Nikaragua. Święty Diego od chickenbusów – Anna Kocot

Anna Kocot

Termin: 4.08 – 13.08. 2007, Nikaragua była częścią mojej podróży przez Wenezuelę, Kolumbię, Panamę, Kostarykę i Honduras

Trasa: Sapoa, San Juan del Sur, wyspa Ometepe – Moyotagalpa,Altagracia, Charco Verde, Balgue – Rivas, Granada, Managua, Leon, Chinandega, Guasaule (granica z Hondurasem)

Wizy: brak, przy wjeździe od obcokrajowców pobierana jest opłata 7 USD, przy wyjeździe 2 USD

Waluta: 1 USD = 18,2 cordoby

Transport: do Nikaragui wjechałam z Kostaryki (Penas Blancas), wstęp na dworzec autobusowy w Sapoa 18c., chickenbus z Sapoa (granica z Kostaryką) do La Virgen 7c. (na skrzyżowaniu dróg kierowca przesadził mnie do drugiego chickenbusa), autobus z La Virgen do San Juan del Sur 10c., autobus San Juan – Rivas 15c., shared taxi z Rivas do San Jorge (na przystań promową) 10c., prom do Moyotagalpy na wyspie Ometepe 30c. (ok. godzina rejsu), autobus Moyotagalpa – Altagracia 16c., autobus Altagracia – Charco Verde 10c., Charco Verde – Moyotagalpa 10c., autobus Altagracia – Balgue 13c., Balgue – Moyotagalpa 20c. (raz dziennie bezpośredni, o g.13.10), autobus Rivas – Granada 22c., Granada – Managua 20c.,taxi w Managua 40c., autobus Managua – Leon 25c., taxi z dworca do centrum Leon 15c., minibus Leon – Chinandega 22c., minibus Chinandega – Guasaule (granica z Hondurasem) 30c. Autobus robi przystanki na życzenie klienta, można też wsiadać gdziekolwiek na trasie. W chickenbusach puszczana jest bardzo głośna muzyka. W Granadzie, Moyotagalpie, San Juan del Sur przystanki są blisko centrum, nie trzeba brać taksówki do hotelu. Oba przejścia graniczne (Penas Blancas przy wyjeździe z Kostaryki i Guasaule przy wjeździe do Hondurasu) pokonywałam na piechotę (posterunki graniczne są od siebie znacznie oddalone), ale istnieje możliwość wynajęcia taksówki, mikrobusa lub bicitaxi.

Noclegi: San Juan del Sur – “Hospedaje La Fogata” 90c., Moyotagalpa – “Hospedaje Ali” 111c., Granada – “Bearded Monkey” 110c., Managua – “Hospedaje Quintana” 93c., Leon – “Casa Ivana” 100c

Wyżywienie: śniadanie ok. 35c., obiad (z napojami) 30 – 40c., cola 6 – 10c., lody 8c., puszka piwa 13 c., kanapka z napojem 16c., batido 30c

Wstępy: Granada – wieża kościoła La Merced 1 USD

Nikaragua to drugi – po Meksyku – mój ulubiony kraj w Ameryce Środkowej. Ma swój wyrazisty, bardzo silny charakter. Ludzie są niezwykle inteligentni, zaangażowani, mają duże poczucie humoru. Nikaragua, podobnie jak sąsiedni Salwador, nie została zepsuta przez inwazję zachodnich turystów – jest jednak najbiedniejszym krajem regionu, w którym stale zdarzają się przerwy w dostawie wody i prądu, i wciąż wyraźnie widoczne są efekty wojny domowej z lat 80. Jednakże, podróżując po tym kraju, można silnie odczuć ducha tkwiącego w jego narodzie.

Ale – żeby się o tym przekonać, trzeba najpierw przeżyć horror odprawy granicznej w Penas Blancas – rzadko gdzie zdarzają się jeszcze takie miejsca. Nauczona doświadczeniem z Rio Sereno wybrałam przejście najbardziej uczęszczane – jego jedyną zaletą było mnóstwo możliwości wymiany waluty. Poza tym spędziłam kilka godzin w koszmarnym upale w długaśnych kolejkach po obu stronach granicy, oganiając się wciąż od różnego rodzaju naciągaczy (np. za formularze wjazdu do Nikaragui, które można dostać za darmo w okienku odprawy tego kraju, ludzie życzą sobie 10 cordob). Na dodatek okazało się, że za wejście na dworzec autobusowy w Sapoa pobierana jest przez władze miejskie opłata 1 USD. Ale warto było ją uiścić, by zobaczyć chickenbusa pełnego napisów w stylu:”Jeśli nie będziecie rozdzierać siedzeń, dobrze was obsłużymy” – chyba nie muszę dodawać, że wszystkie siedzenia w autobusie były całkowicie rozprute (to pewnie nikaraguański sport narodowy).

