USA (Nevada i Utah) 2013 – Zuza (Katarzyna Anoszczenko), Mundi (Rafał Robak)

Termin: 2 V – 15 VI 2013
Trasa: Chicago – Iowa – Nebraska – Wyoming – Utah [Snow Canyon State Park] – Nevada [Panaca, Pioche, Cathedral Gorge State Park, Caliente, Ash Springs, Valley of the Fire State Park, Las Vegas, Red Rock Park, Las Vegas, Charleston Wilderness Area, Red Rock Park, Las Vegas, Boulder City, Hoover Dam, Mead Lake, Las Vegas, Ash Meadows National Wildlife Refuge, Rhyolite Historic Site, Goldfield, Tonopah], California [Mono Lake], Nevada [Genoa, Carson City, Virginia City, Dayton State Park, Lake Tahoe, Incline Village, Zephyr Cove, Nevada Beach], California [South Tahoe City, Squaw Valley], Nevada [Reno, Fallon, Grimes Point and Hidden Cave, Austin, Eureka, Ely, Great Basin National Park/Lehman Cave], Utah [Cedar City, Spring Creek Slot Canyon, Cedar Breaks National Monument, Panguitch, Red Canyon, Bryce Canyon National Park, Kodachrome Basin State Park, Grand Staircase-Escalante National Monument – Grosvenor Arch, Cannonville, Escalante, Boulder, Torrey, Capital Reef National Park, Hanksville, Natural Bridges National Monument, Blanding, Monticello, Wilson Arch, Looking Glass Arch, Moab, JayCee Park Recreation Site, Fisher Towers, Westwater Canyon], Colorado [Grand Junction, Glenwood Springs, Maroon Bells Recreation Area, Gypsum Recreation Site, Breckenridge, Georgetown, Idaho Springs, Denver], Kansas, Missouri [Hannibal], Illinois [Dickson Mounds Museum w okolicach Levistown, Chicago]
Przewodniki: Atlas&Gazetter Utah, Atlas&Gazetter Nevada, Atlas&Gazetter California, Atlas&Gazetter Colorado, Nevada – Scott Smith, Southwest USA & Las Vegas – Eyewitness Travel Guides.
Noclegi: kempingi $14-20, hotel w Las Vegas $33, National Forest, BLM – bezpłatnie [Na terenach należących do National Forest i BLM {Bureau of Land Management} można nocować {rozbić namiot i rozpalić ognisko} za darmo w dowolnym miejscu {z wyjątkiem obszarów znajdujących się w niedalekiej odległości od dużych miast lub jeśli istnieje takowy zakaz; wszystkie niezbędne informacje i bezpłatne mapy można uzyskać w lokalnych Ranger Stations}]
Środek transportu: Toyota Camper 1987 w rozsypce plus „chwilowo” wypożyczona Kia Soul w Las Vegas [koszt $24/dzień wypożyczalnia Dollar na lotnisku McCarran]
Długość trasy: 6103 mile [9822km]
Koszt benzyny: $1,534
Uważać na: węże [grzechotniki] na terenach pustynnych Utah i Nevady
Kilka słów wstępu: Nasza podróż miała odbyć się zupełnie inaczej. Pierwotnie zakładaliśmy, że trasa prowadzić będzie wybrzeżem Kalifornii, Oregonu i Washingtonu. Mała awaria naszego wiekowego kampera spowodowała, że zmieniliśmy obszar wycieczki na opisaną powyżej trasę. Musieliśmy wielokrotnie improwizować, ale zachodnia część USA jest obszarem tak „kosmicznym”, że gdziekolwiek się pojawialiśmy znajdowaliśmy mnóstwo ciekawych miejsc. Bardzo ważnym źródłem informacji [poza oczywiście przewodnikami i niezastąpionymi atlasami topograficznymi Delorme] są punkty informacji turystycznej i „ranger stations”, gdzie zawsze można zdobyć bezpłatne mapy i foldery opisujące dany teren. Wielokrotnie spotykaliśmy w tych miejscach osoby mało kompetentne, posiadające bardzo ogólne informacje wystarczające do zaspokojenia potrzeb turystów podróżujących tylko po głównych atrakcjach turystycznych. Czasami jednak udało nam się spotkać osoby posiadające wiedzę na temat miejsc niezwykłych, nieopisanych w żadnych przewodnikach, do których dotrzeć można tylko dzięki pomocy właśnie takich ludzi. Wycieczka nasza okazała się kolejnym wspaniałym doświadczeniem turystycznym i ciekawą lekcją geografii dla naszego małego synka, który tak jak i my kocha podróże i wędrówki górskie. Musieliśmy również znaleźć i czas na typowo dziecięce atrakcje typu place zabaw, basen czy spacer po dworcu kolejowym w każdym odwiedzanym przez nas miasteczku, by nasz „Młody Gniewny” nie zaczął się buntować i chciał współpracować w codziennym planowaniu trasy i „czynnościach” podróżniczych.
Dzień 1 i 2
Wyruszamy odziani w letnie ciuchy nie wiedząc co nas czeka wieczorem….. A wieczorem po prostu spada śnieg …. poddajemy się po kilku lekkich poślizgach i musimy zjechać z autostrady, ukrywając się na stacji benzynowej w okolicy Des Moines [Iowa]. Rano zmarznięci wyruszyliśmy dalej mając nadzieję, że pogoda ulegnie znacznej poprawie… i tak też się dzieje. W Nebrasce zatrzymujemy się na chwilkę na „rest area” przy Sod House [zjazd 211], a następnie w North Platte zaglądamy do Cody Park [Blue Star Memorial Hwy – zjazd 177 z autostrady nr 80], gdzie Janek w małym zoo podziwia lamy, osły i pawie [wejście bezpłatne]. W parku jest też ekspozycja starych lokomotyw, ale niestety czynna do 7pm i nie zdążyliśmy już jej obejrzeć. Dojeżdżamy do granicy z Wyoming i tam padamy na spoczynek [Pine Bluffs rest area – zjazd 401].
Dzień 3
Przemarznięci, rozgrzewamy się gorącą kaszą z sosem grzybowym… z torebki i jadąc dalej na zachód zaglądamy po drodze do sklepu turystycznego Sierra Trading Post w Cheyenne [5025 Campstool Rd], gdzie Mundek wynajduje kilka super okazji. Mijamy pola oblepione śniegiem, co raczej nie napawa optymizmem. Jest za zimno, żeby ruszyć gdzieś na szlak. A szlaków jest tu wiele i to wcale nie tak daleko od autostrady. Może sytuacja zmieni się podczas drogi powrotnej. Mijamy Laramie – kolejne duże miasto pokryte śniegiem i zawiane wiatrem. Z autostrady zjeżdżamy do Green River i po zatankowaniu na dziadowskiej stacji Maverick zaczęliśmy się wspinać w kierunku Flaming Gorge [Utah]. I tu zaczęła się pierwsza samochodowa porażka naszej wyprawy. Nasza maszyna straciła siłę i zaczęła gasnąć … nie dało sie wrzucić biegu wstecznego… gasła co chwilę i nie chciała ponownie odpalić, ku naszej rozpaczy….. Po chwili namysłu zrezygnowaliśmy z wyprawy ku jeziorom i powróciliśmy do miasteczka, gdzie na cywilizownej już stacji benzynowej dotankowaliśmy najlepszej benzyny i dolaliśmy sporą dawkę „dopalacza”[octan buster $6]. Postanowiliśmy sunąć dalej autostradą i monitorować zaistniały problem. Co jakiś czas dolewamy najlepszą benzynę i z „nożem na gardle” bacznie obserwujemy zachowanie naszego pojazdu. Nie może się przecież zepsuć na początku naszej wycieczki, bo to byłoby jednym wielkim koszmarem. Popychani silnym wiatrem pędzącym z siłą ponad 50 mil/h jakoś jedziemy, chociaż nasza prędkość jest znacznie niższa niż pchającego nas wiatru. Dojeżdżamy do końca Wyoming już w nocy. Otuleni w śpiwory i czapki zasypiamy błogo.
Dzień 4
Pierwszy postój robimy sobie w „Starbucks’ie” w Salt Lake City i trafiamy akurat na prezentację parzenia kawy połączonej z degustacją. Janek wsuwa wszystkie owoce ze stołu i zagryza jakimś podejrzanym lepkim lizakiem. Jedziemy dalej na południe autostradą, by w końcu zacząć wspinać się 8 mil stromymi serpentynami w kierunku Mount Nebo, ale przed nami pojawia się nieoczekiwanie szlaban. Droga zamknięta i koniec. Żadnych informacji wcześniej nie było …. Wracamy do autostrady i suniemy dalej na południe. Zatrzymujemy się na „home made… by Zuza” burrito i wypuszczamy Jaśka na podbój placu zabaw. W Beaver – malutkim miasteczku – podobno miało być kilka turystycznych atrakcji typu serownia czy zabytkowe domy, ale jakoś nic takiego nam w oko nie wpadło. Podregulowaliśmy tylko obroty silnika śrubokrętem i ruszyliśmy dalej. Pod wieczór zajeżdżamy pod Walmart Supercenter w Saint George, gdzie po zakupach zasypiamy w otoczeniu pachnących „parkingowych” kwiatów. W końcu jest cieplutko.
Dzień 5
Wstaliśmy przed świtem i ruszyliśmy w kierunku Snow Canyon State Park [$6 wjazd/auto]. Miasteczko Saint George jest czyściutkim, przyjemnym miejscem i sam wjazd z miasta do parku jest godny podziwu. Kaktusy, kwiaty, piękne domy w kolorze piaskowym – wszystko utrzymane w idealnym stanie i guście.
Niestety pogoda się psuje, nadciągają ciemne chmurzyska i zaczyna padać deszcz. Mimo wszystko zatrzymujemy się w każdym punkcie i wychodzimy na krótkie szlaki. Jasio szaleje w piasku wykopując koparką wielkie doły, po czym wspina się z pasją na wszystkie skałki na szlaku Pioneer Names [1/2 mili]. Na szlaku Pertified Dunes [1 mila] Jaś chlapie się w każdej napotkanej kałuży wskakując w nie z nieograniczoną predkością. Na ostatnim szlaku w parku – White Rock Amphitheater [1 mila] w końcu wychodzi słońce i z wielką radością wspinamy się na zastygnięte białe wydmy. [wszystkie szlaki, po których chodziliśmy były świetne!] Po obiadku ruszamy 18-tką na północ i dalej drogą 56 na zachód do granicy stanowej z Nevadą. W miasteczku Panaca szukamy bezskutecznie gorących źródeł [opisanych w przewodniku o Nevadzie…. autor chyba nigdy tu nie był, bo jego opisy zupełnie nie pasowały do rzeczywistości]. Nasz samochód nie czuje się dobrze….. co jakiś czas mamy problem z odpaleniem silnika. Skręcamy na północ jadąc Greenbay Basin Parkway’em do „ghost town” Pioche – górniczego miasteczka o ciekawej „wybuchowej” historii i reputacji najbardziej niebezpiecznego na dzikim zachodzie. Wybudowany tu w 1876 roku z wielkim rozmachem sąd [Courthouse], na którego budowę kredyt spłacany był przez 70 lat, po czym jak już go spłacili to budynek został opuszczony, bo nie nadawał się już do użytku publicznego. Z założenia koszt budynku miał wynieść około $26,000, ale po tylu latach koszty odsetek zaciągniętego kredytu wzrosły do $650,000. Nikt w miasteczku nie chciał płacić podatków więc spłata trwała tak długo. W mieście rządził ten, kto miał broń, a więc rządził każdy. Po spłaceniu długu sąd zamknięto i wybudowano nowy budynek, służący do tego celu. Poza tym miasteczko słynęło kiedyś z hucznych, suto zakrapianych zabaw, które w końcu doprowadziły do wielkiego wybuchu i „zmiecenia” miasteczka z powierzchni ziemi. Nasz kamper daje czadu w środku miasteczka – nie daliśmy rady wspiąć się na wzgórze i musieliśmy stoczyć maszynę w dół jadąc do tyłu… wyglądało to niebezpiecznie i postanowiliśmy już nie powtarzać próby. Ruszyliśmy na południe 93-ką w stronę Cathedral George State Park ($7/auto) – Millers Point [północny wjazd do parku], gdzie przespacerowaliśmy się krótkim szlakiem pośród gliniastych wieżyczek i iglic, popędzani deszczem. Dalej jadąc na południe wjeżdżamy już bezpośrednio na stanowy kemping [$17/noc, prysznice]. W końcu odpoczywamy przy ognisku. Janek nurza się w kurzu i popiele. Wieczorem rozpętała się burza i wiatr telepał naszą budą kołysząc nas do snu. Jak na razie pogoda nie sprzyja naszej podróży.
Dzień 6
I znowu pada deszcz… zbieramy się z kempingu i ruszamy na szlak [z miejsca CCC Rest Area] … gdzie ślizgamy się po mokrej glinie…. nie ma możliwości utrzymania równowagi… Janek wyglada jak błotna kula, unurany cały w lepkiej mazi. Ku jego dezaprobacie musimy go umyć pod hydrantem, bo takiego kocmołucha do auta nie włożymy. Po pokonaniu rozjeżdżonej już przez inne auta gliniastej brei, zwanej drogą parkową, docieramy do 93- ki i wyruszamy dalej na południe. Zatrzymujemy się na chwilę na stacji benzynowej w celu dolania uzdatniacza do paliwa, bo znowu nasz RV-ik cienko przędzie. Po chwili rozlega się olbrzymi huk i na nasze auto [i Mundka] spadają kule gradowe wielkości piłek golfowych. Cóż pogoda jest iście niewakacyjna jak na razie. W Caliente zatrzymujemy się przy zabytkowej stacji kolejowej i spacerujemy wśród wagonów, [na specjalne życzenie Jaśka oczywiście]. Znowu spada deszcz i przemoczeni uciekamy do auta. Dalej jadąc na zachód 93-ką, docieramy do Biura BLM, gdzie przemiła kobieta „częstuje” nas stertą pomocnych map i informacji. Dzięki jej wskazówkom docieramy do miejsca zwanego Oak Springs Trilobite Trail [droga szutrowa 5881 odchodząca od 93] [szlak 1/3 mili w jedną stronę] i tu ku naszej uciesze znajdujemy skamieniałość z odciśniętym trylobitem sprzed 530 milionów lat. Pani z BLM-u poinformowała nas, że jeśli uda nam się znaleźć jakąś skamieniałość możemy ją sobie zatrzymać. Niewiarygodne! Cieszymy się okropnie, bo przecież nie na co dzień znajduje się takie geologiczne cudo. W dalszych poszukiwaniach przeszkadza nam deszcz, którego mamy już serdecznie dosyć. Wracamy do głównej drogi nr 93 i dojechawszy do skrzyżowania skręcamy na południe w stronę Ash Springs. Na przeciwko stacji Shell [uwaga – do gorących źródeł nie ma żadnych kierunkowskazów] po przejechaniu kilkudziesięciu metrów zatrzymujemy się na parkingu [bezpłatny wjazd] i przebrawszy się w stroje napawamy się kąpielą w cudownej gorącej źródlanej wodzie …. w padającym znowu deszczu. Następnym naszym punktem jest „wystrzałowy” Valley of the Fire State Park [$10/auto]. [Dojeżdżamy tam skręcając z 93-ki na 168 i dalej do autostrady 15, a potem 169 przez Logandale i Overton]. Pierwszym punktem w parku jest Elephant Rock, do którego prowadzi króciutki szlak. Ponieważ dzień już nam się skończył, udajemy się bezpośrednio na malowniczy Arch campground [$20/noc; woda w kranikach]. Palimy ognicho i smażymy kiełbaski.
