Kalifornia – Od San Francisco do San Diego – Piotr i Grażyna Wiland

Piotr i Grażyna Wiland

Piotr i Grażyna Wiland

Kalifornia – Od San Francisco do San Diego.

Czas trwania podróży po Kalifornii 4.11.-12.11.2005

Uczestnicy: 2 osoby (autorzy)

Uwagi ogólne

W Stanach Zjednoczonych jeśli wynajmujemy samochód, mieszkamy w motelach i stołujemy w barach szybkiej obsługi czy niezbyt drogich restauracjach, wtedy ceny są dość stałe i głównie zależą od liczby osób (od 2 do 4). Motel kosztuje średnio około 50-60 USD, podobnie na około 50 USD można obliczać jeden dzień pożyczenia samochodu. Samochód spala na 100 km. średnio 3 galony czyli 8 USD. Przyjmując, że dziennie będziemy pokonywać około 400 km, wtedy koszt benzyny wynosić będzie 32 USD. Dodatkowo na jedzenie należy przeznaczyć około 20-25 USD na osobę (śniadanie czy kolacja 4-6 USD, obiad 8 -10 USD, zaś w restauracji około 12-15 USD). Ceny napojów 1,5-2 USD za 2 l coca-coli, z owoców najtańsze są banany (1,20 USD za 1 kg). Trzeba pamiętać, że ceny w sklepach często są podawane w przeliczeniu na funty, a to jest mniej niż 0,5 kg. Jeśli więc policzyć wszystkie te wydatki to przy dwóch osobach, ceny samochodu, benzyny i moteli wynoszą łącznie 130-140 USD/dzień. Przy dwóch podróżujących osobach koszt jednostkowy będzie wynosić 65-70 USD, ale przy 4 osobach tylko 30-35 USD. Na jedzenie dziennie można przeznaczyć do 30 USD, stąd żyjąc dobrze, podróżując w miarę wygodnie, można wydać od 60-110 USD w zależności od liczby wspólnie podróżujących. Uwaga w motelach zwykle natrafiamy na łóżka tzw. Queen Size. Można oczywiście w miesiącach cieplejszych znacznie taniej zorganizować pobyt gdy będziemy nocowali w namiocie i podróżowali autobusem Greyhound. Ceny rozłożenia namiotu na kempingu wahają się w parkach za namiot od 5-15 USD. Ale mając samochód, którego łączny koszt wynajmu zależy od liczby dni, zazwyczaj wybieramy bardziej aktywniejszy sposób przemieszczania się, a nie pobytu tygodniowego w jednym miejscu. A do bardzo wielu miejsc w USA nie można dotrzeć autobusem. Ceny za wjazd do parków narodowych są liczone nie na osobę, ale na samochód. Zwykle wahają się od 10 do 20 dolarów amerykańskich. Jeśli natomiast zamierzamy odwiedzić tyle parków, że suma ta łącznie przekroczy 50 USD, warto od razu przy wjeździe do pierwszego parku zakupić National Park Pass, który kosztuje 50 USD i ważny jest przez okres roku na samochód. Za motele (za pokój z łazienką) płaciliśmy od 50 -70 USD. Dodatkowo w tą cenę wliczone jest śniadanie, choć niekiedy jest to tylko kawa, czasem jakieś słodkie bułki lub jogurt. Poniżej podaję ceny moteli, w których mieszkaliśmy podczas naszego objazdu Kalifornii. Sunset Inn – Santa Cruz USD 75,90; Super 8 – Visali USD 59,40; 50 USD – Motel po drodze do Yosemite; Sonora Days Inn w Sonorze – 70,96 USD; Bishop Motel 6 – USD 55,99; Will’s Fargo Motel Baker – USD 69,55 Samochód wynajęliśmy w firmie Fox Rent a Car, którego biura są położone w pobliżu większych lotnisk. Jego wynajęcie zostało zarezerwowane w Polsce za pośrednictwem firmy Transer (Wrocław św. Mikołaja 80/81, tel /fax 071 344 36 66, e-mail biuro@transer.wroc.pl). Nie było wtedy konieczności podawania numeru karty kredytowej czy debetowej, choć trzeba ją było posiadać przy wypożyczaniu samochodu. Cena wynajmu była ustalona na 141 USD za 9 dni. Ale to była tylko wersja podstawowa. Dodatkowo, należało zapłacić podatek stanowy, Loss Damage Waiver (9 USD/dzień – czyli pokrycie kosztów uszkodzenia samochodu, które nie byłyby zwrócone z ubezpieczenia), Renter Liability Protection czyli ubezpieczenie (RLP, 13 USD/dzień) oraz Supplemental Liabilty Protection (czyli ubezpieczenie pokrywające roszczenia od osób trzecich, które doznały uszkodzenia ciała lub własności na skutek wypadku, SLP, 9,95 USD/dzień). Nie wszystkie z tych opłat były obowiązkowe, ale w przypadku pokrywania ich z własnych funduszy byłoby to bardzo kosztowne, Wszystkie te opłaty razem z podstawowym wynajmem wynosiły 453 USD za 9 dni czyli średnio 50 USD/dzień, bez benzyny. Limit kilometrowy był nieograniczony, natomiast małym drukiem było napisane, iż samochodem możemy się poruszać tylko na terenie stanów Kalifornia, Arizona, Nevada. O to należy zawsze zapytać przed wynajmem. Nam było wszystko jedno, gdyż chcieliśmy odwiedzić tylko Kalifornię. Korzystne było dla nas natomiast to, iż samochód wzięty w San Francisco mogliśmy oddać bez dodatkowych opłat na lotnisku w San Diego. W innych stanach i innych wypożyczalniach nie mieliśmy poprzednio takiego udogodnienia. Cena benzyny (listopad 2005) wzrosła w porównaniu do okresu sprzed dwóch lat i wynosiła 2,48 – 2,70 (średnio 2,60) USD za galon benzyny (czyli średnio 1 litr = 0,687 USD czyli około 2,25-2,3 złotych) . W niektórych miejscach, takich jak w Dolinie Śmierci czy w jej pobliżu cena benzyny wzrasta do 3,10-3,30 USD za galon benzyny Oto najważniejsze jednostki miary i wagi przydatne dla przebywającego w USA: 1 funt = 0,454 kg, 1 galon amerykański = 3,784 litrów (nie należy mylić z galonem angielskim, równym 4,546 l), 1 stopa = 0,305 m, 1 mila = 1,609 km. Bardziej skomplikowane jest przeliczenie stopni Celsjusza na Fahrenheita. Przykładowo: 0◦C = 32◦F; 5◦C = 41◦F; 10◦C = 50◦F; 15◦C = 59◦F; 20◦C = 68◦F; 25◦C = 77◦F; 30◦C = 86◦F; 35◦C = 95◦F;35

