Meksyk – Gwatemala – Katarzyna Czapska

Katarzyna Czapska

Termin 20 października – 21 listopada 2004

Trasa: Warszawa – Amsterdam – Mexico Ciudad – Catemaco – Villahermosa – San Cristobal de las Casas – Huehuetenango – Todos Santos – Ouetzaltenango – San Marcos – Santiago de Atitlan – Antigua – Chichicastenango – Rio Dulce – Livingston – Tikal – Palenque – Tulum – Playa del Carmen – Cancun – Mexico Ciudad – Amsterdam – Warszawa

Uczestnicy: pojechaliśmy jedenastoosobową grupą. Część osób znała się z poprzedniej wyprawy do Peru i Boliwii, reszta odpowiedziała na ogłoszenie zamieszczone w Internecie. Przed wyjazdem staraliśmy się poznać się bliżej, zakładając w tym celu stronę internetową (www.republika.pl/mentiroso). Wymienialiśmy się uwagami i na bieżąco komentowaliśmy stan przygotowań do wyprawy. Parę razy udało nam się spotkać, choć nie wszystkim razem. Na miejscu często dzieliliśmy się na mniejsze grupy i spędzaliśmy czas różnie, w zależności od upodobań.

PRZEBIEG WYPRAWY:

Dzień 1

Wylatujemy o 6.50 do Amsterdamu liniami KLM. Po około półtorej godziny jesteśmy w Amsterdamie. Ponieważ samolot do Mexico City odlatuje dopiero o 14, mamy całe 5 godzin na zwiedzanie stolicy Holandii. Pakujemy się do kolejki (bilet w dwie strony 5.20 euro, czas przejazdu ok. 30 min.) i jedziemy do centrum. Leje i jest bardzo zimno, ale uliczki z krzywymi domkami, kanały z barkami i jesienne drzewa mają sporo uroku. Zwiedzamy dzielnicę chińską, plac Dam, dzielnicę czerwonych latarni. Miasto wydaje się uporządkowane a harmonię burzą jedynie poprzyklejane do chodników gumy do żucia. Chodniki przypominają nakrapianego gumą węża. Wracamy na lotnisko tuż przed odprawą. W Meksyku lądujemy około 17.30 miejscowego czasu (w Polsce 00.30). Odprawa paszportowo-bagażowa wlecze się ponad 2 godziny. Kolejka jest gigantyczna. Tomek zostaje zaproszony na kontrolę osobistą. Wszystko dobrze się kończy. Wymieniamy dolary, tutaj jest najlepszy kurs. W budce przed lotniskiem kupujemy bilet na taksówkę – camionetę (300 peso za 9-osobowego minibusa). Przejazd w okolice Zocalo trwa około 30 minut). W Meksyku jeździ się taksówkami na bilety, cena zależy od strefy. Przynajmniej ma się gwarancję bezpieczeństwa i poczucie, że nie jest się oszukanym na samym początku podróży. Kwaterujemy się w kolonialnym hotelu Isabel, który rezerwowaliśmy przez Internet. Dostajemy przyjemne, obszerne trójki z łazienkami w cenie 96 peso/os. Wypijamy powitalnego szampana przywiezionego z Polski i padamy do łóżek.

Dzień 2

Poranek spędzamy na Zocalo; do placu z hotelu mamy zaledwie parę kroków. Kilka ulic dalej znajduje się Mercado La Merced, z owocami, o przedziwnych smakach i zapachach. Spędzamy tam kilka godzin. Ponieważ zbliża się Święto Zmarłych, wszędzie pełno jest tu czaszek z cukru i czekoladowych trumienek. Meksykanie wręczają je najbliższym z okazji El Dia de los Muertos. Następnie udajemy się na Mercado Sonora, gdzie można zaopatrzyć się w różne czarodziejskie akcesoria, tajemne mikstury, kadzidła i kupić psa, chomika, kanarka albo kurę. Wracamy w okolice Zocalo, zwiedzamy katedrę i Palacio Nacional. Wypijamy po litrze piwa na kolorowym patio naszego hotelu. Metrem dojeżdżamy na stacje Tosqueña (2 peso), gdzie przesiadamy się na kolejkę (2 peso) i docieramy do spokojnej dzielnicy Xochimilco. Na przystani, po krótkich targach wsiadamy do kolorowej gondoli (55 peso/os, 2 h). Dwie godziny pływamy po kanałach, wśród sprzedawców kwiatów i zespołów Mariachi, oglądamy kwiaty, ptaki i odpoczywamy od hałasu stolicy. W drodze powrotnej jedziemy na dworzec Oriente i kupujemy bilety na następny dzień do San Andres Tuxtla (290 peso). Wieczorem zajadamy się nieznanymi nam wcześniej owocami.

Dzień 3

Zostawiamy bagaże w hotelowej przechowalni i metrem jedziemy na Terminal del Norte (2 peso), gdzie przesiadamy się na autobus do Teotihuacan (ok. 1 h, 25 peso). Między piramidami (wstęp 38 peso) kręci się sporo dzieciaków w niebieskich lub czerwonych dresach. Zabytek stanowi zapewne obowiązkowy punkt w programie szkolnych wycieczek. Spędzamy tu blisko cztery godziny, wspinając się najpierw na Piramide de la Luna a potem na Piramide del Sol, pokonując 244 stopnie w piekielnym upale. U stóp Tempo de Quetzalcoatl robimy sobie odpoczynek i orzeźwiamy się limonkami. Przed wyjściem spotykamy grupę Voladores (podniebnych tancerzy). Wracając wysiadamy przy parku Alameda Central, gdzie chlapiemy się w fontannie i tropimy zakochane pary całujące się tu na każdym kroku. Późne popołudnie spędzamy w Catedra Metropolitan, słuchając koncertu organowego i obserwując prowadzaną tu właśnie lekcje z historii sztuki. Wracamy do hotelu na krótki prysznic i metrem udajemy się na dworzec Oriente. Przed wejściem do autobusu wszyscy podróżni poddawani są dokładnej kontroli, bagaże trafiają na taśmę i zostają prześwietlone. Dlatego należy stawić się na dworcu przynajmniej pół godziny wcześniej. Punktualnie o 21.00 odjeżdżamy do San Andres Tuxtla (9h, 290 peso)

Dzień 4

W San Andres Tuxtla jesteśmy o 6.00. Kilka kroków od dworca łapiemy lokalny autobus do Catemaco (6 peso) i po 20 minutach jesteśmy w miasteczku czarowników, szamanów i uzdrawiaczy. Rozpoczął się weekend, więc nie jest łatwo o tani hotel. W tym miejscu wyraźnie daje się poczuć „mañanę”. Nikomu specjalnie nie zależy na zarobku, bo i tak, jakoś to będzie. Nikt się nie spieszy, nikt nie denerwuje, kiedy marudzimy, że drogo. Właściciele hoteli nie są specjalnie zainteresowani tak dużą grupą ani tym bardziej rabatem dla niej. Po dłuższych poszukiwaniach trafiamy do hotelu Laguna (40 peso/os), prowadzonego przez, bardzo sympatycznego Emiliano Alfredo. Lokujemy się w dwóch pokojach z wentylatorami, po 2 osoby na łóżku. Odświeżamy się i idziemy na śniadanie do Fonda de Minga, gdzie zajadamy się smażonymi bananami. Na przystani wypożyczamy lanche – łódź motorową z dachem (30 peso/os za 2,5 h). Właściciel łódki zatrzymuje się w zatoczce – kąpiemy się w ciepłej wodzie. Podpływamy do brzegu, gdzie mieści się prymitywny gabinet kosmetyczne. Dajemy sobie nałożyć na twarz maseczki z glinki. Zmywamy je po pół godzinie wodą z jeziora. Czujemy, jak piękniejemy w oczach. Oglądamy wysepką, którą zamieszkują grube małpy. Co chwila przypływa tu nowa łódka a wszyscy chcą dokarmić zwierzaki. Zwiedzamy Reserva Ecologica de Nanciyaga (wstęp 30 peso). Degustujemy wodę mineralną, oglądamy krokodyle, iguany i żółwie, słuchamy opowieści o szamanie. Jak dla nas, zbyt tu sztucznie. Chwile jeszcze pływamy po jeziorze obserwując ptaki. Wysiadamy na plaży, gdzie urządzamy sobie mały piknik, przeczekując najgorszy upał. Wieczorem przyglądamy się mieszkańcom siedząc na stopniach schodów Palacio Municipal i degustując lokalne trunki.

Dzień 5

Po wczesnym śniadaniu składającym się głównie z bananów, łapiemy autobus do Sihuapan (6 peso, 30 min.) a następnie do Salto de Eyipantla (6 peso, 30 min.), gdzie znajduje się wysoki na 50 m wodospad. Nad opadającą wodą rozpościerają się dwie tęcze. Patrzymy urzeczeni, nie bacząc na to, ze maleńkie kropelki wody wdzierają się do naszych aparatów fotograficznych. Moja cyfrówka tego nie lubi i na kilka godzin odmawia pracy. Do Catemaco wracamy około południa i łapiemy odkryta półciężarówkę zwaną piratą (2,5 h, 28 peso). Jedziemy do Montepío, miejsca, gdzie do oceanu wpadają dwie rzeki. 39-kilometrowa wyboista droga, pełna jest błota i kałuż. Stoimy „na pace”, raz po raz narażając się na uderzenie gałęzi. Wkrótce zamieniamy się w rozczochrane i umorusane potworki. Kurz wciska się w nosy i uszy. Zmęczeni, ale rozbawieni docieramy na piękną plażę. Piasek jest tak rozgrzany, że nie można stanąć na nim bosą stopą. Wskakujemy do wody – wyraźnie czuć jak zimna, rzeczna woda miesza się z ciepłym oceanem. Leniuchujemy dwie godzinki i wracamy tą samą drogą do Catemaco. Na kolacje zjadamy kukurydzę z serem na ulicy (5 peso) i odbywamy nocny spacer po miasteczku. Znowu siadamy przed Palacio Municipal. Strażnik zwraca nam uwagę, że nie powinniśmy pić piwa przed urzędem. Wkrótce wdaje się z nami w pogawędka i zaprasza do swojego domu. Niestety rano wyjeżdżamy, a on do rana ma służbę. Jest pełnia księżyca. Po ulicy skaczą wielkie żaby, a w środku nocy słychać pianie kogutów. Chyba czarownicy mają tu sporo do powiedzenia. Urokliwe miejsce. Spacerujemy prawie do świtu.

