Kolumbia – Mateusz Kostołowski

Mateusz Kostołowski

< Termin wyjazdu: luty-marzec 2006 Podróż odbyliśmy w trójkę. Pomysł zrodził się jeszcze w roku 2005, pośrednim powodem mojej decyzji o wyjeździe była decyzja Emi, która zamierzała sama polecieć do Ameryki Pd. Trochę bałem się puścić ją samą, a że sam lubię podróżować, więc poleciałem. Bilety kupiliśmy już miesiąc przed wylotem, linie lotnicze AirMadrid lot Madrid – Bogota - Madrid, zapłaciliśmy 2022 zł + opłaty, 21.02 – 21.03. W przypadku Emi, sprawa przedstawia się nieco inaczej – Emi wylatuje z Limy 27.07, cena biletu nie uległa zmianie. Do Madrytu dostaliśmy się z Warszawy pociągiem do Berlina (30 euro) z Berlina samolotem tanich linii lotniczych EasyJet do Madrytu (ok. 67 euro na głowę). O wizę należy starać się w ambasadzie w Warszawie, najlepiej na krótko przed wylotem. Z załatwieniem wizy nie było problemów, należy konsulowi przedstawić 4 zdjęcia, ważny paszport, bilet w obie strony (w przypadku Emi mieli wątpliwości, ponieważ jej pobyt w Am.Pd. jest dłuższy, należało udowodnić powód dłuższego pobytu, przefaksowała potwierdzenie odbycia praktyki, w Arequipie, Peru poprzez organizację AIESEC), do tego wszystkiego zaproszenie potwierdzone przez notariusza – tą sprawą zajął się znajomy, który mieszka w Bogocie. W razie braku zaproszenia, należy przedstawić rezerwację w hotelu – dosyć ważne, można nie otrzymać wizy. Dziennik podróży by Mateusz: 1 dzień 16.02 Czwartek Wyjazd z Krakowa expresem do Warszawy. Na miejscu formalności w ambasadzie kolumbijskiej. 2 dzień 17.02 Piątek Odebranie wizy. Kolejna noc w szalonej Warszawie. 3 dzień 18.02 Sobota Wsiadam do pociągu Warszawa-Berlin godzina 7.25 am (29 euro, kupiony na 3 dni przed wyjazdem). Około godziny 12 w Poznaniu dosiada się do mnie Emi (19 euro). Podróż zaczęła się na dobre;) Około godziny 14 dojeżdżamy do Berlina spóźnieni 2h. Taksówką na lotnisko, zdążyliśmy. O 16 z groszami wylot. Jesteśmy w Madrycie około godz. 19, Emi zorganizowała nam u znajomych nocleg z soboty na niedzielę w Toledo. 4 dzień 19.02 Niedziela Toledo ładne historyczne miasteczko, niedaleko Madrytu. W okresie, w którym byliśmy nie wiele się działo, pogoda w sumie ładna, ale zimno. Po wizycie w paru typowo hiszpańskich barach, to na carajillo (kawa z koniakiem), to na tercio (pivo w butelce), jedziemy wieczorkiem z powrotem do Madrytu do Cezara, znajomego Emi – swój chłop, zakochany w kinie. Usnęliśmy oglądając fantastyczny film „El sol del membrillo” reż. Victor Erice, o malarzu Antonio Lopezie, także w roli głównej (polecam gorąco). Znany malarz urodzony w Madrycie. 5 dzień 20.02 Poniedziałek Jako że nigdy nie byłem w Madrycie a Emi owszem, zbieramy się rano i ruszamy na zwiedzanie. Nie wstrząsną mną. Myślę, że trzeba pomieszkać w takim mieście dłużej, w sumie to normalne po dniu mało jest się w stanie zobaczyć. Wstąpiliśmy również do muzeum REINA SOFIA, zobaczyłem „Guernice” Picasso, robi wrażenie. Wiele pięknych dzieł widziałem. Największą zaś niespodziankę zrobił nam Antonio Lopez we własnej osobie (ten z filmu z poprzedniej nocy), który to odwiedzał muzeum z przyjacielem. Stał akurat przed swoim obrazem (rzadko się zdarza, aby za życia malarza robili mu wystawę w tak poważnym muzeum!). Nie powstrzymałem się i zagadałem. Fantastyczny człowiek, mówił tak o swoich obrazach jak wtedy na filmie 15 lat temu, nic się nie zmienił. Bardzo miłe spotkanie. Wieczorkiem cena (kolacja) u Cezara. Tym razem Orson Wells tulił nas do snu. 6 dzień 21.02 Wtorek (wylot) Zbieramy się rano, śniadanie, pakowanie i na lotnisko. Jesteśmy 3 godz. wcześniej, lepiej bez nerwów. W samolocie zepsuło się skrzydło.) Dłubali przy nim coś spece przez dobre 2 godziny. Ok lecimy. Dolatujemy od Bogoty jeszcze tego samego dnia, na lotnisku czeka Sergio z kumplami (Sergio to znajomy, u którego śpimy następne 3 noce, uczestnik programu AISEC). Wsiadamy do samochodu, jazda. Od razu czuć, że jesteśmy w innym miejscu. Ciepło, powietrze jakby zamazywało świat. Szerokie ulice, mało samochodów jest już po 23 w Polsce 5 rano. Przejeżdżamy kolejno na paru czerwonych światłach, tak się jeździ w nocy - tłumaczy Sergio. Pierwsze wrażenia bardzo pozytywne, wielkie miasto. OK. jesteśmy już w mieszkaniu, prysznic, do spania odprowadzają nas 2 syjamskie koty bliźniaki - Klaudiusz i Ula dziwnie nami podniecone, jak się później okazało karmione Whiskasem ;) 7 