Kuba – Monika Prylińska

Monika Prylińska

17.03.2007 Warszawa – Amsterdam – Havana

Znowu Okęcie. Za godzinę lecimy do Amsterdamu, a potem dalej prosto na Kubę. Mam nadzieję… Nastroje jeszcze trochę zapracowane, spać nam się chce niemiłosiernie, bo dzisiejsza pobudka wypadła o 4.00, ale już powoli i nieśmiało zaczynamy myśleć o wakacjach, słońcu, piasku i kolonialnej architekturze. Boję się trochę zetknięcia z ludźmi, którzy we własnym kraju traktowani są gorzej niż przyjezdni – mają inne pieniądze, nie mogą korzystać ze sklepów, z hoteli, są tak często bezradni. Przypomina mi się czas dzieciństwa, kiedy to eleganckie sklepy typu Pewex, kusiły z daleka swoimi wystawami pełnymi świateł i kolorów, a po ulicach chodzili szarzy, smutni ludzie, którzy mogli tylko pomarzyć o tego typu zakupach. Minęło tyle lat, a na świecie wciąż są równi i równiejsi…

Już Amsterdam i w perspektywie kilka godzin zastoju. Byłyśmy w muzeum malarstwa XII w. Fajny pomysł, żeby zrobić coś takiego na lotnisku – można ciekawie spędzić dłużący się niemiłosiernie czas oczekiwania na samolot. Wokół nas pierwsi Kubańczycy – na ławce kobiety w białych, płóciennych strojach głośno rozmawiające śpiewnym castellano (jakże różnym od sepleniącego hiszpańskiego, który słyszymy na co dzień), naprzeciwko przepiękna Mulatka uśmiechająca się tajemniczo. Ale jestem ciekawa co nas czeka…

Strasznie długa ta podróż, wygina mnie już na wszystkie strony, niewygodnie straszliwie. Jeszcze chyba z 6 godzin zostało. Szlag by to trafił. W Łodzi Yapa, w Krakowie ekipa pojechała się szkolić w Beskid Wyspowy, tylko ja jak zwykle lecę w przeciwną stronę…

Pierwsze wrażenia z Hawany raczej pozytywne, chociaż tak jak przypuszczałam, już w drodze z lotniska widać, że piękne niegdyś domy teraz zaniedbane straszą odpadającymi tynkami, drzewa wyrastają wprost z sypiących się dachów, a na ulicach wala się gruz, wśród którego odbywa się uliczne życie mieszkańców. Pierwszy nocleg na Kubie trochę niesamowity. Mamy dla siebie malutki pokój z oknami na wysokości kilku metrów i dosyć dziwacznych opiekunów. Jest nimi para sympatycznych facetów – tyczkowaty Carlos o wyglądzie nieco zagubionego w myślach intelektualisty i rubaszny, dobroduszny Nińo, który okazuje się być po chwili wspaniałym kucharzem.  Przez do[1]m przewija się też kilka bliżej niezidentyfikowanych postaci – jakaś gruba Mulatka, młody Murzynek piorący w zlewie ciuchy i podśpiewujący wesoło skoczną melodyjkę, młody facet z bardzo czerwoną twarzą. Jest też mały piesek przywiązany kolorowym sznurkiem bezpośrednio do ściany domu…

Nocleg: Elsa y Julio Roque, Consulado 162, entre Colón y Trocadero, Habana 10200, tel.: (537)861-8027; mail: julioroq@yahoo.com

18.03.2007 Havana

Wstałyśmy o 7 rano i od razu ruszyłyśmy na poznawanie miasta – na pierwszy rzut poszła Forteca położona nad morzem, dosłownie kilka kroków od domu. Potem trochę połaziłyśmy dookoła i wróciłyśmy na pyszne śniadanko przygotowane przez niezawodnego Nińo (kawa, omlet, bagietka, pomidory, sok z guajavy, owoce na deser…). Następnym turystycznym celem było centrum miasta z Muzeum Rewolucji,  Muzeum Sztuki Kolonialnej i niesamowitą Katedrą, która jednak traci mocno na  swym pięknie poprzez jej maksymalne skomercjalizowanie – tłum turystów, Kubanki w kolorowych strojach pozujące do zdjęcia, muzycy w koszulkach z napisem New York grający szlagiery z filmu Buena Vista… Późnym wieczorem – kolacja z Nińo – włoskie spaghetti z hiszpańskim winem w chińskiej knajpce w sercu Havany! Ale mały ten świat!!!

Z mądrości dzisiejszego dnia udało nam się zapamiętać, że Święty Ogień Rewolucji zapalony uroczyście przez samego Fidela Castro na pomniku w kształcie ogromnej gwiazdy wciąż płonie (od 26.07.1963 r.) i że w sklepie dla Kubańczyków można zjeść używając peso cubano pyszny obiad za równowartość 2 PLN. Niech żyje Kuba!