04.11.05 – piątek – San Francisco

Wystartowaliśmy nieco później niż w samo południe. Bez żadnych stresów dotarliśmy do Monachium, gdzie czekała na nas jak zwykle specjalna kontrola do USA. Przed nami było około 11,5 godziny lotu. O godzinie 18.30 miejscowego czasu wylądowaliśmy w Frisco. Nieco trudności się przed nami spiętrzyło bezpośrednio po przylocie. Na początku były jak zwykle odciski palców, spojrzenie swoją unikalną źrenicą w kamerę, w miarę rozsądna odpowiedź na pytanie dlaczego tu przyjechałem i w końcu mogliśmy przejść do kontroli celnej. Byliśmy uprzednio tak zapobiegliwi, że choć prawie na siłę, ale wszystkie produkty spożywcze spałaszowaliśmy jeszcze w samolocie. Były to przede wszystkim jabłka. Kiedy więc zadano nam pytanie w kwestionariuszu „czy przywozimy jakąś żywność do Ameryki” mogliśmy odpowiedzieć szczerze aż do bólu „nie” z nutką żałości za utraconym smakiem. Sporo zachodu czekało nas przy pożyczaniu samochodu. Trzeba było tam wpierw dojechać nadziemną kolejką, wysiąść z niej i ustawić się na podjeździe autobusów na wysepce oznaczonej numerem 3. Tam czekała na nas słuchawka, do której udało mi się parę słów po angielsku wyszarpnąć z gardła. Za kilkanaście minut podjechał po nas mały mikrobus z nazwą naszej firmy „Fox Rent a Car”, w której mieliśmy wstępnie zarezerwowane wypożyczenie autka średniej klasy czyli czarnego Chevroleta Impalę . Chyba po dobrej godzinie, nieco klucząc dotarliśmy do domu naszego znajomego w San Francisco.