Dzień 6

Wstajemy o 5.30, nieprzytomni, bo spaliśmy może godzinę. Ospałym krokiem idziemy na dworzec, który jest zwykłym kamienistym placem. Znajduje się tam namiot, a w nim komputer i wielki obraz Virgen de Guadelupe. Łapiemy autobus do Coatzacoalcos (ok. 3 h, 65 peso), gdzie przesiadamy się do luksusowego autokaru do Villahermosa (2,5 h, 89 peso) a tam jesteśmy około 14. Wilgotność powietrza i upał sprawiają, ze nie mamy na nic siły. W kłębach spalin, bo w mieście panuje wzmożony ruch, uginając się pod ciężarem plecaków docieramy do hotelu San Miguel, wynajmujemy na kilka godzin pokój z łazienką (160 peso) i pędzimy do Parque – Museo La Venta. W przewodniku czytamy, ze jest otwarte tylko do 17.00, a już prawie zbliża się czwarta. Docieramy na miejsce o godzinie 16.00 i dowiadujemy się, że w poniedziałki muzeum jest otwarte tylko do tej godziny. Strażnik jest nieugięty i nie zamierza nas wpuścić. A Iza nie zamierza ustąpić. Przechodzi przez siatkę. Reszta rozsiada się na ławkach przed muzeum, delektując się cieniem i słodkimi bułkami.

Wspinamy się na pobliską wieżę widokową i podziwiamy panoramę miasta. Biała zabudowa kontrastuje z ciemną zielenią parku. Zmęczeni upałem kupujemy piwo, które wypijamy w parku. Około 23.00 idziemy na dworzec skąd odjeżdżamy do Tuxtli (5 h, 170 peso) i dalej do San Cristobal de las Casas (ok. 2,5 h, 38 peso).

Dzień 7/

Do San Cristobal de las Casas dojeżdżamy przed siódmą rano. Trzęsiemy się z zimna w sandałach i krótkich spodenkach. Z tropikalnego upału trafiamy w chłód gór. Temperatura waha się w okolicach 10 stopni. Rozdzielamy się na grupy w poszukiwaniu hotelu. Po chwili kwaterujemy się w schronisku Albergue Juvenil (40 peso/os, pokoje 3 i 4 osobowe, wspólne łazienki, dostęp do kuchni). Robimy sobie ciepłe śniadanie i ruszamy na zwiedzanie niezwykle urokliwego i kolorowego miasteczka. Zachwyca nas niska, kolonialna zabudowa. Na każdym kroku zaczepiani jesteśmy przez Indianki w kolorowych strojach, próbujące sprzedać nam paski, laleczki, torby i inne wyroby. Spacerujemy po targu indiańskim. Od kolorów kręci się w głowie. Indianie uciekają przed aparatami, wierząc, że odbierają im energię. Zdarzają się nawet akty agresji. Można dostać pięścią w głowę, jeżeli nie uszanuje się tutejszych zwyczajów. Po południu wyruszamy na przejażdżkę konną po okolicznych górach (90 peso/os, 4,5 h). Ze schroniska odbiera nas właściciel stajni – niewysoki señor w kowbojskim kapeluszu. Prowadzi nas na przystanek colectivos, skąd po paru minutach zbiorową taksówka (2 peso) docieramy za miasto, gdzie na dużej polanie czekają na nas wierzchowce. Nikt się nie martwi o dopasowanie strzemion i chociażby krótkie przeszkolenie tych, którzy po raz pierwszy dosiadają konia. Po prostu wsiadamy i jedziemy. A raczej usiłujemy nie wypaść z siodła. Nasi opiekunowie – dwóch młodzieńców w kapeluszach pogania konie głośnym „aleeeee”. Początkowo jedziemy kamienista, ale utwardzona drogą, potem krótki odcinek asfaltem, by na koniec wjechać na wąska, błotnistą ścieżkę, pnącą się wysoko w górę. Kopyta koni zapadają się w błocie, a my modlimy się, żeby tylko nie spaść w przepaść. Ostatni, prosty odcinek drogi pokonujemy galopem. Kowboje mają z nas wielką radość. Konie odpoczywają na polanie a my zwiedzamy indiańska wioskę San Juan Chamula. Jej centrum stanowi usytuowany przed kolorowym kościołem rynek, na którym sprzedawane są głównie owoce i warzywa. Między misternie poukładanymi piramidkami z mandarynek i ziemniaków biegają bosonogie dzieci, przechadzają się mężczyźni w białych sarapach i kobiety w barwnych bluzkach. Można tu za grosze kupić piękne indiańskie wyroby. Niewiele mamy czasu na zwiedzanie, więc postanawiamy tu wrócić. Dosiadamy wierzchowce i ta samą drogą wracamy do San Cristobal. Wykończeni, z otarciami i siniakami wracamy do hotelu, żeby się umyć. Kolację zjadamy w knajpce naprzeciw schroniska. Piękna Meksykanka z wdziękiem podaje nam menu del día.

Większość załogi jest tak zmęczona dzisiejszą wycieczką, że kładzie się spać. Ja, Agnieszka i Piotrek wyruszamy na nocny spacer. Uliczki są puste. Wspinamy się na wzgórze, na którym znajduje się maleńki kościółek. Pokonujemy wysokie schody, żeby znaleźć się przy kapliczce, w której płoną setki świeczek. Niebo rozświetla jasny księżyc. Migoczą gwiazdy. Kładziemy się na dachu schroniska i gapimy na niebo. Jest bardzo zimno. Z pobliskiej knajpki dobiega muzyka.

Dzień 8

Na śniadanie przyrządzamy jajecznicę i nie spiesząc się wymyślamy plan dnia. Mamy do wyboru Kanion Sumidero, wycieczkę rowerową lub ruiny Toniná. Wybieramy ostatni wariant. Zdezelowanym autobusem jedziemy do Ocosingo (1,5 h, 23 peso). Razem z nami podróżuje tylko para, drobnych, indiańskich staruszków. Droga wije się jak wąż między górskimi szczytami. Kierowca otwiera drzwi, żebyśmy mogli swobodnie przyglądać się widokom. Ocosingo to przyjemne i spokojne miasteczko. Indianki noszą tu białe bluzki haftowane w wielkie, kolorowe kwiaty. Przechodzimy koło szkoły, do której zaglądamy zwabieni muzyką. Na dziedzińcu ćwiczy orkiestra maluchów. Łapiemy colectivo do ruin (30 min., 16 peso) i umawiamy się z kierowcą, że odbierze nas za 2 godziny. Tym razem droga wiedzie przez zielone pola, na których pasą się łaciate konie. Istny dziki zachód. Toniná robi na nas wrażenie – majestatem, usytuowaniem, wielkością. Wspinamy się na szczyt piramidy wśród wielkich kaktusów, ocierając pot i strącając lgnące do nas owady. Jesteśmy jedynymi turystami. Strażnicy wylegują się na szerokich schodach jednej ze świątyń i nie zwracają na nas najmniejszej uwagi. Przy ruinach znajduje się interesujące muzeum. Warto przyjechać tu wcześniej, bo obiekt jest czynny tylko do 16. Lepiej zawczasu umówić się z kierowcą, bo trudno tu o transport. Do Ocosingo wracamy z tym samym kierowcą, który urządza sobie wyścigi z właścicielem drugiego auta. W mieście kierowca klimatyzowanego busa proponuje nam transport do San Cristobal za cenę colectivo. Po drodze zatrzymujemy się, żeby obejrzeć wodospad. Wieczorem obserwujemy Festiwal Cervantino Barroco. Przed kościołem rozstawiono wielką scenę. Słuchamy zespołów z całego świata.

Dzień 9

Wyruszamy późno, bo około 9.00 i szukamy transportu do Zinacatan, małej wioski indiańskiej. Spory kawał maszerujemy wąskimi i wysokimi chodnikami. Zapuszczamy się w gąszcz straganów. Potem jedziemy colectivo (40 min., 8 peso) krętą drogą pod górę. Centrum wsi stanowi biały kościół przyozdobiony tysiącami chorągiewek. Kupujemy kartę turystyczną (10 peso) upoważniającą do wejścia do kościoła i muzeum ubioru. Wewnątrz świątyni mnóstwo figurek nieznanych nam świętych i zwierząt. Przed niektórymi leżą banany, jajka, płatki kwiatów, płoną świece. Pachnie kadzidłem. Stare wierzenia indiańskie mieszają się z chrześcijaństwem. Zaczepieni przez drobną Indiankę dajemy się zaprosić do jej domu, oczywiście w celach handlowych. Kobieta sprzedaje nalewki domowej roboty i wyroby z wełny. Jest bardzo miła i ma przyzwoite ceny. W muzeum ubiorów przymierzamy indiańskie stroje. Opiekunki eksponatów śmieją się razem z nami i pomagają zakładać skomplikowane elementy garderoby. Do San Jose Chamula idziemy na piechotę wzdłuż szosy, by po chwili skręcić w leśną ścieżkę. Mijamy ubogie gospodarstwa, pasące się owce, plantacje kukurydzy. W Chumula udajemy się na cmentarz, położony na wzgórzu. Rudobrunatne groby pokryte są ściętą trawą. Krzyże mają trzy kolory – czarny, biały i niebieski, świadczą o wieku zmarłego. Kręci się tu sporo Indian. Ozdabiają groby bliskich, sprzątają. Dzieciaki bawią się w berka i rzucają mandarynkami. Nie ma smutku. Wszyscy się śmieją. Mamy wrażenie, że trwa tu właśnie wielki piknik. Odwiedzamy jeszcze miejscowy rynek i wracamy colectivo do San Cristobal. Wieczór spędzamy w knajpce na pysznym burrito (15 peso) i słuchamy opowieści Marcina i Bartka, którzy wybrali się do innej wsi. Trafili tam na ubój byka. Wszyscy mieszkańcy uczestniczyli w rozdzielaniu mięsa. Chłopcy też dostali parę chrząstek, którymi chętnie podzielili się z nami.