dzień 22.02 Środa Z przewodnikiem w dłoni (LP Colombia), zabieramy się za Bogotę. Rano opowiedział nam Sergio o nowym środku transportu – TransMillenio. TransMilenio (1200 peso przejazd około 1,8 zł) dojeżdżamy do centrum, plaza Bolivar, okoliczne kościoły, muzeum złota, 5000 peso za dwie osoby, 7,5 zł. Wszędzie na ulicach uzbrojona po uszy policja. Z początku nieswojo się czujemy, ale to przechodzi po jakimś czasie. O 16 mamy spotkanie z Sergio. Prowadzi nas na swój Universitet de los Andes. Piękny uniwersytet, ażby chciało się tam studiować. Na wejściu dokładna kontrola przez ochronę (ochrona z karabinami maszynowymi – norma). Dużo studentów, piękny widok na Bogotę z niektórych tarasów uniwersytetu. Następnie przenosimy się do historycznej części miasta Bohema idziemy napić się Aguardiente anyżkowy narodowy napój alkoholowy, 0,375 ml kosztuje ok. 8000 peso, ok. 12zł. Na początku nie bardzo wchodzi, ale później już lepiej.;) Wieczorem jedziemy na carrera 80, rozrywkowa część miasta, bary w sklepach i na odwrót. Ludzie na ulicach, ciepło, dużo żółtych taksówek, ludzie bardzo sympatyczni – od razu zadają nam pytania, chcą się pochwalić swoim nienagannym angielskim, ale nie dajemy im szansy i gadamy później już tylko po hiszpańsku. Stamtąd jedziemy taksówka na imprezę do latynoskiego klubu (15000 peso, 22zł) potańczyć. Wszystko było by pięknie gdyby nie to, że jesteśmy już trochę zmęczeni – zmiana czasu, klimat, cały dzień na nogach. Acha zapomniałem dodać, złamałem obojczyk miesiąc przed wylotem, operacja, gips zdjętym 2 dni przed rozpoczęciem podróży, ryzyko lecieć i w ogóle, ale bilet już był kupiony, więc… Trochę mnie ograniczał w tańcu, obojczyk ma się rozumieć. 8 dzień 23.02 Czwartek Kolejny dzień w Bogocie spędzamy też w centrum. Spotykamy się po południu z Diego, 20 latek studiuje kinematografię, dusza artysty – jak się później okazuje moja rodzina! Diego mówi, że jego ojciec zaprasza na obiad, chciałby nas poznać. Lekko zaskoczeni jedziemy na obiad. Poznajemy Tomasa i Hildę rodziców Davida, Daniela i Diego. David i Daniel mieszkają w Londynie, David jest mężem mojej kuzynki, ale dopiero w Bogocie dowiedziałem się o istnieniu Diego – stąd nasze zaskoczenie. Obiad przepyszny, mnóstwo nieznanych mi owoców, ryż z migdałami i orzechami, przepyszne mięso, sam nie wiem, z czego. Wszystko przygotowane przez pomoc domową. U Sergia też taka była. Fantastycznie ludzie. Rozmowa mogła by się ciągną w nieskończoność, bardzo ciekawi i życzliwi państwo – moja rodzina. ;) Po obiedzie idziemy z Diego i jego dziewczyną przejść się po Uniwersytecie Nacional – pierwszy co do wielkości uniwersytet Bogoty (Bogota ma 52 uczelnie wyższe i ponad 7mln mieszkańców), iście rewolucyjny charakter uczelni, Che wymalowany na ścianie budynku głównego, krowy pasące się nieopodal – to z wydziału rolniczego. Dochodzimy do wydziału geografii, bo tylko tam, można dostać jakiekolwiek mapy Kolumbii. Emi kupuje jedną, można tylko płacić karta maestro sic!. Wieczorkiem udajemy się z Diego na festiwal muzyki elektronicznej Bogotrax, ale szybko się męczymy i jedziemy do domu. 9 dzień 24.02 Piątek Startujemy w podróż do Barranquilli na Carnaval De los Flores, który zaczyna się w sobotę. Autobus odjeżdża o 14, linie Berlinea (117000peso, ale z kartą ISIC zniżka do 75000 od łebka-około 120zł), jedzie 20h, nie ma obawy po pierwsze, dlatego że jedziemy częściowo w dzień, po drugie ta droga jest dobrze strzeżona przez policję. Jedziemy doliną rzeki Rio Magdalena, zewsząd otacza nas zieleń, dużo zieleni. W autobusie 15 stopni a na zewnątrz ok. 35 stopni, wariactwo, trzeba się dobrze ubrać na taką podróż, przestrzegam. 10 dzień 25.02 Sobota Do Barranquilli dojeżdżamy ok. 8 rano. Bierzemy taksówkę i jedziemy do dziewczyny Kolumbijki, która organizuje ten karnawał dla grupy obcokrajowców. Za taksówkę płacimy 10000 peso ok. 15 zł, jedziemy dobre 8 km. Praktycznie przyjeżdżamy na rozpoczęty karnawał, czasu zostaje na napicie się rumu i prysznic. Nim się oglądnęliśmy, już siedzimy na trybunach i czekamy na rozpoczęcie pochodu grup występujących. Sam karnawał niczym mnie nie zachwycił, jest to oglądanie z pozycji siedzącej pochodu różnokolorowych trup, tańczących, niektóre grupy przejeżdżały na platformach – śpiewając. Nie było tak jak sobie wyobrażałem, że publiczność włącza się do zabawy. Po karnawale jedziemy do domu przebrać się, wieczorem