Dzień 7
Zaczynamy dzień o 5.30 rano i po obfitym śniadaniu ruszamy na podbój parku. Pierwszym punktem jest szlak The Wave – szlak nie oznaczony na mapie parkowej i trzymany w jakimś dziwnym sekrecie przez pracowników parku. Żeby tam trafić, trzeba zatrzymać się na parkingu # 3 – około 5 mil od Visitor Center i przejść na drugą stronę drogi, gdzie znajduje się kierunkowskaz z napisem „Fire Wave trail 0.6 mile” [według nas milaż się nie zgadza…. w rzeczywistości jest znacznie dalej]. Szlak jest niesamowicie spektakularny i nie można go pominąć odwiedzając ten park. Punktem kulminacyjnym jest wielka fala wyrzeźbiona w piaskowcu na końcu tego szlaku. Pogoda znowu nam sie psuje…. co doprowadza nas do rozpaczy…. taki plener fotograficzny, a warunki niestety znowu niesprzyjające. Janek szaleje wspinając się na skałki. Spędzamy tam 2 godzinki, rozkoszując się pięknem przyrody i samotnością. Po zejściu ze szlaku jedziemy na sam koniec parku do White Dome. Szlak [1,5 mili] prowadzi do miejsca zwanego „slot canyon”, czyli wąskiego kanionu wyrzeźbionego przez rzekę. Kolejna niesamowita miejscówka, której nie można ominać. Wracając zatrzymujemy się na każdym parkingu i miejscu widokowym, i na koniec wycieczki idziemy jeszcze na szlak Mouse’s Tank [1 mila], gdzie można podziwiać petroglify i powspinać się na dziwaczne w swych kształtach skałki. Po spenetrowaniu głównej części parku, czas w końcu coś przekąsić. Zatrzymujemy się przy Seven Sisters [idealne miejsce na piknik], gdzie gotujemy sobie spaghetti i rozkoszujemy się posiłkiem w otoczeniu czerwonych piaszczystych posągów. Następnie Mundek wdrapuje się na Atlatl Rock, gdzie na wysokości kilku metrów nad ziemią można podziwiać petroglify. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilkę przy Arch Rock i już przy zachodzącym słońcu wybieramy miejsce na kempingu, gdzie rozpalamy ognisko i urządzamy Jankowi kąpiel z bąbelkami [razem ze wścibskimi osami, które skupiają się przy kraniku z wodą].
Dzień 8
Wstajemy o świcie i ruszamy jeszcze raz zdobyć szlak The Waves…. ale po dotarciu do „fali” słońce kryje się za chmurami i mimo dwugodzinnego oczekiwania nie wychodzi już z powrotem. Więc sesja zdjęciowa znowu sie nie udała….. Zahaczamy szybciutko o Visitor Center [ciekawe ekspozycje], oblegane przez setki francuskich „autokarowych” turystów i wyjeżdżamy w kierunku Las Vegas, gdzie zamierzamy wygrać kilka tysiaków w kasynie. Poza główną ulicą – The Strip – miasto jest odrażające. Fruwające w powietrzu śmieci, wypalone słońcem zaniedbane trawniki, i wszędzie pałętające się jakieś męty zapijaczone. Parkujemy i wyruszamy na „wymuszony” spacer, zaczynając od hotelu Luxor, który w folderach turystycznych wygląda znacznie korzystniej niż w rzeczywistości. Generalnie szwędamy się od holetu do hotelu i „podziwiamy” uroki miasta – stolicy rozpusty i taniej rozrywki. W hotelu „New York” Janek dla zabawy zasiada przy maszynie i traci bezpowrotnie swoje pierwsze w życiu kieszonkowe. Zrozpaczony próbuje naciągnąć jeszcze swoich rodziców na kolejne wrzutki, ale rodzice pozostają nieugięci. Po hazardowych emocjach ruszamy z powrotem do samochodu i wyjeżdżamy z miasta w kierunku Red Rock Park kierując się na zachód ulicą Charlston Blvd. Jest już ciemno i znalezienie kempingu przysparza nam trochę problemów. Przy głównej drodze nie ma kierunkowskazu informującego gdzie skręcić. W końcu odnajdujemy nasz nocleg [$15/noc, brak wody i elektryczności][2 mile na wschód od Visitor Center; 1 mila na południe od skrzyżowania z Moenkopi Rd] pogrążony w diabelskich ciemnościach. Ani jednego małego światełka…. wszyscy śpią jak zabici….. znajdujemy chyba ostatnie wolne miejsce i udajemy się na zasłużony odpoczynek.
Dzień 9
Wstajemy o świcie pełni sił i entuzjazmu przed odwiedzeniem kolejnego widokowo wystrzałowego parku. Musimy czekać przed bramą wjazdową, bo Red Rock otwierają o 6 [wjazd $7/auto]. Zwiedzanie trzeba zacząć bardzo wcześnie kiedy to jeszcze temperatura nie osiąga zawrotnych temperatur przekraczających tu 40 C. Wspinamy sie z trudem na pierwszą górę , samochód ledwo zipie…. druga góra już niestety jest dla nas nie do przebycia…. samochód na dobre się rozklekotał i zamiast do przodu zjeżdżamy pod prąd w dół. Zatrzymujemy się na chwilę przy Visitor Center, by pozbierać myśli i ułożyć plan działania w zaistniałej sytuacji kryzysowej. Jadąc wczoraj wieczorem Charston Blvd zauważyliśmy „Polish Deli” [5900 W Charleston Blvd] i tam właśnie zamierzamy się udać, by zapytać o jakiegoś dobrego mechanika… najlepiej polskiego oczywiście. Miły pan sprzedawca podaje nam numer do warsztatu chińskich magików [Sonnic Auto tel. (702) 876-1988; 3730 Regulus Ave] i tam też się niezwłocznie udajemy… ledwo już dyszącym autem, które gaśnie na każdym skrzyżowaniu. Do tego upał daje się we znaki. Przez najbliższe dni temperatura w Las Vegas ma siegać 40C. Nie do wytrzymania. Chińscy magicy w słomianych kapeluszach zbadali kampera i wydali wyrok dla nas szokujący. Dwie opcje i w zasadzie obydwie nieciekawe. Pierwsza to remont zaworów silnika i to potrwać ma w założeniu 7 dni, a druga opcja to wymiana silnika, co jest niby szybsze i łatwiejsze, ale jest wersją bardziej kosztowną. Szef warsztatu daje nam numer telefonu na szrot, gdzie kolejni już amerykańscy magicy proponują nam „rebuild engine” z 3 letnią gwarancją – sprowadzony z Meksyku. I ta opcja wydaje się być najbardziej sensowna i bezpieczna, gwarantując nam chyba bardziej bezproblemowe zrealizowanie naszych ambitnych planów wakacyjnych. Koszt samego silnika to bagatela $2,000. Ale nie mamy za bardzo wyjścia, więc się zgadzamy i z bólem serca podajemy numer karty kredytowej. Dzięki uprzejmości pana chińczyka unikamy zapłacenia podatku i możemy starać się o zwrot $250 oddając im nasz stary zdezelowany silnik. Ponieważ tranzakcji dokonujemy w piątek po południu…. cała akcja ruszy dopiero w poniedziałek…. i od teraz zaczyna się nasza nerwówka i oczekiwanie…. Ledwo zipiącym pojazdem poruszamy się na przestrzeni 3 mil kwadratowych przybierając styl koczowników. Orbitujemy wokół punktów: plac zabaw z fontannami [istna petarda – Essex Circle Park]– biblioteka [6301 W Charleston Blvd&4280 S Jones Blvd,] – Sturbucks – Walmart… tak wyglada nasz dzień. Musimy schładzać się w klimatyzowanych pomieszczeniach, bo w przeciwnym razie czekała by nas niechybna śmierć z przegrzania…….
Dzień 10 & 11 &12…
Koczujemy w miejskim „skwarze”…..bojąc się ruszyć gdzieś dalej… silnik odmawia posłuszeństwa i gaśnie co 10 sekund….. Od placu zabaw, gdzie spędzaliśmy poranki udawaliśmy się następnie do biblioteki, potem do Sturbucksa na orzeźwiające frappucino, następnie do Walmartu na spacer w klimatyzowanej przestrzeni i znowu na plac zabaw. Znalezienie zacienionego parkingu w mieście powstałym na pustyni graniczy z cudem……..masakra. Podczas koczowania rezerwujemy sobie hotel na następne 3 dni, bo zbliża się czas oddania naszego domku na kółkach do mechanika. [Noclegi w ciagu tygodnia można znaleźć nawet i poniżej $40, natomiast w ciągu weekendu ceny osiągają powyżej $120 za noc]. Dewizą tego miasta jest hasło: ”Eat Sweet – Play Big – Sleep Cheap”….I właśnie do tego trzeciego się dostosowywujemy.
Dzień 13 & 14 & 15 & 16…
Rano pojechaliśmy sobie do „downtown” na spacer, a następnie przenosimy się do hotelu Circus Circus, który okazuje się strzałem w dziesiątkę, jeśli chodzi o atrakcje dla dzieci [2880 S. Las Vegas Blvd]. Korzystamy z „uciech” hotelowych… basenu i przede wszystkim klimatyzacji…. która przy tak wielkim upale jest po prostu zbawieniem. Wieczorem w części kasynowej hotelu oglądamy pokazy cyrkowe odbywające się co 45 minut [bezpłatne], próbujemy sił na maszynach a Jasiowi udaje się nawet wygrać pluszowego delfina w dziecinnej wersji wyścigów konnych. W hotelu jest też wesołe miasteczko [Adventure Dome], ale to chyba tatuś wydaje się tu bardziej zadowolony z przejażdżek niż Janek. Udajemy się też na „Strip” i odwiedzamy kilka hoteli – Treasure Island, Venetian, Wynn & Encore.
Silnik „przyjeżdża” do warsztatu magików w czwartek czyli po 6 dniach…. i chłopaki biorą się do roboty.
Dzień 17
W piątek o świcie Mundek udaje się autobusem [Deuce; bilet dwugodzinny $6] do wypożyczalni samochodów Dollar [najtańsze stawki oferują wypożyczalnie ulokowane przy lotnisku McCarran]. [Cena za dwa dni wypożyczenia auta $48]. Ładujemy tobołki do czerwonego Kia Soul i opuszczamy w końcu tą miejską dżunglę. Wjeżdżamy 157-ką w Charlston Wilderness Area [północny-zachód od Las Vegas]. Hurra – w końcu dzikość i góry i temperatura iście mroźnawa. Zajechaliśmy do Visitor Center po kilka mapek i informacje na temat szlaków i po krótkiej dyskusji wybraliśmy 4-milowy szlak Fletcher Canyon. Wszystko byłoby w porządku, gdybyśmy mieli ze sobą plecak – nosidełko… Janek zakończył swoją trzygodzinną wędrówkę na rękach taty wydając odgłosy lokomotywy parowej. Obydwaj panowie byli niemiłosiernie wymęczeni po wędrówce. Jeśli chodzi o „cywilizowany” nocleg to nie mieliśmy jakiejkolwiek szansy na znalezienie wolnego miejsca – z 5 campingów czynne były tylko 2 i niestety obydwa w ten weekend załadowane po brzegi. Wynaleźliśmy więc miejsce wzduż drogi Mack’s Canyon z pięknym widokiem na otaczające nas góry, gdzie poza nami nocowało dziesiątki innych osób. [Jedynym mankamentem był zakaz palenia ognisk]. I w końcu nas porządnie wymroziło…. jaka to była rozkosz po tylu upalnych dniach w zatłoczonym mieście.
Dzień 18
Wygnieceni po nocy, którą spędziliśmy na rozłożonych siedzeniach Kia Soul, zbieramy się szybko i ruszamy dalej w kierunku Red Cayon, by po wcześniejszej nieudanej próbie tam właśnie rozprostować kości na szlaku. Pogoda iście wakacyjna – słońce przypieka …ale na pustyni jest to trudne do wytrzymania. Śmigamy „Kiją” po górzystej trasie i wyskakujemy co chwilę podziwiać widoki. Wybieramy szlak Ice Box Canyon – jeden z bardziej spektakularnych w tym parku. Niestety jakimś dziwnym trafem okazuje się, że znaleźliśmy się na zupełnie innym szlaku…Lost Creek trail…zataczając pętle…..a to zapewne „dzięki” złym oznaczeniom. Nie tylko my pobłądziliśmy… wiele zagubionych osób zapytywało o drogę, mimo że wędrowali z mapami ….hahaha. Przeszliśmy około 1 mili i dotarliśmy do jaskini, na której to szlak się kończył i potem „objazdami” trafiliśmy z powrotem na parking. Janek całą drogę pokonał o własnych siłach krocząc dzielnie na przodzie naszej grupy. Upał dał się nam ostro we znaki, więc nie ryzykowaliśmy dłuższych wędrówek…. Wyjeżdżamy z parku i dzwonimy do naszych mechaników… i niestety dowiadujemy się, że nasza maszyna jeszcze nie jest gotowa. Musimy więc zadzwonić do wypożyczalni i przedłużyć kontrakt na „Kiję”. Zajeżdżamy więc do supermarketu Whole Foods, żeby spokojnie coś zjeść i skorzystać z internetu. Jak się oczywiście okazało pojawiły się problemy z wypożyczeniem auta i musimy jutro o 6 rano go zwrócić, żeby uniknąć kary. Wcześniej poinformowano nas, że za niewielką dopłatą [$10/dzień] możemy bez problemu przedłużyć czas wypożyczenia…. Cóż pani po drugiej stronie słuchawki jest „skandalicznie” nieprzyjemna, więc nie ma sensu z nią dyskutować. Robimy nową rezerwację na ich stronie internetowej i o dziwo koszt wypożyczenia tego samego auta jest jeszcze niższy niż za ostatnie 2 dni. Musimy się gdzieś podziać przez następne dwa dni i planujemy w związku z tym wycieczkę nad Hoover Dam. Autostradą 515-tką opuszczamy miasto i 93-ką dojeżdżamy do Boulder City – przytulnego małego miasteczka, w którym zaglądamy najpierw do Muzeum Kolejowego [Nevada State Railroad Museum – 600 Yucca street]. Następnie trafiamy na letni festyn w centrum miasta. Chwilę się bawimy przy muzyce na żywo. Modelowe miasto Boulder City zostało zbudowane przez United States Bureau Reclamation (Biuro Rozwoju Stanów Zjednoczonych) w celu zapewnienia noclegu robotnikom budującym na rzece Kolorado Zaporę Hoovera. Zakazano sprzedaży alkoholu i uprawiania hazardu w obrębie miasta, gdyż mogłyby to obniżyć wydajność robotników. Do dziś jest to jedyne miejsce w Nevadzie, gdzie kasyna są zabronione. Ruszamy dalej w kierunku zapory i przejeżdżamy najpierw nowym mostem „Mike O’Callaghan–Pat Tillman Memorial Bridge” przekraczając granicę z Arizoną, a następnie zawracamy by 93-ką wjechać na tamę. Przed samym wjazdem jest parking dla zwiedzających, a przed nim policyjny punkt kontrolny. Wdrapujemy się na wysokie schody, by dotrzeć do nowowybudowanego mostu i stamtąd podziwiać panoramę Hoover Dam przy chylącym się ku zachodowi słońcu. Z 260 – metrowej wysokości widok w dół napawa o zawrót głowy. [Jest to drugi pod względem wysokości most w USA]. Na budowę tej zapory zużyto 2,5 mln m3 betonu, co wystarczyłoby na zbudowanie dwupasmowej drogi o długości około 5,400 km – łączącej Seattle z Miami. Przejeżdżamy jeszcze przez tamę i zawracamy, by udać się nad jezioro Mead [Lake Mead Recreation Area – wjazd $10/auto] drogą Lakeshore Road w poszukiwaniu noclegu. Są tu dwa kempingi: pierwszy [Boulder Beach] z nich – załadowany po brzegi; popędziliśmy więc na północ na następny [Las Vegas Bay] i co nas zdziwiło kemping [$10] był puściusieńki i dosłownie pachnący – każde pole namiotowe otoczone kwitnącymi kwiatami. Bierzemy zasłużoną kąpiel pod hydrantem i zapadamy w niestety któtki sen.