Kolejnym narodowym sportem jest bujanie się w fotelach – typowych dla tego kraju dostojnych drewnianych tronach w bardzo charakterystycznym, majestatycznym stylu. Ludzie gromadzą się w domach, na gankach i bujając w „balancerach” lub hamakach prowadzą bujne życie towarzyskie. Produkowane są nawet minibujaczki dla dzieci. W Nikaragui dostępne są rzeczy od dawna nieobecne w Europie: butelki coli o pojemności 354 ml, czas na wiszenie w hamaku, uśmiech bez powodu oraz czas i życzliwość dla innych. Odkryłam również unikalny dla tego kraju napój o nazwie „chillo” – ma on smak zbliżony do Gierkowskiej oranżady sprzedawanej w woreczkach foliowych na plażach, ale produkowany jest z naturalnych, specjalnie hodowanych ziarenek, z których potem wytwarza się rodzaj zacieru rozpuszczany następnie w wodzie z dodatkiem limonki. Podawany jest przeważnie w wielkich kuflach.

Swój pierwszy dzień w tym kraju spędziłam w San Juan del Sur – popularnym (jak na lokalne warunki) kurorcie nad Pacyfikiem licznie odwiedzanym przez surferów. Zatoka, nad którą leży miasto, ma kształt podkowy – otaczają ją góry (podobnie jak Riwierę). Również, podobnie jak Riwierę, odwiedzają ją najbogatsi ludzie w kraju, którzy wybudowali tam swoje luksusowe domy.

Z San Juan jadę do Rivas, gdzie wsiadam na prom na wyspę Ometepe. Słowo „wsiadam” nie jest tutaj adekwatne – kładkę, po której mam przejść z brzegu na statek, stanowi wąska deska oparta z jednej strony o pomost (a dokładnie rzecz ujmując – drugi statek, na który najpierw musiałam wsiąść z pomostu), a z drugiej strony o starą oponę leżącą na pokładzie właściwego promu. Deska kołysa się nie tylko w górę i w dół, ale także na boki, a pod jej spodem widać oddalone o kilka metrów w dół morze. Dla osoby objuczonej dużym plecakiem i bagażem podręcznym te kilka kroków po desce jest przeżyciem wzbudzającym dreszcz. Nikaraguański sposób na rozwiązanie problemu nierozwiązywalnego okazał się bardzo prosty: jeden facet popchnął mnie bez ostrzeżenia z tyłu, drugi pociągnął z przodu i sama nie wiedząc, jak, znalazłam się na pokładzie promu. Rejs na Ometepe trwa około godziny – wyspa na Jeziorze Nikaraguańskim utworzona została przez połączenie dwóch wulkanów: Concepcion i Maderas. Zatrzymuję się w Moyotagalpie, skąd robię wypady w inne części wyspy – do Altagracia, skąd roztaczają się ładne widoki na pierwszy (i wyższy) z wulkanów, Balgue – z którego udam się na szlak petroglifów, oraz do laguny Charco Verde. W Altagracii znajdują się prekolumbijskie rzeźby (m.in. bóg wojny z głową orła) oraz – w starym, zrujnowanym kościele – grób polskiego księdza – Władysława Chwalbińskiego, dokąd zostałam zaprowadzona przez Nikaraguańczyka, który dowiedziawszy się, że jestem z Polski, poprosił mnie, żebym zidentyfikowała jego pochodzenie. Ksiądz przybył do miasteczka po drugiej wojnie światowej i tutaj zmarł. Mieszkańcy Altagracii, zmartwieni tym, że grobu nie odwiedza nikt z rodziny, pytają każdego napotkanego Polaka, czy mógłby zidentyfikować pochodzenie księdza. Taka właśnie jest Nikaragua. Mieszkańcy Altagracii pogardzają mieszkańcami Moyotagalpy i uważają ich za zepsutych, ponieważ nie szanują oni lokalnych tradycji, palą papierosy i piją alkohol.