jedziemy na festiwal piwa Aguila, 1100-1300 peso za puszeczkę 298 ml, ok. 1,7zł. Wejście 20000 peso ok. 30 zł. Piwo tanie, ale co z tego jak na mnie Aguila nie działa. Zabawa do rana, tańce do typowo latynoskich rytmów. Jesteśmy tam jedyną grupką obcokrajowców, wzbudzamy zainteresowanie a zwłaszcza panowie. Kobiety w Kolumbii są piękne! I to bez dwóch zdań. 11 dzień 26.02 Niedziela Kolejny dzień karnawału, ale nas to nie interesuje. Jedziemy wykąpać się w błocie Volcan de Lodo El Totumo. Dojazd mamy zorganizowany przez naszą koleżankę, więc nie wiem jak to się przedstawia cenowo. Sam wulkan kosztuje 2500 peso, 3,7zł + masaż i mycie (napiwek) kolejne 2000 od łebka. Fantastyczne doświadczenie! Relaks dla ciała, skóry i duszy. Godzina spędzona w błotku, którego się niektórzy brzydzili, zrelaksowała mnie na cały dzień, skóra mi się oczyściła, jak to później zauważyłem. Następnie przejechaliśmy na plaże nad morzem Karaibskim. Ciepło, słonecznie. Spokojna plaża, woda ciepła, małe fale, ale i tak mój problem z obojczykiem mnie ograniczał w szaleństwach. Powrót do domu i sen. 12 dzień 27.02 Poniedziałek Zbieramy się wcześnie rano, aby jeszcze przed południem dojechać do Santa Marty. Tym razem taksówką na dworzec, kosztowała nas 12000 peso, ok. 18zł, – bo że niby święto?! OK. Dojeżdżamy do Santa Marty liczą nas za autobus 7000 peso od łebka ok. 9 zł, stąd mamy plany iść do jungi, ale o tym później. Tym razem z dworca jedziemy autobusem do centrum, koszt 2400 peso, ok. 3,6 zł za dwie osoby. W przewodniku znaleźliśmy Hotel Miramar, na calle 10c, ale ten nam nie odpowiadał, więc przenieśliśmy się na drugą stronę ulicy, do Hotelu Titanic. W porządku, ładny pokój z łazienka, 2 oknami i wiatrakiem, bardzo przytulny za 20000 peso, ok. 30zł za 2ójkę za noc. Prysznic i idziemy się przejść, upał. Po drodze wypijamy tinto – małe 200 peso duże 400, czasami 500 peso, odpowiednio 30gr, 60gr, 75gr. Słodkie, gorące, kupione od pana, co 6 termosów naraz nosi i zachęca wykrzykując tinto. Spotykamy na naszej drodze tego dnia żołnierza, w stanie spoczynku, młody chłopak. Oprowadza nas po mieście, opowiada trochę o sytuacji w kraju, problemach, jakie ma Kolumbia ze względu na obecność guerilli. Pokazuje nam dobrą i tanią restauracje, a potem kawiarenkę z pyszną kawą. Jest tak jedna ładna na plaza de Bolivar, w samym centrum przy plaży, nie pamiętam jak się nazywa, ale przypomina ogródek, ściany pomalowane na pomarańczowo – bardzo dobra kawa, polecam! Po dosyć męczącym dniu wracamy do hotelu. 13 dzień 28.02 Wtorek Poranny obchód po mieście. Załatwianie przewodnika do „Ciudad Perdida”. Na popołudnie zaplanowaliśmy sobie wycieczkę do wioski rybackiej – Taganga, dojazd 2800 peso za dwie osoby lokalnym autobusem, ok. 4zł. Miasteczko mocna zapuszczone, tylko nadbrzeże tętniące życiem. Pełno barów i restauracji serwujących świeże ryby – pycha. Dosyć dużo turystów mieszka w tej wiosce. My popłynęliśmy na Playa Grande, która znajduje się niedaleko wioski. Popłynęliśmy tam łódka, za dwie osoby 3000 peso. Ok. 4.5zł. Jest to cena, jaką należy za ten transport zapłacić. Oczywiście chcieli nas naciągnąć, ale z nami polakami nie jest tak łatwo. Targowaliśmy się w sumie z 12000, po zmianie kapitana udało nam się wytargować uważam całkiem normalną stawkę. Kurs jest króciutki, na plaży jest się za 10 min – przyjemnie. Na Playa Grande dużo restauracji prowizoryczne dachy, drewniane ławy – jednym słowem klimat, ktoś tam wypożyczał sprzęt do snorkowania, piękny widok na wysepkę na przeciwko. Przyjemne popołudnie i ryba też smaczna, 12000 peso w sumie za 2 dania z tym, że jedno to ryż i sałatka (Emi od 12 lat jest wegetarianką) płacimy 18000 peso, ok.27zł.OK. powrót na piechotę do Tagangi, prosta przyjemna droga brzegiem, powrót autobusem, ta sama kasa – easy. Hotel, wieczorny spacer. Santa Marta jest bardzo przyjemnym miastem, zdecydowanie najspokojniejszym z tych, które odwiedziliśmy. Słodko płynie czas, z każdego baru rozbrzmiewa muzyka. Upał, bardzo ładne architektura. Biblioteka na plaza de Bolivar, zrobiła na mnie duże wrażenie. Parque de los novios, również. Bardzo przyjemny kolonialny styl – odpoczęliśmy w Santa Marcie. 