Dzień 19
Wstajemy o 4.30am… niestety … musimy zdążyć do wypożyczalni samochodów, by oddać naszą Kiję na czas. A czas kończy się o 6 am. Jedziemy do wypożyczalni tylko po to, żeby wypełnić kolejny „papierek” i zamienić czerwoną Kia Soul na czerwoną Kia Soul… czyli totalny bezsens. W dodatku cena jest jeszcze niższa niż na wcześniejszym kontrakcie. Jest niedziela rano, a my mamy czas do poniedziałku …. jedyną logiczną propozycją jest fascynujący Valley of the Fire …znowu. W przewodniku czytamy o ciekawej terenowej drodze Buffington Pocket, którą postanawiamy przemierzyć w drodze do parku stanowego. Niestety nie ma tu żadnych oznaczeń, a pracownicy pobliskiej stacji benzynowej nic na jej temat nie wiedzą…. trochę krążymy i w końcu znajdujemy początek tej trasy. [po przejechaniu 2 mil dopiero znajduje się znak informujący, że jest to właśnie Buffington Pocket Road]. Droga jest „bardzo terenowa”, ale nasza Kia Soul daje sobie radę, aż do momentu kiedy to droga zamienia się w wyschnięte koryto rzeki z narzucanymi wielkimi głazami, po których już jechać się nie da. Autor przewodnika pan Scott Smith na 100% tu nie był i przepisał chyba jakieś bzdury z innej bzdurnej książki. Napisał mianowicie, że zwykłym samochodem można przejechać…. Próbujemy wszystkich możliwych dróg i niestety nie da się pod żadnym względem pokonać tego terenu. Chcieliśmy przebić się na drugą stronę drogą o nazwię Bitter Springs Trail Backcountry Byway. Zniechęceni zawracamy do głównej trasy i postanawiamy jechać bezpośrednio do Valley of the Fire State Park. Zatrzymujemy się przy pierwszym szlaku – Elephant Rock, gdzie krążymy wśród błyszczących w słońcu pomarańczowych skał. Następnie w „Seven Sisters” urządzamy sobie piknik przy rockowej muzyce płynącej z radio. Z pełnymi brzuchami jedziemy do głównej części parku drogą Mouse’s Tank Road zaglądając do Silica Dome/Fire Canyon i dalej na sam koniec do White Dome. Szlak tym razem „atakujemy” od tyłu dochodząc do zacienionego Slot Canyon i tam spędzając ponad godzinę rozkoszując się chłodem i podglądając dwie dorodne jaszczórki. Wracamy tą samą drogą i z powodu okropnego upału postanawiamy udać się bezpośrednio na malowniczo położony kemping w tym parku stanowym i odpocząć, bo szczerze powiedziawszy byliśmy skrajnie wyczerpani pobudką o 4 rano i wszechobecnym palącym słońcem. Palimy szybkie ognisko i po kilkunastu minutach zapadamy w błogi sen.
Dzień 20
Wstajemy o poranku połamani z lekka….. z nadzieją, że to właśnie dziś odzyskamy nasz kempingowóz i w końcu się porządnie wyśpimy. Śniadaniujemy na Atlatl Rock Picnic Area zajadając się „przepysznymi” amerykańskimi bułami popijanymi wodą. Opuszczamy park w niedługim czasie i udajemy się na nieco lepsze drugie śniadanie do Marianny, czyli meksykańskiego supermaketu. Ja i Jaś mamy więcej szczęścia przy wyborze posiłku, gdyż zamawiamy tradycyjne burito z kurczakiem, natomiast Mundek – człowiek eksperymentujący w nadmiarze – zamawia coś co nie nadaje się do konsumpcji, a mianowicie przepikantne skrawki ryby o nieznanej nazwie na wielkim kukurydzianym chipsie polane tabasco i popijane horciatą. No cóż – idealny wybór na poranną przekąskę. Po napełnieniu brzuchów jedziemy już bezpośrednio do warsztatu magików chińskich po odbiór naszej super maszyny, ale …. okazuje się, że trzeba jeszcze uzbroić się trochę w cierpliwość, bo chłopaki zabrali się do naprawiania kolejnej wykrytej usterki. Trzeba czekać jeszcze na uszczelkę do miski skrzyni biegów, którą mają w niedługim czasie dowieść ze sklepu motoryzacyjnego i potem jeszcze chwil kilka na jej zainstalowanie. W międzyczasie gdy Mundek rozmawia z mechanikami, ja obserwuję uliczną balangę brygady zasiniaczonych żuli Vegasowskich. Leżą w stercie śmieci pod palmą i dźwigają ciężkie puszki z piwem owinięte w foliowe reklamówki, a co chwilę dochodzi do nich kolejny uczestnik lub uczestniczka….. Smród ich obozowiska unosi się nawet w okolice naszego auta [czyli jakieś 50 metrów]. Jak można żłopać ciepłe piwsko w temperaturze powyżej 40 C w pełnym słońcu? Mundek wraca z wiadomością, że mamy jakieś 3 godziny czasu wolnego. Udajemy się więc do sklepu Whole Foods na zimną lemoniadę i trochę pointernetować….byle dalej od tych zaśmierdziałych pijoków. Spędzamy też kilka chwil na placu zabaw z fontannami, żeby Janek też miał „chwilę dla siebie”. W końcu nastąpił długo oczekiwany przez nas moment – odbiór RV-ika od mechanika!!! Jedziemy dwoma wehikułami w kierunku wypożyczalni samochodów i po załatwieniu wszystkich formalności związanych z oddaniem Kiji jesteśmy WOLNI!!! Oczywiście nie obyło się bez problemów – jako że oddawaliśmy auto dzień wcześniej, pracownicy nie mogli znaleźć naszego konta w komputerze i odsyłali Mundka na górę i na dół z powrotem…. nalatał się chłopaczyna i w końcu i tak nie dostał podpisanej umowy zdania pojazdu. Zbyt długi czas spędzony w okolicach Las Vegas spowodował zmianę naszych planów. Kiedy po 11 dniach opuszczamy miasto obieramy kierunek północno-zachodni, zrezygnowawszy z podboju wybrzeża Pacyfiku [jadąc na zachód 160-tką]. Mimo wszystko czujemy się pełni energii i podekscytowania, że w końcu ruszamy się z MIEJSCA! Jako że dzień już ma się ku końcowi zatrzymujemy się na Mountain Spring Pass w Red Rock Canyon Conservation Area na niewielkim parkingu [wyjście na szlak Old Spanish Trail]. I zapadamy w błogi sen.
Dzień 21
Wyspaliśmy się wspaniale…. po prostu bosko jest wstać rano po nocy spędzonej w naszym kochanym kamperze i nie czuć się połamanym i wygniecionym tudzież przygniecionym np. Jankiem. Ruszamy dalej 160-tką na północny-zachód, mozolnie wspinając się na przełęcz Mountain Spring. Mijamy Pahrump, gdzie zatrzymujemy się na tankowanie i szybkie zakupy owocowo-warzywne w Safeway’u, i tuż za miastem skręcamy w Bell Vista Road na zachód prowdzącej do Ash Meadows National Wildlife Refuge [wstęp bezpłatny]. Szlakiem po drewnianych kładkach wędrujemy do źródełka [Point of Rocks Road], gdzie pływają endemiczne rybki o wdzięcznej nazwie pupfish. Obszar Ash Meadows jest unikatową oazą [jedną z ostatnich na „South West”] i w latach 80-tych ubiegłego stulecia chrapkę na ten obszar mieli deweloperzy, którzy chcieli wybudować na tym terenie kolejne osiedle z polami golfowymi i basenami dla bogaczy, ale na szczęście Sąd Najwyższy pokrzyżował im plany nadając temu obszarowi status parku przyrody. Następnym punktem odwiedzanym przez nas jest Devils Hole [należący do Parku Narodowego Doliny Śmierci] i Visitor Center oraz półmilowy szlak [pętelka] Crystal Spring do źródełka z bardzo ciekawymi tablicami informacyjnymi. Jadąc dalej przez pustynię dobijamy do drogi nr 373 i skręcamy w 95-tkę [Amargosa Valley] na zachód. I tu w szczerym polu pustynnym stoi sobie bank – malutki budyneczek – dookoła pustynia i nic więcej – widok iście zadziwiający. W Beatty skręcamy na zachód w 374 w kierunku „gost town” Rhyolite Historic Site [wstęp bezpłatny] [4 mile od skrzyżowania]. Jest tu dom zbudowany z 30,000 butelek po piwie zatopionych w betonie i ruiny banku, więzienia, szkoły i stacji kolejowej [ogrodzonej i oznaczonej jako „napromieniowana” – obszar północnej Nevady był miejscem testów jądrowych w drugiej połowie ubiegłego wieku]. Warto tu zajrzeć chociaż na chwilkę i poczuć „ducha” z czasów gorączki złota, kiedy to ówcześni mieszkańcy na początku XX wieku cieszyli się betonowymi chodnikami, elektrycznymi światłami, publicznym basenem oraz operą i miejską gazetą. Wracamy z powrotem do Beatty i tankujemy, bo następna stacja benzynowa jest dopiero za 94 mile [takowa informacja umieszczona jest na znaku w miasteczku]. Ruszamy na północ 95-tką w kierunku Tonopah, mijając po drodze malownicze góry i pokonując mozolnie kolejne przełęcze. Po drodze mijamy chyba najbardziej zaniedbane miasto, jakie kiedykolwiek widzieliśmy w życiu – Goldfield – niby „gost town”, ale ciągle zamieszkałe przez 320 żyjących osobników szukających namiętnie złota w okolicznych górach. Same budy i posklecane baraki, ale żywej duszy tu nie uświadczysz…… no w sumie widzieliśmy 3 osobników zawodowo zajmujących się piciem piwa pod sklepem. W centrum miasteczka znajduje się zrujnowany Goldfield hotel, w którym straszy [miejsce to wielokrotnie pokazywano w amerykańskich „TV Shows” jako nawiedzane przez duchy]. Niegdyś był on najbardziej luksusowym hotelem pomiędzy Chicago i San Francisco…. na jego otwarciu w 1908 roku szampan lał się po frontowych schodach kaskadami…. No cóż dzisiaj to wszystko marnie wygląda. Suniemy dalej na północ do Tonopah, gdzie docieramy już po zmierzchu. Miasto położone na środku pustyni wita nas rozświetlonymi neonami. Zaglądamy do Tonopah Station Hotel, który okazuje się być mini muzeum wypełnionym po brzegi „antykami” i „witającym” wypchanym brunatnym misiem. Z kasyna unosi się specyficzny gęsty papierosowo-cygarowy zaduch, który odstrasza nas od chociażby zajrzenia do środka. Jako że już czas na spanie – wyjeżdżamy z miasta 95-tką na zachód do oazy zwanej Millers Rest Area. Całkiem przyjemne miejsce oferujące bezpłatny kemping, ”dump station” i łazienki.
Dzień 22
Po wspaniale przespanej nocy pucujemy się od stóp do głów i dopiero około południa wracamy z powrotem do Tonopah, by powłóczyć się po skansenie należącym do Central Nevada Museum [1900 Logan Field Rd, czynne wtorek-sobota 9am-5pm, wstęp bezpłatny]. Miejsce bardzo klimatyczne i trzeba je zobaczyć – stare górnicze kabinki mieszkalne [w tym domek Chińczyka zrobiony w starym zbiorniku po wodzie o rozmiarach metr na metr], szopa kowalska, młyn i wiele innych „ciekawostek” [łącznie z wystawą żywych kaktusów i wielkich minerałów z tabliczkami opisującymi ich nazwę i występowanie] daje duże możliwości fotografującym. Janek zakochał się w wielkiej koparce, z której nie chciał zejść, a następnie przesiadłwszy się na wielki spychacz miał nie lada zabawę….. wydłużającą znacznie nasz pobyt w tym miejscu….. Po zwiedzeniu skansenu i muzeum udajemy się na przejażdżkę po mieście i parkujemy w jego centrum w celu posilenia się dostepną na rogu „wietnamszczyzną”…. w zasadzie nie wiadomo co to było, ale nie przypominało na szczęście gotowanego psa czy kota, więc spożyliśmy posiłek ze smakiem. Niestrawności po spożyciu nie stwierdzono. Mundek w między czasie zagląda jeszcze do hotelu Mizpah, gdzie na ścianach lobby umieszczone są czeki podpisane przez różne ważne osobistości goszczące w tym hotelu [m. in. aktorki Jamie Lee Curtis]. Podobno ten hotel też jest nawiedzany przez duchy. Wyjeżdżamy z Tonopah 95-tką/6-tką na zachód i mijając miasteczko Coaldale i Basalt, wspinamy się na malowniczą przełęcz Montgomery, by dotrzeć w końcu do granicy z Californią. W miasteczku Benton tankujemy, bo nie mamy pojęcia, gdzie trafimy nastepną stację benzynową. Benton jest malusieńką mieściną z jednym hotelikiem B&B i kempingiem [ceny za miejsce kempingowe zaczynają się od $40/noc] oferującym dostęp do gorących źródeł. Wspinamy się stromą 120-tką w kierunku Mono Lake [droga w zimie jest zamykana]. Dzień ma się ku końcowi, więc zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Zjeżdżamy w dół 120-tką, mijając sosnowe zagajniki „Jeffrey Pines” należące do National Forest. W jednej z małych leśnych dróżek, znajdujemy polankę, gdzie postanowiliśmy rozbić obozowisko. Rozpalamy ognisko [w przygotowanym do tego miejscu – otoczonym kamieniami] i pieczemy bułki z cebulą [kiełbasy niestety nie posiadamy] i popijamy piwko celebrując tak wspaniale spędzony dzień. Miejsce okazuje się być idealne na nocleg. Temperatura w nocy spada znacznie, a powietrze jest cudownie mroźne i rześkie.