Na wyspie widać straszliwą biedę – nędzne drogi bez asfaltu, marne, ciemne w środku domy budowane z desek, zaprzężone w konie wózki podobne do tych, jakich używano podczas wojny secesyjnej – a jednocześnie jej wielkie oddalenie od zachodniej cywilizacji: konie regularnie wyjadają resztki ze śmietników, na środku „szosy” w Balgue w samo południe śpią świnie, drogę autobusu co chwilę blokują stada krów, albo kowboje na koniach. W autobusach puszczana jest na cały regulator muzyka, a pasażerowie podśpiewują głośno w rytm słyszanych piosenek. Chickenbusami – tutaj całkowicie zgodnie z ich nazwą – przewożone są kury, a do bagażników pakuje się żywe świnie. Jednak najciekawszym z przewożonych przedmiotów okazała się kolorowa figurka świętego Diego, cała w sztucznych kwiatach – prawdopodobnie wieziono ją do kościoła na jakieś święto.

Z Altagracii jadę do Charco Verde – nie udaje mi się zobaczyć małp zamieszkujących las przy lagunie, ale odwiedzam kilka punktów widokowych, z których można zobaczyć plaże i wulkan. Drugiego dnia pobytu jadę do Balgue (nazwa miejscowości oznacza „smród” – nadano ją, ponieważ w porze deszczowej lokalne błoto strasznie śmierdzi). Podjeżdżam autostopem na pickupie do Finca Magdalena – uroczej starej farmy zatopionej w egzotycznej roślinności, w pobliżu której ma swój początek ścieżka wiodąca do kilku grup prekolumbijskich petroglifów. Zanim jednak do nich dotrę, zgubię po drodze szlak i wpadnę w słynne błoto. Drogę pomagają mi odnaleźć robotnicy opylający las kadzidłem (w celu zmuszenia pszczół do produkcji miodu). Poznaję także lokalną nazwę licznie wiszących na drzewach małp: „Kongo”. Nazwa bardzo trafna, biorąc pod uwagę straszliwe wycie, jakie z siebie wydają.

Zadziwia mnie też, że jeden z robotników z maczetami ma przy gumiakach ostrogi. Petroglify okazują się warte zachodu.

Wracam na ląd – jak zwykle, na promie niesamowicie rzuca, co nie przeszkadza tubylcom oglądać przez cały czas telewizji (monitor umieszczony jest między kamizelkami ratunkowymi). Autobus z Rivas do Granady jest tak zatłoczony, że konduktor aż z niego wysiada i z zewnątrz dyryguje, jak ludzie mają się upchnąć, żeby mogli wsiąść następni. Najpiękniejsze miasto kolonialne Nikaragui jest pełne turystów, przypomina swą architekturą Trinidad de Cuba – kolorowe domki pokrywa czerwona dachówka, po ulicach krążą bicitaxi, riksze lub stylizowane powozy. Klasycystyczną architekturę miasta wzbogacają ogromne palmy licznie porastające plac przykatedralny. Z sąsiadującego z nią Placu Niepodległości roztaczają się przypominające (dzięki swemu lekko kreolskiemu klimatowi) Nowy Orlean widoki na Pałac Biskupów i czerwony „kapitol” jasnożółtej katedry. Panoramę Granady warto zobaczyć z wieży kościoła La Merced. Z centrum miasta można się przespacerować częściowo odnowioną calzadą (deptakiem) nad jezioro Nikaragua.

W całym mieście obowiązuje reguła: kiedy jest woda, nie ma światła, a kiedy jest światło, nie ma wody (jednocześnie pojawiają się one między 6 i 7 rano oraz między 18 i 19 wieczorem). Z kolei w Managui woda jest dostępna całodobowo, natomiast wieczorem, między 19 a 22 nie ma prądu. W Leon prąd jest przez cały czas, ale nie ma wody od 6 rano do 18.

Stolica kraju, Managua, jest miastem nie tylko brzydkim, ale i niebezpiecznym. W centrum miasta zobaczyć można ruiny zniszczonej trzęsieniem ziemi katedry oraz pałac prezydencki. Najciekawszym jednak, wartym odwiedzenia miejscem, jest utworzony przez prezydent Violetę Chamorro Park Pokoju. W jego centrum znajdują się zatopione w betonie karabiny z okresu wojny i spalony czołg. Otaczają go dziwne betonowe budowle – bunkier i latarnia morska.