19.03.2007 Havana – Santa Clara

Ale zwariowany dzień! Najpierw walczyłyśmy jak lwice próbując przebrnąć przez wszystkie przepisy zezwalające na wypożyczenie obcokrajowcom samochodu. Zaczęło się od szukana jakiejś tajemniczej Liliany (znajoma znajomego znajomej naszego Carlosa), która miała pracować w Hotelu Parque Central, gdzie oczywiście nikt jej nie znał. Potem, gdy wreszcie się znalazła, trzeba było kilka godzin czekać na pana X, który miał się zająć ubezpieczeniem tego samochodu i wytłumaczeniem nam szczegółów dotyczących bezpieczeństwa (tankować tylko na oznaczonych stacjach, tylko benzynę Oro Negro, nie jeździć w nocy, pod żadnym pozorem nie brać pasażerów ani nie zatrzymywać się na prośbę nieznajomych etc.). Wreszcie transakcja została zakończona i szczęśliwe wyjechałyśmy z Havany obarczone workami ziemniaków, które obiecałyśmy dostarczyć Luisie –kolejnej znajomej naszych gospodarzy w następnym miasteczku na naszej drodze czyli w Santa Clara. Po krótkich postojach krajoznawczych na mijanych plażach, dotarłyśmy wreszcie do celu. Wspomniana Luisa – właścicielka naszej dzisiejszej Casa Particular okazała się dosyć upierdliwa i zamęczała nas opowieściami co -i za ile oczywiście – warto zobaczyć w tym miasteczku (oczywiście z jej mężem jako przewodnikiem -kierowcą). Na szczęście w parze z gadatliwością szła również umiejętność gotowania i po raz kolejny zostałyśmy uraczone przepyszną kolacją z sopa de garbanzos w roli głównej. Po jedzeniu ruszyłyśmy w miasto (bez męża p. Luisy jak można się domyśleć) i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Najpierw spożyłyśmy, słuchając kubańskiej muzyki na żywo, vinito jedno i drugie w pobliskim barze, potem wylądowałyśmy dzięki poznanym studentom (stąd i z …Kenii) na koncercie tutejszego idola – Davida Blanco i świetnie się bawiłyśmy szalejąc z miejscowymi przez kilka dobrych godzin. Coraz bardziej mi się tu podoba!

Wypożyczalnia samochodów: Liliana A. Quintero, Agencia de Viajes Gesviatur, tel.: 058902784; mail: gesviatur@neptri.gca.tur.cu albo: liliaga@yahoo.es;

Dzisiejszy nocleg: Luisa Fentes y Miguel Angel Pozo, Calle Cuba 324, Esquina a Central, Santa Clara, CP: 50100, tel.: (53) (42)294701; komórka: 0152705748

20.03.2007 Santa Clara – Cienfuegos – Rancho Luna

Siedzimy przy Che Memorial w Santa Clara. Obejrzałyśmy już miejsce, gdzie spoczywają prochy Wielkiego Che Gevarry,  jego duch, po wieki obecny, jest jasny i prosty jak gwiazdy na niebie, a płonący kolejny wieczny ogień,  daje przykład i światło następnym pokoleniom młodych bojowników o wolność, równość, braterstwo itp.. itd. Ciekawe dlaczego wszelkie patriotyczne miejsca świata mają taki sam zadufany w sobie przekaz i patos, niezależnie czy są to pomniki nieznanych żołnierzy, czy memorialne bohaterów rewolucji, zawsze wszystko wznosi się pod obłoki i pachnie pożółkłymi deklaracjami. No dobra – byle dalej stąd, w kierunku widniejących na horyzoncie palm i bananowców.

Resztę dnia spędziłyśmy dosyć leniwie. Najpierw pochodziłyśmy trochę po Cienfuegos, robiąc zakupy w tanich sklepach dla Kubańczyków, potem jadłyśmy kanapki i wściekle kolorowe lody sprzedawane nie wiedzieć czemu w przedszkolu, w końcu osiadłyśmy na dłużej na pięknej plaży Rancho Luna, gdzie powalił nas zachód słońca. Po prostu nie dało się jechać dalej. Po chwili zastanowienia postanowiłyśmy szukać noclegu u miejscowych i był to trafny wybór – nasi nowi gospodarze okazali się super sympatyczni, kolacja przez nich przygotowana przepyszna i w ogóle wszystko och, ach i kukuryku!!!!