05.11.05 – sobota – San Francisco

Nasz znajomy zaproponował nam, aby zwiedzanie San Francisco odbyć jego potężnym krążownikiem szos czyli już prawie antycznym Pontiakiem. Miał on w sobie czar starych samochodów, w tym mogliśmy wszyscy w trójkę usiąść na przednim siedzeniu i doznawać huśtawki ulic San Francisco – w górę i w dół, w górę i w dół pod kątem nieraz 20 stopni… Wpierw wjechaliśmy na wzgórza Twin Peaks wznoszące się nad całą zatoką przeszło 900 stóp czyli około 300 metrów. Obecnie nazywają się Bliźniaczymi Szczytami, ale dużo sympatyczniejsza była dawna indiańska nazwa tych wzgórz czyli Piersi Indiańskiej Dziewczyny. Most Golden Gate Bridge był z tego punktu słabo widoczny, ale za to można było dojrzeć w całej swej krasie i wielkości zatokę San Francisco. Uzbrojeni w podręczny teleskop próbowaliśmy wyłapać detale krajobrazu, a w szczególności małej wyspy Alcatraz. Co było najbardziej uderzające to kontrast pomiędzy wznoszącymi się prawie do nieba drapaczami chmur Dzielnicy Finansowej a niską zabudową setek tysięcy domków ustawionych szeregowo na malowniczych wzgórzach. Nie jest łatwo zaparkować samochód w centrum miasta. Wszędzie są ustawione parkometry, ale wrzucać tam można tylko 25-centówki, których w USA zawsze trzeba mieć pod dostatkiem. Starcza to bowiem na zaledwie 15-20 minut parkowania, a dorzucanie kolejnych monet w późniejszym czasie jest podobno zabronione. Szybko zaczęliśmy dostrzegać różne, ważne oznakowania ulic Ameryki, jak np. zabarwienie krawężników, w którym czerwony kolor oznacza, iż parkować nie można, gdyż jest tam hydrofor czy też powtarzające się wszędzie na drogach napisy Xing, które są skrótem nazwy „Cross-ing” czyli skrzyżowania. Amerykanie kochają skróty, a ponadto co za oszczędność w farbie licząc setki tysięcy skrzyżowań. W tym dniu ograniczaliśmy się w zwiedzaniu do miejsc widokowych, do których z pewnością należy Coit Tower położona na szczycie Telegraph Hill. Kiedyś była tu stacja telegraficzna. Podczas „gorączki złota” wywieszano tu flagę za każdym razem kiedy do portu wpływał statek z pocztą i zaopatrzeniem. W latach trzydziestych z funduszy pozostawionych przez bogatą mieszkankę miasta Lille Hitchcock Coit, władze miasta wybudowały wieżę poświęconą pamięci strażaków, wobec których dama ta wykazywała zawsze wiele troski. Miała zawsze dużo sympatii do straży pożarnej i żywiołu ognia. Wjechaliśmy windą za 3 dolary na szczyt tej chyba 70-metrowej wieży, choć równie przepyszne widoki na zatokę były możliwe również z samego wzgórza. Na dole budynku znajdowały się realistyczne malowidła, które przypominały w stylu Diego de Riverę. To jeszcze jeden przykład sposobu w jaki Amerykanie wychodzili z Wielkiego Kryzysu. Zamiast budować autostrady w ramach „New Deal” 25 bezrobotnych artystów wymalowało cały parter ściany. Dzisiaj się to nazywa dzieło sztuki. A dalej zostało nam najważniejsze miejsce w Frisco – Golden Gate Bridge. Spina on oba brzegi zatoki w najwęższym miejscu, a jego długość to prawie dwie mile. W tym dniu przejeżdżając przez most dostrzegliśmy spore grono osób, które wybrało sobie most jako miejsce spacerów. A więc nie wszyscy Amerykanie przedkładają samochód ponad własne nogi. Najpiękniejszy i pocztówkowy widok na most i miasto jest możliwy z północno-zachodniej strony. Tam też jednak znaczniej mocno wiało. A spieszyć się trzeba było, gdyż niedługo miał zapaść zmrok i stracilibyśmy szansę na niezapomniany zachód słońca nad Pacyfikiem. Wróciliśmy z powrotem przez most, w którym opłatę za przejazd 5 dolarów wnosi się wjeżdżając do miasta. Udało nam się jeszcze odwiedzić jedyny polski sklep, w którym królują zupki w proszku firmy Winiary, były jednak również i polskie parówki czy nawet Gazeta Wyborcza. Już na sam koniec spoglądnęliśmy po raz kolejny z wysokości 300 metrów Twin Peaks na rozświetlone miasto.

