Kolumbia – Zbigniew Hauser, Adam Stępiński

Zbigniew Hauser, Adam Stępiński

11 marca – 12 kwietnia 2006

Liczba uczestników: 2

Kolumbia jest uważana na najbardziej niebezpieczny kraj Ameryki Łacińskiej. I słusznie. Ciągnąca się przez dziesiątki lat wojna domowa, działalność kilkunastu odłamów lewackiej guerilli, uzbrojonych po zęby oddziałów podległych kartelom narkotykowym, wreszcie występująca wszędzie pospolita przestępczość, napady z bronią w ręku i zwykłe kradzieże kieszonkowa. Wszystko to sprawia, że globtroterzy rzadko odwiedzają ten kraj. Ci jednak nieliczni którzy decydują się na wyjazd stwierdzają, że przy zachowaniu podstawowych środków ostrożności (i przy przysłowiowym „łucie szczęścia” można przez ten kraj przejechać bezpiecznie a nawet przyjemnie. Ze wszech miar wart jest on podjęcia tego ryzyka. Wspaniałe Andy, pięć łańcuchów górskich ciągnących się setki kilometrów z północy na południe… Piękne plaże i rafy koralowe na wybrzeżu karaibskim…. Wspaniałe zabytki prekolumbijskie, przede wszystkim w San Agustin i Tierradentro i „zaginione miasta” kultury Tayrona, objęte ochroną światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, plasują ten kraj na trzecim miejscu w Ameryce Łacińskiej po Meksyku i Peru.

Barokowy Popayan, otoczona potrójnymi murami obronnymi Cartagena, czy położone w górach miasteczka Barichara, Vila de Leyva i Tanja – wcale nie ustępują renomowanym zabytkom kolonialnym w Cuzco czy Quito. Choć w ostatnich latach Kolumbia nieco podrożała, jest tu wciąż tanio a ludzie – pomimo jakże trudnej sytuacji w ich kraju (a może właśnie dlatego) – są niezwykle życzliwi i pomocni.

Do stolicy Kolumbii polecieliśmy z promocyjnym biletem, linii „Air France” za 2758 zł (Przez Paryż), mając w paszporcie wbitą wizę załatwioną w ambasadzie Kolumbii w Warszawie (koszt 25 USA konieczne jest okazanie biletu powrotnego i wyciągu z konta bankowego).

11 marca

Do Bogoty przylecieliśmy w przeddzień wyborów parlamentarnych. Cale zabytkowe centrum obstawione było wojskiem i w tym dniu do wielu miejsc nie można się było dostać. Bardzo obawialiśmy się tego miasta. Sądziliśmy, że na każdym rogu ulicy będziemy zaatakowani przez bandytów bądź tak szeroko opisywane w przewodnikach gangi młodzieżowe. Nic takiego się nie przydarzyło. Już pierwszego dnia okazało się, że informacje przewodników były mocno przesadzone. Tak naprawdę niebezpieczne są dzielnice peryferyjne, do których nie zapuszczaliśmy się. Podobno cała Bogota jest niebezpieczna w nocy. Dwukrotnie jednak wypadło nam wracać ze zwiedzania po zmroku i nic się nie wydarzyło.

Choć z lotniska do centrum kursują busiki (jest jeszcze drugie lotnisko Puente Aéro!), bezpieczniej było pojechać zbiorczą taksówką za 10 USD (4 osoby). Ponieważ najpopularniejszy z tanich hotelików „Platybus” był przepełniony, zatrzymaliśmy się w Residencias Aragón, w kolonialnej dzielnicy La Candelaria (6 USD od osoby, z bańo – łazienką i ciepłą wodą). Ponieważ mieszkaliśmy trzy dni, właściciel nieco obniżył cenę do tego udzielił informacji o autobusie do San Agustin.

12 marca

Ponieważ oczekiwaliśmy w Bogocie tylko nieprzyjemnych sytuacji (i chcieliśmy ją jak najszybciej opuścić), miłym zaskoczeniem był dla. nas spokój na ulicach, uśmiechnięci przechodnie i wspaniałe, kapiące od złota i pięknie rzeźbione kościoły i pałace, zwłaszcza San Francisco, La Tercera czy zamieniony na muzeum kościół Santa Clara (Patrimonio Nacional), Do niektórych muzeów (Muzeum Złota, jedno z trzech tego typu muzeów w Kolumbii) i nowo otwartego i bardzo bogatego muzeum przy Casa de Moneda, wstęp jest bezpłatny. Do innych muzeów wstęp nie przekraczał 2-3 USD.
Po południu wjechaliśmy kolejką linową (na drodze pieszej było wiele napadów) na Cerro de Monserrate, z tłumnie odwiedzanym sanktuarium Seńor Caido (Upadającego pod Krzyżem Chrystusa). Z góry rozciąga się widok na położone daleko w dole i spowite mgłami ośmiomilionowe miasto. Bilet w obie strony – 4 USD (w niedziele 2,5 USD).