14 dzień 1.03 Środa W tym dniu od rana dopinaliśmy wszystkie sprawy z wyjściem do dżungli na ostatni guzik. Odwiedziliśmy dzielnicę El Rodadero – wypoczynkowy kurort dla Kolumbijczyków chcących gdzieś wyjechać podczas wakacji. Ciekawostka, zasłyszana od naszego przewodnika do „Cidad Perdida” - Edwina Reya. El Rodadero przedstawia się mniej więcej tak: około 10 wierzowców/apartamentowców po 20 pięter każdy + 25 ulic zastawionych to mniejszymi to większymi domami/blokami, duża plaża, ogólnie klimat turystyczny, pamiątki, sklepy, bary, etc. Co z tą ciekawostką?! Ano to, że cała ta dzielnica została wybudowana z pieniędzy płynących z handlu kokainą!!! Miliony jak nie miliardy dolarów. Sic! Dawne dzieje, teraz budynki zmieniły właścicieli… Spędzamy tam popołudnie. Spotkaliśmy tam naszego kolegę z Barranquilli – japończyka Ken-ji – uczy się hiszpańskiego w Medellin. Pod wieczór wracamy do hotelu. Z rana czeka nas wyprawa do „Ciudad Perdiada” Co i jak z „Ciudad Perdida”?! Obok naszego hotelu kręci się paru przewodników pracujących dla „Turcol” – biuro podróży, które wyłącznie organizuje tą wyprawę. Tylko z nimi należy rozmawiać, jeśli che się zobaczyć Zaginione Miasto. Normalnie wycieczki wychodzą do dżungli wtedy, kiedy zbierze się odpowiednio duża grupa. Można ustalić sobie z przewodnikiem i iść w mniejszych grupach – zależy od upodobania i dogadania. Cena nie zależy od wielkości grupy. (Naszym zdaniem bardzo dobrze podróżuje się w jak najmniejszych grupach, więcej można się dowiedzieć od przewodnika i po prostu spokojniej – Ty, dżungla i niewiele więcej). Cena może być dla niektórych zaporowa. W tym roku jest to już 200$ za 5 nocy i 6 dni w dżungli + wyżywienie, spanie, ewentualna ochrona. Naszym przewodnikiem był Edwin Rey. Wyjaśniliśmy Edwinowi, że nie jesteśmy gringo, że za te 400$ moglibyśmy pojechać do Wenezueli i z powrotem, że to dla nas za dużo i rezygnujemy. Zapytał ile możemy dać, my na to, że 300$. No i poszło, ale coś za coś. Wycieczkę do „Ciudad Perdida” zrobiliśmy w 4 dni i 3 noce, 2 dni krócej, no ale i taniej – opłacało się, nie ma co!!! Wyruszyliśmy w trójkę. (Ważne, można się dogadać z przewodnikami, my akurat mieliśmy szczęście, bo Edwin mógł na zabrać na krócej w biurze tego nie wiedzieli – przekręt. A inna sprawa, że oboje mówimy po hiszpańsku, więc dogadać się nie było w ogóle trudno.) Edwin Rey czeka na polskich turystów. 15 dzień 2.03 Czwartek Wyruszamy do dżungli, hurra, jest godz. 7.30. Najpierw jedziemy na targ taksówką, następnie wsiadamy do jeepa, który wiezie nas przez następne półtorej godziny. Dojeżdżamy do wioski Mamey. Stamtąd rozpoczyna się marsz. Plecak Edwina i Emi ląduje na mule. Edwin tłumaczy nam parę rzeczy odnośnie biznesu kokainowego. Kto, za co jest winny, i o co chodzi? Wychodzi na to, że równą winę ponoszą i producenci i odbiorcy! Co chcę przez to powiedzieć, że gdyby nie było odbiorcy nie było by problemu. Ale niestety ludzie często zapominają o tym prawie rynku. Tak naprawdę stereotyp, że Kolumbia to kraj narkotyków i przestępców, ludzi niebezpiecznych i mafiosów krzywdzi ten piękny skrawek świata. Przez cały pobyt w Kolumbii nie spotkałem się z nikim, kto chciałby mi cokolwiek sprzedać czy nawet mnie nastraszyć. Faktem jest, że nie zapuszczałem się w okolice niebezpieczne, ale i tak ta łatka przyszyta temu kraju, jest nie na miejscu. Winne temu są media, USA, i tak kontrowersyjny temat jak narkotyki. Kolumbijczycy to ludzie spokojni i życzliwi, którzy są „napastowani” na lotniskach przez ochronę prawie w każdym kraju. Smutna to rzeczywistość. Kartele, te niebezpieczne i posiadające wielką władze przestały już istnieć. Jeśli nie wchodzi się mafiosom w drogę nikt nie ucierpi. Po 2 godzinach marszu około godz. 12 dochodzimy do pierwszego schroniska – Adan. Tam pierwszy posiłek, kąpiel w pobliskiej rzece przy wodospadzie. Czujemy się szczęśliwi, prawdziwa dżungla, wodospad, świeża woda, zielono dokoła. Maszerujemy dalej. Tu muszę podziękować Emi. Emi kobieta niewielka, raczej chuda, została z przymusu wyznaczona na tragarza (obojczyk). Dzielnie niosła go do samego końca. Ja też miałem plecak, ale mniejszy i przewieszony jak torbę, inaczej się nie dało. Po drodze mijamy wioskę indijenos. Wygląda na to, że nic się nie zmieniło w niej od setek lat, robi na nas duże wrażenie. Tak samo jak i ludzie zamieszkujący wioskę. Około piątej dochodzimy do drugiego schroniska – Gabriel. Tu śpimy. Wokół dżungla, mnóstwo odgłosów, rzeka na dole. Świetne miejsce do popływania, woda odrobinę zimna – ale trzeba się odświeżyć. Odcinek od Adana do Gabriela jest najcięższy z całej wyprawy (normalnie robi się to w 2 dni odcinek Mamej - Gabriel, w naszej sytuacji jest inaczej, idziemy dzień). Piękna gwieździsta noc. Śpimy w hamakach otoczeni przyrodą. Pięknie. 