06.11.05 – niedziela (San Francisco – Santa Cruz)

Ranek był już pochmurny. Długo czekaliśmy na autobus, w którym pieniądze na bilety trzeba było mieć ściśle wyliczone; bilet zachowuje ważność jeszcze przez około godzinę. Frisco wyglądało nieco ponuro, siąpił kapuśniaczek, ale na taką pogodę w tym miejscu należało być przygotowanym. Trafiliśmy na Union Square, które zwykle jest miejscem spotkań młodszych i starszych. Ale nie w taki dzień jak dziś. Chłodno, słotno i ponuro. Znajdowaliśmy się w strefie wysokościowców, gdyż szliśmy ulicami downtown. Ale ciekawie wyglądał kontrast pomiędzy dwu- najwyżej trzypiętrową zabudową pobliskiej Chinatown a wznoszącą się na kilkadziesiąt pięter piramidą Transamerica. Przeszliśmy się przez Chinatown w samo południe, ale pogoda cały czas była paskudna. Dla kogoś kto pierwszy raz spotyka się z kulturą smoka mogło być to nawet oryginalne. Ale najbardziej efektowne były tu sklepy. Świątynie zaś trzeba było poszukiwać ze świecą i z dobrym kompasem. Kiedy już weszliśmy po wąskich, krętych schodach na trzecie piętro, okazało się, że sala modlitw nie miała zbyt dużych gabarytów. Do tego istniał zakaz robienia zdjęć, tak jakby to był skarbiec królewski. Dużo bardziej interesująca była sąsiadująca dzielnica North Beach, aspirująca do miana awangardy kulturalnej. Tutaj w latach 50-tych istniała stolica literacka bitników, a jej centrum stanowiła nadal istniejąca księgarnia City Lights Bookstore przy Columbus Avenue z wywieszonymi na zewnątrz atrakcyjnymi hasłami jak: ”Ziemia jest płaska” czy „Dwa plus dwa jest pięć”. Dosłownie naprzeciwko wejścia do księgarni mieściło się wejście do baru Vesuvio. To było miejsce historyczne, gdyż tu sztandarowa postać ruchu bitników Jack Kerouac zalewał robaka. Dziś, to prawie muzeum, może być odwiedzane jedynie przez tych, którzy ukończyli 21 lat i mogą to udowodnić prawem jazdy czy paszportem. Ameryka mocno stoi na straży trzeźwości swoich młodych obywateli. Na ścianach pobliskich domów było mnóstwo malowideł na ścianach, w tym o meksykańskiej rewolucji, które znajdowały się wzdłuż obskurnej uliczki oddzielającej City Lights Bookstore i Vesuvio. Uliczka ta często pewnie była odwiedzana przez Johna Kerouaca, gdy wchodził i wychodził (czy wytaczał się) z Vesuvio. Dlatego też został jej patronem. Kierując się w stronę wybrzeża natrafiliśmy ponownie na betonowe downtown, które są odporne na ruchy sejsmiczne. San Francisco dobrze pamięta trzęsienia ziemi z roku 1906 i 1989. W pobliżu wybrzeża znajdował się konglomerat kamieni i betonu, który stanowił pomnik ofiar trzęsień ziemi. Przesiedliśmy się z tramwaju do naszego samochodu i wyjechaliśmy na południe jadąc wzdłuż oceanu. Ominęliśmy wszystkie miasta należące do Krzemowej Doliny. Za to rozkoszowaliśmy się wspaniałymi widokami wzburzonego morza, klinowatych wybrzeży i wiecznej mgiełki, która rozpływała się w chmurach. Tuż przed zmrokiem dojechaliśmy do położonej nad oceanem Santa Cruz.

7.11.05 – poniedziałek – (Santa Cruz – Monterrey – 17 mil – Visali)