13 marca

Ponieważ skończyły się wymienione na lotnisku pesos, udaliśmy się do położonego na placyku (w pobliżu Avenidy Jimenez, centralnej avenidy miasta) kantoru (na ulicy nie ma sensu wymieniać 1), gdzie za 1 USD otrzymaliśmy 2150 pesós (na początku października dzięki inflacji kurs dolara, wzrósł do 2300 pesos.

Następnie wyjechaliśmy do miasteczka Guatavita (30 km na północ od Bogoty), położonego nad jeziorem Laguna de Guatavita. Był to kiedyś ośrodek kultowy Indian Muisca i kolebka mitu o Eldorado. Raz w roku kacyk, obsypany złotym proszkiem, zanurzał się w wodach laguny i składał bogom symboliczną ofiarę. Później Hiszpanie szukali w jeziorze tego złota, ale nic nie znaleźli. Kolonialne miasteczko Guatavita zostało zalane wodami zapory hydroelektrycznej a następnie odtworzone w innym miejscu. Dzisiaj jest ulubionym miejscem weekendowym dla mieszkańców Bogoty.

14 marca

Wyjazd do Zipaquira (50 km na północny zachód od Bogoty). Jest tam słynna katedra solna, udostępniona zwiedzającym ostatecznie w 1982 r. ( 75 m. długości, 18 m. wysokości, mieści 8400 osób). Zwiedzanie (obowiązkowo z przewodnikiem) trwa nieco ponad godzinę. Za wstęp płaci się równowartość 8 USD. Katedra robi wrażenie (wewnątrz jest bardzo ciemno, oświetlone są tylko znajdujące się tam rzeźby). Jest to największy tego typu obiekt w całej Ameryce Łacińskiej, ale gdzie tam mu do naszej kopalni soli w Wieliczce (którą się zwiedza przecież kilka godzin !). Dojście do katedry (ok. 30 minut), z przystanku autobusowego odległego o 3 km. Po drodze zwiedza się niewielkie i mało reklamowane, ale niezwykle ciekawe muzeum sztuki prekolumbijskiej. Dojazd do Guatavity i Zipaquiry (zwanej w skrócie Zipa) z końcowej stacji metra, znajdującej się na północnych obrzeżach miasta. Stacja początkowa metra znajduje się po drugiej stronie Avenidy Jimenez. W czasie ponad godzinnej jazdy metrem można ocenić ogrom Bogoty. (Uwaga! metro w Bogocie jest instytucją nową.

Do niedawna autobusy do obu wspomnianych miejscowości odjeżdżały z centrum miasta (wyda a pod koniec lat 90, XX w. „LP” w ogóle o metrze nie wspomina),

15 marca

Opuszczamy Bogotę. Dworzec autobusowy położony jest daleko od centrum, w kierunku zachodnim, pojechaliśmy tam taksówką za ok. 6 USD. Wczesnym rankiem załadowaliśmy się do niezbyt wygodnego minibusa firmy „Coomotor” odjeżdżającego do San Agustin – najsłynniejszego miejsca prekolumbijskiego. Za prawie całodzienną jazdę zapłaciliśmy ok. 18 USD od osoby. Później – okazało się, że minibus jedzie tylko do Pitalito i trzeba było przesiąść się, ale końcowa jazda trwała tylko godzinę. Przed Pitalito odchodzi do Florencii (i dalej w głąb Amazonii) droga, która na pewnym odcinku kontrolowana jest przez partyzantów (lewackich lub podległych kartelom narkotykowym, uzbrojonym po zęby), którzy w dżungli mają, swoje „państwo” . Nic więc dziwnego, że byliśmy kontrolowani przez żołnierzy. Uprzejmie. Powiadomieni o naszym celu (San Agustin) ze zrozumieniem kiwali głowami i przepuszczali bez trudu.

W San Agustin „naganiaczka” zaprowadziła nas do taniego hoteliku (3 USD od osoby). Następnie w biurze turystycznym załatwiliśmy na dzień następny miejsce w jeepie (50 tys. pesos).

16 marca

Jedziemy jeepem (mając za współtowarzyszy elokwentnego, bardzo doświadczonego przewodnika José 1 dwóch młodych Izraelczyków) do rozrzuconych po okolicy stanowisk archeologicznych. Oglądamy najpierw odkryte w 1995 r. i udostępnione niedawno Ubando (podziemne komory grobowe). Następnie stajemy na słynnym Alto de las Idolos (Wzgórze Bożków), gdzie najwyższy posąg ma 11 m wysokości. (7 m. nad ziemią i 4 m, pod nią). Później oglądamy niemniej efektowne Alto de las Piedras, (ze słynnym posągiem Doble Yo (Podwójne Ja), przedstawiającym kacyka indiańskiego z towarzyszącym mu przez całe życie symbolicznym zwierzęciem (przeważnie był nim jaguar).

Objazd obejmował też przepaścisty kanion rzeki Rio Magdalena największej rzeki Kolumbii, która tu jest wąskim strumieniem a przy ujściu do Morza Karaibskiego ma 3 km szerokości. Przy kanionie José pokazał nam osobliwości florystyczne tych okolice. Na koniec jedziemy obejrzeć dwa wodospady – Salto de Bordones (najwyższy w Kolumbii, położony w pięknym zalesionym wąwozie) i Salto de Mortińo (w skalistym kanionie, przed samą barierką widokową pojawił się pan, który zażądał opłaty za wstęp).