Dzień 10

Zrywamy się wcześnie i łapiemy colectivo do Comitan (1,5 h, 22,5 peso). Parę kilometrów przed miasteczkiem samochód staje. Kierowca myślał, że dojedzie na rezerwie. Teraz wyrusza na poszukiwanie benzyny a my siedzimy na poboczu. Nikt się nie złości. W końcu przecież kiedyś pojedziemy. W Comitan przesiadamy się do starego autobusu jadącego do Ciudad Cuauhtemoc przy granicy z Gwatemalą (1,5 h, 20 peso). W miasteczku odbywa się odprawa paszportowa. Dostajemy pieczątki wyjazdowe. Obezwładnieni upałem odpoczywamy chwile przed urzędem imigracyjnym i dokarmiamy chude psy. Potem pakujemy się w trzy odrapane i ledwo trzymające się kupy taksówki (10 peso/os., ok. 20 min.) i jedziemy 4km do La Mesilla po stronie gwatemalskiej. Przejście graniczne przypomina wielki bazar. Panuje tu nieopisany chaos i zgiełk. Słychać nawoływanie sprzedawców, autobusowych naganiaczy. Ciężko w tym rozgardiaszu wypatrzyć Ministerio Migracion. Kiedy w końcu trafiamy do niepozornego budynku, bez problemy otrzymujemy wizy upoważniające nas do przebywania na terenie Gwatemali 90 dni (30 peso), wymieniamy trochę peso na qetzale i rozglądamy się za transportem do Huehuetenango (2 h, 15 Q). Wokół stare amerykańskie school busy, przeraźliwie kolorowe i załadowane do granic wytrzymałości. Pakujemy się do jednego z nich. Nasze bagaże lądują na dachu. Na siedzeniach musi się zmieścić przynajmniej trzech podróżnych, bywa, że siedzi nawet szóstka, oprócz tego kurczaki, tobołki, kartony. Co chwila wpycha się jakiś sprzedawca słodyczy, napojów, gazet lub cudownych kropli do oczu, które czynią świat bardziej kolorowym. Kasjer – bileciarz chodzi po oparciach siedzeń. Podróżni przekazują go sobie z rąk do rąk. Jest wesoło. Muzyka gra, migoczą kolorowe światełka. Wkrótce zaprzyjaźniam się z dwoma młodymi nauczycielami, którzy na weekend wracają do domu z małej wiejskiej szkółki. Udzielają nam cennych wskazówek dotyczących pobytu w ich kraju. Jorge pomaga nam znaleźć autobus do centrum Huehuetenango (1 Q, ok. 30 min.) i tani hotel. Kwaterujemy się w hotelu Central (19 Q/os w dwójce, wspólne łazienki). Miejsce jest dziwaczne, podłoga z szerokimi szparami, jedno gniazdko przy recepcji na cały hotel i prysznice, jak z horroru. Nie chce nam się szukać niczego lepszego na tych parę godzin. Zrzucamy plecami i ruszamy na obchód miasteczka. Huehue (czyt. ueue) tonie w spalinach. Wymieniamy pieniądze w banku ( 1 dolar -7,9 Q) i udajemy się na jedzenie do knajpki przy głównym placu. Rozsiadamy się na tarasie i obserwujemy wieczorny powrót ptaków do gniazd. Czarne ptaszyska wrzeszczą tak głośno, ze ciężko rozmawiać. W mieście właśnie trwa koncert sponsorowany przez browar Gallo. Wszędzie widać jego logo. Dudni muzyka rockowa. Śpimy 200 metrów od sceny; bez stoperów trudno wytrzymać. Parę razy gaśnie światło. To chyba tutejsza norma, bo po chwili właściciel hotelu roznosi świeczki.

Dzień 11

Wstajemy późno, odsypiając kilkudniowe zaległości. Część załogi wyruszyła oglądać ruiny Zaculeu, reszta zwiedza pobliski targ. Tam zawsze coś się dzieje. Trafiamy na jakąś demonstrację. Strzelają petardy. Około 11 dostajemy się na dworzec. Nie ma już miejsc w autobusie do Todos Santos – sprzedawca pokazuje nam deseczkę, w której z równo wywierconych dziurek sterczą patyczki; tak zaznacza się sprzedane miejsca. Bardzo dużo osób chce obejrzeć tam El Día de los Muertos. Musimy czekać dwie godziny. Włóczymy się wśród straganów, których zawsze pełno wokół dworców i próbujemy lokalne przysmaki. Świetnie smakują plastry owoców zalane miodem, sprzedawane w foliowych woreczkach. Sadowimy się w chicken busie. Ścisk niewiarygodny, na jednym siedzeniu po cztery osoby, ale nikomu to nie przeszkadza. Muzyka gra, pojazd rzęzi i tonie w kłębach spalin. Tak pokonujemy 40 km w ponad 3 godziny. Po 20 kilometrach asfaltowa droga nagle znika i dalszą podróż odbywamy po kamienistym trakcie. Im bliżej Todos Santos, tym częściej wśród krzaków i małych chałupek wypatrujemy jaskrawe, czerwone spodnie. Mieszkańcy wioski od wieków wierni są tradycyjnym strojom. Mężczyźni chodzą w czerwonych szerokich portkach, jasnych koszulach z haftowanymi kołnierzami oraz kapeluszach przepasanych niebieskim filcem. Kobiety mają fioletowe, zdobione w kwiaty bluzki i czarne grube spódnice. Wysiadamy w sam środek kłębowiska chwiejących się, czerwonych portek. Festyn związany z dniem Wszystkich Świętych trwa tutaj dziesięć dni. Najważniejszym punktem programu jest wyścig konny odbywający się 1 listopada. Wcześniej obowiązkiem wszystkich mężczyzn jest ceremonialny alkoholizm. Piją, bo tak nakazują dawne wierzenia. Nie wszyscy to wytrzymują. Wędrując przez wieś w poszukiwaniu prywatnej kwatery (wszystkie hotele były zajęte), co rusz musimy omijać jakiegoś zmęczonego piciem jegomościa w czerwonych spodenkach. Schronienie znajdujemy w domu Doñi Rosy, drobnej i pracowitej Indianki z plemienia Mam. Odstępuje nam obszerny pokój z czterema łóżkami, na który zamierzamy poukładać się jak sardynki w puszkach (25 Q/os). W drewnianej szopie jest nawet prysznic – rura z zimną wodą i sauna wielkości kominka. Przez cały czas towarzyszy nam zapach dymu. Palenisko nie wygasa nawet na noc. Wszędzie pełno suszącej się kukurydzy, kurczaków, dzieci, psów i kotów. Jest nawet zielona papuga.

Wieś się bawi. Przed kościołem ustawiono karuzele. Smażą się kurczaki i frytki. Stragany pełne są świątecznych ciasteczek. Marimbas grają wciąż tę sama melodię, w rytm której podskakują tancerze w maskach i bogato zdobionych, kolorowych strojach oraz pijani mieszkańcy.

Skręcamy w boczna uliczkę. Przed jednym z domów wystawiono olbrzymie głośniki. A w środku ciasno stłoczeni Indianie, perkusista i ołtarzyk ze zdjęciem przodka. Mała dziewczynka czyta modlitwę do akompaniamentu skocznej melodii. Tak się tutaj oddaje hołd zmarłym.

Uciekamy przed zgiełkiem do wnętrza małego kościoła. Płomienie świec oświetlają figurki jaskrawo pomalowanych świętych. Przed ołtarzem stoją trzy osoby, ksiądz śpiewa cicho. Wymieniamy ze wszystkimi uścisk dłoni przy słowie „paz”.

Patrzymy na karykaturalne tańce odbywające się przed palacio municipal i nadziwić się nie możemy, że wywodzą się jeszcze z czasów Majów. W nocy długo nie daje mi zasnąć chłód, dławiący dym i jakieś boleśnie gryzące insekty.

Dzień 12

Otwieram oczy i widzę kurczaki spacerujące po naszej „sypialni”. Wkrótce potem wpadają psy i następuje przemarsz całej indiańskiej rodziny, która na czas naszego pobytu ulokowała się w sąsiednim pomieszczeniu. Gubię się przy ich liczeniu. Doña Rosa serwuje nam śniadanie (15 Q) – czarna fasola, kalafior, kawa. Część naszej grupy wyrusza na trekking przez góry Cuchumatanes. Ja, Agnieszka i Asia udajemy się na obchód okolicznych wiosek. Wędrujemy piaszczystą drogą wspinającą się pod górę. Upał i kurz dają się we znaki. Mijamy tubylców z maczetami, dzieci zbierające arbuzy. Nagle droga zamienia się w błotnistą ścieżkę i gwałtownie biegnie w dół. Przedzieramy się przez plątaninę trawy i krzaków, zsuwamy się po piaszczystych stromiznach. Mija kilka godzin zanim udaje nam się dotrzeć na pole kukurydzy – znak, że w pobliżu są ludzie. Dwie małe dziewczynki machają do nas, pokazując na aparaty. Chcą zdjęcie. Po chwili pozuje nam dziesięcioosobowa rodzina. Wracamy do wsi, gdzie fiesta trwa w najlepsze. Karuzela kręci się, faceci w czerwonych portkach podrygują do wciąż tej samej melodii. Idziemy na cmentarz. Grobowce pomalowane na jaskrawe kolory przystrojone są wieńcami z foliowych kwiatów. Gdzieniegdzie widać ślady palonych darów ofiarnych – szczątki świątecznych ciasteczek, bananów, puszek po coli. Jeden z napotkanych Indian żali się, ze zmarli wcale nie chcą korzystać z przygotowanej dla nich uczty. Za to żywi niczego sobie nie odmawiają. Nad Todos Santos unoszą się alkoholowe opary. Coraz więcej zataczających się czerwonych portek.