16 dzień Tracąc rachubę czasu i nie myśląc o cywilizacji i betonowych dżunglach, ruszamy do Zaginionego Miasta. Docieramy tam w południe, mijamy się z inną 12 osobową grupą. Zostajemy w tym wyjątkowym i przepięknym miejscu sami + przewodnik na noc. Naprawdę warto coś takie w życiu zobaczyć. Polecam poszukać informacji lub zdjęć o „Ciudad Perdida” w sieci. Relaksujemy się, jemy i zwiedzamy z przewodnikiem miasto. Śpimy tym razem na materacach. 17 dzień Po bardzo smacznym wyspaniu się, zjedzeniu śniadania: smażone zielone banany, arepa, sałata, pomidor, tuńczyk i lemoniada z limonek. Ruszamy dalej bezpośrednio do Adana – czyli nie mnie ni więcej 14 km drogi w większości w dół. Trasę tą wykonujemy w ekspresowym tempie 5h. W Adanie zasłużony odpoczynek. 18 dzień Rano po śniadaniu, właściciel schroniska oferuje nam możliwość zobaczenia fabryki, w której produkuje się pastę z koki, pośredni produkt do produkcji kokainy, nie skusiliśmy się, koszt 20000 peso. Wyobraźnia musiała nam wystarczyć. Ale dla chętnych wierzę, że tak opcja w dalszym ciągu jest dostępna. Maszerujemy kolejne 2h i dochodzimy do Mameya – wioski, do której pierwotnie dotarliśmy jeepem. Wracamy na dachu jeepa, ponieważ sam jest mocno przepełniony. Naliczyliśmy tam z Emi ok. 18 osób. Fajna podróż, trochę nas słonce przypiekło, ale to akurat dobrze, myśląc sobie o zimnej Polsce. Zatrzymujemy się w miejscowości El Zaino stąd wchodzi się do Parque Nacional Tayrona. Wejście kosztuje nas 21000 od łebka, ok. 30zł. Podjeżdżamy samochodem do miejsca, w którym w parku już trzeba iść samemu, bądź wypożyczyć konie. My udajemy się bezpośrednio do Cabo San Juan de la Guia. Aby się tam dostać, trzeba przejść kolejne półtorej godziny przez dżunglę. Zmęczeni i spoceni wynajmujemy hamaki i odpoczywamy po naprawdę męczącym dniu. Znowu niezastąpiona natura. Parque Nacional Tayrona to przepiękne miejsce niedaleko Santa Marty – odnosi się wrażenie, że to kawałek raju. Pikane plaże jak z filmów, albo egzotycznych pocztówek. Biały piasek, palmy rosnące niemal poziomo i wielkie głazy oddzielające plaże od plaż. Cisza, spokój, nieliczni turyści, spadające z nieba przepyszne kokosy no i rafa koralowa (sprzęt do snorkowania). 19 dzień Kolejny dzień spędzony wśród natury. Opalamy się na jednej, potem na drugiej plaży. Snorkujemy - oglądamy fantastyczną próbkę rafy koralowej, mój pierwszy raz. Trochę się jej boje, jak w ogóle głębin. Nie wiem czy niektóre osobliwe koralowe zwierzątka nie parzą, albo coś. Generalnie rafa jest blisko powierzchni, ale i tak trochę daleko od brzegu. Wracamy na biwak, papu i do spania. 20 dzień Pada. To nas nie powstrzymuje do marszu do wioski o nazwie Pueblito. Kolejny znak obecności dawnej cywilizacji Tayrona. Droga do Pueblito z ElCabo San Juan del Guia wiedzie przez dżunglę. Idziemy przez cały czas po głazach, od czasu do czasu pojawią się schody. Po godzinie męczącego marszu, cały czas siąpi deszcz, dochodzimy do wioski. Jest podobna do w klimacie do Zaginionego Miasta. Wpisujemy się do księgi odwiedzających wioskę i idziemy dalej. Po półtorej godziny dochodzimy do przydrożnej wioski Calabazo. Calabazo jest to oficjalne drugie wejście do parku. Różni się znacznie od pierwszego. W pierwszym była brama i pan, który nas skasował z peso, w tym nie ma absolutnie żadnej kontroli, nawet bramy. Jeśli ktoś udaje się do Parku Tayrona to polecamy to wejście, co prawda jest większa możliwość zabłądzenia, ale bez przesady – podpowiedz należy trzymać się cały czas prawej strony. Jedyna kontrola, którą można napotkać to w Pueblito, ale wtedy wystarczy powiedzieć, że się idzie z Plaży Brava i opaski się zerwały (dostaje się taki na wejściu). Powinno zadziałać. Do zaoszczędzenia 21000 peso. W Calabazo wsiadamy w autobus, 2500 peso od łębka, ok. 3,75 zł. Dojeżdżamy do Santa Marty, niestety znowu cywilizacja;(. Po odebraniu plecaków z hotelu, bo tam je zostawiliśmy, ruszamy dalej tzn. do Cartageny, 28000 peso za dwa bilety, ok. 42zł, 4h. Jedzie się przez Barranquille. Docieramy do Cartageny około godz. 20. Odnajdujemy ulicę – Calle del Medi Luna (w ten dzień akurat nad nami też pół księżyca świeciło, fajnie nie?!), montujemy się w hotelu Holiday. Przyzwoity