17 marca

Pieszo dochodzimy do Parque Arquelogico, odległego 3 km na zachód od miasteczka. Jest tam ok. 130 posągów, z których najcenniejsze grupują się w trzech miejscach, oznaczonych jako Mesita A, B i C. Są tam grobowce dawnych kacyków, kapłanów i innych ważnych osobistości tej jakże odległej czasowo indiańskiej kultury, zwanej umownie kulturą San Agustin. Jej początki badacze, datują na 1500 lat przed Chrystusem a rozkwit na VI-XIV wiek. Byłaby więc ona znacznie starsza od kultury Azteków i Inków, a nawet Majów. Zwyczaje tam panujące były chyba jeszcze bardziej krwawe niż w innych kulturach Ameryki – strzegący grobowców „strażnicy” o budzącym grozę wyrazie twarzy, trzymają w rękach odcięte głowy dzieci, które przeznaczano, na ofiarę bogom. Rzeźby zostały odkryte dopiero w połowie XVIII w, a udostępnione zwiedzającym na początku XX w. Dotychczas udało się odnaleźć około pięciuset rzeźb. 130 z nich znajduje się na terenie Parku Archeologicznego. Od Mesity C dalsza droga prowadzi do Fuente de Lavapatas (dawnego miejsca ablucji Indian), gdzie z drewnianego mostka ogląda się wykute w kamieniu płaskorzeźby przedstawiające ludzi i zwierzęta (małpy, krokodyle itd.). Następnie podchodzi się na Alto de Lavapatas, gdzie pod zadaszeniami stoją dalsze posągi.. Na zakończenie obchodzimy Bosque de las Estatuas, gdzie wzdłuż wijącej się wśród lasu ścieżki ustawiono 35 posągów różnego pochodzenia. Wstęp do parku ok.. 3 USD.

18 marca

Decyduję się na samotny objazd (jeepem z kierowcą, za 35 tys. pesos).Oglądam najpierw zadaszone posągi z El Tablón (przy których jest też małe muzeum etnograficzne). Padający deszcz (była pora deszczowa!) utrudnił dojazd do najbardziej spektakularnego miejsca – La Chaquira. Ostatni odcinek błotnisty trzeba było przejść pieszo. W skale dominującej nad przepaścistym kanionem Magdaleny wykuto podobiznę indiańskiego bóstwa. Po drugiej stronie rzeki widać było pięć dość wysokich wodospadów. Na koniec dotarliśmy o wzgórza La Pelota, gdzie przetrwały jedyne polichromowane (na czerwono) posągi strażników. Poniżej widać zadaszone rzeźby w El Purutal. Wspomnianą trasę (a także inne w San Agustin) można też przebyć na grzbiecie wynajętego konia, co jest nieco tańsze od jazdy jeepem.

19 marca

Bocznymi, wyboistymi ale wspaniałymi krajobrazowo drogami wyruszamy do Tierradentro, z przesiadką w La Plata. Po całodziennej podróży dojechaliśmy do składającej się z kilku domostw wioseczki San Andrés de Pisimbalá, w której zatrzymujemy się na nocleg w prywatnym domu (z wyżywieniem 5 USD od osoby). Atrakcją tej wioski, zamieszkanej przez Indian Paez (tu w środy odbywają się ich jarmarki) jest kościółek kryty słomą, z indiańskimi malowidłami wewnątrz.

20 marca

Cały dzień zajmuje nam wędrówka (podejść i zejść ok. 15 km) po najważniejszych miejscach w Tierradentro. Przede wszystkim kierujemy się do podziemnych malowanych grobowców. Wszystkie komory grobowe są okrągłe a ich średnica waha się od dwóch do siedmiu metrów. Dekoracje komór, pomalowanych we wzory geometryczne (przeważają barwy czerwona i czarna), zachowały się w zdumiewająco dobrym stanie. Niektóre przywodzą na myśl komory grobowe w egipskiej Dolinie Królów. Prochy przechowywano w ceramicznych urnach, znajdujących się obecnie w muzeum w Tierradentro. Jest to kultura jeszcze wcześniejsza wciąż od kultury San Agustin. Obie są mało zbadane – więcej jest hipotez niż sprawdzonych faktów.

Zwiedzanie rozpoczynamy od muzeum podzielonego na ekspozycję archeologiczną i etnograficzną. Przez kładkę na rzece przedostajemy się do najważniejszego z pięciu stanowisk – Segovia. Jest tu 28 zadaszonych grobowców, pilnowanych przez umundurowanych strażników. Niektóre są oświetlone, w innych potrzebna jest latarka. Zejście do grobowców krętymi, ciemnymi schodami bez poręczy (należy zachować ostrożność). Wspinamy się na kolejne wzgórze El Duende (4 grobowce), następnie schodzimy do zadaszonych rzeźb El Tablon. Wreszcie mozolnie wspinamy się do czwartego stanowiska Alto de San Andrés, położonego po drugiej stronie rzeki, Rezygnujemy z bardzo odległego stanowiska. El Aguacate. Stąd widać całą dolinę i zalesione wzgórza.