Dzień 23
Wstajemy o 7am i zmarznięci na kość rozgrzewamy sie gorącą herbatą. Po szybkim śniadaniu ruszamy 120-tką w kierunku Mono Lake, zjeżdżając w dół doliny i podziwiając oświetlane wschodzacym słońcem pasma górskie należące do Yosemite National Park. Tuż obok miejsca gdzie nocowaliśmy znajduje się historyczny „marker” – Mono Mills – miejsce po dawnym młynie, ciekawie zagospodarowane i wyposażone w tablice informacyjne opisujące życie indian Kutzadika, którym głównym przysmakiem były obrzydliwe suszone larwy much… ja nie mogę nawet o tym czytać więc zajmuje się zbieraniem wielkich sosnowych szyszek do naszej kolekcji]. Zajeżdżamy w końcu na parking przy Mono Lake [wstęp $3/osoba, system kopertowy, czyli wypisuje się na kopercie swoje dane, wkłada do środka pieniążki i wrzuca do skrzyni z dziurką, a karteczkę z danymi przyczepia do szyby auta]. Kopert niestety w skrzyneczce brak, więc wstęp mamy bezpłatny. Nakładamy traperskie buty i idziemy na szlak [1 mila – pętelka] w kierunku alkaicznego jeziora [zasolenie tu jest trzykrotnie większe niż w morzu]. Na plaży zalegają białe tufowe formy o dziwacznych kształtach – niezwykle fotogeniczne. Wszędzie unoszą się roje tychże wspomnianych much, ale na szczęście nie przeszkadzają nam zbytnio w spacerowaniu. Przy końcu szlaku spotykamy zauroczoną naszym krajem Amerykankę, która miała okazję jakiś czas temu studiować w Toruniu, [a tematem jej pracy były „Powidła śliwkowe z Doliny Dolnej Wisły”!??]. Po 1,5 godzinki wracamy na parking wypełniony już po brzegi turystami. Jedziemy 395-tką na północ i zaglądamy na chwilkę do Visitor Center, aby zasięgnąć informacji na temat Lake Tahoe, dokąd podążamy [niestety ranger okazuje się bardzo niekompetentny i nic w zasadzie się nie dowiadujemy]. Warto dodać, że z tego miejsca wjeżdża się drogą nr 120 do zachodniej bramy Yosemite National Park, ale my nie jesteśmy kaskaderami i naszym wehikułem nie pchamy się tam. Mieliśmy już szansę kilka lat temu gościć w tym parku i z czystym sumieniem polecamy go każdemu kto kocha góry. Również nieco na północ drogą nr 270 odchodzącą na wschód dojeżdża się do perełki wśród „gost town’ów”- Bodie State Park. Odwiedziliśmy już kiedyś ten jeden z najlepiej zachowanych i najurokliwszych w USA miasteczek – duchów, więc – skupieni na nowe eksploracje – nie zbaczamy tym razem z kursu. No cóż, w ślimaczym tempie wspinamy się 395-tką bardzo stromą drogą na przełęcz [2480 m.n.p.m.], skąd rozpościerają się zapierające dech w piersiach widoki na turkusowe Mono Lake i okolice [Mono Lake Vista Point]. Mijamy Bridgeport i za rozwidleniem z drogą nr 108 zatrzymujemy się nad rzeką w celu uzupełnienia kalorii. Janek z Mundkiem udają się w poszukiwaniu wielgachnych szyszek, a ja przygotowywuję specjalność dnia, czyli makaron z sosem pomidorowym. Powietrze jest tu rześkie i fantastycznie czyste. Po obiedzie suniemy dalej na północ 395-tką i zatrzymujemy się na placu zabaw w miasteczku Walker [w celu udobruchania naszego syna, który zaczął roznosić nam kampera]. Po godzinie zjeżdżania, biegania i huśtania jedziemy już dalej na północ mijając przepięknie lśniące w słońcu Topaz Lake i z powrotem wjeżdżamy do witającej nas wszechobecnymi kasynami – Nevady. Za Minden skręcamy na zachód do miasteczka Genoa [szczycącym się najstarszym barem w Nevadzie – 2282 Main street] i tu również korzystamy z uroków placu zabaw huśtając się aż do zmierzchu. Jest niesamowicie zimno, więc huśtać się musimy popijająć gorącą herbatę z cytryną, bo w przeciwnym razie nasza zabawa na mrozie zakończyłaby się przeziębieniem. Robimy rundkę po miasteczku i zatrzymujemy się na parkingu przy Mormon Station Historic State Park [czynne 10 am – 4pm], gdzie spędzamy noc, bo nic ciekawszego nie chce nam się szukać [zostaliśmy po raz kolejny wprowadzeni w błąd przez mapę Nevady, na której widnieje jak byk, że w Genoa jest kemping…. lecz niestety go tam nie ma].
Dzień 24
Wstajemy o świcie obudzeni przez robotników naprawiających drogę obok naszego kampera i rezygnując z czekania na otwarcie parku stanowego wyruszamy w kierunku stolicy Carson City i atrakcji dzisiejszego dnia, czyli muzeum kolejnictwa [Nevada State Railroad Museum 2180 S. Carson street, czynne 8.30am-4.30pm od piątku do poniedziałku, $6/osoba]. Jesteśmy na miejscu przed otwarciem muzeum, a więc zaczynamy eksplorować zewnętrzne wystawy, czyli w skrócie mówiąc lokomotywy i wagony. Janek jest wniebowzięty i pozuje nawet do zdjęć, co nie zdaża mu się często. Oczywiście problemem staje się opuszczenie tego miejsca, bo nasz synek – fascynat kolei – po prostu chce tu zostać cały dzień. Przekupiony jednak czekoladą ulega naszym prośbom i potulnie zasiada w aucie dzierżąc w dłoni batonika, który znacznie się już roztopił pozostawiając liczne ślady na Jasiu i jego otoczeniu. Przejeżdżamy „zabytkowymi” uliczkami miasta pełnymi wiktoriańskich domów i zaglądamy na chwilkę do Capitolu [101 N. Carson Street, czynne 8am-5pm, wstęp bezpłatny]. Następnie 50-tką wyjeżdżamy z miasta kierując się do Virginia City. Do miasta prowadzą dwie drogi – 341 łagodniejsza [dla ciężarówek] i 342 z ostrym podjazdem dla osobówek. Z przyczyn oczywistych wybieramy 341-kę i pniemy się w górę wcale niełagodnym podjazdem mijając stare kopalnie złota i przekopane hałdy. Po dotarciu na miejsce ….ku naszej [a najbardziej Jasia] rozpaczy dowiadujemy się, że zabytkowym parowozem Virginia & Truckee Railroad możemy się przejechać ale dopiero jutro. Jutro zaczyna się oficjalnie sezon wakacyjny [tzw. Memorial Day Weekend] i w związku z tym odbędzie się również parada. Nie pozostaje nam nic innego jak przenocować gdzieś niedaleko i rano powrócić, by skorzystać w pełni z oferowanych tu atrakcji. Powędrowaliśmy po miasteczku, zaglądając do małych sklepików z minerałami i kiczowatymi pamiątkami, muzeum straży pożarnej [wejście bezpłatne] i kopalni Ponderosa Mine, do której wejście znajduje się bezpośrednio w barze Ponderosa Saloon [bilet $6 /osoba, 106 South C St.] i która oferuje 20- minutowe wycieczki z przewodnikiem wgłąb szybu kopalni.

Na nocleg obieramy pobliski kemping w Dayton State Park [$18/noc, prysznicy brak], który poza miejscem na ognisko nie oferuje żadnych atrakcji i jest powiedziałabym najnudniejszym kempingiem, na jakim do tej pory nocowaliśmy. Nawet do kibelka [jedynego] trzeba drałować przedzierawszy się przez gęste zarośla „sagebrush’a”, chyba, że ktoś ma ochotę iść kilometr w jedną stronę drogą asfaltową. Nawet Janek nie ma ochoty wyjść z samochodu, żeby się ogrzać przy ognisku. A do tego najadamy się kukurydzianymi chipsami zaprawianymi tłustą, serową salsą do tego stopnia, że brzuchy [i nie tylko] nam dosłownie rozsadza.
Dzień 25
Po śniadanku wyruszamy na ponowny podbój Virginia City, zaglądając po drodze do historycznej części Dayton [sklep Levi Strausa, muzeum ze starociami, wiekowe pordzewiałe samochody]. Parkujemy w centrum i kupujemy bilety na 35-minutową przejażdżkę pociągiem [Virginia & Truckee Railroad] w Visitor Center [oferujące zniżki na wszystkie atrakcje w mieście. Bilet $10.50/osoba]. Wycieczka okazuje się niesamowicie atrakcyjna, szczególnie dla Jasia, który pierwszy raz w życiu ma szansę przejechać się wagonem „zaprzęgniętym” do lokomotywy parowej. Pociąg przejeżdża przez tunel docierając do miasteczka Gold Hill i po 5 minutowej przerwie „na papierosa” wraca z powrotem do Virginia City. Dodatkowym bonusem w amerykański Dzień Pamięci Narodowej jest plenerowa inscenizacja bitwy secesyjnej w historycznych strojach i z wiernymi kopiami broni palnej, którą podziwiamy z pociągu. Pełni wrażeń „wdrapujemy się” na główną ulicę, gdzie właśnie rozpoczęła się parada z okazji „Memorial Day”, gdzie uczestnicy rzucają w widzów cukierkami i rozdają flagi amerykańskie, co z kolei staje się główną atrakcją dla żądnego wrażeń Jasia. Ku naszej rozpaczy Janek napycha się kolorowymi słodyczami i przy każdorazowej próbie przechwycenia rzucanych w nas cukierków głośno domaga się „dokładki”. Żeby tego było mało to Jasiek naciąga nas jeszcze na lody i frytki, po zjedzeniu których dostaje tzw. „kociokwiku”, czyli niespożytej energii połączonej z marudzeniem i wrzaskami. Jest to dla nas jednoznaczna wskazówka, żeby jak najszybciej ewakuować się z miasta. Wyjeżdżamy drogą 341 [a więc tą bardziej stromą… ale i bardziej widokową], następnie zaczynamy „mrożącą krew w żyłach” 21 milową wspinaczkę w kierunku Lake Tahoe [drogą 431 – Mount Rose Hwy]. Silnik zagrzewa się niebezpiecznie i zatrzymujemy się na odpoczynek przy Galena Creek Visitor Center, gdzie Mundi zaopatrza się w stos map i ulotek. Wybraliśmy chyba najbardziej stromy i najtrudniejszy podjazd do jeziora….. dając naszemu nowemu silnikowi nie lada zadanie do wykonania….. Pniemy się więc powolutku robiąc co kilka mil postój. Aż w końcu z dumą robimy sobie zdjęcie na przełęczy z napisem Mount Rose Summit elevation 8900 feet [2,712 m n.p.m.] highest year round Sierra Pass. Staczamy się do Incline Village i udajemy się do miejskiej biblioteki w celu skorzystania z internetu i przy okazji dostarczenia rozrywki znużonego długą trasą Jasiowi. Miejsce okazuje się bardzo przyjazne dla nas, jak i dla Jaśka, który znajduje tu mnóstwo atrakcji w postaci książeczek, zabawek i bawiących się nimi dzieci. Przemiła pani bibliotekarka robi nam kopię kilku mapek okolicy i udajemy się na miejską plażę [wjazd bezpłatny], gdzie odziani w polary, szaliki i czapki spacerujemy w świetle zachodzącego słońca popychani przez pędzący od jeziora z wielką siłą wiatr. Widok jeziora Tahoe otoczonego górami robi na nas piorunujące wrażenie. Powietrze jest jeszcze mroźne i temperatura okolo 5 stopni C, a więc nie dziwi nas fakt, że prawie nikogo nie ma na plaży. Janek biega jak szalony skacząc pomiedzy gęsiami i rozstawionymi wszędzie leżakami. Zbieramy się już o zmierzchu i kierujemy się na południe drogą 28 w celu znalezienia jakiegoś przytulnego miejsca na nocleg. Ku naszemu zdziwieniu praktycznie nie ma się gdzie zatrzymać…. jest bardzo mało zjazdów widokowych. Wszędzie napisy informujące o zakazie parkowania w nocy. Jakoś przyjaźnie to nie wygląda. W totalnych ciemnościach znajdujemy już zatoczkę przy drodze i tam spędzamy noc otuleni po czubki nosów w ciepłe śpiwory.