hotelik, 24000 za duży pokój z 4 łóżkami! OK. Prysznic i na miasto, zmęczeni, co prawda, ale Cartagena dodaje nam energii. Piękne miasto, zadbane – coś na rodzaj wizytówki wybrzeża karaibskiego. Ciepło. Szwędamy się po centrum, i znowu napotykamy naszego kolegę Ken-ji. Odgrywam z nim 2 partyjki w szachy na jednym z pięknym placyków z parkiem po środku. Ken-ji mówi, że nie ma za bardzo co do roboty w tym mieście. Trochę nas to dziwi, ale później przyznajemy mu rację. Wracamy przechadzając się po murach miasta do hotelu. Nasza dzielnica, co prawda nie leży daleko od centrum, ale na pierwszy rzut oka nie jest bezpieczna, prostytutki, bary z głośną muzyką, podejrzane typki etc. Później okazuje się, że no pasa nada, taki folklor Cartageny, ja go polubiłem, a Emi sam nie wiem. 21 dzień 8.03 Środa Od rana zwiedzamy Cartagenę. Nie skusiliśmy się na wycieczkę statkiem do wyspy Rosario, oferowano nam ją za 25000 od łebka, ale na takiej dużej łajbie z setką ludzi. Nie, to nie dla nas my chcemy do dżungli.;) No i niestety nie poznaliśmy tego zakątka wybrzeża. Odpuściliśmy także wycieczkę do playa Blanca. Dojazd do niej to: pobudka skoro świt i 4 autobusy do złapania. Doszliśmy do wniosku, że niczym nas nie może zaskoczyć, po tym, co widzieliśmy w Parku Tayrona. Także cały dzień chodzimy po mieście. O 14 idziemy do kina (gratis!), na 6 krótkometrażowych filmów. Akurat odbywa się 42 Festival Internacional de Cine. Filmy ciekawe, nie powiem, zwłaszcza w takim otoczeniu. Po kinie jedziemy autobusem colectivo zobaczyć dzielnicę Bocagrande. Nic specjalnego, nawet nie wysiadamy z autobusu. Typ co to zbierał za przejazd, chciał nas policzyć jeszcze raz za to że zrobiliśmy nawrót w stronę miasta - wariat. Wysiedliśmy gdzieś po drodze i mniej więcej brzegiem, doszliśmy do hotelu. 22 dzień 9.03 Czwartek Jedziemy skoro świt do Medellin, 140000 peso za dwie osoby,12h, 215zł – drogo, jest to chyba związane z ryzykiem?! Zalecona nam jazdę o świcie, ponieważ akurat był okres wyborów do senatu i odnotowano wzmożoną aktywność guerilli. Dojeżdżamy bez problemów. Na dworcu odbiera nas Michał, kolega z polski. Jedziemy do niego na chatę. Mieszka w centrum, jakieś pivo w barze i do spania. Michał pracuje jako programista, odbywa praktykę poprze AIESEC, płacą mu, ale mówił że nic specjalnego i w sumie niczego się nie uczy. Michał jest z Poznania, w porządku koleżka. Miasto duże, sprawia wrażenie zadbanego, ale była noc. Michał opowiada nam o różnych sytuacjach. Wynika z tego, że nie jest tam najbezpieczniej. Medellin - dla Kolumbijczyków jest czymś wyjątkowym. Zawsze spotykaliśmy się z opiniami pozytywnymi, jeśli chodzi o stolicę Antioquii. Że ludzie mają łeb do interesów, że są uczciwi, no i że kobiety są piękne – to prawda! Dawno już minęły czasy karteli i mafii narkotykowych i krwawych porachunków na ulicach, niemniej jednak… 23 dzień 10.03 Piątek Zwiedzamy miasto. Pierwsze to, co zauważyliśmy w Medellin, to to że mają wielki problem ze smogiem. Miasto leży w dolinie, nie ma za dużo wiatru no i te autobusy, co to na dieslu jeżdżą, brak katalizatorów. Tak zanieczyszczone, że odechciało nam się wszystkiego. Miasto jest pełne rzeźb Botero. Jest ich poustawianych ok. 27 na ulicach miasta. Kawał ładnej sztuki. Pojechaliśmy na Uniwersytet AEFIT, tak zobaczyć jak wygląda. Tutaj z dala od centrum, sytuacja jest znacznie lepsza. Tu można zobaczyć drugą stronę ulicy, nie ma tylu autobusów, co smrodzą, w centrum - koszmar. Jedziemy do domu, Emi coś pichci. Wieczorem idziemy na imprezę do znajomych Michała. Towarzystwo międzynarodowe, tańce, śpiewy, całkiem sympatycznie no, ale mało alkoholu. Dlaczego? Ano, dlatego, że w przed dni wyborów do senatu, nie pije się od godz. 18, a w sam dzień wyborów w ogóle! Wracamy do domu chyba najszybszą taksówka na świecie. Autobusem jechaliśmy ok. godziny, z powrotem w domu byliśmy po 8 minutach – wow! Gracias Senor mówie. 