21 marca

Rano o 7 jesteśmy już na przystanku. Odjeżdżamy jedynym autobusem do miasta Popayan położonego już przy szosie panamerykańskiej. To piękne barokowe miasto, znane w całej Kolumbii z wystawnych procesji wielkotygodniowych, przeżyło w 1983 r. wielkie trzęsienie ziemi które zniszczyło całą starówkę, umieszczoną na liście chronionych obiektów UNESCO. Najmniej ucierpiał kościół San Francisco. Jak wszędzie w Ameryce Łacińskiej, kościoły otwierane są tylko rano i wieczorem. Obowiązuje poobiednia sjesta. Prawie wszystkie kościoły są już odbudowane. Liczne muzea upamiętniają kolumbijskich poetów, malarzy i rzeźbiarzy. Wywodzący się stąd poeta, Guillermo Valencia, został póżniej prezydentem Kolumbii. Jego pałac to obecnie bardzo zadbane i bogate muzeum. Podobnie jak w innych miastach, znajdujemy hotelik położony najbliżej, dworca autobusowego. Znajdujemy go przy Carrera 9 (4 USD od osoby).

22 marca

Jedziemy „paamericaną” do niezbyt odległego Cali – dwumilionowego miasta. Niewielka kolonialna starówka przycupnęła u stóp wysokościowców w budynku jednego z banków mieści się kolejne Muzeum Złota. Cali uważane jest obecnie za „stolicę” karteli narkotykowych i „miasto zbrodni” . Przewodniki ostrzegają, że tu szczególnie należy uważać – w dzień i w nocy. Toteż gdy wieczorem decydujemy się na wizytę w miejscowym teatrze, zostawiamy torby z aparatami w hotelu. Pomimo późnego powrotu nikt nas nie zaczepił.

23 marca

Następny dzień jest wypoczynkowy. Podmiejskim autobusem wybieramy się do pobliskiego Parque Nacional Farallones de Cali. Nie ma tam specjalnych atrakcji. Spacerujemy brzegami rwących potoków, podziwiamy egzotyczną przyrodę, spotykamy uśmiechniętych ludzi. Jakże inna jest ta Kolumbia od tej, której wyobrażenie wynieśliśmy z budzącej grozę lektury przewodników. Ani śladu przygnębiającej atmosfery „Stu dni samotności” Gabriela Garcii Marqueza. Wielki pisarz przedstawił dzieje swego kraju jako niekończące się pasmo wojen domowych, wzajemnego wyrzynania się stronników różnych frakcji politycznych. Obraz kraju, w którym życie ludzkie waży niewiele.

24 marca

Szosą, wśród nie kończących się plantacji kolumbijskiej kawy, po kilku godzinach jazdy dojechaliśmy do najwyżej w Kolumbii położonego miasta (2150 m n.p.m.). Manizales wyrosło na. „boomie” kawowym. Dziś jedynym godnym uwagi obiektem jest okazała neogotycka, kamienna katedra. Tu jednak jest punkt wypadowy do jednego z niewielu dostępnych (dla zwykłych turystów) pięciotysięczników kolumbijskich. W soboty i niedziele wyruszają stąd 8-10 osobowe minibusy do Parku Narodowego Nevado del Ruiz (5300 m n.p.m.) Załatwiamy w biurze turystycznym „tour” (50 tys. pesos, w tym 15 tys. pesos za wstęp do parku (nie ma zniżek, nie działają żadne legitymacje).

25 marca

Po drodze do parku podziwiamy pojedyncze okazy palmy woskowej (palma de cera), o bardzo wysokim i cienkim pniu. Niestety pogoda jest kiepska i góry spowija gęsta mgła. Minibus dojeżdża do schroniska na wysokości 4 800 m, skąd podchodzi się jeszcze 200 m, na wysokość 5 000 metrów, do miejsca oznaczonego kolumbijską flagą. Ostatnie 300 metrów wielkiej stromizny przeznaczone są dla alpinistów. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia (widoczność ok. 90 m) i schodzimy do minibusu. Kierowca-przewodnik wyjaśnia, że aby zobaczyć stąd panoramę wielu pięciotysięczników trzeba przyjechać o innej porze roku, np. w sierpniu. W drodze powrotnej trochę się przeciera i ukazują się niższe partie gór. W programie miały być jeszcze gorące źródła ale deszcze rozmyły do nich drogę.

26 marca

Dojeżdżamy do Medellinu, drugiego co do wielkości miasta w Kolumbii, które ponoć utraciło rangę „stolicy” karteli narkotykowych na rzecz Cali. Widoki, jakie oglądamy z okien taksówki wiozącej nas z dworca autobusowego do centrum, nie są zachęcające gromady obdartusów na peryferyjnych ulicach, próżniaki wylegujące się na placach. W centrum jednak jest spokojnie. Zatrzymujemy się w hoteliku „Plaza” przy głównym placu (5 USD od osoby). Gdy w chwilę później wychodzimy na plac, podchodzą do nas jakieś „nadziane” typy, ale tylko coś bełkocą, na szczęście nie atakują. Później gdzieś znikają.