Dzień 26
Budzimy się o świcie i spoglądając przez okno, wpatrujemy się w stado pasących się sarenek. Rozgrzewamy się herbatą i ruszamy na podbój jeziora Tahoe. Zatrzymujemy się we wszystkich możliwych punktach widokowych i w końcu trafiamy na Zephyr Cove Beach [parking kosztuje tu $7, więc parkujemy bezpłatnie przy głównej drodze] – jednej z piękniejszych miejscówek nad jeziorem. Przez sosnowy lasek przedzieramy się na plażę i tam leżakujemy na piasku wpatrzeni w turkus jeziora i ośnieżone szczyty w jego tle. Kolejnym miejscem godnym polecenia jest Nevada Beach [i tu też jest opłata za parking $7, więc zatrzymujemy się przy drodze i dreptamy przez kemping w kierunku plaży]. Temperatura troszkę już „podskoczyła” i możemy zdjąć polary i czapki. Otoczeni przez dzikie gęsi odpoczywamy na plaży bawiąc się z Jasiem jego ulubioną koparką. Po godzince kontynuujemy dalej otaczanie jeziora – przejeżdżając przez, znajdujące się już po stronie kalifornijskiej South Tahoe City [totalna komercha]. Zatrzymujemy się za granicą National Forest przy Visitor Center, gdzie gotujemy w końcu obiad. Janek drzemie wymęczony po wariactwach na plaży. Objedzeni do nieprzytomności postanawiamy w końcu wyjść na jakiś szlak i celem naszym staje się Cascade Falls Trail [2 mile]. O dziwo, żeby wyjść na szlak trzeba zapłacić $7 za parking [wyjście z kempingu] albo być „mieszkańcem” owego kempingu – wtedy opłaty tej nie ma. Kemping jest wypełniony po brzegi, a więc nie mamy najmniejszej szansy, żeby tu zostać na nocleg [$17/noc, prysznicy brak]. Parkujemy więc przed wejściem na szlak – uprzednio wypełniwszy pozwolenie [permit] na spacerowanie po terenie „wilderness” [dane na karteczce należy wrzucić do skrzyneczki, a część drugą przyczepić do plecaka w widocznym miejscu]. Szlak jest bardzo spektakularny i niezbyt trudny [chociaż my męczymy się niezmiernie… może z powodu obfitego obiadu albo po prostu braku formy] i w związku z tym oblegany przez setki turystów. Wodospad niestety okazuje się być zacieniony, co psuje znacznie jego fotogeniczność, ale widok jeziora Cascade w kolorze głęboko granatowym, wielkie zielone sosny i błyszczące w słońcu góry rekompensują wszystko. Wracamy po 1,5 godziny do auta i podjeżdżamy na Inspiration Point Vista – punkt widokowy na Tahoe, skąd z może setką samych Hindusów podziwiamy panoramę jeziora. Z tego miejsca 89-tka zaczyna się piąć stromo w górę, a widoki z niej są niesamowite. Dojeżdżamy do miejsca zwanego Vikingsholm, skąd wychodzi szlak do wikingowego zamku [Vikingsholm Castle] [tu również trzeba zapłacić za parking $10], ale jest już zbyt późno by rozpoczynać wędrówkę. Zaczynamy powoli rozglądać się za noclegiem…. ale większość kempingów jest jeszcze zamknięta lub z kolei po brzegi wypełniona. Dojeżdżamy do kempingu Sugar Pine Point [$35/noc], który również pęka w szwach od turystów, ale miłą niespodzianką są gorące prysznice, z których dobra oczywiście korzystamy z rozkoszą [opłata za 10 min -$1 w „quoterach”]. Wyjeżdżamy z kempingu już w totalnych ciemnościach i praktycznie po omacku szukamy jakiejś zatoczki czy parkingu przy jeziorze w celu rozbicia obozowiska….. niestety Lake Tahoe to obszar szalenie komercyjny, otoczony drogimi rezydencjami – pałacami i znalezienie noclegu okazuje się niezmiernie trudne. W końcu przy Kaspian Recreation Area znajdujemy zatoczkę przy drodze tuż nad jeziorkiem i tu parkujemy.
Dzień 27
Obudziwszy się o świcie oczom naszym ukazało się połyskujące w porannym słońcu Tahoe – zamiast jeść śniadanie idziemy na spacer ścieżką rowerową wdłuż jego wybrzeża. Powietrze jest rześkie i mroźne, co jest pewną alternatywą dla porannej kawy. Ruszamy na północ i zahaczamy jeszcze o „sielankową” Squaw Valley, gdzie w 1960 roku odbywała sie olimpiada zimowa. W samym resorcie na olbrzymim parkingu ustawione są w rzędach dziesiątki spychaczy, pługów śnieżnych, jakieś armatki śnieżne – wszystko to czeka na kolejny sezon narciarski. Ciągani na siłę przez Jaśka wśród tych wszystkich zimowych urządzeń wracamy po godzinie do auta i kierujemy się do 89-tki na północ i doliną rzeki Truckee dobijamy do autostrady nr 80. [Podsumowując wybraliśmy najtrudniejszą drogę dojazdową do Tahoe i najłatwiejszą wyjazdową…. zamiast zrobić to całkowicie na odwrót]. Autostradą w kierunku wschodnim dojeżdżamy do Reno – nieco przyblakłego miasta kasynowego, pełnego zataczających się pijaków i bezdomnych niedobitków, obdrapanych ruder i przygasłych neonów. Ogólny obraz tego miejsca nie zachęca nawet do zatrzymania auta, więc objeżdżamy jego centrum i uciekamy w kierunku bezludzia. W miasteczku Fernley odbijamy z autostrady na 50-tkę nazwaną „The Loneliest Road in America” [najbardziej odosobnioną drogą]. Nasz „fantastyczny” przewodnik po Nevadzie nie rekomenduje wycieczki tą trasą i dlatego właśnie postanawiamy nią pojechać. Pierwsze miasteczko, które mijamy – Fallon – słynie ze szkoły lotniczej [Navy Fighter Weapons School] i nisko latających wojskowych samolotów, nam jednak nie udaje się zauważyć ani jednego podniebnego ptaka podczas treningu. Zatrzymujemy się 7 mil za miasteczkiem na parkingu przed Grimes Point and Hidden Cave. Korzystając z tego, że Janek się zdrzemnął, przyrządzamy obiad i czytamy przewodnik. Po wielkich trudach dobudziliśmy w końcu naszego twardziela i poszliśmy oglądać petroglify [zwiedzanie jaskini Hidden Cave jest możliwe tylko po wcześniej umówionej rezerwacji]. Cały szlak to zaledwie pętelka około 0,5-milowa. Rozpętała się mała burza, więc czmychnęliśmy czym prędzej do samochodu i ruszyliśmy dalej na wschód przez pustynie. Droga ta rzeczywiście nie należy do często uczęszczanych….. w zasadzie mijamy tylko kilka aut – przeważnie RV-ików w podobnym wieku jak nasz. Po horyzont widać tylko pustynie, góry i suche, pozbawione roślinności doliny, brak tu jakichkolwiek zwierząt i ptaków a ciemne chmurzyska dodają groźnego charakteru całemu krajobrazowi. Jedziemy tak sobie po tym bezludziu … pod górkę i z górki…. 40 mil na godzinę … nie spiesząc się nigdzie….aż docieramy do Austin. Tu postanawiamy spędzić noc, wcześniej jednak tankujemy, a w zasadzie próbujemy zatankować, bo pistolet paliwowy zaklinował się w baku i nie chce wyjść….poza tym benzyna wylewa się na zewnątrz zamiast zostać w baku. Mundi używa więc siły mięśni co powoduje, że wyrwana pompa uszkadza nam wlew paliwa. Świetna wiadomość jak na miejsce gdzie w promieniu 100 a może i więcej mil nie ma żadnego sklepu z częściami motoryzacyjnymi….. Kombinujemy przez najbliższą godzinę, przykręcając, przybijając, zaklejając i w końcu udaje się nam naprawić wyrządzoną przez tankowanie szkodę. W przewodniku znajdujemy informację o zamku, który stoi na pobliskim wzgórzu i nie mając innego pomysłu na nocleg udajemy się tam czym prędzej. Słońce już zaszło, a my wspinaliśmy się szutrową, wąską i bardzo stromą drogą w kierunku Stokes Castle [znajdujący się na liście „National Register and Historic Places”]. Docieramy w końcu na sam szczyt wzgórza i oczom naszym ukazuje się podświetlony mały granitowy zameczek [a w zasadzie jego ruiny] otoczony niestety płotem. Parkujemy i w przygotowanym do tego miejscu rozpalamy ognisko – dobrze, że mamy zapasy drewna, bo tu poza krzakami sagebrush’a nic do spalenia się nie nadaje. Spędzamy przemiły wieczór przy ognisku wpatrując się w niebo pełne gwiazd i księżyc rozświetlający okoliczne pustynie i góry.
Dzień 28
Nad ranem zaczął padać deszcz, więc czym prędzej musieliśmy zjechać do miasteczka, bo droga, którą tu wjechaliśmy była bardzo kiepskiej jakości i podczas deszczu zamieniała się na pewno w ślizgawicę z dodatkowymi atrakcjami typu niezaplanowany spadek w przepaść. Za miasteczkiem Austin droga wznosi się niemalże pionowo w górę i ledwo dajemy radę [po kilku odpoczynkach] wspiąć się na przełęcz. Droga jest niezwykle widowiskowa, pomimo gęstej mgły podziwiamy żółte kwiaty porastające czarne granitowe wzgórza [pejzaż przypomina trochę Szkocję]. Mijamy kilka kempingów należących do Humbolt – Toiyabe National Forest i skręcamy w lewo na Hickison Petroglyph Recreation Area na teren kempingu, skąd wychodzi szlak prowadzący do petroglifów. Niestety zaczyna okrutnie lać i nie chce nam się maszerować w strugach deszczu po kolana w błocie. Jemy tylko śniadanie i zawracamy do głównej drogi kierując się dalej na wschód do Eureki. Deszcz na chwilę przestaje padać, więc korzystamy z okazji i odwiedzamy kilka miejsc w miasteczku – m. in. Courthouse [zaglądamy do zabytkowej sali sądowej] i Eureka Operahouse, gdzie Jaś tańcuje na scenie. I znowu zaczyna padać …. jedziemy więc zrezygnowani i smutni w kierunku Ely. Ku radości Janka pierwsze kroki kierujemy do muzeum kolei [Nevada Northern Railway Museum; 1100 Avenue A]. Spacerujemy wdłuż torów [muzeum dziś jest zamknięte] i starych wagonów i docieramy do głównego budynku – hangaru lokomotyw. Pan mechanik pozwala nam wejść do remontowanej przez niego lokomotywy, na co Janek promienieje ze szczęścia i z tej radości napycha sobie wszystkie kieszenie węglem leżącym obok kotła. Po 2 godzinach oglądania lokomotyw wyświniani smarami, węglem i nie wiadomo czym jeszcze jedziemy do centrum Ely. W miasteczku „nocują” dzisiaj kierowcy Bentley’ów odbywający rajd po stanach USA i Kanadzie – tworząc niesamowite widowisko – wszędzie zaparkowane są zabytkowe kabriolety z tablicami rejestracyjnymi pochodzącymi z całego świata, a kierowcy w starych skórzanych pilotkach przechadzają się główną aleją z zadartymi z dumy nosami. Mundi wsiąka w Bentley’owy świat… podchodząc do każdego antyku i fotografując go z każdej strony… podniecawszy się przy tym jak mały chłopczyk. Zaglądamy do Convention Center [150 Sixth Street; dużo ciekawych ulotek i bazpłatnych map], gdzie znajduje się przekrój najstarszego [około 5,000 lat ] drzewa na świecie [Bristlecone Pine]. Zaglądamy jeszcze do historycznego Nevada Hotel & Casino – gdzie w lobby stoją stare motocykle, a ściany zdobią trofea myśliwskie bizonów, pum i jeleni oraz XIX-wieczne strzelby, niestety pani wyprasza nas grzecznie, zauważając niepełnoletność Jasia [w kasynach teoretycznie mogą przebywać tylko osoby pełnoletnie]. Dzień ma się ku końcowi, a więc opuszczamy miasto [wyjeżdżając drogą 93 na wschód] i udajemy się do Cave Lake State Park, a w zasadzie przecinamy park szutrową drogą i nocujemy na polance [na obszarze Humbolt-Toiyabe National Forest]. Wcześniej jednak zajeżdżamy do łazienki kempingowej i korzystamy z gorącej kąpieli w pięknej, nowoczesnej kabince prysznicowej [bezpłatne].
Dzień 29
Budzimy się o 6 rano przemarznięci do szpiku kości. Zdrapujemy szron z szyb i rozgrzewamy się goracą herbatą. Zawracamy do głównej drogi i mkniemy czym prędzej w kierunku Parku Narodowego Great Basin. Udaje nam się kupić bilety [$10/osoba] na 60-minutową wycieczkę do Lehman Cave na godzinę 11 am. [następna tura to 12.30pm]. Rangerka nie pozwala nam zabrać ze sobą plecaka, a nawet torby na aparat, tłumacząc to tym, że przejścia w jaskini są bardzo wąskie i moglibyśmy uszkodzić „wrażliwe” formy. Wycieczka okazuje się całkiem ciekawym doświadczeniem speleologicznym szczególnie dla Jasia, który przez cały czas jej trwania wędruje od stalaktytu do stalagmitu udając pędzącą lokomotywę parową. Naszym kolejnym celem … nieosiągniętym niestety – jest wjazd drogą Wheeler Peak Scenic Drive na wysokość ponad 3,000 m n.p.m. Podjazd okazuje się zbyt stromy dla naszego wehikułu i musimy zawrócić. Samochód znowu zaczyna tracić moc… czyżby szykowała się kolejna wizyta u mechanika? Trochę zdenerwowani tym faktem wyruszamy 487-tką w kierunku Utah, robiąc częste postoje, bo niestety nasz RV-ik cienko przędzie pod każdą górkę, a górek tu sporo. Jeszcze na terenie parku zatrzymujemy się na małym parkingu, gdzie tuż za ogrodzeniem z drutu kolczastego ktoś wystawił na pokaz pordzewiałego graciucha, a w jego środku usadowił szkielet byka, który kopytami obejmuje kierownicę [nie wiadomo o co w tym wszystkim chodzi!!!! sztuka to czy jakaś przestroga dla podróżnych…]. Przy okazji na jednym z postoi znajdujemy dużo drewna na ognisko i ładujemy je we wszystkie możliwe zakamarki naszego pojazdu. Wieczorem docieramy do Cedar City i zaczynamy się rozglądać za jakimś warsztatem naprawczym, bo z naszą limuzyną jest coraz gorzej – wtryskiwacze paliwa w silniku najprawdopodobniej nadają się do wymiany. Jako że znaleźliśmy się w mieście wieczorem – wszystko poza Walmartem i spożywczym supermarketem [Safeway] jest już pozamykane. Tankujemy benzynę i propan, robimy zakupy i zasypiamy przed Walmartem pośród innych RV-ików.