Dzisiejszy nocleg: Hospedaje Capote – Neisy, Playa Rancho Luna, Cienfuegos, tel.: 548129; nuris@jagua.cfg.sld.cu

21.03.2009 Rancho Luna – Trynidad

„Wstałyśmy wcześniej, żeby dłużej nic nie robić” zgodnie z instrukcjami Kajka i Kokosza z popularnego komiksu, którym zaczytywałam się jako dziecko. Tak naprawdę, to powodem naszego zerwania się wraz z kotami (tak, tak, to nie błąd językowy – obudziły nas zamiast kogutów, baraszkujące beztrosko i miauczące w niebogłosy kociaki), było zobaczenie wschodu słońca. Skoro zachód był taki piękny, wschód też powinien taki być, czyż nie? Niestety mimo naszych poświęceń i wczesnej pobudki nic z tego nie wyszło. Słońce wzeszło za chmurami, pokazując się w pełni nad zatoką dużo, dużo później. Nic to – za to śniadanie jedzone w błogiej atmosferze i towarzystwie karaibskich palm dostarczyło nam porannych wrażeń. Tutaj jest prawdziwy raj – poraża intensywność kolorów, zapachów, dźwięków… Trudno to opisać, to coś, co realne wydaje się tylko, gdy można tego dotknąć, poczuć, posmakować, coś, co sprawia, że podróżować trzeba naprawdę, a nie palcem po mapie. Bo w zasadzie – prawdziwe podróże, to nie tylko zdobyta wiedza i doświadczenia, nawet nie wrażanie uzyskane dzięki otaczającym nas krajobrazom i ludziom… według mnie, to właśnie radość z bycia w danym miejscu w tym właśnie momencie, coś, co nigdy, przenigdy nie będzie już takie samo. Czyli panta rhej jakby powiedział nasz przyjaciel Heraklid J

No właśnie, pędzi to życie, ten czas niemiłosiernie. Taki fajny dzień już prawie za nami. Po dojechaniu do Trynidadu zrobiłyśmy standardowy obchód miasta i przypadkowo zakończyłyśmy na… konnej przejażdżce po górach. Ale po kolei – zaczęło się od tego, że weszłyśmy w nieturystyczną alejkę w celu nabycia kilku egzotycznych owoców za miejscowe pieniądze. Na jednym z podwórek były stajnie, właścicielem był całkiem przystojny i miły Kubańczyk i już po chwili, za jedyne 18 CUC od głowy (lub zadu w tym wypadku) siedziałyśmy na trzech uroczych, malutkich konikach, które ochoczo dreptały po coraz to stromszej ścieżce do góry. Jechałyśmy doliną Villa de los Ingenios, początkowo przez pola trzciny cukrowej, potem przez las. Krajobrazy bajeczne, a cisza wręcz niesamowita… Po jakiejś półtorej godziny dotarliśmy do miejsca, w którym nasz kubański przewodnik – Juan kazał nam przywiązać konie i podążać za nim. Początkowo poczułyśmy się trochę dziwnie, bo miejsce wydawało się dosyć odludne, ale po chwili uznałyśmy, że i tak za późno na odwrót, udałyśmy się więc grzecznie za nim. Po chwili dotarliśmy wszyscy do małego wodospadu spływającego do śródgórskiej groty. Ale fajnie było zdjąć przepocone ciuchy i zanurzyć się w krystalicznie czystej, zimnej wodzie. Gracias Juan!!!!

W drodze powrotnej odwiedziliśmy jeszcze jedno przedziwne miejsce. Tym razem był to dom przemiłego campesino w typie rubasznego dziadka – gawędziarza. Namęczyłyśmy się tu niemało, by wycisnąć guarapo czyli sok z trzciny cukrowej za pomocą przedziwnej machiny domowej roboty. Za to w nagrodę dostąpiłyśmy zaszczytu wysłuchania kilku kubańskich przebojów śpiewanych przez gospodarza przy akompaniamencie starej jak świat gitary. W ogóle fajny klimat – chałupa wyglądała jak piernikowa chatka Baby Jagi, żona campesino uwijała się w nocnej koszuli mimo popołudniowej pory, a on sam popijał co chwilę z bukłaka czysty rum domowej produkcji. Wieczorem ledwie żywe i spalone słońcem wróciłyśmy do miasteczka. Dziewczyny zafundowały sobie langustę (ja chyba nigdy nie przekonam się do mariscos, przerażają mnie), a potem wyruszyłyśmy na nocne poszukiwanie klubów salsy. Niestety w tutejszej casa de trova tańczyli tylko etatowi tancerze z grubymi turystkami z Niemiec, a opisywana w przewodnikach dyskoteka w jaskini okazała się dużym niewypałem. W związku z takim obrotem spraw o 23.30 byłyśmy już na z powrotem w miejscu noclegu, a o północy w objęciach Morfeusza (z braku innych).