27 marca

Wbrew swej legendzie, Medellin nie jest tak straszny. Choć kościołów kolonialnych prawie nie ma, są ciekawe muzea. W najważniejszym Museo de Antioquira jest wystawa dzieł urodzonego tu malarza i rzeźbiarza Fernanda Botera (z którego obrazami zapoznaliśmy się już, w Bogocie). Żyjący jeszcze Botero zdobył już sobie międzynarodową sławę. Wszystkie jego postacie – na obrazach i na rzeźbach (wystawionych na placu przed muzeum), mają kształty bardziej niż rubensowskie. Botero portretował jednak realnych ludzi – wiele spotykanych przez nas Kolumbijek mogłoby być modelkami tego artysty. Poza wspomnianym muzeum Medellin szczyci się metrem (starszym od bogotańskiego) największą w Kolumbii areną walki byków la Macarena oraz niewielkim kolistym cmentarzykiem San Pedro, będącym narodowym panteonem kolumbijskich artystów i pisarzy, pełnym pięknych rzeźb. Ze wzgórza Cerro Nutibara, gdzie zainstalowano miniaturowy skansen (replikę typowej wioski regionu Antioquia) ogląda się panoramę tego pięciomilionowego miasta, położonego w głębokiej kotlinie.

28 marca

Wszystkie przewodniki po Kolumbii zakazują podróżowania nocnymi autobusami, zalecając samoloty (drogie i trudne w rezerwacji). Jeszcze nie tak dawno nocne podróże na trasie Medellin – Cartagena czy Santa Marta – Bucaramanga, kończyły się często zatrzymaniem autobusu przez partyzantów (czy zwykłych bandytów) i wygarnięciem z niego pasażerów wraz z bagażami. Często kończyły się też porwaniami (niektórzy mówili jednak, że porywano więcej bogatych miejscowych notabli niż plecakowiczów). Zapytaliśmy więc kasjerkę na dworcu, czy można spokojnie jechać nocą. Odpowiedziała: „Na razie tak” . Decydujemy się więc na nocną jazdę do Cartageny oszczędzając czas (13 godzin jazdy, 30 USD) i na noclegu, Siedząc już w autobusie, czekamy w napięciu, czy ktoś nie poczęstuje nas słynną „burundangą” (narkotyk usypiający, uzyskiwany z rośliny podobnej do bielunia). Taki poczęstunek kończył się z reguły utratą bagażu. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Pasażerowie wkrótce zasnęli, ale wyłonił się inny problem. Przed wejściem zapomniałem założyć długie spodnie sweter. Zmarznięty „na kość” po włączeniu klimatyzacji nie zmrużyłem oka. Musiałem oglądać brutalne i hałaśliwe filmy z włączonego na. pełny regulator telewizora. Przygoda jednak była. W środku nocy autobus nagle stanął i stał długo. Oczekiwałem, że za chwilę pojawią się partyzanci lub bandyci. Gdy jednak wyjrzałem, zobaczyłem leżącą w poprzek drogi wielką ciężarówkę i mnóstwo czekających na przejazd pojazdów. Nikt nie wiedział, kiedy przyjedzie dźwig i usunie przeszkodę. Po godzinie jednak ciężarówkę usunięto i pojechaliśmy dalej. Dworzec autobusowy w Cartagenie położony jest kilkanaście kilometrów od centrum i trzeba przesiąść się na kolejny autobus. Cartagena uchodzi za jedno z niewielu stosunkowo bezpiecznych miast w Kolumbii. Dotyczy to jednak tylko zabytkowego centrum, chronionego przez policjantów. Obrzeża miasta, a zwłaszcza brudne, koszmarne Mercado Bazurto przy wylocie w kierunku wschodnim o odstręczają.

Zainstalowaliśmy się w hoteliku „Doral” , jednym z wielu „cheapies” przy Calle de la Media Luna, około 800 m od głównej bramy w murach miasta. Cena 8 USD od osoby, to bardzo tanio jak na drogą Cartagenę. Ceny zawyżają tutaj Amerykanie, masowo odwiedzający „perłę Karaibów” znęceni patyną starych murów; niskimi cenami, wspaniałymi plażami i rafami.

29 marca

Na zwiedzenie Cartageny i jej najbliższych okolic trzeba przeznaczyć minimum dwa dni. W ciągu dnia ogląda się stare forty (z olbrzymim, fortem San Felipe na czele), kościoły (najważniejszy kościół jezuitów Convento de San Pedro Claver związany jest z życiem świętego, opiekuna niewolników i patrona miasta) oraz liczne muzea, Najdłużej, pamięta się wizytę w Palacio de la Inquisición, z jego stołami tortur i wagami do ważenia czarownic przed spaleniem. Wieczorami ogląda się oświetlone i ukwiecone balkony a później żywiołowe tańce półnagich baletnic na placu Bolivara, przy kolorowych fontannach pod Pałacem Inkwizycji.