Na kolacje Doña Rosa podaje zupę z bawolego serca (15 Q). Wygląd i smak nie zachęcają do zjedzenia. Psy mają ucztę, a my kolejny raz jemy banany.

Wieczór spędzamy pod siedzibą lokalnych władz. Właśnie tam usadowił się zespół marimbas. Drewniane ksylofony znają chyba tylko jedną melodię, która być może najbardziej pasuje do świątecznej atmosfery. Wkrótce mamy kilku przyjaciół w czerwonych spodniach. Wylewnie okazują nam swoje uczucia i częstują piwem. Odwiedzamy uśpiony cmentarz. Zmarli wydają się nie zwracać uwagi na szaleństwa swych potomków

Dzień 13 (1 listopada)

Dzień 1 listopada w Todos Santos, poświęcony jest duszom zmarłych dzieci. Głównym punktem obchodu święta jest wyścig konny odbywający się rano. Podążamy na wzgórze za kolorowym tłumem. “Jinetes” (jeźdźcy) spędzają wieczór przed zawodami na ceremonialnym alkoholizmie. Bycie zawodnikiem to wielkie wyróżnienie. Widać to po uwielbieniu, jakie maluje się na twarzach widzów wpatrzonych w barwnie ubranych dżokejów. Jeźdźcy galopują między dwoma punktami, robiąc sobie przerwę na picie alkoholu na każdym końcu. Wygrywa nie ten, który ma największe umiejętności jeździeckie, ale ten, który najdłużej utrzyma się na koniu i najwięcej wypije. Wielu spada z koni w czasie biegu – Indianie Mam wierzą, jeśli śmierć jinete w czasie wyścigu, to ofiara duchowemu światu Majów, wróżąca dobry rok.

Patrzymy zafascynowani na rozentuzjazmowany tłum i zamroczonych bohaterów, ale atmosfera pijaństwa i lunaparku zaczyna nas męczyć. Postanawiamy wyjechać z miasteczka. Okazuje się jednak, że żaden autobus nie jedzie. Udaje nam się znaleźć pojazd, który zwiezie nas z górskiej drogi (25 Q/os). Samochód staje kilka razy, z powodu awarii chłodnicy. Z trudem dojeżdżamy do rozwidlenia dróg, gdzie łapiemy stopa. 11 osób i plecaki zostają załadowane na małego pick-upa, w którym podróżuje już dwóch starszych panów w kapeluszach z niebieskim filcem i Indianka w szerokich spódnicach. Zjeżdżamy z góry. Hamulce samochodu nie wytrzymują obciążenia. Po chwili znowu jesteśmy bez transportu. Rozdzielamy się na grupy i do Huehuetenango docieramy stopem. Na dworcu posilamy się ciastem sprzedawanym przez starą Indiankę i przesiadamy się do chicken busa jadącego do Quetzaltenango, czyli Xeli (2 h, 12 Q). Na miejsce docieramy po zmierzchu. Bez trudu dostajemy się z położonego na przedmieściu terminalu do centrum (3 Q /os) zatrzymanym przygodnie colectico i znajdujemy nocleg w przytulnym hotelu Rio Azul (40 Q/os). Posilamy się kukurydzą na Plaza Major i przy winie kupionym w nocnym sklepie, ustalamy plan na następny dzień.

Dzień 14

Wypożyczamy rowery (20 Q/dzień). Ponieważ nie mamy dokładnej mapy okolicy właściciel wypożyczalni, młody Amerykanin, postanawia jechać z nami. Wsiadamy na stare, zielone graty i pedałujemy pod górę o kącie nachylenia 45 stopni. Całe szczęście, że zaraz jest zjazd, bo większa cześć grupy niechybnie zrezygnowałaby z wyprawy. We wsi Almalonga słynącej z uprawy ponadnaturalnej wielkości warzyw podziwiamy rolników przy pracy. Kilku mężczyzn płucze w rzece gigantyczne marchewki. Rzodkiewki wielkości jabłek podskakują w skrzynkach ustawionych na starej ciężarówce. Kolejny przystanek robimy w Zunil. Biały kościół i fontanna toną we mgle. Pomagamy miejscowym dzieciakom ciągnąc sznur od dzwonnicy i ruszamy dalej, wciąż pod górę do Fuentes Georginas. Przed nami 8 km jazdy wciąż pod górę. Droga ginie we mgle. Robi się coraz chłodniej. Mija nas pick-up wiozący grajków odzianych w czarne garnitury. Połyskują złotymi trąbkami i puzonem. Skoczna muzyka i śmiech niosą się po górach. Zrywa się gwałtowna ulewa, którą przeczekujemy pod drzewem, rozgrzewając się łykiem polskiej wódki, którą ktoś miał szczęśliwie przy sobie. Na szczyt dojeżdżamy mokrzy i zziębnięci. Mimo to przebieramy się w kostiumy kąpielowe i wskakujemy do „gorących źródeł” (wstęp 15 Q). Woda jest seledynowa i ma smak limonki. Podobno świetnie wpływa na cerę. Siedzimy pod skałą, z której wypływa ciepły strumień, ale i tak szczękamy zębami z zimna. Wskakujemy w wilgotnych ciuchach na nasze zielone rumaki i pędzimy na złamanie karku w dół. Wkrótce całe ciało pokrywa się na wpół zamarzniętymi kropelkami. Mgła gęstnieje a droga ginie w wilgotnej bieli. Gdyby nie żółta linia namalowana na jezdni nie byłoby żadnych punktów odniesienia. Szalony pęd w nicość powoduje gwałtowny wzrost adrenaliny. Zatrzymujemy się przy cmentarzu, który wyłania się za kolejnym zakrętem. Przy dużym szałasie z liści i kwiatów skocznie przygrywa mijająca nas kilka godzin wcześniej orkiestra. Wokół niej podrygują pijani Indianie. Grupka kobiet siedzących w kucki, zanosi się płaczem. Trafiamy na indiański pogrzeb. Zostajemy wciągnięci w wir szalonego tańca na grobach. Kilka metrów dalej, w szałasie leży nieboszczyk. Należy głośno dać upust swojej radości, że trafia do lepszego świata i łyknąć aguardientes. My nie łykamy, bo przecież musimy prowadzić nasze rumaki. Wkładamy pod cienkie T-shirty kilka warstw gazet, żeby nas chroniły przed chłodem i gnamy z górki. We wsi zatrzymujemy dwie półciężarówki. Jedna bierze nasze rowery, na drugą pakuje się nasza jedenastka. Mijamy kolejny cmentarz. Unosi się nad nim stado latawców. Są piękne, kolorowe, z długimi ogonami. Latają raz w roku, właśnie dzisiaj, specjalnie dla zmarłych.

W Xeli regenerujemy siły przy burrito (15Q) i piwie (1 l, 15 Q) i … zasypiamy jak dzieci.

Dzień 15

Pobudka o szóstej. Szybkie pakowanie i marsz na plaza major, gdzie łapiemy półciężarówkę na dworzec (30Q za samochód). Zimno i ciasno, ale przyzwyczajamy się do podróżowania „na pace’. Na terminalu dowiadujemy się, że z powodu strajku przewoźników odwołane są wszystkie autobusy w okolice Lago Atitlan. Mamy do wyboru zostać jeszcze jeden dzień w Xeli, albo jechać do San Marcos, bo tylko w tym kierunku jest wolna droga. Wybieramy przygodę i pakujemy się do zatłoczonego chicken busa (1,5 h, 7 Q). Miasteczko nie jest specjalnie atrakcyjne, ale stanowi punkt wypadowy do zdobycia największego wulkanu w Gwatemali – Tajamulco (4220 m.n.p.m.). Kwaterujemy się w Hospedaje Vellasquez (35 Q/os) i łapiemy autobus do położonego jeszcze wyżej San Miguel (ok. 1,5 h, 5 Q). Pod wulkan docieramy około 13.00. Ponieważ dzień jest krótki, umawiamy się, że wspinamy się tylko do 15.00, żeby zejść do wsi na ostatni autobus wracający do San Marcos o 17.00. Idzie się ciężko. Wysokość i mgła powodują, że oddychamy z trudem. Dziesiątki ścieżek w korytach wyżłobionych przez lawę wiją się w kierunku ginącego we mgle szczytu. Zaczyna kropić, więc wracamy. Na dole nie możemy doczekać się na Tomka. Wyrwał do przodu zostawiając resztę grupy daleko z tyłu. Ponieważ jest doświadczonym i wysportowanym taternikiem, mamy nadzieję, że dotarł na szczyt i zszedł z drugiej strony wulkanu. Wracamy do wsi. Mijają godziny a Tomka nie ma. O 21.00 postanawiamy go szukać. Wyznaczamy ekipę, która udaje się na policje zgłosić zaginięcie. Reszta czeka na Tomka w hotelu. Policjanci niewiele nam mogą pomóc, wiozą nas swoim terenowym wozem go Bomberos Voluntarios w San Miguel, organizacji, która jest tutaj GOPR-em, pogotowiem ratunkowym i strażą pożarną w jednym. Pogoda uległa pogorszeniu. Światła samochodu nie są w stanie przebić się przez gęstą mgłę. Bomberos oświadczają, że w takich warunkach nie mogą rozpocząć akcji poszukiwawczej. Umawiamy się na szóstą rano, kiedy zaczyna świtać, a tymczasem możemy się zdrzemnąć u nich. Nie za bardzo mamy na to ochotę. Udaje nam się namówić jednego z ochotników na zjazd do wsi. Podróż czerwoną „więźniarką” dostarcza sporo emocji.