22.03.2007 Trynidad – Valle de los Ingenios

Jestem trochę pijana w wyniku międzynarodowej hulanki tarasowej w Trynidadzie. Popijając ochoczo Cuba Libre rozmawiałyśmy długie godziny z poznaną norweską parą i młodym Francuzem o polityce, socjalizmie, prądzie zmiennym i o czym tylko się dało i w języku stanowiącym malowniczą angielsko-hiszpańsko- francuską mieszankę J

Już mi lepiej – nastał wieczór. Dzień upłynął dosyć przyjemnie – rano włóczyłyśmy się jak inni turyści po targu rękodzieła w Trynidadzie, nabywając przy okazji regionalne sukienki, koszule, laleczki itp. Następnie znowu udałyśmy się do znanej z konnej przejażdżki Valle de los Ingenios by zwiedzać wpisaną na listę UNESCO cukrownię. Najpierw rzut oka z 45 metrowej wieży na plantację, potem bieg przez pola pod najbliższy dach z powodu burzy i gradu wielkości kurzych jaj, na koniec herbata na werandzie hacjendy, w której przyszedł w nocy na świat śliczny źrebak na naszych oczach podnosząc się po raz pierwszy i stając na własnych, chuderlawych i słabiutkich jeszcze nogach.

23.03.2007 Santí Spíriti – Playa Ancón – Ciego de Avila

Podczas opisywanej już konnej wycieczki spiekłyśmy się tak bardzo, że teraz syczymy z bólu przy każdej próbie założenia na ramiona plecaka czy przekręcenia się na drugi bok. Kiepsko – bo dzisiaj w planach odpoczynek na plaży Ancon i słodkie nicnierobienie… Po krótkiej jeździe, trochę wymuszony postój w Santí Spíriti – najwyższy na Kubie kamienny most i, co w naszym przypadku dużo istotniejsze,  malutka, zabytkowa apteka, w której nabyłyśmy cały zestaw przeciwsłoneczny – ogromne, słomkowe kapelusze i kilka tubek kremu aloesowego mającego już wkrótce przynieść ulgę naszym spalonym plecom i ramionom. Jeszcze zwyczajowe mojito w zbudzających u miejscowych sensację strojach kolonialnych (czyt. chustach zakrywających ramiona i kapeluszach), a potem dalsza podróż w stronę niesamowicie niebieskiej wody, miękkiego piasku i cienia palm oferowanego przez gościnną plażę Ancon.  Raj na ziemi, chociaż ja niestety jak zwykle już po 10 minutach wariowałam z nudów i obrzydzałam dziewczynom lenistwo na tyle skutecznie, że po jakiejś godzinie trochę wściekłe, ale zrezygnowane zgodziły się na dalszą poróż w kierunku Ciego de Avila.

Początkowo miałyśmy tu problem ze znalezieniem noclegu, najpierw jakiś jinetero się do nas przyczepił i na siłę ciągnął nas do znajomych, potem szacownie wyglądająca matrona po okazyjnej cenie chciała nas upchać w trójkę do jednego łóżka, następnie wylądowałyśmy w czymś przypominającym piwnicę, wreszcie po długiej włóczędze udało nam się znaleźć odpowiednie lokum za 30 CUC.

Po królewskiej kolacji w podmiejskiej willi Marty – kubańskiego prototypu lalki Barbie – wyszłyśmy na wieczorny spacer po mieście. Chciałyśmy iść potańczyć, ale zatrzymał nas uliczny koncert muzyki kubańskiej przed Casa de Cultura. Od razu pierwsza piosenka wprawiła nas w dobry nastrój – był to przebój z nabytej w jakimś przydrożnym sklepiku kasety magnetofonowej, którego, z braku innego repertuaru, słuchałyśmy na okrągło w samochodzie. Usiadłyśmy na schodach i już po chwili znałyśmy grupę sympatycznych kubańskich muzyków reggae. . Jeden z nich, czarny jak noc i z dredami do pasa zapałał nawet naglą i gorącą miłością do Reginy, oferując jej, co tylko miał – od rumu, przez marihuanę aż po wolną miłość J No niestety jako Polki nie wykazałyśmy się zrozumieniem i wyluzowaniem i po kilku tańcach postanowiłyśmy wrócić do domu i okładów ze zbawiennego aloesu.