30 marca

Z przystani Muelle de los Pegasos wyruszamy na morski „tour” , łodzią płynącą w kierunku znanych raf koralowych Islas del Rosario (45 tys. pesos, wraz z opłatą za wstęp do parku narodowego, nie ma żadnych zniżek, nie działają żadne legitymacje). Płyniemy najpierw do zlokalizowanego na jednej z wysp parku wodnego, obejmującego akwarium, sadzawki z delfinami, rekinami, żółwiami. itd. Wokół przystani rozciąga się rafa koralowa, czas postoju jest jednak krótki. Następnie płynie się na, plażę Playa Blanca (na innej wyspie). Plaża jest rzeczywiście idealnie biała, podane nam smażone ryby (wliczone w cenę wycieczki) smakowite, ale rafy tu nie ma. Droga, powrotna była męczarnią. Przy wysokiej fali, płynąca z dużą szybkością łódź podskakiwała jak na wybojach. Miałem wrażenie, że rozpadnie się w kawałki. Morze uspokoiło się, gdy dopłynęliśmy do ostatniego punktu wyprawy – położonego na wysepce, tuż nad wodą, fortu San Fernando. Sądziłem, że wstęp wliczony jest w cenę „touru” i zwiedzałem fort tylko w slipach. Gonił mnie strażnik krzycząc, bym zapłacił. Zamknął mnie w jakimś pomieszczeniu. Oswobodziłem się jednak i dopędziłem odpływającąjuż łódź.

Po takiej wyprawie suto raczyliśmy się w jednej z tanich restauracyjek przy Calle de la Media Luna (wewnątrz murów restauracje są o wiele droższe). Najczęściej podawanymi daniami w Kolumbii są: „cerdo” (pieczeń wołowa, często twarda jak podeszwa) i „pollo” (kurczak) za ok. 2 USD rzadziej nieco droższe (jak wszędzie na dwiecie ) „pescado” (ryba, za 3-4 USD). Popijałem takie potrawy „maltą” (rodzaj piwa słodowego, podawanego w Kolumbii i Wenezueli).

31 marca

Wyruszamy autobusem (z głównego dworca, zawarta w przewodnikach informacja, że odjeżdża się z Mercado Bazurto, jest nieaktualna) do jednej głównych atrakcji tego regionu. Jest nią wulkan błotny, położony ok. 60 km na wschód od Cartageny. Jedzie się w kierunku Galerazamba, wysiada w Loma Arena (2 godz. jazdy), a następnie pieszo (lub taksówką) do krzyżówki, ścieżka w prawo doprowadza po 10 minutach do celu. Wulkan El Totumo jest najwyższym wulkanem błotnym w Kolumbii. Jest to 15-metrowy kopiec, do złudzenia przypominający miniaturowy wulkan. Po zapłaceniu 2 USD wchodzi się po drabinie na szczyt a następnie wchodzi się do wypełnionego błotem „krateru” . Błoto zawiera składniki mineralne o własnościach leczniczych.

Kąpiel ta jest czymś pośrednim pomiędzy kąpielą borowinową a kąpielą w Morzu Martwym. Człowiek unosi się w błotnistej mazi. Raczej się nie utonie, lepiej jednak trzymać się drewnianej cembrowiny „krateru” . Inaczej niż nad Morzem Martwym – nie ma tu pryszniców. Opłukałem się w wodach pobliskiego jeziora.

1 kwietnia

Pojechaliśmy dalej, do Santa Marta, przez most na uchodzącej tu do morza rzece Rio Magdalena. Santa Marta jest najstarszym miastem, w Kolumbii (założona w 1525 r.). Zabytków jest jednak niewiele, poza katedrą, budową której ukończono dopiero w końcu XVIII w. Spoczywały w niej początkowo zwłoki Bolivara, przed przewiezieniem ich do panteonu w Caracas. „Libertador” zmarł właśnie w Santa Marta, w posiadłości Quinta de San Pedro Alejandrini, zamienionej dziś na muzeum tego czczonego zarówno w Kolumbii jak i Wenezueli bohatera.

Przy głównym placu jest kolejne Muzeum Złota. Warto tam zajrzeć, by zobaczyć makietę słynnego, zagubionego w górskiej dżungli miasta Ciudad Perdida. Tygodniowy trekking do tego miejsca kosztuje ok. 500 USD. Ponieważ nie mamy na to ani czasu ani pieniędzy, zadawalamy się obejrzeniem łatwiej dostępnego ale miniaturowego miasta Pueblito, położonego w Parku Narodowym Tayrona. Santa Marta ma własną, dobrze utrzymaną plażę w centrum miasta. By jednak lepiej wypocząć, trzeba pojechać do Taganga (o czym za chwilę).