Dzień 16

Tomek nie wrócił. Po bezsennej nocy zrywamy się o czwartej i pędzimy na plac, z którego ma odchodzić autobus na górę. Mija piąta, a autobusu brak. Podobno następny będzie o ósmej! Desperacko łapiemy stopa. Wkrótce siedzimy z parą Gwatemalczyków „na pace” i rozgrzewamy się chuchaniem w dłonie. Pada deszcz, a im wyżej, tym mgła staje się gęstsza. Nasi bomberos już na nas czekają. Przesiadamy się do „więźniarki”. Pod wulkanem panują fatalne warunki – silny wiatr, mgła i temperatura poniżej zera. Wolimy nie myśleć o tym, co grozi Tomkowi, gdyby został na szczycie. Ponieważ w takich warunkach nie mamy szans na wspinaczkę, postanawiamy najpierw popytać w okolicznych wsiach, czy wczoraj wieczorem nie kręcił się tam gringo. Przemieszczamy się po wąskich kamienistych dróżkach. Podskakujemy w „więźniarce” niczym pop corn w czerwonej puszce. Mamy szczęście, po paru kilometrach napotykamy starą Indiankę, która widziała jakiegoś białego wczorajszego wieczoru. Oddychamy z ulgą – skoro udało mu się zejść do wioski, to powinien być bezpieczny. Zjeżdżamy do wsi Tajamulco, żeby z tamtejszego komisariatu zadzwonić do naszego hotelu i dowiedzieć się o Tomka. Mamy potwierdzenie, że wrócił nad ranem. Bobmeros idą na śniadanie a my odpoczywamy na placu. Słońce przygrzewa. Karol zdejmuje bluzę prezentując kolekcję tatuaży a dzieciaki, które przyglądały nam się z zaciekawieniem, uciekają w popłochu. Jeszcze tylko dwie godziny tłuczenia się „więźniarką”, godzinny zjazd krętą drogą przygodnie zatrzymaną półciężarówką, pakowanie plecaków i możemy ruszać w dalszą drogę. Wracamy do Xeli (1,5 h, 7 Q), gdzie przesiadamy się do chicken busa jadącego w kierunku Santiago de Atitlan (ok. 4,5 h, 30 Q). Głośnik w pojeździe ryczy „last Christmas I give you my hart”, migoczą kolorowe światełka, kury popiskują. Droga to wznosi się, to opada, wije się, znika wśród drzew. Nieprzytomni z powodu choroby lokomocyjnej wysiadamy w Santiago. Dopadają nas miejscowe dzieciaki, które koniecznie chcą nas zaprowadzić do hotelu. Najgłośniejszy jest Luka, który to dostaje od nas parę quetzali za doprowadzenie nas do hotelu Chi-Nim-Ja (30 Q/os, pokoje 2-, 3-, 4-osobowe). Krótki spacer po miasteczku Indian Tzutujil. Indianki w haftowanych bluzkach w kolorze lila sprzedają owoce przy świeczkach. Roznosi się śpiew, w pobliżu znajduje się misja ewangelicka.

Dzień 17

Budzą nas pieśni kościelne. Nasz hotel znajduje się tuż nad jeziorem, więc głos niesie się po wodzie

Piątek to w Santiago dzień targowy, idziemy na plac przed kościołem. Tłoczno tam i aż fioletowo od indiańskich bluzek. Piętrzą się stosy ciemnozielonych awokado, żałośnie rozdziawiają dzioby uwiązane na sznurkach kury. Dzieci sprzedają małe koty i szczeniaki. Wokół roznosi się zapach suszonych ryb i kwiatów. Około południa wynajmujemy na przystani lanchę (5 h, 40 Q os) i urządzamy sobie wycieczkę po wioskach wokół Lago de Atitlan. Łódka podskakuje na falach, a wulkany wokół jeziora stoją niewzruszone, ubrane w kołnierze z chmur. Szczerbaty kapitan wiezie nas najpierw do San Pedro, gdzie usilnie namawiani jesteśmy na przewodnika, który poprowadziłby nas lądem do kolejnej wsi. Rozumiem, że ludzie tutaj muszą z czegoś żyć, ale bez przesady. Jest tylko jedna ścieżka i sami potrafimy nią dojść. Wioski nie robią na nas wrażenia. Te same chałupki, których setki widzieliśmy już wielokrotnie. Z San Jose do San Paulo jedziemy pick-upem. Eskortuje nas policjant, chyba kumpel naszego kapitana. Nie wiemy, czy bardziej boją się o nas, czy o kasę, która mamy im zapłacić za usługę. Zaczyna padać. Wpatrując się w ciemne trójkąty wulkanów wędrujemy do kolejnej wsi – San Marco, gdzie wsiadamy do łodzi i płyniemy do Panajachel. Miasteczko rozczarowuje komercją. Godzina chodzenia wśród straganów dla turystów to aż nadto dla nas.

Późnym popołudniem wracamy do Santiago. Wieczór spędzamy w uroczej knajpce świętując urodziny Karola. Załoga restauracji przygotowała nawet specjalne urodzinowe piosenki dla solenizanta. W nocy porywisty wiatr szalej nad miasteczkiem, rozwiewając śpiewy kościelne, wznosząc pył uliczny i zrywając przewody elektryczne.

Dzień 18

Rano załatwiamy wymianę pieniędzy w banku, drobne sprawunki i dajemy się porwać małemu przewodnikowi w gumowcach, który prowadzi nas do figury Maximona, tutejszego świętego, niewiadomego pochodzenia. Skaczemy po kamienistych schodkach aż dochodzimy do chałupy, której wejście przysłania gruba kotara. Kłębi się tam spora grupa tubylców i paru turystów. Schronił się tam Maximon, którego co roku gości inna rodzina. Dzięki czemu na opłatach za wstęp (2 Q) może sprawiedliwie zarabiać cała wieś. Mroczne wnętrze ciasnego pomieszczenia jest przepełnione słodkawym dymem kadzideł. Figura jest niska, drewniana, przystrojona w kapelusz i kolorowe chustki, w usta wetknięty zapalony papieros. Strząsaniem popiołu zajmuje się dwóch dyżurnych Indian. Święty lubi też sobie wypić. Opiekunowie nalewają do szklaneczek piwo i wódkę i stawiają przed nim. Pieniądze również ceni, bo za pazuchą ma poutykane banknoty. Przed figura płoną różnokolorowe świeczki. Kolor symbolizuje prośbę – o pracę, interesy, zdrowie. Zapalają je ludzie, którzy potrafią wędrować tu nawet z odległych wiosek. Około południa łapiemy autobus do Antigua (przez Escuintla, 5 h, 36 Q). Żartujemy, że trafił nam się ekspress de lux, bo jedzie szybko, jak na tutejsze warunki i w dodatku siedzimy tylko po dwie osoby. Wysiadamy na skrzyżowaniu w Escuintli. Jest parno, pot leje się po plecach. Próbujemy złapać stopa, ale bezskutecznie. W końcu przyjeżdża autobus, załadowany po brzegi. Mamy wrażenie, że nie ma takiego tłumu, którego gwatemalski autobus nie dałby rady zabrać. Drogę, którą samochód osobowy pokonałby w 20 minut, chicken bus pokonuje w półtorej godziny. Do Antigua docieramy późno. Czasu starcza na krótkie zwiedzanie okolic Parque Central, załatwienie w agencji turystycznej transportu do Chichicastenango (75 Q/os, tam i z powrotem) na następny dzień. Nocleg znajdujemy w hotelu El Pasejo (30 Q/os).

Dzień 19

Minibus z agencji przyjeżdża po nas o 6.30. Gdyby nie konieczność kilku przesiadek i wlokące się chicken busy, nie korzystalibyśmy z usług pośredników. Tym razem nie mamy wyjścia. Po 9.30 jesteśmy w Chichicastenango. Targ odbywa się w czwartki i niedziele, poza tymi dniami miasteczko śpi. Dziś jednak jest tu gwarno i kolorowo. Indianie Quitche u stóp niewielkiego kościoła odprawiają swoje rytuały. Nad pachnącymi ogniskami, w dymie kadzideł unoszą się śpiewne modlitwy. Mieszanina ziół i żywicy umieszczona w starej puszce po farbie i uwiązana na sznurze kołysze się w rękach Indian. Wejście do kościoła sczerniałe od dymu. Przed figurami świętych ślady ofiar. Spacerujemy wśród straganów. Oczy bolą od kolorów. Odwiedzamy równie barwny cmentarz, dyskretnie przypatrując się parze Indian odprawiających jakiś rytuał nad grobem zmarłych. Chichi trochę nas rozczarowuje. Za bardzo tu komercyjnie, jak dla nas. Do Antiguy wracamy około 16.OO. Przy Parque Central trwają przygotowania do jakiegoś wydarzenia. Przed kościołem zebrał się tłum gapiów. Ekipy telewizyjne zajmują miejsca na piętrach kamieniczek. Ulice przykryte są wzorzystymi kobiercami usypanymi z kwiatów. W nosie kręci się od zapachu kadzideł. Kobiety kryją twarze za czarnymi koronkami a dziewczynki w białych sukienkach biegają między wielkimi krzyżami i chorągwiami. Właśnie dzisiaj spotkały się świeckie zakony Gwatemali, by poprzez udział w procesji podkreślić swój związek z Chrystusem. Mijają nas zakonnicy w różnokolorowych habitach, dwustu mężczyzn w białych płaszczach dźwiga figurę ukrzyżowanego Jezusa. Kołyszą się w rytm bicia bębnów. Atmosfera ekstazy udziela się publiczności. Procesja wędruje ulicami Antiguy do późnej nocy. Długo jeszcze wiatr unosi zapach wonności i płatki kwiatów.

