczyty gór. W wodzie było dość gorąco a na zewnątrz zimno. Moczyliśmy się tak aż do zamknięcia przez 2 godziny. Zaraz po powrocie do Chivay poszliśmy na kolację do restauracji „pena”, czyli takiej, gdzie są występy folklorystyczne (menu – 13 soli). Przygrywała nam orkiestra peruwiańska a para tancerzy cały czas nas zabawiała, wkrótce tańczyła już cała sala.

Dzień 25 – Kanion Colca

Na śniadaniu musieliśmy stawić się przed 6 rano, gdyż przed nami była długa droga do Cruz del Condor, punktu obserwacji kondorów. Ptaki te latają tylko przed południem, gdyż do lotu wykorzystują prądy powietrzne. Po drodze zatrzymaliśmy się przy kilku punktach widokowych aby podziwiać i sfotografować kanion. Potem wyruszyliśmy w drogę powrotną do Chivay na obiad. Po drodze zepsuło się coś w kole naszego pojazdu i zamiast godziny spędziliśmy w Chivay około 3, ale ponieważ było bardzo ciepło i towarzystwo też było bardzo fajne, zupełnie nam się nie nudziło. W Arequipie wróciliśmy do tego samego hotelu.

Dzień 26 – Arequipa

Ponieważ autobus do Nasca mieliśmy dopiero o 21 (Ormeno economico, 30 soli, nie polecam tej firmy, chyba że business lub royal class) mieliśmy cały dzień na zwiedzanie miasta. Zostawiliśmy więc bagaże w przechowalni hotelowej i poszliśmy zobaczyć klasztor Santa Catalina, przy Santa Catalina 301, tel. 229798, www.santacatalina.org.pe (wstęp 25 soli plus napiwek dla przewodnika, my daliśmy 15 soli, ale to podobno za dużo). Klasztor ten to miasto w mieście, z ulicami, placami, domami, łaźniami, kościołami, itd. Mieszkały tu bogate i biedne zakonnice. Te najbogatsze miały prawo do mieszkania z pokojem, kuchnią, oknem i służącymi. Te najuboższe służyły bogatym. Teren klasztoru obejmuje ok. 20 000 ha. W północnej części klasztoru nadal mieszka kilka mniszek, ale już na innych zasadach. Mogą opuszczać klasztor i poświęcają się działalności misyjnej.

Na północny zachód od centrum rozciągają się przedmieścia Yanahuara. By tu dotrzeć można iść na piechotę Avenida Grau na zachód, przejść przez most i iść dalej Avenida Ejercito. Potem już lepiej się kogoś spytać jak dojść do małego placu z kościołem Yanahuara. Na placu znajduje się platforma obserwacyjna, z której znakomicie widać Arequipę i El Misti. Można tu też dotrzeć taksówką za 3 sole. Wieczorem z żalem pożegnaliśmy Arequipę i udaliśmy się do Nasca (podatek wyjazdowy – 1,5 s).

Dzień 27 – Nasca

Rano przyjechaliśmy do Nasca. Wcześniej byłam umówiona z przedstawicielem biura turystycznego z hotelu Alegria, tel. 522444, nazcape@qnet.com.pe, ale ponieważ autobus się spóźnił nikt już na nas nie czekał. Na szczęście okazało się, że hotel Alegria jest niedaleko, więc poszliśmy tam. Po załatwieniu formalności i dokonaniu opłaty (lot nad liniami – 40USD, wycieczka na cmentarz Chauchilla – 5USD), natychmiast zostaliśmy przewiezieni na lotnisko. Tu zapłaciliśmy opłatę lotniskową 10 soli i wystartowaliśmy aby podziwiać słynne Linie Nasca. Płaskowyż Nazca jest zupełnie poryty liniami, które powstały przez usunięcie ciemnych kamieni i odsłonięcie jaśniejszego tła. Podczas lotu widzieliśmy wizerunki: wieloryba, astronauty, ogromnego trójkąta, małpy (90 m długości), psa, kondora (130 m rozpiętość skrzydeł), papugi, pająka, kolibra, drzewa i rąk.