2 kwietnia

Pojechaliśmy na cały dzień do Parku Narodowego Tayrona. Ciągnie się on wzdłuż porośniętego dżunglą wybrzeża, 35 km na wschód od Santa Marta. Tamtejsze plaże, ze złocistym piaskiem, położone w skalnej scenerii, należą do najwspanialszych w Kolumbii. Główne wejście znajduje się w El Zaino, gdzie trzeba opłacić wstęp (15 tys. pesos, po długich targach dzięki legitymacją, uzyskaliśmy zniżkę 50 procent). Każdemu z gości zakłada się na ramię opaskę identyfikacyjną. Z El Zaino idzie się utwardzoną drogą 4 km do nadmorskiego Calaveral, skąd oznakowanym szlakiem, po godzinnym marszu dociera się do Arrecifes, gdzie jest bardzo drogie pale namiotowe z bungalowami i droga restauracja, Tu kończy swój szlak większość turystów. Niektórzy tu nocują, by następnego dnia wspiąć się do Pueblito (3 godziny forsownego marszu) przez tropikalny las, a właściwie przez wielkie głazowisko. Trzeba się wspinać a raczej wczołgiwać na przyczepione do bloków skalnych miniaturowe pochylnie, każde fałszywe postawienie nogi grozi zsunięciem się w dół. Wreszcie będąc prawie „na wykończeniu” , dotarliśmy do indiańskich ruin. Są to, podobnie jak Ciudad Perdida, właściwie tylko kamienne tarasy i platformy, dawniej połączone kanałami (miasto było drewniane i szybko zostało zniszczone). Robią one jednak wrażenie dzięki przepięknemu położeniu w sercu górzystej dżungli. Ruin pilnuje strażnik mieszkający tu z całą rodziną, w starannie utrzymanym domku. Turystom nie wolno tu nocować – byliśmy jedynymi w tym dniu. Czekało nas jeszcze 3-godzinne zejście do drugiej (bliższej Santa Marty) bramy parku w Calabazo. Strażnik pokazał nam drogę rysując ją na piasku. Już o zmroku dotarliśmy do szosy i udało się nam „załapać” na ostatni autobus powrotny do miasta.

3 kwietnia

Podmiejskim busikiem jedziemy z Santa Marta na zasłużony odpoczynek do wioski rybackiej Taganga. Nocujemy w hoteliku „El Delfin” (500 pesos od osoby), tuż przy plaży. Kurczak w sąsiedniej restauracyjce kosztuje 2500 pesos.

4 kwietnia

Załatwiłem sobie wodny „tour” (25 tys. pesos) na rafę koralową. Poza mną i sternikiem są na łodzi dwaj Amerykanie ze sprzętem do nurkowania. Po dopłynięciu do jednej z wysepek, sternik zostawił mnie na plaży przy rafie i popłynął z nurkami na głębiny. Miałem 2 godziny na „snorkeling” . Świat podwodny był piękny, ale gdzie tam tej rafie do raf Madagaskaru (Nossi Bé) czy Dahabu w Egipcie. W cenę wliczony jest posiłek – smażona ryba i napój. Po powrocie do hoteliku musiałem na gwałt smarować się pantenolem – spaliłem sobie skórę. Na rafie jest o wiele łatwiej o taką przygodę, bo oglądając podwodny świat zapomina się o wszystkim i zatraca rachubę czasu.

Jeszcze poprzedniego dnia kupiliśmy w Santa Marta bilety na nocny autobus do Bucaramangi (10 godzin jazdy, 40 tys. pesos). Kiedyś na tej trasie znany podrożnik Remigiusz Mielcarek zapytał kasjera o bezpieczeństwo, na co ten z kolei zapytał go, czy zna datę swojej śmierci, Nam kasjerka powiedziała, że na razie jest bezpiecznie, Tym razem byłem mądrzejszy bo założyłem na siebie spodnie i dwa swetry. Tuż przed Bucaramangą autobus zatrzymał się w tropikalnej ulewie – szosa zamieniła się w rwący potok. Ale jakoś dojechaliśmy do stacji.

5 kwietnia

Przesiedliśmy się na drugi autobus do miasteczka San Gil. Zostawiliśmy w hoteliku plecaki i podmiejskim busikiem pojechaliśmy do Barichary, miasteczka o randze „Patrimonio Nacional” . Jego zabudowa nie uległa zmianie od XVIII w. Jest to prawie skansen, tyle że żywy. Wszędzie czysto i uprzejmie, choć drożej niż w San Gil. Popołudnie spędziliśmy w San Gil, w nadrzecznym parku El. Gallineral, znanym w całej Kolumbii, ze względu na duże zagęszczenie występowania na drzewach rośliny zwanej „barbas del Viejo” . Jej długie sięgające ziemi srebrzyste liście twarzą niezwykłą, przezroczystą kurtynę. Zakończyliśmy dzień w restauracyjce przy parku.. Serwowane w niej żylaste i twarde kury (kurczaków nie było) odczuwaliśmy w żołądkach przez trzy dni.