Dzień 30
Od razu po śniadaniu udajemy się do jedynej w mieście pralni publicznej należącej [niestety] do sieci kempingowej KOA [1121 N Main St] – najbardziej dziadowskiej i zdzierczej instytucji turystycznej w Stanach. Nadęta „kierowniczka” pralek nie chciała nam podać hasła do internetu, twierdząc, że udostępnia go tylko klientom kempingu… jakbyśmy mieli jej ten internet pożreć w całości…. Po 1,5 godzince wsiadamy do auta i zaczynamy się wspinać 14-tką w stronę Cedar Breaks National Monument… nie idzie nam jednak najlepiej i po kilku milach wspinaczki decydujemy się zawrócić z powrotem do miasta. Znajdujemy mechanika [Miner’s Auto Repair, 590 N Main Street] i czekamy na ocenę stanu naszego samochodu i werdykt cenowy…..po kilku minutach już wiemy, że nasze przeczucia się sprawdziły. Trzeba naprawić jeden i wymienić drugi wstryskiwacz paliwa i razem z robocizną wyniesie to nas $400. Wyboru za bardzo nie mamy, więc zostawiamy maszynę w rękach profesjonalistów, a sami ruszamy do Visitor Center znajdujące się na przeciwko warsztatu. Przemiła pani opowiada nam o kilku ciekawych szlakach w okolicy i kseruje mapki i opisy z przewodnika. Wylegujemy się tam z godzinkę, Janek bawi się samochodzikami dostarczonymi przez ową przemiłą panią. W tym samym budynku znajduje się też muzeum chołubiące wpływ mormońskich kobiet na życie miasta [wstęp bezpłatny]. Jako że mamy jeszcze dużo czasu do „stracenia” wylegujemy się na trawie przed Frontier Homestead State Park Museum. Stoi tu olbrzymia koparka, która staje się obiektem zainteresowania Jasia. W końcu dostajemy sygnał, że nasze auto jest już sprawne i czeka do odbioru. Czym prędzej ruszyliśmy w kierunku rekomendowanego przez panią z informacji turystycznej szlaku – Spring Creek Slot Canyon [9 mil na południe od Cedar City, zjazd nr 51 z autostrady; trzeba przejechać przez całe miasteczko Kanarraville, za ostatnim domem skręcić w lewo – na wschód – w szutrową drogę i zaparkować na końcu drogi]. Nie ma tu żadnych oznaczeń dotyczących szlaku, ale nie sposób tu nie trafić. Ruszamy na szlak późnym popołudniem i cieszymy się, że nikogo poza nami tu nie ma. Cały kanion jest tylko dla nas. Co chwilę musimy przeskakiwać strumyk – co staje się główną atrakcją Jasia, który to zamiast iść dalej szlakiem, zawraca i przeskakuje wodę po kilka razy, ciesząc się, że potrafi to zrobić samodzielnie. Szlak jest stosunkowo prosty [długość 4 mile], a jedyną przeszkodą staje się coraz większa szerokość przeskakiwanego przez nas potoku. Miejscami jest on trochę „przybagniony” i zapach jego przypomina stęchliznę, a do tego unoszące się nad nim muchy dają jasno do zrozumienia, żeby zbyt długo nie zatrzymywać się w jednym miejscu. Dochodzimy prawie do końca szlaku, do miejsca, gdzie znajduje się długa czerwona półka skalna o nachyleniu około 45 stopni – wdrapujemy się na nią i odpoczywamy. Z powodu nadchodzącego zmroku zawracamy, „prowadzeni” przez latające nad nami nietoperze, bojąc się, żeby jakiś nie wkręcił się nam w rozwichrzone czupryny. Do auta wracamy już po zachodzie słońca i postanawiamy nie ruszać się już z miejsca do rana. Miejsce,w którym zaparkowaliśmy dodatkowo „wyposażone” jest w krąg na ognisko, więc czym prędzej wykładamy zgromadzone przez nas drewno ze wszystkich zakamarków RV-ika i rozpalamy największe w historii naszej wycieczki ognicho. Klimatu dodaje usiane gesto gwiazdami niebo i przyjemny ciepły powiew wiatru.
Dzień 31
Wyruszamy o świcie w kierunku Cedar City i dalej 14-tką w kierunku Cedar Breaks NM. Droga 148 do monumentu wije się stromo w górę, a my sapiąc i zipiąc czołgamy się z licznymi postojami w kierunku szczytu na wysokość ponad 3,000 m. n.p.m. Na górze zalega jeszcze śnieg i jest okrutnie zimno. Odwiedzamy każdy punkt widokowy w zasadzie w samotności – nikomu w taki ziąb nie chce się wychodzić z samochodu i podziwiać widoków… a jest co podziwiać – olbrzymi amfiteatr wyrzeźbiony w czerwono–żółtawych zerodowanych skałach wapiennych budzi wszechobecny podziw. Opłata do parku wynosi $4 za osobę, ale nie ma żadnej budki rengerskiej przy trasie, więc tej opłaty można uniknąć, [chyba, że ktoś chce zatrzymać się w Visitor Center – tam na pewno trzeba uiścić opłatę]. Zjeżdżamy 143-ką w kierunku Panguitch mijając po drodze liczne stadniny koni i zaglądamy do US Forest Ranger Station [225 E Center], gdzie bardzo kompetentny leśnik udziela nam wielu cennych wskazówek na temat Red Canyon – miejsca gdzie się udajemy. Pierwszy szlak jakim spacerujemy to Arches Trail [1 mila; dojazd – z 12-tki trzeba skręcić na północ w szutrową Casto Canyon Road i dojechać aż do parkingu skąd prowadzą kierunkowskazy na okoliczne szlaki]. Arches Trail okazuje się istną petardą – mamy szczęście poruszać się po nim samotnie, gdyż większość turystów omija takie niekomercyjne miejsca pędząc w kierunku Parków Narodowych Bryce Canyon czy Zion. Troszkę musimy się powspinać na „płonące w słońcu” rude piaskowce, ale w nagrodę widok z góry jest piorunujący!!! Słońce tak rozpala te skały, że ich pomarańczowy kolor dosłownie szczypie w oczy. Formy skalne przypominają grzyby, stoły, łuki a powykręcane od wiatru gałęzie drzew dodają im niezapomnianego uroku. Po 2 godzinach wracamy do głównej drogi [nr 12] i dosłownie za milę czy dwie zatrzymujemy auto na poboczu, by wdrapać się na Phototrail [0,5 mili]. Maszerujemy stromo pod górę ślizgając się na żwirowo – piaszczystej powierzchni. Z góry obserwujemy z politowaniem „śmiesznych” pseudoturystów w liczbie około 50 sztuk wylegających z autokaru, którzy nawet nie przechodząc przez ulicę na stronę, gdzie wychodzi szlak, pstrykają tysiące fotek … mijają 2 minuty i już ich nie ma. A wystarczyło troszkę wysiłku fizycznego i można zobaczyć całą panoramę i niesamowite formy skalne, które z bliska robią ogromne wrażenie. Niecałą milę dalej na wschód znajduje się Red Canyon Visitor Center [łącznie z Dixie National Forest V.C.] prowadzone przez bardzo niekompetentnych ludzi, których wiedza ogranicza się tylko do podstawowych informacji na temat kilku miejscowych szlaków w wielkim ogóle i niedalekiego kempingu. Robimy króciutką pętelkę szlakiem Hoodoos niedaleko Visitor Center i zajeżdżamy na Red Canyon Campground, który jak poinformowała nas tabliczka przy jego wjeździe jest pełny. Wjechaliśmy jednak, żeby skorzystać z prysznica[$2/5 minut], który należał nam się po dzielnie przemaszerowanych szlakach. Po wypucowaniu się wyruszamy dalej 12-tką na wschód, mijając dwa oświetlone zachodzącym słońcem tunele wyrzeźbione w piaskowcowych skałach. Skręcamy na południe w East Fork of the Silver River Road / Forest Road 111 w kierunku King Creek Campground nad rezerwuarem Tropic [7 mil od głównej drogi; $13/noc, prysznicy brak]. Rozpalamy wielkie ognisko i ogrzewamy się jego ciepłem, bo temperatura spada prawie do 0C.
Dzień 32
Zerwaliśmy się o świcie i pognaliśmy do Bryce Canyon National Park – najczęściej odwiedzanego parku w Utah, a może nawet i w całych Stanach. Dało się to odczuć na każdym kroku. Przed samym parkiem utworzono komercyjne miasto – Bryce Canyon City – wyłącznie na potrzeby turystyki – aż odrzuca od widoku pułapek turystycznych: przeloty helikopterem, przejażdżki konne, dziesiątki prywatnych kempingów z „wygodami”, sklepiki z pierdułkami itp. Bilet do parku kosztuje $25, ale jako że jesteśmy przed godzinami oficjalnego otwarcia opłata nas nie obowiązuje – nie ma nawet żadnych kopert, gdzie można by zostawić pieniądze. Zielone światełka przy bramkach wjazdowych dają jasno do zrozumienia, że w nagrodę za wczesną pobudkę możemy zwiedzać za darmo. Wjeżdżamy od razu na Sunrise Point [tu dostępne przysznice $2] i nacieszywszy się porannymi promieniami słońca oświetlającymi Bryce Amphitheater pojechaliśmy do Sunset Point, skąd wyruszyliśmy na wędrówkę. Zdecydowaliśmy się na połączenie dwóch najbardziej spektakularnych szlaków w parku – Navajo i Queens Garden dającymi łącznie długość 3 mil. Wydawało się to najrozsądniejszym rozwiązaniem zważywszy na możliwości 2,5-letniego brzdąca i wysokie temperatury jakie nas czekały na tym terenie. Rozwiązanie to jak się okazało wybrało większość turystów przebywająca w parku….. przez co [szczególnie na Navajo Trail] musieliśmy momentami przeciskać się pomiędzy nimi i czekać w kolejce, aby zrobić zdjęcie bez niechcianego „tła”. Schodzimy najpierw stromo w dół po terassach, dochodzimy do wąskiej gardzieli [Wall Street] i potem doliną dochodzimy do Queens Garden – jedna z form rzeczywiście przypomina królową siedzącą na tronie [Queen Victoria]. Wszędzie otaczają nas dziwaczne w kształtach formy pomarańczowych piaskowców i wapieni – nie wiadomo już w którą stronę kierować obiektyw aparatu….wszystko dookoła jest niesamowite. Najgorsza jest wspinaczka stromą ścieżką przy temperaturze bliskiej 40C…. co minutę robimy postój, pijemy „hektolitry” wody, a Janek zasypia, więc Mundek niesie go w plecaku. Wykończeni wdrapujemy się na Sunrise Point, skąd już obrzeżem uskoku Bryce [Rim Trail] podążamy w kierunku naszego auta zaparkowanego przy Sunset Point. Padamy jak konie po westernie…. słońce i wysoka temperatura wycieńczyła nas doszczętnie i nie mamy już sił na żaden szlak w dniu dzisiejszym. Gotujemy obiad i wyruszamy na objazdówkę po punktach widokowych parku. Dwa najbardziej spektakularne postoje to Inspiration Point i Bryce Point. Wieczorem zajeżdżamy na Sunrise Point, by wziąć zasłużony prysznic i zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Dwa kempingi na terenie parku są wypełnione po brzegi, więc podążamy w kierunku Kodachrome Basin State Park [wstęp $6/auto] w nadziei, że tam będzie nieco luźniej. W totalnych ciemnościach wjeżdżamy na teren parku i ku naszej rozpaczy wszystko jest również pozajmowane. Jedyną możliwością jaką widzimy jest zaparkowanie przy jednym z miejsc kempingowych i czekanie w nadziei, że nie zjawi się strażnik parku i nas nie wygoni. I wszystko się udaje. Śpimy do rana.
Dzień 33
Rano wyjeżdżamy z kempingu i zatrzymujemy się przy wyjściu na szlaki Nature [0,5 mili] i Angel’s Palace Trail. Po śniadaniu wspinamy się na olbrzymią półkę skalną [na szlaku Nature Trail] i gramy z Jasiem we frisbee robiąc przy tym tysiące zdjęć. Szlak Nature choć tak krótki jest bardzo spektakularny i daje wiele możliwości „odskoczni” w bok – wystarczy wspiąć się na jakieś niewielkie wzgórze, aby „zdobyć” kolejną świetną fotkę do kolekcji. Po uzupełnieniu wody w bidonach ruszamy na Angel’s Palace Trail [1,5 mili] –niesamowity szlak pełen fantazyjnych form skalnych i powykręcanych obumarłych pni jałowców, na którym spędzamy ponad 3 godziny, fotografując chyba wszystkie mijane przez nas grzybki, stożki i wieżyczki. Upał znowu daje nam się we znaki…. zmęczeni zwlekamy się ze szlaku. Decydujemy się na jeszcze jeden krótki szlak – Shakespeare Arch Trail [1 mila], do którego dojeżdżamy szutrową drogą odchodzącą na wschód [od głównej parkowej drogi]. Szlak jest bardzo łatwy, ale upał daje się nam we znaki i musimy robić postoje w cieniu każdego napotkanego drzewka Pinyon Pine. Trudy wynagradza nam widok piaskowcowego, połyskującego w słońcu, łuku wysoko nad naszymi głowami. Strzelamy kilka fot na jego tle i wracamy do auta tachając na plecach naszego małego piechura. Podjeżdżamy jeszcze do pilnowanego przez łaciatą krasulę skalnego słupa [stojącego w szczerym polu], zwanego Chimney Rock [znajdującego się na wschodnim krańcu szutrowej drogi] i wytelepani jazdą po strasznie „powyszczerbianej” nawierzchi dobijamy do głównej drogi, parkując ponownie w miejscu, gdzie zaczynaliśmy dzisiejszy dzień. Bierzemy ożeźwiający prysznic w kempingowej łazience [bezpłatny/8 minut] i pełni energii ruszamy dalej. Postanowiliśmy spędzić noc przy Grosvenor Arch [leżący w obrębie Grand Staircase-Escalante National Monument]. Dojazd do niego wiedzie szutrową drogą [Cottonwood Canyon Road] na południowy-wschód od Kodachrome Basin State Park. Telepiemy się 11 mil po wybojach, czasami dosłownie wpełzając stromo w górę, bacznie obserwowani przez pasące się na poboczu krowy i byki. Droga nie należy raczej do najlepszych – ale ujechawszy już większy kawałek trasy nie chce nam się zawracać. Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, że jakość tej drogi jest tak słaba, na pewno nie zdecydowalibyśmy się nią jechać. Do łuku dojeżdżamy już po zachodzie słońca, ale Mundek jeszcze podbiega [krótkim szlakiem] pod jego podstawę i pstryka kilka fotek. Na parkingu co prawda jest tabliczka z informacją „Day use area”, ale nie powstrzymuje nas to od zostania tu na noc. Perspektywa wracania po ciemku 11 mil w nieustającej telepawce jest nie do przyjęcia. Nagrywamy śpiew ptaków na dyktafon, bo takiego koncertu to jeszcze w życiu nie słyszeliśmy i wymęczeni padamy spać.