Leon nie jest tak atrakcyjny od strony architektonicznej jak Granada – naprawdę wartymi uwagi budynkami są: mocno zaniedbana, ale piękna katedra, będąca największym kościołem w obu Amerykach oraz dwa urocze kolonialne kościoły: Calvario i Rosario. Miasto słynie przede wszystkim z tego, iż jest kolebką rewolucji sandinistowskiej. Mieszkają tu najbardziej zaangażowani politycznie ludzie, całe miasto pełne jest pamiątek związanych z lewicową działalnością – począwszy od Casa de Obrero, w której dokonano zamachu na Somozę (straszliwie zaniedbany budynek, którego historię upamiętnia portret zamachowca – Lopeza Pereza – i poświęcona mu tablica), poprzez liczne malowidła naścienne (muralles) prezentujące historię ucisku społecznego w Nikaragui, słynny 21 garnizon, w którym siły Somozy zostały po raz pierwszy pokonane przez rewolucyjny FSLN, aż po mauzolea bohaterów rewolucji.

Przy placu katedralnym moją uwagę zwrócił odrapany, rozsypujący się budynek, na którym wywieszono transparent: „Ten budynek jest własnością naszej organizacji. Nie jest na sprzedaż, ani nie podlega negocjacjom”. Rozbawiona jego treścią weszłam do środka – była to „casa de sandinistas”. Jako pierwsza osoba z Polski zostałam potraktowana ze szczególną atencją – kierownik oprowadził mnie po lokalnym muzeum, na które składały się przybite do ścian marne kserokopie starych fotografii, portrety przywódców ruchu sandinistowskiego, makieta barykady, mapy, wycinki z gazet, oraz – z bliżej niewiadomych przyczyn – kącik fryzjerski (strzyżenie – 15 cordob). Mój przewodnik zwracał się do mnie przez cały czas per „companera”, np.: „Towarzyszko Anno, to zdjęcie prezydenta Ortegi z czasów, gdy walczył w wojnie domowej”, „Towarzyszko Anno, to makieta naszej barykady, której używaliśmy w roku 1979”. Na ścianach znajdowały się słynne zdjęcia – niektóre z nich reprodukowane masowo na pocztówkach jako ikony rewolucji – sceny z życia partyzantów, sceny walk ulicznych, grupy sandinistów w słynnych maskach. Pokazano mi również liczącą 12 stron A4 księgę osiągnięć rządu sandinistycznego w 2 językach – hiszpańskim i angielskim (oczywiście kiepskie ksero), których trudno się dopatrzyć podróżując po tym kraju. Jak się okazało, trafiłam również na tradycyjne niedzielne spotkanie kombatantów, podczas którego wspominali przy herbatce czasy swojego bohaterstwa. Wszyscy kombatanci nie przekraczali wieku 40 – 45 lat, ponieważ w okresie rewolucji byli bardzo młodzi. Matinee z sandinistami było pasjonujące – pokazywali mi na mapach, gdzie walczyli, opowiadali o słynnych dowódcach ze zdjęć, których znali osobiście, o ciężkich walkach, o wrzucaniu rewolucjonistów żywcem do wnętrza wulkanu. Wszyscy wspominali wydarzenia ze swojej młodości z niesamowitą pasją. W całym mieście odbywały się (oczywiście w porze konkurencyjnej dla mszy w katedrze) zebrania partyjne, z których – jak to w krajach latynoskich bywa – połowa uczestników machała do mnie łapką przez okno.

Ponieważ ze względów bezpieczeństwa odradzono mi wizytę w El Fortin (napady z bronią), postanowiłam zwiedzić cmentarz Guadelupe – a właściwie jego część historyczną, w której znajduje się m.in. grób pierwszego prezydenta kraju. Gdy wchodziłam na cmentarz, pracujący przy kopaniu grobu robotnicy cmentarni wymienili ze mną tradycyjny latynoski zestaw uprzejmości („dzień dobry, skąd jesteś?”), i gdy dowiedzieli się, że przyjechałam tu aż z tak daleka, usłyszałam za swoimi plecami: „Ona jest z Polski, trzeba ją oprowadzić”. Dwóch facetów wyskoczyło z grobu, i z łopatami na ramionach, zaczęło wycieczkę krajoznawczą po cmentarzu. Pokazali mi grób lokalnego Kuby Rozpruwacza (zapraszał swoje ofiary na kolację i mordował, pewnie przygotowywał tylko jedno nakrycie przez oszczędność), stare mury otaczające pierwotny teren cmentarza, odłamki starych kości w jednej ze zmurszałych kwater, a także marmurowe pomniki osób zasłużonych. Po zakończeniu wycieczki wskoczyli do grobu i wrócili do przerwanej pracy.

I jak tu się nudzić w takim kraju?


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u