Zapomniałam dodać, że Regina miała dzisiaj swój wielki dzień J I to nie  tylko wieczór z opisywanym następcą Marleya się na to złożył, ale także poranne kąpiele w przejrzystej wodzie, gdzie Regi, jako doskonała pływaczka, czuła się świetnie oraz postój na lody w Casildzie, gdzie jeden z campesino również na jej widok doznał przypływu czułości i od razu poprosił, by z nim zamieszkała. Wśród ofert i obietnic matrymonialnych znalazła się jego koszula, którą był gotowy zedrzeć z siebie tu i teraz, turecki dywan po teściach, na którym mogliby złożyć wieczyste śluby i wreszcie ON  – Maestro de Cocina y Limpieza (mistrz kuchni i sprzątania)! Nieźli ci Kubańczycy – zero stresów, radość życia w czystej formie, nieskrępowana miłość do każdej kobiety z europejskim paszportem… Tak w ogóle to coraz mniej rozumiem to państwo. Byłam nastawiona na coś w rodzaju Indii – biedę, niedożywienie, żebrzące na ulicach dzieci… Tymczasem autochtoni wyglądają na całkiem szczęśliwych, są czyści, pachnący, wystrojeni w kolorowe, obcisłe ciuszki, popijający rumem własnej produkcji posiłki złożone ze świeżutkich owoców morza… Mam wrażenie, że straszny komunistyczny ustrój kubański i uciemiężeni przez braci Castro ludzie to bajka dla dzieci bądź zagranicznych turystów. Jedynym wyznacznikiem polityki państwa, z którym spotkać się można na co dzień są tysiące haseł propagandowych umieszczonych wzdłuż dróg i na mijanych budynkach, pionierzy w czystych mundurkach i czerwonych chustach oraz podział sklepów i w ogóle pieniędzy na te dla miejscowych i obcych. Niemniej jednak wielu Kubańczyków wymienia pieniądze i chodzi do marketów PanAmerica zamiast wystawać w kilometrowych kolejkach i kupować tańsze, lokalne produkty. Oczywiście różnica w cenach powalająca i powodująca u nas coś w rodzaju finansowej schizofrenii. No bo jak tu zachować trzeźwość umysłu skoro za taką samą ilość tego samego jedzenia czasami płacimy równowartość 32 PLN a czasami 2 PLN w zależności od miejsca w którym jemy?

24.03.2007 Ciego de Avila – Cebollas – Camagüey

Rano przedłużyłyśmy o kilka dni termin oddania samochodu, wymieniłyśmy pieniądze na peso convertible, bo ostatnie dni nadszarpnęły poważnie nasze zapasy i pozwiedzałyśmy chwilę miasto, ale w sumie nic ciekawego, może z wyjątkiem ciekawego muzeum historycznego, ze świetną przewodniczką, która nie tylko nas oprowadzała ciekawie opowiadając o wszystkich eksponatach, ale na koniec podarowała nam jeszcze boliwijskie pamiętniki Che z dedykacją. Eksponaty w muzeum niczego sobie, z tych bardziej intrygujących – zasuszone głowy dawnych wojowników, poplamione krwią koszule rewolucjonistów, narzędzia tortur…

Popołudnie spędziłyśmy generalnie w drodze do Camagüey, ale najbardziej godny opisania wydaje mi się krótki przystanek w zapomnianym przez boga i los miejscu o o wdzięcznej nazwie Cebollas. Postanowiłyśmy tu coś zjeść w miejscowym barze. Ja marzyłam też o kawie, ale tutaj serwowano wyłącznie refrescos i napoje wyskokowe. Dziewczyny wzięły na początek piwo, ja, jako dzisiejszy kierowca, dostałam na pocieszenie 2 litry wody jabłkowej (z braku szklanek i możliwości uzyskania mniejszej ilości tego, dosyć ciekawego w smaku, płynu). Zamówiłyśmy też lokalne danie o wdzięcznej i nieco politycznej nazwie, morros y christianos (czyli Żydzi – konwertyci i prawdziwi chrześcijanie, a w obecnych warunkach danie składające się z jasnego ryżu i czerwonej, ciemnej fasoli)+ trzy widelce. Trochę zszokowałyśmy miejscowych, którzy prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widzieli turystów. Już po chwili do baru zleciała się cała wioska, a właściciel baru przysiadł się do naszego stolika proponując kolejne piwo na swój koszt. Potem przyszła kolej na rum pity w „kieliszkach” wykonanych z przeciętych na pół puszek po piwie, sesję zdjęciową, a na koniec – uroczysty wpis do… księgi skarg i zażaleń (z braku Kroniki Pamiątkowej). Szkoda było wyjeżdżać, ale że czas już na gonił, wśród uroczystych podziękowań i  zapewnień, że wrócimy na lekkim rauszu (one) i z co najmniej litrem wody jabłkowej w brzuchu (ja), udałyśmy się dalszą drogę do Camagüey. Na miejscu znalazłyśmy się już po zmroku i od początku wydało nam się ono niezbyt przyjazne. Zaraz po zaparkowaniu na największym placu miasta, miałyśmy scysję z jakimś upierdliwym chłopaczkiem, który koniecznie chciał nam pomóc  w znalezieniu noclegu i łaził za nami przez najbliższą godzinę odstraszając potencjalnych gospodarzy. Dom, którego adres dostałyśmy od Marty z Ciego de Avila okazał się niezamieszkały, pozostałe casa particulares opisane w przewodniku Lonely Planet albo zajęte albo nieistniejące. W końcu, po dwugodzinnym szukaniu wściekłe i głodne znalazłyśmy bardzo fajne lokum zaraz naprzeciwko placu, na którym stał nasz samochód. Szkoda, ze nie wiedziałyśmy o tym miejscu wcześniej, oszczędziłybyśmy czas i nerwy. Późnym wieczorem, po długo oczekiwanej kolacji wyszłyśmy na poszukiwania klubów salsy i znów bez rezultatu, mimo, że mijała właśnie spokojnie sobotnia noc. Fakt, że deszczowa, ale co z tego? Kolejny stereotyp Kuby i Kubańczyków został tego wieczoru pogrzebany. Prawdziwi Kubańczycy wcale nie tańczą salsy i nie śpiewają, prawdziwi Kubańczycy siedzą wieczorami w domu, oglądają telenowele i popijają rum. To wszystko, żadnej magii. Zupełnie jak w Polsce J