Po powrocie z lotniska pojechaliśmy od razu na wycieczkę na cmentarz Chauchill gdzie znajdują się odkryte grobowce sprzed 2000 lat. Pełno ludzkich kości leży porozrzucanych na pustyni. Wewnątrz grobowców są też naczynia. Mumie mają bardzo długie włosy, gdyż ludzie z Nasca nie obcinali ich przez cale życie. W ramach wycieczki obejrzeliśmy również pokaz wyrobu ceramiki, z niej słynęli Indianie z plemienia Nazca oraz pokaz wypłukiwania złota wydobytego z pobliskich kopalni.

Po obiedzie w La Canada Pizzeria (menu – 7,5 soli) pojechaliśmy Ormeno do Ica, gdzie przesiedliśmy się na autobus do Pisco (razem 6 soli). Cała podróż trwała około 4 godzin, więc na miejscu byliśmy już po zmroku. Wzięliśmy taksówkę, bo nie bardzo mogliśmy się zorientować gdzie jesteśmy i to był błąd, gdyż jechaliśmy zaledwie 2 ulice za 2 sole, ale za to taksówkarz polecił nam bardzo sympatyczny hotelik Alojamiento Ballestas za 10 soli od osoby, blisko Plaza de Armas. W hotelu wykupiliśmy od razu wycieczkę na Islas Ballestas na następny dzień za 30 soli oraz oddaliśmy rzeczy do prania (3 sole za 1 kg).

Dzień 28 – Paracas

Rano przyjechał po nas bus, którym dojechaliśmy do portu w Paracas, skąd wypływają łodzie na Islas Ballestas, najważniejszy na wybrzeżu Peru rezerwat ptactwa i zwierząt morskich. Bogate w azot odchody (guano) ptaków są wykorzystywane jako nawóz. Na jednej z wysp znajduje się hotel dla przyjeżdżających na zbiór guano pracowników. Na wyspach znajdują się też kolonie lwów morskich. Same wyspy są fantastycznie ukształtowane w formie grot i mostów. Podczas rejsu zobaczyliśmy też delfiny oraz „Kandelabr”, ogromny wizerunek „świecznika”, wykuty w skale. Po powrocie na ląd zdecydowaliśmy się wziąć jeszcze wycieczkę do Reserva Nacional de Paracas, gdzie podziwialiśmy fantastycznie ukształtowane piaszczyste klify, sięgające 40 m wysokości. Udaliśmy się też do laguny, gdzie przewidziana była kąpiel, ale tylko dla odważnych, gdyż w tym czasie woda była dość zimna. Jest tam za to mnóstwo knajpek, gdzie można spróbować przepysznych i świeżych ryb (menu – 10 soli).

Dzień 29 – Pisco

Tego dnia pospaliśmy trochę dłużej a potem poszliśmy na plażę. Słońce, choć za chmurami było bardzo ostre i teraz żałuję, że nie miałam kremu z większym filtrem. Trafiliśmy na plażę, gdzie jest długie molo, z którego łowią rybacy. Ryb w tym miejscu jest tak dużo, że z braku tlenu same wyskakują na brzeg. Cały czas słychać pluskanie wody.

Po obiedzie wyruszyliśmy do Limy. W tym celu udaliśmy się do firmy „Soyuz” o ile dobrze pamiętam nazwę, która znajduje się przy głównym placu, gdzie kupiliśmy bilety i pani wsadziła nas do taxi collectivo. Dojechaliśmy w ten sposób do trasy Panamerykańskiej, gdzie jest główny dworzec tej firmy. Autobusy do Limy jeżdżą co pół godziny, koszt 13 soli. Po około 4 godzinach znaleźliśmy się w Limie. Tu niestety każda firma ma swój dworzec i musieliśmy wziąć taksówkę za 7 soli aby dostać się do dworca firmy Rodrigez, która jeździ do Huaraz. Kupiliśmy za 30 soli bilety na bardzo wygodny i czysty, nocny autobus.