Dzień 34
Wstajemy o świcie i bez spożywania śniadania zaczynamy mozolną „telepawkę” w kierunku drogi nr 12. Samochód zaczął coś strasznie „pierdzieć” – wczoraj podczas jazdy po tej wyboistej drodze przedziurawiła się rura wydechowa. Teraz nie dość, że poruszamy się z zawrotną prędkością 5 mil na godzinę to jeszcze do tego wydajemy przeraźliwie brzmiące dźwięki. Dowlekamy się do Cannonville i chcąc zasięgnąć wiedzy na temat dalszej naszej podróży udajemy się do Informacji Turystycznej, która ku naszemu zaskoczeniu jest nieczynna w poniedziałki i wtorki [nawet łazienki są pozamykane]. Ruszamy więc czym prędzej 12-tką na wschód w kierunku Escalante. Po drodze zatrzymujemy się w punkcie widokowym, skąd rozpościera się panorama na Powell Point i The Blues – najlepiej na świecie zachowana ciągłość geologiczna z okresu późnej kredy. [Odkryto tu wiele całościowych szkieletów dinozaurów]. W Escalante Interagency Visitor Center mamy okazję podziwiać kości i żadki kawałek skamieniałej skóry dinozaura. Budynek informacji jest raczej ascetycznie „wyposażony” w różnego rodzaju gabloty i ekspozycje. Rangerka, z którą rozmawiamy, daje nam wyraźnie do zrozumienia, że nasze pytania są dla niej za trudne i wychodzą poza ramy jej wiedzy. Jedyna informacja, jaką nam udziela [niestety smutna dla nas] jest to, że prom, którym mieliśmy popłynąć jest nieczynny z powodu remontu. Żeby trochę urozmaicić naszą wycieczkę chcieliśmy zjechać do Bullfrog i przeprawić się promem przez Lake Powell do Halls Crossing. Niestety plany nasze musiały znowu ulec zmianie. Podczas tankowania w miasteczku na tyłach stacji zauważamy mały zakład samochodowy i tu właśnie kierujemy nasze kroki. Mechanik po krótkiej rozmowie z Mundkiem przejrzał wydech i po dokręceniu paru śrub na złączce kolektora i rury wydechowej, pojazd powrócił do stanu poprzedniego jeśli chodzi o emisję spalin i – co najbardziej irytujące – „emisję decybeli”. Zatrzymujemy się na ciasnym i zapchanym parkingu przy moście nad rzeką Escalante (Calf Creek Recreation Area), której woda okazuje się czyściutka i na tyle płytka, żeby Janek mógł po niej brodzić i z powodzeniem zbierać kolorowe kamyki do swojej kolekcji. Jadąc dalej doliną rzeki Calf Creek wspinamy się na „garb” i tymże jedziemy mając dosłownie po obydwu stronach przepaści – widoki dosłownie „wywalają w kosmos”. Docieramy do sielankowej wioski Boulder, słynnej z tego, że jako ostatnia osada w Stanach Zjednoczonych otrzymywała pocztę dostarczaną na osiołkach. Za miasteczkiem droga zaczyna się wspinać, a nasz samochód rozgrzany i wymęczony całodniową „walką” zdecydowanie słabnie. Postanawiamy dać mu fajrant. Zjeżdżamy więc na leśną drogę nr 165, [odchodzącą na północny-zachód od 12-tki] i po przejechaniu około 2 mil znajdujemy super polankę na kemping. Niedaleko nas ktoś również rozwinął obóz. Zbieramy chrust i rozpalamy ognisko. Mundi z dziecinną radością dorzuca do ogniska znalezione nieopodal zasuszone krowie placki i cieszy się jak po zetknięciu z ogniem wybuchają……
Dzień 35
Samochód odpoczął przez noc i już całkiem dobrze zaczął sobie radzić wspinając się drogą nr 12 [nachylenie 10%] na wysokość ponad 2,900 m n.p.m. Musimy co prawda robić kilka postojów, ale nasz 26-letni kempingowóz jest i tak niesamowity, zważając na to, że wyciskamy z niego więcej niż on sam by sobie tego życzył. Mijane krajobrazy górskie urozmaicają rozsiane wszędzie zagajniki osikowe. Powietrze jest rześkie i mroźne. Zatrzymujemy się w Wildcat Ranger Station, gdzie przemiła para staruszków – wolontariuszy obdarowała nas reklamówką pełną mapek i ulotek oraz kolorowanek dla Jasia. Ruszamy dalej podziwiając widoki i docieramy do Torrey – małej wioski o dziwnie komercyjnym charakterze i wysokich cenach począwszy od paliwa po jedzenie. Skręcamy na wschód w 24-kę i dojeżdżamy w końcu do Capital Reef National Park. Zwiedzanie zaczynamy od dwóch krótkich szlaków – Gooseneck [2/3mili] i Panorama Point [1/3 mili]. [wyjście na nie znajduje się po południowej stronie drogi z parkingu]. Omijamy Visitor Center szerokim łukiem [bo tam pobierają opłatę za wjazd do parku – $5] i wjeżdżamy w Scenic Drive, zatrzymując się przy Blacksmith Shop. Chłopaki udają się na program dla dzieci prowadzony przez rangera po drugiej stronie drogi w małym budynku parkowym. Rozradowany Janek wraca po półgodzinnym wykładzie z naklejką misia na ręku. Jemy przygotowane przeze mnie burrito i ruszamy dalej na południe do Fruita. W Gifford Farm House raczymy się domowymi lodami [$1/ sztuka] i kupujemy kilka słoików dżemów, zrobionych z lokalnych owoców. Co ciekawe – na jesień, kiedy to dojrzewają jabłka, gruszki i śliwki – pozwolone jest aby każdy, kto tylko ma na to ochotę jadł je do syta. Szkoda, że do jesieni jeszcze daleko…. zaspokajamy się więc dżemami ze sklepiku. Obok sklepiku znajduje się kemping [$10/noc, prysznicy brak], ale niestety wszystkie miejsca są zajęte, więc nasz nocleg przypadnie gdzie indziej. Kemping idealny dla rodzin z dzieciakami, ale nie tylko. Fruita to bardzo sielankowe miejsce – taka oaza zieleni na pustyni. Dojeżdżamy do końca Scenic Drive i wtaczamy się na szutrową dróżkę w stronę Capitol Gorge. Istna to petarda krajobrazowa. Nie bierzemy żadnego szlaku, tylko podchodzimy kilka kroków do pionowych ścian kanionu. Wracając zatrzymujemy się ponownie we Fruita i maszerujemy nad rzekę [Fremont River], gdzie Mundi i Jaś urządzają sobie ożeźwiającą kąpiel. W drodze powrotnej do auta śledzimy świstaka, który spaceruje sobie po łące i co chwilę znika w swojej norce umiejscowionej obok ławki. Pojawia się też sporo sarenek, które spokojnie skubią trawę, nie widząc w nas zagrożenia. Słońce już zaszło, więc czym prędzej pakujemy manatki i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Wyjeżdżamy z drogi parkowej i skręcamy w 24-kę na wschód. Już w półmroku zaglądamy do Historic Fruita School, petroglifów i na Hickman Bridge. Nocujemy na Orientation Pullout przy granicy parku [dostępne toalety… uwaga w środku mieszkają myszy].
Dzień 36
Rano postanawiamy skoczyć jeszcze w boczną drogę Notom – Bullfrog Road [długość 10 mil; asfaltowa nawierzchnia] i oczom naszym ukazał się wspaniały widok oświetlonego wschodzącym słońcem Reef’u – WaterPocket Fold. Zawracamy z powrotem do 24-ki i pyrkamy sobie powolutku wzdłuż rzeki Fremont, mijając kosmiczne, a może raczej księżycowe krajobrazy. W Caineville zatrzymujemy się przy gospodarstwie oferującym rzekomo organiczne warzywa i owoce. Jedyne co tam jednak nam zaoferowano to malutki chlebek wielkości bułki za $5 i jakieś ciastka z kawą. Przed wjazdem do Hanksville skręcamy w boczną dróżkę na południe do biura BLM, gdzie zaopatrujemy się w mapki i ulotki oraz zwiedzamy zabytkowy młyn [Volverton Mill], przywieziony tu w całości helikopterem z Mount Pennel. Młyn ten jest unikatowy, gdyż zaprojektowano go tak, by jednocześnie kruszył skały i ciął drewno. Tankujemy i robimy drobne zakupy w malutkim sklepiku przy stacji Shell. Skręcamy na 95-tkę na południe i jedziemy wśród połyskujących w słońcu czerwonych piaskowców. Robimy sobie krótki postój na Hog Springs Rest Area z myślą o spacerze wdłuż wyschniętego koryta rzeki. Niestety do Mundka przylega jakieś złośliwe muszysko i nie mogąc się go pozbyć w żaden sposób Mundek biegiem zawraca do samochodu i przeklinając pod nosem [i nie tylko] z bólu zaczął smarować maścią liczne ugryzienia. Upał daje się poważnie we znaki. Temperatura dochodzi do 40 C. Wjeżdżamy w kanion i ponownie zatrzymujemy się w punkcie widokowym….. i tu ku naszemu wielkiemu zdziwieniu zamiast panoramy na Lake Powell widzimy wyschnięte koryto…. wody brak. Wygląda to przerażająco… a tak bardzo chcieliśmy zjechać do Hite i popluskać się trochę w jeziorku. Zagaduje nas starsze małżeństwo – ona Chorwatka , on Rosjanin [podróżujący podobnym wiekowo do naszego kempingowozu] i troszkę sobie „razgawariwajemy” o podróżach po dzikim zachodzie. Zjeżdżamy na sztucznie utworzone tymczasowe dojście do rzeki Colorado, ale poza smrodem z przenośnego kibelka i starym pordzewiałym spychaczem nic tam nie ma. Błotnisty nurt rzeki ciągnie ze sobą jakieś kawałki gałęzi i śmieci. Wjeżdżamy z powrotem na główną drogę [nr 95] i „sapiąc” z gorąca toczymy się dalej w kierunku Natural Bridges National Monument [$6/auto], mijając po drodze bajkowe krajobrazy. Przystajemy kilka razy, bo samochód grzeje się w taki upał. Do monumentu prowadzi droga nr 275. Wymęczeni wysoką temperaturą decydujemy się tylko na jeden szlak – Owachomo Bridge schodzący stromo w dół po kamiennych stopniach i co następuje niestety pionowo w górę w drodze powrotnej. Schodzimy pod sam łuk i w jego cieniu spędzamy miło czas, robiąc zdjęcia i bawiąc się z Jasiem jego ukochaną koparką. Powinien tu płynąć strumyk, ale po prostu wysechł. Zwiedzających w tym parku nie ma w zasadzie wcale, za to na małym kempingu [$10/noc, prysznicy brak, limit wody przypadający 5 galonów/osobę dziennie] brakuje wolnych miejsc. Na banerze stojącym przy kempingu jest informacja, że jeśli brakuje wolnych miejsc można nocować przy drodze lub w kilku innych miejscach bezpłatnie. Zajeżdżamy więc w jedno z takich miejsc – [szutrowa droga na Maverick Point] i tam odnajdujemy „uroczą” polankę z kręgiem kamiennym na ognisko. Po drodze mijamy wielu kempingowiczów, ale nasza miejscówka to mistrzostwo świata. Mundek z Jasiem udają się po chrust, a ja przygotowywuję kolację.
Dzień 37
Janek budzi się jakiś niemrawy, ma gorączkę i pociąga nosem. Nie brzmi to dobrze, ale po dawce ibuprofenu dochodzi do siebie. Jedziemy na wschód 95-tką do Blanding, gdzie zatrzymujemy się w Visitor Center, by chwilkę odpocząć, uzupełnić zapasy wody i pozwolić na upust energii Jasiowi, który wariuje na placu zabaw. Niestety upał wypala szybko jego energię i wracamy do auta. Jedziemy drogą 191 na północ w kierunku Monticello. Tu w końcu znajdujemy niewielkich rozmiarów supermarket ze świeżymi owocami i warzywami. Ładujemy więc do koszyka tony jabłek, pomarańczy i pomidorów. Standardowo zaglądamy też do biblioteki, gdzie akurat odbywają się zajęcia dla dzieci, co dla Janka jest nie lada atrakcją, zważywszy na fakt, że tematem wiodącym jest ogrodnictwo i sadzenie roślinek. Jasio wychodzi rozpromieniony z uśmiechem od ucha do ucha, a w ręku dzierży własnoręcznie zasadzoną fasolkę [niestety fasolka ta nigdy nie wyrasta ]. Jedziemy na północ w kierunku Moab, zatrzymując się na chwilkę przy Wilson Arch, ale od razu osaczają nas indianki sprzedające swoje rękodzieła, nagabując do ich nabycia. Straszny tu tłum – bo atrakcja łatwo dostępna – więc zabieramy się czym prędzej. Dojeżdżamy do szutrowej drogi Looking Glass Road [nr 131] odchodzącej na zachód i tam skręcamy dojeżdżając po 2 milach do Looking Glass Arch – [miejsca nieopisywanego w przewodnikach, dzięki czemu nieobleganego przez turystów] – istne dzieło sztuki stworzone przez matkę naturę. W samotności wdrapujemy się pod sam łuk i pstrykamy tysiące zdjęć. Widoki z góry są rewelacyjne. Dobijamy w końcu do Moab – turystycznej stolicy Utah i bazy wypadowej do przepięknych Parków Narodowych Arches i Canyonlands. Parki te odwiedziliśmy już podczas poprzednich naszych wycieczek i pomimo chęci powrotu do nich również i teraz, musimy jednak zrezygnować mając na uwadze konieczność jak najszybszego powrotu do Chicago. [Do Arches National Park i tak nie moglibyśmy wjechać naszym kempingowozem]. Po szybkich zakupach m.in. piwa ważonego lokalnie [nie polecamy – niesmaczne] jedziemy drogą 279 wzdłuż rzeki Colorado [i torów] aż do końca, robimy zdjęcie zachodzącemu słońcu i zawracamy na kemping Williams Bottom [$10/noc, prysznicy i wody brak], gdzie zostajemy na noc. Na kempingu znajduje się przedziwny kibelek bez dachu i drzwi, a jedynym znakiem, że ktoś akurat z niego korzysta jest kłódka na łańcuchu, którą przewiesza się pomiędzy ściankami wejściowymi. Poza tą jedyną niedogodnością kemping okazuje się fajnym miejscem. Drewno jest udostępnione za darmo i można go brać do woli – palimy więc olbrzymie ognisko, Janek natomiast biega za ropuchą [z latarką], która pojawia się na naszym miejscu nieproszona.
Dzień 38
Po szybkim śniadaniu wracamy tą samą drogą [279] w kierunku Moab i skręcamy [na północ] w jedną z najpiękniejszych tras widokowych Utah – w 128-kę wijącą się wdłuż rzeki Colorado. Mijamy wiele kempingów [zapełnionych po brzegi] prowadzonych przez BLM i ścieżki rowerowe w budowie. Dużo się tu zmieniło od czasu naszej ostatniej wizyty kilka lat temu. Powstały nowe kempingi i hotele, winiarnia z resortem i stadniną, no i ta ścieżka rowerowa, wdłuż, której jedziemy. Odbijamy na chwilkę w prawo w Castleton Road prowadzącą do Castle Valley, ale po kilku milach zawracamy nie chcąc forsować samochodu. Na dłuższy postój wjeżdżamy natomiast w Professor Valley Road, która nie jest może drogą idealnie przejezdną, ale jakoś doczołgujemy się do miejsca, gdzie jest dostęp do rzeki [Professor Creek] i tu robimy sobie piknik połączony z pluskaniem się w wodzie. Janek jest w siódmym niebie napełniając butelki wodą i wylewając nam na głowy. W związku z tym, że upał jest niemiłosierny, my również jesteśmy z tego niesamowicie zadowoleni. Po 2 godzinach totalnego relaksu wracamy z powrotem do 128-ki i zajeżdżamy do Fisher Towers [szutrową Fisher Tower Road]. Spotykamy tu polskiego pana profesora z Salt Lake City, który mieszka w Stanach już 45 lat – miło sobie gawędzimy przez chwilkę i po krótkim spacerze po okolicy wracamy do 128-ki. Nie sposób jest przejechać tą trasą bez ciągłego zatrzymywania się i robienia setek zdjęć. Każdy kto się tu znajdzie na pewno przyzna nam rację. Jeszcze przed dojazdem do autostrady [nr 70] skręcamy na wschód w Crescent do Cisco East Road poprowadzoną wdłuż torów kolejowych…. to co tu widzimy jest po prostu straszne – rudery domów, jedna przy drugiej …. graciarnie do potęgi – wszystko wygląda żałośnie – całe miasteczko Cisco umarło. Nikogo już tu nie ma. Wjeżdżamy na autostradę [wjazd 212] i zaczynamy powrót w stronę Chicago. Przed nami jakieś 1300 mil…. Aż strach pomyśleć kiedy się tam dowleczemy. Nie mogąc pogodzić się z myślą, że nasze wakacje dobiegają końca postanawiamy spenetrować jeszcze jedną dróżkę prowadzącą do Westwater Canyon [zjazd 227 na drogę Down Harley Dome Road]. Kanionu nie udało nam się niestety zobaczyć – trafiając na miejsce, gdzie woduje się łódki [na „whitewater”]. Cóż poza tysiącem much nikogo tu nie spotykamy. Zawracamy do autostrady i wjeżdżamy do stanu Colorado. Tu pierwszym postojem jest tankowanie w Grand Junction – [znajdujemy Shella [zjazd 31]] i zakupy w Safeway’u. Dzień ma się ku końcowi, więc zaczynamy powoli myśleć o noclegu. W poszukiwaniu jakiegokolwiek miejsca, gdzie moglibyśmy rozpalić pożegnalne ognisko spędzamy kolejne 2 godziny. W końcu zdesperowani lądujemy na Rest Area w Parachute [zjazd 75], gdzie padamy spać.