25.03.2007 Camagüey – Remedios

Trochę zaspałyśmy, ale i tak w miarę rano udało nam się wyruszyć na zwiedzanie Camagüey, które w świetle dnia okazało się na szczęście dużo ciekawsze niż poprzedniej nocy. Szczególnie podobały nam się malutkie galerie sztuki i ogromny targ warzywny usytuowany nad rzeką. Najadłyśmy się do syta próbując różnych dziwnych owoców, których nazw już nie pamiętam i pijąc wszystko to, co pili miejscowi, żeby poczuć jeszcze bardziej klimat miejsca. Po kilku godzinach włóczenia się bez wyraźnego celu i przyczyny, ale za to z wyraźną przyjemnością, ruszyłyśmy w dalszą drogę – tym razem w planach miałyśmy dotarcie do Remedios. Pierwszym pasażerem został tego dnia niezwykle gadatliwy i nieco głupowaty policjant z Marrón (nomen omen nazwa miasteczka znaczy kretyn), który uparł się, żebyśmy zrobiły sobie pamiątkowe zdjęcie z nim i z ogromnym kogutem – symbolem miasta.  Potem zobaczyłyśmy okno z napisem „spaghetti” i szybkim krokiem ruszyłyśmy w jego kierunku mając nadzieję, że tym razem nasz obiad okaże się dziecinnie prosty. Już po chwili odkryłyśmy kolejną prawdę – kawy na Kubie nie należy szukać w kafeteriach, gdyż te są najczęściej sklepami spożywczymi. Prawdziwą, dobrą kawę serwują z termosu w przydrożnych, domowych barach o nazwie spaghettería. Podobno, jak ma się szczęście, można też tam znaleźć prawdziwe spaghetti, ale to chyba tylko bajka… W każdym razie ja byłam szczęśliwa – kawa super – dobra, mocna i aromatyczna!!!

Z Morrón pojechałyśmy do Caribean na świeżą rybkę. Miałyśmy jeszcze pomysł, żeby nadrobić trochę kilometrów i obejrzeć groblę prowadzącą do wczasowiska Santa María, ale okazało się, że to dalej niż myślałyśmy i w ostatecznie zostawiłyśmy to sobie na legendarny „następnym raz”. Wieczorem dotarłyśmy wreszcie do Remedios, gdzie znalazłyśmy kolejny ciekawy nocleg, tym razem w domu wyznawców Santeríi. Nasz pokój sprawiał wrażenie sali balowej, a salon wydał mi się z lekka nierealny – kolumny w kształcie węży, święta małpa zwisająca  z sufitu, jakaś nobliwa postać ubrana w purpurowy płaszcz i trzymająca w dłoniach zakrwawiony miecz, ubrane na biało lalki z ciemnymi twarzami, plastikowe koguty… hmm… nie wiem jak dziewczyny, ale ja przez chwilę pomyślałam, że może lepiej sprawdzić, czy nie ma nas za drzwiami, przy okazji chwytając szybko w przelocie nasze plecaki. Na szczęście wieczór przebiegł przewidywalnie – z zaplanowanej po raz kolejny (ostatni?) salsy nic nie wyszło, wypiłyśmy więc standardowe mojito w pobliskim barze „Louvre” i wróciłyśmy spać „do tego domu, w którym straszy”.

P.S. Jeszcze dwa słowa o policjantach, bo pod ich znakiem minął generalnie dzisiejszy dzień. Najpierw zostałyśmy dokładnie wylegitymowane, ponieważ nie zatrzymałam się przed znakiem ostrzegającym o przejeździe kolejowym (od początku wyjazdu widziałyśmy tu same szyny i ani jednego pociągu, nie uważałam więc tego znaku za szczególnie potrzebny, ale moje rozumowanie nie do końca przekonało tutejszych strażników prawa, którzy co prawda nie dali nam mandatu, ale coś tam marudzili pod nosem przed dłuższy czas), potem ten opisywany już autostopowicz z Marrón, który się nie chciał odczepić i stwierdził, że spotkanie z nami opisze w pamiętniku, jako najszczęśliwszy dzień swojego życia, na koniec jeszcze kolejna dyskusja dotycząca złego zaparkowania samochodu w Remedios. Na szczęście i tym razem podziałały niedzielne nastroje, nasze sukienki w kwiatki i status Blondynek na Kubie J. Może i kobiety mają w życiu gorzej, ale jest jedna sfera, w której to faceci niewątpliwie są dyskryminowani, a jest nią motoryzacja. Otwieram dyskusję drogie Panie – czy którejś z Was zdarzyło się kiedyś wysiąść z samochodu, zrobić niewinną minę osoby, która nie wie, co złego zrobiła, zatrzepotać rzęsami i mimo tego otrzymać mandat? No, nie wierzę… Dla nas takie spotkania kończyły się nie tylko miłą rozmową, ale jeszcze czasami zmienieniem koła, nalaniem któregoś z potrzebnych samochodowi płynów (bo któż by o nich pamiętał na co dzień) czy sprawdzeniem ciśnienia w oponach… Luz, blues i wakacje, byle tak dalej J