24 dzień 11.03 Sobota Jedziemy rano do Manizales na płd., 29000 za dwoje, ok.42zł. Jedziemy takim mini bussem, nowiutkim, miło (autobus odjeżdża z dworca Pd.są 2 terminale autobusowe w Medellin). Po drodze oglądamy zonę Cafeterie, bardzo ładne widoki, i znowu zielono, zielono i jeszcze raz zielono. Jesteśmy w Manizales ok. godz. 14. Z dworca odbiera nas Pedro (AIESEC), ale później śpimy u Juana Pabla. Miasto leży na wysokości 2450 metrów i jest raczej pochmurnie, przez cały czas jak tam jesteśmy. Miasto ma piękne widoki, ponieważ samo leży na górce. Tak naprawdę nic specjalnego to miasto, może przez pogodę, może przez przewodnika, nie wiem. 25 dzień 12.03 Niedziela Postanowiliśmy zostać jeszcze jeden dzień. Następny dzień chcieliśmy jechać do Parque Nacional de los Nevados, zobaczyć wulkan El Ruiz ok. 5115m można na niego wyjść, ale wszyscy nam to odradzają, a to żebyśmy tam nie chodzili i nie pytali, dlaczego (guerilla), a to że drogo, no bo jeden dzień od łebka to wydatek 80000 peso, uf dużo, no i pogoda cały czas leje. Spędzamy leniwą niedziele na spacerowaniu. Fajną rzeczą tam jest wzgórze Cipre się nazywa, ładny pomnik na samym jego szczycie. 26 dzień 13.03 Poniedziałek Rano jedziemy się do Salento. Wioska położona niedaleko Armenii. Leży niedaleko Parku de los Nevados, z tym, że z innej strony. Wynajmujemy pokoik w hotelu Las Palmas (zapytaliśmy się w informacji turystycznej gdzie można się przespać ekonomicznie, pani wskazała nam ten hotel, 20000 peso, ok. 30zł za noc, jest ciepła woda! Łazimy po miasteczku, niewiele do oglądania, ale sam klimat bardzo przyjemny. Polecam wszystkim odwiedzenie tego miejsca, warto. Mówią to wioska o krótkich ulicach, ale z bogatą historią. 27 dzień Cały dzień jesteśmy w dżungli. Super. Niedaleko wioski jest dolina w której rosną takie wyjątkowe palmy. Są wysokie nawet na 60m. Palmas de Cera, narodowe drzewo Kolumbii !!! Robią wrażenie. Dojazd jeepem z rynku Saleto, 6000 peso za 2ójkę, ok. 8 zł. Wieczorkiem kolacja z zapoznanym wcześniej tego dnia Amerykaninem (wstydził się swojego kraju). Szwędamy się jeszcze trochę i do hotelu pod palmami. 28 dzień 15.03 Środa Plan mamy taki, co by pojechać do Buenaventury – miasto portowe nad Pacyfikiem. Ale wszyscy nam odradzają poznanie tego miasta. Począwszy od przewodnika po ludzi, których spotkaliśmy. Nic ciekawego i czarne plaże. W zamian za to jedziemy zwiedzić jezioro Tolima i miasteczko Darien nad nim położone. Nic specjalnego. I w dodatku padał deszcz nic nie widzieliśmy. Stanęło na tym, że jedziemy do Cali – światowej stolicy salsy. Koszt: Saleto – Darien – Cali to 60000 peso na dwójkę, ok. 80 zł. W Cali śpimy u znajomej Emi z AIESEC. Żeby tam dotrzeć – drugi koniec miasta ok. 15 km – musimy skorzystać z autobusu a później taksówki, kosz to ok. 2200 peso za autobus + 5000 peso za taxi, wsumie z 10zł. Udaje nam się. W Cali jest ciepło i nawet ładnie. Dużo ludzi, salsa, no i podobno najpiękniejsze kobiety w Kolumbii - coś w tym jest.:) 29 dzień 16.03 Czwartek Śpimy długo i dobrze. Jesteśmy na samym końcu miasta nie ma ruchu, tylko cisza i spokój, co prawda tylko w nocy, w dzień – remont. Przez to, że mieszaliśmy kawał od centrum, więcej można zobaczyć poruszając się autobusami. Zwiedzamy miasto. Bardzo dużo ludzi w centrum. Ładny kościół La Ermita i wzgórze San Antonio ze starym kościółkiem, cisza spokój i da się oddychać – smog gdzie indziej. Ludzie mili jak w całej Kolumbii. 30 dzień 17.03 Piątek Chcieliśmy pojechać do San Cipriano, ale równo padało i przełożyliśmy sobie to na następny dzień, ale też niestety nie pojechaliśmy. San Cipriano to taka miejscowość, do której dojeżdża się autobusem, a później drezyną! Podobno warto odwiedzić. Spędzić tam weekend, w krystalicznej rzece się wykąpać, zrelaksować. Dziś w Cali pojechaliśmy do parku, Pance wielki park w środku miasta, mały 7km spacerek. Deszcz. Autobus, który prawie ze środka dżungli zawiózł nas do centrum, przez półtorej godziny zwiedzaliśmy okolice. Przez ten czas wystrugałem flet dla Emi. Dziś idziemy tańczyć Salsę. Nie wiem jak się dobrze tańczy salsę, lubię tańczyć i nawet to mi wychodzi, ale tego tańca nie znałem. Na szczęście, krótka lekcje dał nam niejaki Andres – na pierwszy rzut oka Niemiec, bądź Belg. Nic z tego, urodzony w Cali, Kolumbijczyk. Tam wszyscy potrafią tańczyć, Andres wytłumaczył nam podstawy i dużo to dało. Wieczorem zasuwamy taksówką do klubu, taksówka 10000 peso, daleko! ok. 15zł. Wcześniej wypiliśmy rum co by muzykę lepiej słyszeć ;).OK. Taniec wychodził nam jako tako, mną zaopiekowała się Kolumbijka, sprawiała wrażenie jakby dużo radości przynosił jej taniec z wysokim słowianinem. Miło. Muzyka piękna do zakochania, a co dopiero do tańczenia. O 3am dom. 31 dzień 18.03 Sobota Rano uciekamy z mieszkania i chcemy dostać się do Popayan. Ale mamy pecha wszystkie autobusy a tope – pełne. Nie udaje nam się wycieczka, a szkoda, bo podobno śliczne miasto. Zostajemy kolejny dzień w Cali i wieczorem najtańszym i superluksusowym autobusem jedziemy z powrotem do Bogoty, 70000 peso za dwa bilety normane, ok. 100zł. Firma Galaxsi. 