Dzień 20

Rano załatwiamy transport do Rio Dulce w agencji turystycznej (91 peso/os, przez Gwatemala Ciudad). Mamy wyjechać o 9.00, ale niestety Bartka dopada choroba. Ma gorączkę i rozstrój żołądka. Postanawiamy jechać następnego dnia o 4.00. Spontanicznie powstaje plan na dzisiejszy dzień. Idziemy do pobliskiego Jocotenango, maleńkiej mieściny stanowiącej właściwie przedmieście Antiguy. Jest tam różowy kościół, przed którym znajduje się boisko do koszykówki – żadnych turystów, spokój i cisza. Czasami jakiś pies przebiegnie przez ulicę. Mariposario, czyli „motylarnia” to jedyna atrakcja tutaj. Idziemy do niego wzdłuż muru, na którego szczycie potłuczone są butelki i drut kolczasty. Wygląda to jak wiezienie a jest podobno osiedlem miejscowych notabli. Mariposario okazuje się bardzo przyjemnym miejscem. Chłopak z obsługi zgadza się, żebyśmy weszli na dziecięce bilety (10 Q) i opowiada nam o życiu motyli. Pozwala nam brać na ręce wielkie larwy, śmiesznie łaskoczące nas swoimi żarłocznymi pyszczkami. Teren mariposario otoczony jest siatką. Chodzimy między bananowcami i kwiatami i czujemy się, jak postaci z bajek. Dookoła nas aż się roi od motyli różnych kształtów i kolorów. Niektóre siadają na nas. Pozują do zdjęć. Do Antiguy wracamy na piechotę, wstępując po drodze na lody. Postanawiamy odwiedzić gorące źródła, o których usłyszeliśmy. Jedziemy autobusem do San Antonio Aguas Calientes (2,5 Q). Wyposażeni w ręczniki i stroje kąpielowe trafiamy do sennej mieściny, której centralnym miejscem jest kościół i plac z fontanną. Dwie młodziutkie Indianki, zapytane, gdzie są „aguas calientes” odpowiadają „aqui”. Jednak my ich nie widzimy. Niezrażeni pytamy dalej, pokazując, że chcemy popływać. Tubylcy wskazują nam basen, który w niczym nie przypominał gorących źródeł. One są tylko w nazwie miejscowości. Śmiejemy się sami z siebie i wracamy do hotelu. Droga wiedzie przez plantacje kawy. Tyle jej się tutaj uprawia a tak trudno napić się dobrego naparu. Robimy jeszcze wieczorny spacer wśród niskich, kolorowych kamieniczek i zjadamy wściekle ostre burrito w knajpce tuż przy hotelu. Wymieniamy się wrażeniami z pozostałymi członkami grupy. Trójka śmiałków zmęczona i zmarznięta wróciła z wulkanu Pacaya. Nie wzięli przewodnika. Łatwe z pozoru podejście okazało się próbą sił przy szybko zapadającym zmierzchu, bez znajomości drogi i bez mapy.

Dzień 21

O czwartej przyjeżdża po nas samochód. Jedziemy do stolicy, która wcześnie rano wydaje się brudna i szara. Przesiadamy się do dużego autobusu i o 6.00 odjeżdżamy do Rio Dulce. Wkrótce zostawiamy z tyłu góry i wulkany. Przed nami tylko plantacje bananów i tropikalne zarośla. Ludzie też są inni. Znikli Indianie i ich kolorowe stroje, na ich miejsce pojawili się krągli Latynosi. Na śniadanie kupujemy sobie gorące tortille od kobiety, która z koszykiem jedzenia wsiadła na którymś z przystanków. Sprzedawcy ciast, owoców i rozliczni kaznodzieje urozmaicają nam całą drogę. Do Rio dulce docieramy około 11 i od razu dajemy się porwać dwóm naganiaczom, którzy oferują nam przepłynięcie do Livingston połączone ze zwiedzaniem i kąpielą. Między straganami pełnymi egzotycznych owoców idziemy do banku wymienić pieniądze. Wypływamy w samo południe. Na początku oglądamy Castillo del Filipe, mały zameczek, który zdaje się wyrastać wprost z wody. Unoszą nas szerokie wody największego w Gwatemali jeziora- Lago Isabel. Podziwiamy dwie małe wysepki zamieszkałe przez kormorany. Zatrzymujemy się przy gorących źródłach. Woda parzy w stopy. Roznosi się zapach siarkowodoru. Po blisko trzech godzinach docieramy do Livingston. Już na przystani rzucają się w oczy ciemne twarze mieszkańców. To potomkowie dawnych niewolników, którym udało się osiedlić tutaj wiele lat temu, z dala od białych prześladowców. Garifuna mają swój język, religię i muzykę, która rozbrzmiewa z każdej najmniejszej chałupki. Są nieufni wobec białych. Na próbę zrobienia zdjęcia reagują agresją. Miasteczko jest senne i przesiąknięte zapachem palonej trawy. To element kultury a luz, to wiodące hasło. Bo też tu można robić? Turystów prawie nie ma. Można wypłynąć w morze, albo wplatać we włosy kolorowe koraliki. Wszyscy się znają, bo Livingston liczy sobie zaledwie 5 tys. mieszkańców. Pełno tutaj niemiłosiernie zabiedzonych psów i śmiesznych pelikanów paradujących po nabrzeżu. Po plaży przechadzają się długonogie, białe czaple, które ożywiają się na widok łódek rybackich. Kwaterujemy się w hotelu Garifuna (30 Q/ os), należącym do ciotki Francisco- luzaka, który oprócz grania na bębnie oprowadza turystów po okolicy. Zaczepił nas na przystani i zaprosił na wieczorny koncert do knajpy. Co chwilę jesteśmy zagadywani – a to koraliki we włosy, a to trawka a to parę groszy na piwo. Dzień upływa na obserwacji leniwego życia mieszkańców i spacerowaniu po plaży.

Dzień 22

Wstajemy przed szóstą i idziemy nad morze oglądać wschód słońca. Powierzchnia wody jest gładka, bez jednej zmarszczki. Pokrzywione sylwetki palm czernieją na tle błękitu rozjaśnianego pierwszymi promieniami. Białe ptaki brodzą przy brzegu. Na uschniętym drzewie usadowiły się trzy sępy. Rybak wypływa w morze, żegnając się czule z żoną. Mała dziewczynka bawi się w przewróconej łodzi. Nie wiadomo, co fotografować, tak jest pięknie. O 9.00 przychodzi po nas Francisco, żeby nas zabrać na wycieczkę po okolicy (50 Q/os). Po drodze musi jeszcze zgarnąć parę Amerykanów. Zostawia nas na środku ulicy i znika. Przez dobra godzinę przypatrujemy się życiu ulicy – dziewczynom sprzedającym ryby i kraby, zasiedziałym obserwatorom ulicznym, żywo gestykulującym grubym kobietom, staruszkom w kraciastych sukienkach. Francisco niespecjalnie przejmuje się czymkolwiek. Cała noc grał na bębnach. Przyprowadza ze sobą dwóch policjantów. Podobno lepiej, żeby gringo nie chodzili tutaj bez obstawy. Wstępujemy do kościoła, w których chrześcijaństwo przeplata się z indiańskimi wierzeniam. Potem odwiedzamy cmentarz. Miedzy kolorowymi nagrobkami przechadza się srokaty koń. Francisco skacze po grobach tłumacząc, że w Gwatemali cmentarz to radosne miejsce. Kolejnym punktem programu jest wzgórze, na którym Garifuna komunikują się ze zmarłymi. W betonowym kręgu odbywają się tajemnicze ceremonie. Ze wzgórza widać Belize i Honduras. Francisco prowadzi nas sobie tylko znanymi ścieżkami. Przechodzimy przez podwórka ubogich gospodarstw przez zaśmiecony lasek na brzeg rzeki Rio Dulce. Niewielki odcinek dzielący nas od pięknej plaży pokonujemy canoe w 20 minut. Policjanci w lakierkach płyną z nami. Na plaży mamy czas wolny. Bujamy się na hamakach, kąpiemy i słuchamy tutejszej muzyki. Francisco wije się w rytm muzyki. Wypalił już kilka skrętów. Nie spiesząc się, idziemy wzdłuż brzegu do wodospadu Siete Altares. Garifuna nie dbają o morze, które ich żywi. Wszędzie pełno śmieci, wykarczowane palmy i bałagan. Siete Altares (wstęp 8 Q) to maleńkie, szmaragdowe jeziorka, rozlewające się kaskadą, jak szampan nalewany do weselnych kieliszków. Skacząc po wapiennych krawędziach otaczających oczka wodne dochodzimy do wodospadu. Kapiemy się w nim pomimo zachmurzonego nieba. Do Livingston wracamy na piechotę tuż przed zmierzchem i idziemy na kolacje do bezimiennej knajpki. Nie ma w niej karty, więc obsługa wymyśla specjalne ceny dla gringo. Musimy się targować. Załatwiamy sobie jeszcze transport do Puerto Barrios na następny dzień.

Dzień 23

O 6.00 przyjeżdża pick-up po nasze bagaże. A my wolimy się przejść na przystań – ostatnie spojrzenie na rozkołysane i rozśpiewane Livingston i potomków czarnych niewolników. Lancha (25 Q/os) wiezie nas w kierunku Puerto Barrios, tuż przy granicy z Hondurasem. Słońce dopiero wstaje. Nisko zawieszone niebo o odcieniu biszkoptów odbija się w spokojnej wodzie. Sprawia to wrażenie, jakbyśmy płynęli wśród chmur. Rybacy dopiero wyruszają do pracy, a wraz z nimi duże i małe wodne ptaki. Obserwujemy pelikany wolno lądujące na tafli wody. Niespodziewanie przed naszą łodzią wyłania się szary grzbiet. Potem drugi, za chwilę oba na raz. To delfiny. Baraszkują nie zwracając na nas uwagi. Wyłączamy silnik i przypatrujemy się ich harcom. W błyszczących ciałach odbijają się pierwsze promienie słońca. W Puerto Barrios mijamy statki pełne bananów. Tutaj są tanie niczym cebula u nas. Zanim dotrą do Europy ich cena wzrośnie czterystukrotnie. Zarobi na tym garstka osób, ale nie pracownicy na plantacjach. W porcie odmawiamy skorzystania z usług miejscowego przewoźnika. Do dworca postanawiamy dojść na piechotę. Doganiają nas słowa rozczarowanego właściciela pojazdu – będziemy żałować, bo to daleko. Jak to często w tym kraju bywa autobus znajduje nas sam. Nie uszliśmy czterystu metrów, a już mamy transport do Rio Dulce (7 Q/os). W kłębach kurzu, na skrzyżowaniu przed miasteczkiem czekamy na autobus do Flores. Przyjechał jeden, ale byliśmy zbyt rozleniwieni słońcem, żeby chciało nam się spieszyć. Mañana nas dopadła. Przecież przyjedzie kolejny. Przyjeżdża (5 h, 60 guetzali). Prawie całą drogę przesypiam. Wysiadamy przy hotelu San Jose w Santa Elena i łapiemy mikrobus, a właściwie mikrobus łapie nas (2 guetzale/os). Zupełnie niepotrzebnie, bo do przejścia mamy najwyżej kilometr. Flores to wysepka połączona z Santa Elena mostem. Da się je obejść w ciągu pół godziny. Mimo maleńkiej powierzchni znajdują się tu dwa kościoły. Wieczorem rozbrzmiewa z nich muzyka rodem z westernu. Nasza grupa zwiadowcza załatwia nocleg w hotelu La Casa del Lancodon (30 guetzali/os), usytuowanym nad samym brzegiem jeziora Peten Iza. Jest już późne popołudnie, o tej porze roku zmierzch zapada około szóstej. Przed zmrokiem starcza nam czasu na burrito w dziwacznej knajpce (na przemian lecą pieśni kościelne i techno) oraz na załatwienie formalności związanych z jutrzejszą wyprawa do tropikalnego lasu (3 dni, 2 noce, transport, 8 posiłków – 60 USD/os). Z powodu kontrabandy grasującej w puszczy nie jest zalecana wyprawa bez przewodnika. Poza tym samemu raczej trudno przedostać się przez zielona gęstwinę. Wieczorem niewiele się tu dzieje. Stali mieszkańcy wylegają na ulice, pozostawiając swoje domy otwarte na oścież. Oprócz hamaka, telewizora i paru prostych sprzętów nic w nich nie ma. No chyba, ze jaskrawe, sztuczne kwiaty.