Dzień 30 – Huaraz

Wczesnym rankiem wysiedliśmy na dworcu w Huaraz, gdzie od razu dopadło nas kilku „naganiaczy”. Wybraliśmy hotel Nana (Pje. Coral Vega 354, tel. 043 722213), niedaleko centrum, ale w cichej uliczce. Okna mieliśmy z widokiem na Huascaran, a pokój z łazienką za jedyne 8 soli. Mogliśmy też korzystać z kuchni. W hotelu od razu wykupiliśmy dwie wycieczki: do Laguny Llanguanuco oraz do lodowca Nevado Pastoruri, po 20 soli każda.

Na pierwszą z nich pojechaliśmy jeszcze tego samego dnia po śniadaniu. Laguna, położona na wysokości 3850 mnpm, to coś pięknego. Przed godziną 14 mieni się przepięknym turkusem a naokoło ośnieżone szczyty. Można też przepłynąć się po niej łódką. Za wstęp do Parku Narodowego Huascaran na którego terenie leży laguna trzeba zapłacić po 5 soli. Podczas całej wycieczki można napawać się widokiem przepięknych gór, po jednej stronie Cordillera Blanca, po drugiej Negra.

Podczas drogi powrotnej zatrzymaliśmy się w miejscowości Yungay, a właściwie w tym co z niej zostało po tym jak w 1970 roku w ciągu 3 minut zniknęła z powierzchni ziemi. Trzęsienie ziemi spowodowało, że ze zbocza Huascaranu zeszła lawina błota i śniegu, która zalała całe to duże wówczas miasto. Prawie wszyscy zginęli. Dziś, za 2 sole, można obejrzeć tu cmentarz w kształcie tortu, ogromne głazy, które zniszczyły to miasto, wrak autobusu oraz palmy, które zostały po Plaza de Armas.

Dzień 31 – Huaraz

O 9 rano przyjechał po nas autobus z biura podróży i wyruszyliśmy na wycieczkę do lodowca. Jedynym problemem była wzrastająca ciągle wysokość. Na szczęście rano zrobiliśmy sobie herbatkę z liści koki, taką dość mocną (z całej paczki) i podziałało. Reszta pasażerów miała problemy. Podawana w knajpach mate de coca z ekspresowych torebek w ogóle nic nie daje. Po drodze do lodowca zatrzymaliśmy się przy Puya Raimondi. To taki kaktus, który jak kwitnie to jest bardzo wysoki, podobno wydaje do 5 tysięcy kwiatów a potem usycha.

Naszym autobusem dojechaliśmy na wysokość 4.800. Następne 200 metrów można podjechać na koniu, ale już ostatnie 200 metrów trzeba dojść pieszo. Trudy wędrówki rekompensuje przepiękny widok. Można pobawić się na śniegu. Szkoda tylko, że lodowiec zaczyna się roztapiać. Kiedyś można było tu zwiedzać jaskinię lodową, teraz to zbyt niebezpieczne jak powiedział nam przewodnik. Całość pobytu na lodowcu to jakieś 2 godziny z czego większość należy przeznaczyć na wejście i zejście.

Dzień 32 – Huaraz

Tego dnia postanowiliśmy, że zostaniemy dłużej w Huaraz, bo jest tu tak pięknie, że nie chce się wyjeżdżać, a ponieważ fundusze nam się już kończyły postanowiliśmy nie jechać dalej, jak było to w planach do Trujillo lub Cajamarki. Niestety po wyjściu na ulicę okazało się, że na następny dzień planują strajk i blokady dróg. Nauczeni doświadczeniem z Boliwii postanowiliśmy nie słuchać tubylców, że to potrwa tylko jeden dzień i że w nocy już będzie można spokojnie wyjechać. Decyzja była krótka, jeszcze tej nocy wracamy do Limy. Ponieważ do wieczora mieliśmy mnóstwo czasu a pogoda była piękna pojechaliśmy do gorących źródeł w Monterey (collectivo w obie strony – 1 sol, wstęp – 3 sole), ale jak po wejściu tam zobaczyliśmy ten syf to od razu odechciało nam się kąpieli. Wróciliśmy do miasta, gdzie poszliśmy na obiad za 7,5 sola. Potem opalaliśmy się na ławce na Plaza de Armas, pochodziliśmy po sklepach i kawiarniach. O 22 wsiedliśmy do autobusu do Limy, tej samej firmy Rodriguez, którą prz


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u