32 dzień 19.03 Niedziela Głowna ulica w Bogocie w niedziele od 8 do 14 jest zamknięta i przeznaczona dla ludzi, można na rowerze albo biegiem, jak kto lubii tak zwana. Ciclovia. Wielka ta ulica tzn. długa. Bogota to duże miasto. Śpimy u mojej rodziny. Bardzo sympatycznie, dobre jedzenie. Chodzimy z Diego po mieście, dużo rozmawiamy z Tomasem tatą Diego. Jedziemy na wzgórze, na którym znajduje się kościół Monserrat, tam widok na całą Bogotę, 400 metrów wyżej niż sama Bogota. Wyjazd tam kosztuje ok. 10000 peso, przepraszam nie pamiętam dokładnie. Widok konkretny. Mój wylot do polski niebezpiecznie się zbliża. Ach. 33 dzień 20.03 Poniedziałek Dzień stracony trochę, mieliśmy jechać do Villa de Layva na północ, ale późno wstaliśmy i już nie daliśmy rady. Żałuje, że nie pojechałem. Kolejny dzień z rodziną, rozmawiamy, pijemy tinto, gramy w domino, oglądamy jeden odcinek serialu ‘Lost” drugiej serii. Jutro muszę kupić szmaragdy dla mamy, dziś święto i wszystko pozamykane. Już tylko 1 dzień. 34 dzień 21.03 Wtorek – wylot Od rana latam po sklepach, kupiłem mamie kolczyki ze małym szmaragdami, ładnie zielonymi. Zapłaciłem 40000 peso. Mamie się podobały. Kupiłem parę drobiazgów dla rodziny: arequipe – taka krówka tylko, że do smarowania chleba - dobra, kawy, rum dla braci i dla siebie do samolotu. Musimy pojechać po resztę naszych rzeczy i bilety do Sergia. Drugi koniec miasta. Bierzemy TransMillenio – rewelacja te autobusy – szybko i łatwo – takie naziemne metro. Mam mało czasu, bo jest już 17 a wylot mam jak się okazało o 22 a nie jak myślałem o 23. Szybko ewakuujemy się od Sergia. Uściski, wymiana uprzejmości. Pędem z powrotem do mojej rodzinki i z stamtąd taksą na lotnisko El Dorado. Zdążyłem. Trzeba było zapłacić podatek na lotnisko - 70000 peso, a bez pieczątki (ja miałem) było by dwa razy tyle. Pożegnałem się z Tomasem. Później z Emi. Mówię Pa Kolumbii – fantastyczny kraj. Zabierają mi nożyk do otwierania papieru, z bagażu podręcznego. Nie fajnie, jakaś niebrzydka kobieta – za wszelka cenę chciała żebym odwiedził jej mieszkanie w Madrycie, co bym mógł zadzwonić do Kolumbii i powiedzieć, co się stało z nożykiem?!. Nie miało to najmniejszego sensu, niemniej jednak ciekawa propozycja ;). Nie skusiłem się. W samolocie poznaje sympatycznego Kolumbijczyka. Jak się dowiedziałem odziedziczył po dziadku 2200 hektarów Kolumbii. Interesuje się literaturą – dostałem od niego dobrą książkę, którą właśnie czytam. Leciał do Szwajcarii zarabiać pieniądze. 35 dzień 22.03 Środa Lotnisko w Madrycie. Mam przesiadkę, musze poczekać 4 godziny na lot Easyjetem do Berlina. Ląduje w Berlinie po 22. Dzwonie do Roda, pytam czy mogę u niego przekimać 2 noce. No problem. Dojeżdżam w półtorej godziny, jakiś kebab na ulicy i na chatę. Rod to kuzyn mojego kumpla z Barcelony. Kanadyjczyk, ale pracuje w Berlinie. 36 dzień 23.03 Czwartek Spałem 14 godzin, wstaje z łóżka o 14 czy coś – to sobie pospałem. Chodzę po mieście. Lubię Berlin, ma specyficzną energie to miasto. Jem Rekordowo tanią pizze za 1,5 euro – smaczna, popijam dobrym niemieckim piwem Berliner jednym a później drugim, za wszystko zapłaciłem 4,5 euro - bardzo tanio. Wieczorem, siedzimy i gadamy. Rano wylatuje do Krakowa. 37 dzień 24.03 Piątek Rano Rod mnie odprowadza na stacje, żegnamy się. Lot trwał 15 min krócej niż powinien, lecieliśmy 35 min, zapłaciłem 15 euro, rezerwując dużo wcześniej. Bardzo szybko znalazłem się w moim rodzinnym mieście. Znowu Dom. Trochę krótka ta moja podróż wyszła. Wiem, że podróże powinny trwać minimum 2 miesiące. Postaram się o tym nie zapomnieć:) Teraz trzeba wracać do obowiązków. Było pięknie, bezpiecznie, i ciekawie. Wróciłbym tam jeszcze z przyjemnością. Pytanie tylko, kiedy? To bardzo zielony kraj. Bardzo sympatyczni ludzi. Dużo muzyki, prawie z każdego domu wypływały latynoskie rytmy. Piękne kobiety. Ciepło. Jednym słowem ZAPRASZAM. Nie będziesz drogi podróżniku żałował. Przewodnik, którego z rąk nie wypuszczaliśmy to Lonely Planet Colombia, autorstwa Polaka Krzysztofa Dydyńskiego. Rzetelna pomoc. Ale warto pytać innych podróżników o ciekawe miejsca.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u