Dzień 24

Na śniadanie zabiera nas właściciel agencji turystycznej. Prowadzi nas do małej knajpki o intensywnie żółtych ścianach. Krągła właścicielka niespiesznym ruchem serwuje nam jajecznice, czarną fasolę i smażone banany. O 8.00 mikrobus zawozi nas do Dos Aguadas, maleńkiej wioski u stóp dżungli, której nazwa wywodzi się od zbiorników wodnych wykopanych przez Majów. Witamy się z naszym przewodnikiem Cristobalem (502/5/861 28 75) i jego trzema asystentami – tragarzami: Edmundem, Corneliem i Juanem. W trakcie załadunku hamaków, jedzenia i baniaków z wodą na cztery konie, obstępują nas miejscowe dzieciaki. „Como se llama la gringa?” pytają Piotrka, który robi mi zdjęcie w ich towarzystwie. Z fascynacja przyglądają się swoim podobiznom na ekranach naszych aparatów cyfrowych. Mówią, że chodzą do szkoły. We wsi jest jednoklasowa szkoła. Dziesięcioletnia Daria chodziłi do pierwszej klasy. Przechodząc przez wieś wzbudzamy sensacje. Z każdej strony słyszymy „griiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiingo”, ale są to raczej okrzyki sympatii. Wokół nas same biedne chałupki kryte liśćmi. Chude kurczaki, świnie i walające się wszędzie kolby kukurydzy. Początkowo wędrujemy szeroka drogą wzdłuż pól uprawnych. Zachmurzone niebo wróży deszcz. Jest duszno. Wielkie krople przynoszą chwilową ulgę. Niewiele sobie robimy z błota oblepiającego nasze buty i z przemoczonych ubrań. Urządzamy lunch wśród mokrych krzaków. Na ziemi ląduje spory ręcznik a na nim chleb tostowy i tuńczyk z puszki. Droga zmienia się w węższą w momencie przekroczenia granicy parku narodowego (Biotopo San Miguel La Pelotada El Zotz). Cristobal prowadzi nas do ostatniego sklepiku. Potem ma być już tylko leśna głusza. La tienda okazuje się rozsypującą chałupką. Można w niej kupić tylko jeden produkt – pepsi colę. Musimy chwile poczekać na właściciela, który kończy prace w polu. Kolejną ulewę przeczekujemy w chałupce siedząc na stercie kukurydzy. Dokarmiamy niewiarygodnie chudego szczeniaka ubolewając nad losem gwatemalskich psów. Dalszą drogę pokonujemy grzęznąć w jasnym błocie. Objuczone konie z trudem wybierają bardziej stabilne podłoże dla swoich kopyt. Późnym popołudniem docieramy na obszerną polanę, na której stoi kuchnia polowa i kilka chałupek z palików, a w nich wiszą hamaki. Mieszkają tu strażnicy pilnujący ruin El Zotz. Przyglądają się nam z zainteresowaniem. O myciu nie ma mowy. Jest tylko beczka z deszczówka. Wraz z zachodem słońca z okazałej skały znajdującej się w pobliżu wylatują miliony nietoperzy. Niebo zasnuwa się drobnymi, czarnymi, ruchliwymi punktami. Słychać pisk i szum błoniastych skrzydeł. Na kolacje dostajemy makaron i melona. Do tego herbata z liści pieprzowca, pikantna i smaczna. Do późna siedzimy przy świeczkach. Noc jest ciepła i wilgotna.

Dzień 25

Budzimy się wraz z ptakami, które głośno obwieszczają nadejście nowego dnia. Nasi opiekunowie wstali przed świtem, żeby usmażyć dla nas placki. Zjadamy je wraz z porcją ananasa, papai i melona. Wytworne śniadanie w porannej mgle. Cristobal prowadzi nas do El Zotz, świątyni Majów, pokazując po drodze najrozmaitsze rośliny, które Majowie a obecnie mieszkańcy dżungli wykorzystują w kuchni, medycynie, czy sztuce. Buty znowu grzęzną w błocie, ale o dziwo, komary nie są tak uciążliwe, jak się spodziewaliśmy. Świątynia usytuowana jest na stromej górze, porośniętej gęstą roślinnością. Wspinamy się chwytając za korzenie i oślizgłe gałęzie. Budowla służyła Majom do porozumiewania się z odległym o około 30 km Tikal. Ze szczytu rozpościera się wspaniały widok na tropikalny las. Potem przeciskamy się wąskim korytarzem, pełnym wielkich ciem do pomieszczenia, w którym Majowie chronili swoje dzieci i broń. Niezbyt przyjemne doświadczenie. W drodze powrotnej spotykamy małpy. Zaczepione ogonami, wiszą tuż nad naszymi głowami nawołując się głośnymi krzykami. Sprawiają wrażenie wściekłych. Cristobal wyjaśnia, że krzyczą tak, kiedy chce im się pić. Pokazuje nam jeszcze mrówki-olbrzymki i siedzibę nietoperzy. Z ich odchodów powstała 10-metrowa góra. Ile milionów mieszka w jednej skale? Po obiedzie składającym się z fasoli, ryżu i jajecznicy ruszamy w dalszą drogę. Tym razem jest dużo trudniej. Idziemy wąską ścieżką raz po raz ginąca wśród gęstych zarośli. Gałęzie śmigają nam po twarzach. Spadają z nich różne małe stworzenia, żądne naszej krwi. Komary zleciały się chyba z całej okolicy. Musiały długo czekać na taka gratkę, bo tną nas zawzięcie. Cristobal wypatruje dziurę w ziemi, grzebie w niej długim liściem i po chwili wyciąga tarantulę. Chwyta ja zręcznie za tułów i śmiejąc się pokazuje nam jej paszczę. Nasze kolejne obozowisko otoczone jest wysokimi drzewami, na których małpy urządzają dzikie harce. Na powitanie gryzą nas chmary moskitów. Gwatemalczycy rozpalają ognisko i rozżarzonymi gałęziami smagają się po ubraniach. Pytam, po co to robią. Odpędzamy kleszcze, one tylko piją krew, ale jest ich tu dużo – mówią.. Co?!!!!!! Patrzymy na swoje ubrania. Pokryte są miniaturowymi, brązowymi punktami. Po chwili cała nasza załoga wędzi się w dymie. Niewiele to pomaga. Wystarczy przejść kawałek, żeby przynieść na sobie kolejną zmianę krwiopijców. Jedynym wyjściem jest akceptacja tego stanu. Wyciągamy butelkę z wysokoprocentowym trunkiem i po chwile kleszcze nam obojętnieją. Jakoś nie mamy ochoty kłaść się spać. Nie wiadomo, co siedzi w naszych hamakach rozwieszanych w ciemnościach. Podziwiamy starożytne pląsy Majów w wykonaniu Edmundo i Cornelio, odwzajemniając się swobodną wiązanką tańców polskich.

Dzień 26

Przed świtem małpy zaczęły nawoływać się ze wściekła intensywnością. Ciemność niosła ich wrzask, wywołując dreszcz niepokoju. Siadamy wokół ogniska i czekamy na wschód słońca i śniadanie. Dostajemy płatki na mleku z proszku. Żegnamy Jose, który wraz z końmi wraca do Dos Aguadas. Dalsza droga jest niemożliwa do przebycia dla tych zwierząt. Przejście do Tikal okazuje się najcięższym etapem. Pięć godzin przedzieramy się przez dżungle prawie biegnąć za Cristobalem. Jakim cudem wypatruje ścieżkę, która potrafi gwałtownie zniknąć wśród zarośli, zmienić kierunek, wspiąć się pod górę, albo ukryć się pod konarami zwalonych drzew. Omijamy najeżone kolcami gałęzie i spróchniałe pnie pełne fantazyjnych narośli. Zmęczeni i spoceni docieramy do Templo IV w Tikal. Nasi przewodnicy przebierają się w czyste ciuchy i pryskają woda toaletową. My zostajemy zabłoceni i śmierdzący. Musimy wyglądać dziwnie wśród czyściutkich turystów w białych spodniach, którzy dojechali w to miejsce bezpośrednim autobusem z Flores.