26.03.2007 Remedios – Pińar del Rio – Vińales

Dzisiaj nic specjalnego się nie dzieje – cały dzień jedziemy, by jak najszybciej dostać się na zachodnią część wyspy. Po drodze oczywiście zabieramy autostopowiczów, wybierając ich na zmianę spośród stojących przy skrzyżowaniach tłumów. Oczywiście pierwszeństwo mają młodzi, samotni faceci, ale nie jest to aż tak sztywna reguła J. Na odcinku autopista – Playa Larga trafił nam się przystojny Miguel, który podróżował z mlekiem do babci. Oczywiście zabrałyśmy się z nim i już po chwili popijałyśmy mleczko kokosowe w malutkim, ale starannie utrzymanym wiejskim ogródku, a przemiła staruszka częstowała nas owocami. Następny pasażer okazał się architektem, który pracował przy kompleksie wypoczynkowym na Playa Larga. Praca go chyba specjalnie nie fascynowała, bo co chwilę przychodził pytać, czy czegoś nam nie trzeba i oferując masaże w swoim profesjonalnym wykonaniu (to kolejny fenomen na Kubie – jak już kogoś chociaż trochę się pozna, to okazuje się, że jest on inżynierem, lekarzem itp. do wyboru, ale z zamiłowania uczy salsy bądź jest masażystą…). Z masażu nie skorzystałyśmy, chociaż może było warto – gość wyglądał dosyć obiecująco… No cóż – „następnym razem” – teraz do samochodu i w kierunku Pińar del Rio. Po drodze zgarnęłyśmy ze stacji „znawcę tytoniu”, który obiecał nam pokazać swoją plantację i opowiedzieć, jak robi się cygara. Facet od początku wkurzał Marzenę, a apogeum zostało osiągnięte kiedy na siłę chciał nam wcisnąć oprócz wizyty na plantacji jeszcze drogi nocleg u swoich znajomych. Samo miejsce, które tak nam zachwalał okazało się przyjemne, choć facet faktycznie trochę nas oszukał. Był naciągaczem, a nie właścicielem plantacji, a teren należał prawdopodobnie do pary pracujących tam staruszków. Niemniej jednak, moim zdaniem, warto było tam pojechać. Zobaczyłyśmy jak uprawia i suszy się liście, jak skręca się cygara, które są dobre, a które złe… Zapłaciłyśmy za wycieczkę właścicielom, a nie naszemu przygodnemu znajomemu, a jego samego wkurzona Marzena wyrzuciła z samochodu na przedmieściach, twierdząc, że sam sobie dalej dojdzie, a nawet wchodząc na wyżyny swojego hiszpańskiego i używając w trybie rozkazującym czasownika „wynoś się” J. Raul byłby z niej dumny…

Ponieważ Pińar del Ro nie zapisało się jakoś szczególnie dobrze w naszej pamięci, postanowiłyśmy jechać trochę dalej i nocować w Vińales. Na szczęście zaraz na przedmieściach wzięłyśmy kolejnych autostopowiczów, bo bez ich wiedzy o ostrych zakrętach na zupełnie ciemniej drodze, miałybyśmy sporo kłopotów z dotarciem do celu. Wjechałyśmy w kolonię małych parterowych domków i znalazłyśmy szybko jakiś zakonspirowany nocleg na ulicy bez nazwy za to pełnej propagandowych, rewolucyjnych haseł. Wieczorem poszłyśmy do baru i wreszcie udało nam się potańczyć z prawdziwymi Kubańczykami prawdziwą salsę. Ale było fajnie, wybawiłam się za wszystkie czasy, chociaż chyba widok bawiących się autochtonów każdego może wpędzić w kompleksy. Ci ludzie po prostu się rodzą z umiejętnością tańca – ruszają się tak, że żaden Europejczyk im nie dorówna niezależnie od tego ile w życiu weźmie lekcji tańca i jak bardzo będzie się starał…