6 kwietnia

Następnego dnia rozpoczęliśmy drogę powrotną do Bogoty. Najpierw dwoma autobusami do Tunja, stolicy departamentu Boyacá. To interesujące miasto” pełne kolonialnych zabytków, powitało nas deszczem. Jest to jedna z „kulturalnych stolic” Kolumbii. Zwiedziliśmy bogate, kapiące od złota kościoły San Domingo i Santa Clara La Real (ten ostatni zamieniony na muzeum). Kościoły w Tunja obfitują w zabytki mudejaru – stylu, który wykształcił się w Hiszpanii między XII a XVI w., pod wpływem sztuki muzułmańskiej. Największymi „perełkami” w Tunja są jednak dwa pałace – Casa del Fundador Suarez Rendón i Casa de Don Juan de Vargas, w których XVII-wieczne sufity pokryte są intrygującymi malowidłami przedstawiającymi postacie ludzkie i zwierzęta (m. in. nie występujące przecież w Ameryce słonie i nosorożce) i rośliny, a także herby i inne motywy. Całość tworzy dość zdumiewającą w formie dekorację. Łamię zakaz fotografowania i pomimo protestów strażniczki „wypstrykuję” pół filmu.

7 kwietnia

Lokalnym „colectivo” podjechaliśmy do miasteczka Vila de Leyva, którego XVIII-wieczna zabudowa także znajduje się na. liście Patrimonio Nacional i Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Zatrzymaliśmy się w Hospenteria La Villa (7 USD od osoby, drożej ze względu na zbliżający się Wielki Tydzień), na jednym z narożniku głównego placu. Plac ten wyłożony jest masywnymi „Kocimi łbami” , które wyglądają nobliwie, ale łatwo skręcić na nich nogę. Kościoły nie są tak ciekawe jak w Tunja, ale miasteczko wygląda, zwłaszcza przy wieczornym oświetleniu jak z bajki.

8 kwietnia

Podróżujemy po okolicach Vila de Leyva. Najpierw podjechaliśmy do Raquirá (2 USD), które jest niepisaną stolicą kolumbijskich garncarzy. Wyroby tutejsze są wprost oszałamiające a główna uliczka, ze sklepami po brzegi wypełnionymi wyrobami z gliny i dachami nakrytymi wielobarwnymi tkaninami” przypominała mi trochę ulicę indyjską w dniu świątecznym.

Stąd 6 km, palnymi drogami (brak komunikacji autobusowej), doszliśmy do XVII-wiecznego, czynnego klasztoru augustianów w Ia Candelaria. Ten spacer, w czasie którego kilkakrotnie gubiliśmy drogę wśród wertepów, byłyby nie do pomyślenia na początku naszej wyprawy. Wtedy baliśmy się każdego kroku. Po pięknie utrzymanym klasztorze oprowadzała nas przewodniczka, co jakiś czas ukazywali się odziani na biało zakonnicy.

9 kwietnia

W kolejnym dniu podjechaliśmy minibusem (13 km na północ, trasą do Santa Sofia) do innego klasztoru o Ecce Homo, założonego w 1620 r. Tym razem był to klasztor żeński, z bardzo pięknym wirydażem i obrazem Madonny,

Wracając do Leyvy zatrzymaliśmy się najpierw w El Infiernito, pieszo dochodząc 2 km do niedawno odkrytego, obserwatorium astronomicznego Indian Muisców, otoczonego przez liczne monolityczne głazy o fallicznych kształtach.

Zakończyliśmy dzień przy pawilonie El Fossil, wewnątrz którego przechowywana jest, datowana na ok. 110 mln lat prawie kompletna skamielina kronozaura, prehistorycznego gada morskiego, podobnego do wielkiego krokodyla.

10 kwietnia

Opuściliśmy Vila de Leyva i dotarliśmy do ostatniego miejsca na trasie naszej wędrówki, do Chiquinquirdá gdzie jest narodowe sanktuarium Kolumbii. Tamtejszą bazylikę wzniesiono w końcu XVIII w., w pobliżu miejsca objawienia Matki Bożej, które miało miejsce w 2 poł. XVI w. W grudniu sanktuarium zalegają tłumy pielgrzymów, nie brakowało ich także w czasie naszej bytności. Podziękowaliśmy Matce Bożej za szczęśliwie zakończoną podróż i wróciliśmy na nocleg do hoteliku przy dworcu autobusowym.

11 kwietnia

Z autobusu do Bogoty (152 km, 4 godz. jazdy) wysiedliśmy nie na dworcu autobusowym, lecz na skrzyżowaniu dwóch alei, skąd odjeżdża bezpośredni autobus na lotnisko. Dotarliśmy tam ok. 12. Samolot mieliśmy po 16, ale spodziewaliśmy się drobiazgowej kontroli, zwłaszcza narkotykowej. Podobno zdarzały się przypadki podrzucenia narkotyków do bagaży turystów. Wiadomo, w jakim kraju jesteśmy. Kontroli nie było. Nie było też wielkich kolejek do odprawy, przed czym przestrzegły przewodniki i poprzedzający nas podróżnicy. Widocznie Kolumbia europeizuje się. Tak dobrze nas przyjęła!

Następnego dnia dolecieliśmy na lotnisko de Gaulle’a w Paryżu. Totalny bałagan (w Bogocie tego nie było) sprawił, że do Warszawy dolecieliśmy z trzygodzinnym opóźnieniem.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u