Dzień 39
Budzimy się ze wspaniałym pomysłem odwiedzenia jeszcze Aspen, a w zasadzie Maroon Bells, bo na prawdę nie chce nam się jeszcze wracać do domu. Zjeżdżamy więc w Glenwood Springs [zjazd 116] na drogę nr 82 prowadzącą do Aspen. Przed miastem skręcamy na 125 prowadzącą do jeziora. Jako że jesteśmy przed sezonem [sezon tu zaczyna się 15 czerwca] możemy wjechać samochodem na teren parku Maroon Bells Recreation Area. Za kilka dni podróż bedzie już tylko możliwa autobusem [zakaz wjazdu prywatnych aut]. I tu spotyka nas miła niespodzianka – zamiast opłaty $10 mamy wjazd bezpłatny…. nie wiadomo dlaczego, ale nikogo przy budce strażniczej nie ma i szlaban jest podniesiony. Wspinamy się powolutku na wysokość prawie 3,000 m n.p.m i tu kolejna niespodzianka…. pełno ludzi, pełno samochodów…. mamy wielkie szczęście – parkujemy na ostatnim możliwym do zaparkowania miejscu i odziani w czapki i grube polary maszerujemy w stronę jeziora. Spacerujemy najpierw wzdłuż jeziorka, a potem przechodząc przez mostek docieramy na wzgórze, skąd widok jest przepiękny – na szczytach dostrzegamy 3 białe kozice górskie. Ze względu na dużą wysokość n.p.m. i rozrzedzone powietrze mamy trudności z oddychaniem, więc nie „bierzemy” żadnego konkretnego szlaku, tylko wałęsamy się po okolicy. Zjeżdżając z gór zaczynamy się rozglądać za kempingiem, ale wszystkie miejsca są już zajęte [15$/miejsce plus $5 opłata parkowa]. Koniecznie chcemy rozpalić dziś pożegnalne ognisko i upiec kiełbaski na patyku…. ale cóż dzień się jeszcze nie skończył, więc mamy trochę czasu, żeby coś fajnego znaleźć. Przed dojechaniem do Glenwood Springs zajeżdżamy do Whole Foods [Reed St, Basalt, CO 81621] w celu zakupienia kiełbasy na ognicho. Kiełbasy oczywiście nie mieli, zadowoliliśmy się jej zamiennikiem – o wdzięcznej nazwie „Kolbasa” – cokolwiek to znaczy nie przypomina tego co powinna. Jadąc autostradą [nr 70] na wschód zjeżdżamy na wszystkie możliwe zjazdy… których nie ma tu za wiele…..w poszukiwaniu jakiegoś fajnego miejsca na nocleg. Autostrada prowadzi wąskim kanionem wijąc się wzdłuż rzeki Colorado. W rzeczy samej budujący ją inżynierowie naprawdę zrobili kawał dobrej roboty….. Jadąc dalej na wschód Mundek dostrzegł z autostrady dym ogniskowy – sztuk kilka i tablicę ze znaczkiem BLM – co oznaczało tylko jedno – jesteśmy uratowani. Zjeżdżamy w miejscowości Gypsum [zjazd 140], od razu odbijając w prawo na frontage road. Znajdujemy miejscóweczkę wśród zarośli i innych kempingowiczów i rozpalamy nasze ostatnie wakacyjne ognisko racząc się pseudokiełbaskami. [Gypsum Recreation Site $10/noc, brak wody]. Po niedługim czasie przychodzi do nas „nawiedzony” kaskader-motocyklista i pomimo naszej niechęci opowiada nam o swoich aktorskich wyczynach w Hollywood, dokąd właśnie się udaje. To straszne, ale nie potrafimy się go pozbyć…. po 2 godzinach katowania chyba sam w końcu uznaje, że czas na niego i odjeżdża swoim motocyklem. Na dowidzenia obiecuje jeszcze, że przyśle nam bilety do Kalifornii na projekcję swojego filmu…….Padamy okrutnie wymęczeni naszym rozmówcą.
Dzień 40
Wstajemy o świcie i ruszamy na największą wspinaczkę podczas naszego wyjazdu – musimy pokonać Góry Skaliste. „Mkniemy” 70-tką i myślimy co by tu jeszcze wymyśleć po drodze….. Patrzymy na mapę – Breckenrigde [zjezd 201] – stosunkowo niedaleko od autostrady… decyzja – zjeżdżamy! Miasteczko okazuje się bardzo miłym miejscem – troszkę snobistycznym, ale ma to tu swój urok. Otoczone jest ośnieżonymi trzy- i cztero-tysięcznikami. W Visitor Center [203 S Main St] znajdują się bardzo interesujące wystawy i eksponaty z epoki „gorączki złota” – naprawdę przygotowane z wielkim rozmachem. Później tuż przed budynkiem informacji Janek szaleje na placu zabaw sypiąc się ze wszystkimi dzieciakami piaskem. Później dla odmiany próbuje pluskać się w rzece, ale ta okazuje się zbyt rwąca i w porę go przed tym ratujemy. Po głównej ulicy spacerują sobie rude lisy szukające okazji, żeby coś „świstnąć” [co śmieszne nikt nie zwraca na nie uwagi]. Żądni dalszych atrakcji jedziemy do High Line Railroad Park [189 Boreas Pass Road][wstęp bezpłatny], gdzie Janek aż skacze z radości widząc stare lokomotywy typu „rotary snowplow”[czyli takie „pługi śnieżne”]. Na zakończenie Mundek i Jaś udają się jeszcze do restauracji „The Dredge” [180 Jefferson Ave] mieszczącej się w środku buldożera kopalnianego i tam na prowadzącym do niej mostku karmią pokruszoną bułką wielgachne karpie. Po tak miło spędzonym czasie nadeszła pora na powrót do autostrady i dalszą „wspinaczkę” aż do wysokości 3,400 m n.p.m. Co to była za jazda…. jechaliśmy poboczem maksymalnie osiągając prędkość 5 mil/h. Nachylenie było tak duże i długie, że baliśmy się tylko żeby nie zacząć jechać do tyłu….. Zdenerwowani i niepewni czy uda nam się dotrzeć do przełęczy mieliśmy przed oczami najgorsze z możliwych scenariusze. Kiedy w końcu ujrzeliśmy w oddali Eisenhower Tunnel emocje sięgnęły zenitu. Przejechaliśmy tunel i powoli zaczęliśmy staczać się w dół…… emocje już opadły i czas było pomyśleć o noclegu. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w Georgetown [zjazd 228] – malutkim, przytulnym miasteczku, które w zasadzie objeżdżamy autem i równoległą do autostrady drogą jedziemy dalej na wschód. Wjeżdżamy w szutrową drogę nr 261 [Mill Creek Road], prowadzącej do Arapaho – Roosevelt National Forest z nadzieją, że uda nam się znaleźć jakąś fajną miejscówkę. Tu jednak wszystko dookoła jest „private property”, a w miejscu gdzie rozpoczyna się obszar należący do lasu federalnego jest zakaz wjazdu. Porażka…. ale nie mając wiele czasu z powodu zapadającego zmroku postanawiamy zaparkować na małym parkingu, skąd wychodzą szlaki turystyczne i tu spędzić noc. Gotujemy obiadokolację i idziemy na spacer nad rzekę.
Dzień 41
Wyjeżdżamy o świcie i zamiast wskoczyć od razu na autostradę jedziemy równoległą do niej drogą do Idaho Springs na lody, które jemy zamiast śniadania. Ku naszej rozpaczy – jadąc dalej na wschód autostradą – zamiast zjeżdżać w dół, musimy się znowu powspinać….. i znowu poboczem pełzniemy jak ślimak….. aż tu nagle mija nas [trąbiąc przyjacielsko] – szybki jak torpeda – taki sam Rvik jak nasz…. o co tu chodzi??? Chyba nieźle podrasowany skoro pędzi jak błyskawica…. cóż pozazdrościć tylko. Dojeżdżamy w końcu do Denver i od tego momentu krajobrazy nabrały charakteru nudy i beznadziejności. Płasko, brzydko i śmierdząco…. a do tego przeraźliwie gorąco i tak prawie do samego Chicago. Jedyną atrakcją w Colorado [na drodze nr 36] jest kilkusetne stado pasących się bizonów [pomiędzy Horrogate Rd i Rector – Leader Rd] i tor wyścigowy, gdzie śmiga sobie mała wyścigóweczka. Nie ma nawet gdzie się zatrzymać, żeby odpocząć. W Anton – na przedpotopowej stacji benzynowej tankujemy podejrzane paliwo, a rachunek, który daje nam obsługujący ją pan opiewa na zupełnie inną kwotę niż w rzeczywistości płacimy. Sytuacja zmienia się znacząco po przekroczeniu granicy z Kansas – tu w zasadzie w każdym miasteczku znajduje się „picnic area”, gdzie można odpocząć w cieniu drzew. Padamy spać gdzieś w połowie stanu.
Dzień 42
Wyspać się niestety nie możemy…. o 4.30 rano budzi nas burza…. Pioruny strzelają dosłownie co 3 sekundy. Wygląda to nieciekawie i mamy obawy czy przypadkiem nie kierujemy się gdzieś, gdzie akurat będzie szalało tornado – które jest częstym gościem na terenach środkowych stanów. Im dalej jedziemy 36-tką tym bardziej robi się zielono i pachnąco …o dziwo – w powietrzu unosi się zapach ziół. Całkiem przyjemna droga. Dobijamy do Saint Joseph i wjeżdżamy do Missouri. Miasteczko zaniedbane niesamowicie – choć bogate w historię to nie zachęca do zwiedzania. Chłopaki wyskakują tylko na chwilkę obejrzeć z bliska lokomotywę ustawioną w Patee Park. I tak sobie jedziemy przez to Missouri prawie 200 mil, aż dojeżdżamy do miasta Hannibal – miasteczka, gdzie dzieciństwo spędził Mark Twain [autor książki „Przygody Tomka Sawyera”]. Tu zatrzymujemy się na dłużej. Mnóstwo zabytkowych budynków w stanie rozkładu, walące się dachy, popękane mury – jednym słowem miejsce to potrzebuje poważnych inwestycji i jeśli takowe będą – stanie się ono „perełką turystyczną”. Urzeka nas jego specyficzny klimat i „zapach” historii. Wdrapujemy się na wał przeciwpowodziowy, bo słyszymy sygnał nadjeżdżającego pociagu, a Jasiek nie przepuści żadnej okazji, żeby zobaczyć lokomotywę i wagony. Śluzy są opuszczone broniąc miasto przed wodą znajdującą się za nimi. Pociąg jedzie w zasadzie po wodzie, która jeszcze nie opadła po prawdopodobnie niedawnej powodzi rzeki Mississippi. Maszynista trąbi do nas przyjaźnie, a Janek z radości skacze i krzyczy. Spacerujemy jeszcze po miejscach pamięci Twaina i wracamy do auta. Robimy sobie rundkę po miasteczku i dopiero teraz widzimy żałosny stan większości budynków. Pomimo ruder jakie mijamy zgodnie uznajemy, że Hannibal ma swój klimat i jest godne odwiedzenia. Przejeżdżamy most i jesteśmy już w Illinois. Tu po przejechaniu kilku mil widzimy nieprzyjemny obrazek – wielkie silosy powgniatane jak puszki – ślad po tornadzie… niewiarygodne jak wielka musiała być to siła, żeby powyginać tak solidne konstrukcje. Nie chcąc jechać autostradą [72] zjeżdzamy na drogę nr 100 [zjazd 46] i już po ciemku jedziemy wzdłuż rzeki Illinois. Oblepiają nas jakieś paskudne robactwa – pochodzące najprawdopodobniej z bagiennych okolic rzeki. Nasza mało dokładna mapa „nabiera” nas kilka razy – próbujemy znaleźć „rest area”, ale ani jednej nie możemy zlokalizować w terenie. Padamy w końcu na parkingu w Beardstown przy McDonaldzie.
Dzień 43
Po nieprzyjemnej nocy w nieprzyjemnym miejscu zbieramy się czym prędzej i jedziemy dalej 100-ką w kierunku Peoria. Na naszej drodze znajduje się Dickson Mounds Museum [niedaleko Lewistown] [wstęp bezpłatny] leżący na terenie parku stanowego o tej samej nazwie. Muzeum poświęcone jest życiu indian w dolinie rzeki Illinois, ma dużo wystaw archeologicznych, dużo informacji historycznych i obejrzenie tego wszystkiego zajęłoby nam za pewne cały dzień. Z powodu niedziałającej klimatyzacji nie da się jednak zbyt długo wytrzymać we wnętrzu i po 2 godzinach konieczna jest ewakuacja. Przejeżdzamy przez Peoria – miasto otoczone ruderami i wysypiskami starych samochodów, w naszej opini. Okropny to widok. Samo centrum jest przyjemne, ale z powodu wysokiej temperatury i wilgotności oraz naszego zmęczenia drogą powrotną nie decydujemy się na jego zwiedzanie. Chcemy jak najszybciej dojechać do Chicago….. ale niestety droga powrotna przeciąga się z powodu burzy i ulewnych deszczy, które powodują liczne przecieki naszej „kabinki”. W końcu jednak docieramy do miejsca przeznaczenia kończąc tym samym 43 – dniową wycieczkę pełną wrażeń i niezapomnianych chwil. I chociaż nasz plan podróży uległ znacznej zmianie z powodu awarii samochodu, to i tak udało nam się wszystko znakomicie zorganizować i odkryć wiele „kosmicznych” miejsc. A za rok lub dwa być może dojedziemy do wybrzeża Pacyfiku i poprujemy sławną „jedynką” przez Oregon aż po Washington.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u