27.03.2007 Vińales – Soroa

Rano poszłyśmy oglądać „prehistoryczne malowidła”, które okazały się niezłą ściemą dla turystów. Podobno polecił je wykonać na jednym z mogotów sam Fidel Castro, a ideą jaka mu przyświecała było całości ukazanie rozwoju cywilizacji od zwierząt prehistorycznych do człowieka komunizmu jako najwyższego elementu w łańcuchu cywilizacyjnym J Potem próbowałyśmy trafić do znanego z opisu B. Pawlikowskiej miasteczka wodnych ludzi (nauticos), ale niestety nie dane nam było się przekonać czy ono rzeczywiście istnieje. Po kilkugodzinnym marszu przez nasłonecznione niemiłosiernie pola i mogoty Marzena się zbuntowała i stwierdziła, że dalej nie idzie. Regi nic nie powiedziała, ale też była w nastroju raczej „nieprzysiadalnym”. Nie miałam wyjścia – gdybym była sama pewnie poszłabym trochę dalej nie zważając na niewygody, ale w tym wypadku musiałam przyznać dziewczynom rację – droga wydawała się bez końca, nie miałyśmy wody ani sił, a wszystkie mogoty wydawały się takie same… Zawróciłyśmy w połowie drogi i pojechałyśmy do Cueva de los Indios, gdzie było tłoczno i bardzo turystycznie w negatywnym tego słowa znaczeniu, ale za to dosyć ładnie – rejsik łódką po jaskini, orzeźwiający chłód podziemnego strumienia…

Reszta dnia przebiegła na walce z ogromnymi dziurami w asfalcie i szukaniu drogi do Soroa, gdzie Marzena bardzo chciała jechać, bo widziała w jakimś sklepie pocztówkę z ładnym, niebieskim oknem… Ale trafić do Soroa nie jest wcale łatwo. Otóż drogi na Kubie generalnie nie są oznaczone, a opisy miejscowości czynione przez mieszkańców wyspy niezwykle barwne, ale średnio przydatne. Po raz enty zauważyłyśmy, że brak im poczucia czasu, kierunku i odległości. Pytając o drogę słyszy się, że coś jest: tam, gdzieś tam (po tym następuje machnięcie ręką w bliżej niesprecyzowanym kierunku), niedaleko, za kilka kilometrów, tuż, tuż. Już prawie straciłyśmy nadzieję na dotarcie do celu, ale na szczęście jak zwykle los nam sprzyjał. Po kilkugodzinnym błądzeniu Marzena w końcu uznała, że skręci po prostu w prawo i będzie jechała tak długo, jak gdzieś trafimy i w ten magiczny sposób trafiłyśmy do… Soroa, gdzie na dodatek niezwykle sprawnie udało nam się znaleźć przyjemny nocleg i nawet zjeść dobrą kolację. ˇViva la aventura!

28.03.2007 Soroa – San Antońo de los Bańos – Havana

Wczesnym rankiem wyruszyłyśmy do Havany, bo czas oddania samochodu zbliżał się nieubłaganie. Mimo pośpiechu udało nam się zaliczyć fiestę w rodzinnym mieście Silvio Rodrigueza – San Antonio de los Bańos. Fiesta tym różni się od kubańskiej codzienności, że je się jeszcze więcej, można to robić wzdłuż całej ulicy, a nie tylko w rozlokowanych na rogach ulic kioskach, a muzyka jest dużo głośniejsza i bardziej obecna w życiu ulicy…

Byłyśmy w Havanie dokładnie na czas i nawet udało nam się bez problemu oddać naszego biednego Atosika, choć po naszym aktywnym użytkowaniu wyglądał tak, jakby przeżył przez ostatnie kilka dni rajd Camel – Trophy.

29.03.2009 Havana

Czas pomyśleć o powrocie. Bezbłędny i wzruszony naszym ponownym pojawieniem się Nińo zafundował nam przepyszne śniadanko (na wyraźne życzenie Regi bez jajek i soku z guayavy), a potem ruszyłyśmy na ostatni spacer po Havanie, odwiedzając między innymi: fabrykę cygar i targ, gdzie nabyłyśmy pamiątki dla znajomych. Naszym łupem stało się też  jedzenie ze wszystkich przydrożnych okienek, musiałyśmy się bowiem pozbyć przed wyjazdem resztki niedozwolonych pesos cubanos…

Po 16 wypiłyśmy z Carlosem i Nińo pożegnalne Cuba Libre i pojechałyśmy na lotnisko zmuszając przemiłego taksówkarza by na okrągło puszczał nam jeden przebój zespołu Orichas. Na koniec ustaliłyśmy, że taksówkarz jedzie z nami, a Reggi zostaje na Kubie, pracuje jako driver i zarabia na nasze kolejne wakacje…

Ale żal wyjeżdżać. Przepiękna ta Kuba, na razie numer jeden na mojej liście wakacyjnych podbojów!!


[1] To jest adres kontaktowy, do osób, z którymi załatwiałyśmy pierwszy nocleg przed przyjazdem drogą mailową. Dom ich znajomych – Carlosa i Nińo, w którym faktycznie spałyśmy znajduje się kilka przecznic dalej, ale niestety nie mam adresu.

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u