Wdrapujemy się na świątynie IV, potem na II. Ruiny toną w tropikalnej zieleni. Nikt z nas nie ma siły na szczegółowe zwiedzanie. Chociaż podziwiamy miasto bardzo pobieżnie i tak spędzamy w nim ponad trzy godziny. To są w naszej opinii najładniejsze ruiny, jakie widzieliśmy w trakcie naszej podróży. Obiad jemy w restauracji przy ruinach. Jest wliczony w cenę wyprawy. Żegnamy się z naszymi opiekunami i colectivo, opłacone przez agencję turystyczną zawozi nas do Flores. Prysznic po trzech dniach bez mycia wydaje się rozkoszą nie do opisania. Oddajemy rzeczy do pralni i idziemy na lody. Wieczór spędzamy na tarasie hotelu przy ostatnim „Gallo”.

Dzień 27

Wstajemy o 4.30, ostatnie spojrzenie na budzące się do życia jezioro Peten Iza i przy akompaniamencie wrzeszczących czarnych ptaków idziemy na dworzec w Santa Elena. Z Flores to 20 minut marszu. Dowiadujemy się o cenę biletów do Bethal – 25 Q. Jakiś niedouczony menadżer autobusowy próbuje nam sprzedać droższe bilety, a następnie wmawia nam, że jeden z banknotów, który mu daliśmy, nie jest nasz, ale jego kumpla. Żądza pieniądza jest rozbudzona nawet o świcie. Autobus stoi na końcu długiego szeregu samochodów i oczywiście ma włączony silnik. Czekamy dobrą godzinę zanim zjawia się kierowca. Dopóki nie opuścimy miasta jedzie bardzo wolno i pozdrawia rozlicznych znajomych. Jedziemy piaszczystą drogą wśród pól uprawnych i ubogich gospodarstw. Domki zbudowane są z tego, co udało się znaleźć – kawałka blach, kilku kamieni. Z czego żyją ludzie na gwatemalskiej prowincji? Tuż przed Betel napotykamy patrol graniczny. Do autobusu wchodzi strażnik ze starym kałasznikowem, każe wysiadać niektórym mężczyznom. Nie zawraca sobie głowy białymi. Po chwili ruszamy i po paru minutach jesteśmy na granicy. Przed blaszanym budynkiem, w którym znajduje się siedziba „Migration” spacerują kaczki, chude psy uprawiają codzienną żebraninę o kęs jedzenia. Urzędnicy nie zwracają na nas uwagi, zajęci posiłkiem. Mañana, jak co dzień. Po jakimś czasie, jeden zbiera nasze paszporty i przybija pieczątki, aż dudni. Robimy przemarsz przez wieś na przystań odprowadzani wzrokiem tubylców. Długa, kolorowa lancha zawozi nas na drugi brzeg rzeki (20 min., 27 Q) do Frontera Corazol po stronie meksykańskiej. Kolejne pieczątki i colectivo wiezie nas do Palenque (2,5 h, 60 peso). Jedziemy tylko około 150 kilometrów a zatrzymujemy się na niezliczonych punktach kontrolnych. Palenque okazuje się bardzo turystycznym miasteczkiem – knajpy, hotele, agencje turystyczne. Dobrze, że nie zabawimy tu długo. Kwaterujemy się w hotelu Jade (38 peso/ os w pokoju 4-osobowym), czystym i przyjemnym. W pobliskiej agencji turystycznej załatwiamy wycieczkę na następny dzień (91 peso/os) do ruin Palenque, Misol Ha i Agua Azul. Samodzielnie trudno odwiedzić te miejsca w ciągu jednego dnia. Wieczór spędzamy na dachu hotelu zajadając się ananasem.

Dzień 28

Punktualnie o 8.00 mikrobus zabiera nas na wycieczkę. Najpierw zwierzamy ruiny Palenque (wstęp 38 peso). Najbardziej interesujący zabytek Tempo las Inscripciones jest niedostępny dla zwiedzających. Wspinamy się na Palacio, z trudem wybierając kadry, w które nie wciska się jakiś turysta. Po Tikal i Tonina ruiny wydają się nam mniej ciekawe i zbyt zdeptane. Kupujemy sobie wielkie, kolorowe sombrera na osłodę trudów zwiedzana. Po około godzinnej jeździe trafiamy do kolejnej atrakcji – wodospadu Misol Ha (wstęp 10 peso). Mamy tu tylko pół godziny na podziwianie kaskady spadającej do szmaragdowego oczka wodnego. Dwóch chłopców chce nam koniecznie cos pokazać. Brodząc w wodzie wchodzimy do groty, wewnątrz której znajduje się mniejsza kaskada. Pełno tu nietoperzy, piskliwie reagujących na światło latarki. Kolejną atrakcją jest Agua Azul (wstęp 15 peso) – fantastyczne wodospady opadające do maleńkich jeziorek. Mamy trzy godziny na ich podziwianie. Kąpiemy się, choć woda jest zimna i trzeba uważać na prąd. Zajadamy się gorącymi empanades (4 sztuki za 10 peso). Do Palenque wracamy około piątej. Idziemy na burrito do kolorowej knajpki, jemy lody na ulicy i wracamy do hotelu po plecaki. O 20.00 wygodnym, klimatyzowanym autokarem odjeżdżamy do Tulum (11 h, 356 peso).

Dzień 29

Do Tulum przyjeżdżamy około 7 rano. Miejscowy naganiacz rekomenduje nam Cabaños w wiosce Papaya Playa (68 peso/ os, w 4-osobowym cabaño). Bierzemy taksówki (30 peso za samochód) i pokonujemy 6 km, dzielące nas od plaży. Miejsce nas zachwyca. Domki stoją prawie na plaży – ściany z palików, dach z liści palmowych, proste łóżka i goła żarówka, którą należy przekręcić, kiedy wieczorem zostaje uruchomiony generator. Łazienki wspólne dla wszystkich domków – czyste i elegancki. Jest też barek. Rzucamy plecaki i przez kilka godzin cieszymy się słońcem i wodą. Po południu łapiemy stopa do pobliskiego pueblo. Na końcu wsi znajdujemy uroczą knajpkę, w której przesiadują tylko tubylcy. Zajadamy mole poblado (30 peso). Robimy zakupy i już po ciemku wracamy do naszych szałasów. Wieczorem delektujemy się soczystym ananasem (8 peso), którego popijamy słodką piña coladą. Słuchamy szumu fal i odgłosów spadających kokosów.

Dzień 30

W nocy zrywa się burza. Smukłe palmy pochylaja się do ziemi pod naporem silnego wiatru. Wielkie krople żłobią ścieżki w białym piasku. O szóstej przez postrzępione chmury wygląda słońce. W ciągu godziny wiatr robi porządek na niebie. Nieskalany błękit towarzyszy nam przez cały dzień. Wzdłuż plaży idziemy do ruin Tulum, oddalonych o około 8 km. Towarzyszą nam pelikany. Przelatują nad naszymi głowami by po chwili szybować niczym ważki tuż nad powierzchnią wody. Spory odcinek pokonujemy wspinając się po ciemnych i ostrych skałach, w ich zagłębieniach napotykamy olbrzymie muszle i kraby. Widoki, jak z folderów biur podróży, niewyobrażalny błękit nieba miesza się z szafirowym morzem i bielą piasku. Wszędzie pełno orzechów kokosowych. Ostatni odcinek przed ruinami to niebezpieczne, strome skały. Łatwo tam o zranienie i wywrotkę. Przedzieramy się przez wysokie chaszcze. Baraszkują tu ostronosy. Niespodziewanie dla nas samych wchodzimy na teren ruin – żadnych bramek, siatki, ochrony. Kręci się tu międzynarodowy tłum w białych butach, który zapamiętale fotografuje się na tle morza. Niewiele tu widać, ruinki małe, ludzi dużo. Chwilkę rozglądamy się i uciekamy przed tłumem. Zaoszczędzone na bilecie wstępu pieniądze (38 peso) wydajemy w pobliskiej knajpce na jajecznicę i kawę. Przez kilka godzin plażujemy, od czasu do czasu zanurzając się w ciepłej wodzie. Wieczór spędzamy kołysząc się na hamakach.

Dzień 31

Budzimy się wraz ze słońcem około 6.00. Patrzymy jak świetlista kula wynurza się z wody na wprost naszego cabaño. Mieszkamy kilka kroków od morza. Część grupy koniecznie chce ponurkować z fajką. Można to zrobić w oddalonej o godzinę drogi Playa del Carmen. Łapiemy colectivo (ok. 1 h, 25 peso) i przed dziewiątą jesteśmy w murowanym kurorcie. Od razu nie podoba mi się to miejsce. Pełno ludzi, drogich knajp i sklepów z ręcznikami. Nocleg znajdujemy w Cabaños de Ruina (68 peso/os), tuż przy plaży. Bierzemy dwa pokoje dla ośmiu osób. Trzy osoby postanawiają spać na plaży. Dzielimy się na grupy. Część idzie snoorkować (20 dolarów, 2 h). Śniadanie jemy w knajpce na uboczu (tortille z serem, fasola, sok pomarańczowy – 25 peso) a potem na plażę. Trudno tu o spokój i w dodatku zbyt często słyszymy język polski (zorganizowane wycieczki). Wreszcie znajdujemy spokojne miejsce do plażowaniu tuż przy parku. Opalamy się do późnego popołudnia, potem posilamy się bułkami z tuńczykiem w hotelowym pokoju. Kukurydza na ulicy kosztuje tutaj 10 peso i w niczym nie przypomina w smaku tej w Catemaco, czy San Cristobal, gdzie była o połowę tańsza. Na wieczorny spacer udajemy się do dzielnicy eleganckich willi do wynajęcia. Większość z nich sprawia wrażenie niezamieszkałych. Rozsiadamy się przy błękitnym basenie na jakiejś posesji i obserwujemy gwiazdy, potem bujamy się na hamakach w kolejnej willi. Przechodzący obok policjant nie zwraca na nas najmniejszej uwagi.

Dzień 32/ 20 listopada, sobota

Szum morza i palm to pierwsze dźwięki, które słyszymy po przebudzeniu. Nie spieszymy się, to nasz ostatni dzień na Karaibach. Chcemy uciec od kosmopolitycznego tłumu i snobistycznych plaż Playa del Carmen. Colectivo


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u