I znowu ta kiepska pogoda. W Santa Cruz podobno przetrwała hippisowska kultura, ale musiała się przed nami ukryć. Z daleka można było natomiast usłyszeć najgłośniejszych obywateli Santa Cruz – lwy morskie, których choć nie widać, ale bardzo było słychać. Większość czasu spędzają one pod długim drewnianym molem, gdzie toczą bezwzględną walkę o pozycję Pierwszego. Przepięknie wyglądały domy położone prawie nad samym brzegiem oceanu. A my ruszyliśmy dalej na południe. Pojechaliśmy szukać lepszej pogody w kierunku Monterrey. Kiedyś była to stolica Górnej Kalifornii, gdy należała ona do Meksyku. W czasie gorączki złota w latach 40-tych XIX wieku złoto odnaleziono gdzieś indziej i liczba ludności dramatycznie spadła. Nie znaleźliśmy tu oczywiście starówki w wydaniu europejskim. 100-150 lat liczyły sobie najstarsze budynki w mieście, wśród których była mała „kurnikowata”, drewniana chałupka szczycąca się mianem pierwszego teatru w Kalifornii. Monterrey słynie też z Cannery Row, uliczki, którą rozsławił w książce o tym samym tytule John Steinbeck. Miasto szczyci się też wspaniałym akwarium fauny i flory oceanu. Nie to jednak przywiodło nas w te strony. Parę kilometrów od miasta położone jest Pacific Grove, okrzyknięte jako „motyle miasto”. Tutaj bowiem co roku od października do marca zimuje największy wędrowca wśród motyli Monarch Butterfly (Danaus plexippus). „Stada” tych motyli przybywają tam z miejsc położonych około 3000 kilometrów daleko na północy na zachód od Gór Skalistych. Średnio pokonują około 150 kilometrów dziennie i co ciekawe trafiają zawsze w to samo miejsce zimowania jak Pacific Grove, choć nigdy w swym życiu tu nie były. Pamięć tę, tzw. jesienne pokolenie, odziedziczyło po swoich pradziadkach i prababciach, które w tym miejscu zimowały. W marcu po zalotach wędrują z powrotem na głęboką północ, aby tam złożyć jajka i dożyć nawet do 9 miesięcy. Ich potomkowie żyją krócej, ale i intensywniej. W czwartym czy piątym pokoleniu przylatują z powrotem do tego miasteczka. Zwykle w tym samym miejscu w pobliżu szkoły zimuje około 25 000 motyli. Choć jeszcze do niedawna wspólnie grupowały się na drzewach sosnowych, to od ponad 100 lat polubiły wprowadzone z Australii drzewa eukaliptusowe. Mieszkańcy bardzo dbają o swoich zimowych gości, podobno się dodatkowo opodatkowali się na rzecz stworzenia tego sanktuarium, do którego wejście jest bezpłatne. Miejscowa policja potrafi być podobno bardzo rygorystyczna gdy dochodzi do aktu „molestowania motyli”, co może zakończyć się karą nawet w wysokości 1000 USD. Z sanktuarium motyli było bardzo niedaleko do innej atrakcji tych okolic czyli szosy „17-milowej” , która łączy Pacific Grove i Carmel. To podobno ostatnia prywatna droga w Stanach Zjednoczonych. A jeśli jest prywatna to wjazd kosztuje – 8 USD od samochodu. Chyba jednak warto było zapłacić. Znacznie więcej kosztuje kupno rezydencji w tych stronach. Podobno są tu najdroższe i najbardziej luksusowe rezydencje na świecie. Z jednej strony drogi widać było ocean, który ukazywał swą potęgę, gdy wzburzone fale morskie uderzały z całym impetem o nabrzeże. Po drugiej stronie szosy utworzono najsłynniejsze pola golfowe Pebble Beach. Ciekawych punktów, przy których warto zatrzymać samochód, było według otrzymanej przez nas mapki aż 21. Najsłynniejszym miejscem i najczęściej fotografowanym jest Samotny Cyprys na małym przylądku, który wytrzymuje mordercze porywy wiatru znad oceanu od już 250 lat W tym dniu wyczerpaliśmy swój program zwiedzania. Czekała nas jeszcze jazda przez południkowo ułożone pasmo górskie Coastal Range, aby o zmierzchu dotrzeć do miejscowości Visalia, położonej już niedaleko od znanego parku narodowego Sequoia and Kings Canyon.

8.11.05 – wtorek – Sequoia National Park

W ciągu godziny dojechaliśmy drogą198 z Visalia do południowych obrzeży Sequoia National Park. Przed wjazdem w Ash Mountain Entrance powitała nas tabliczka, iż przez najbliższe kilkadziesiąt mil nie znajdziemy stacji benzynowej. Otrzymaliśmy tak jak w każdym parku bilet będący jednocześnie dokładną mapą parku z objaśnieniami jak i tzw. gazetę parkową. Nasz samochód powoli pokonywał serpentyny, które wiodły nas stopniowo o prawie półtora kilometra wyżej w pionie. Sekwoje (mamutowiec olbrzymi) rosną tylko na zachodnich stokach Sierra Nevada na wysokości od 1600 do 2300 metrów n.p.m. Nie są najwyższymi drzewami na świecie, gdyż palmę pierwszeństwa mają tu inne sekwoje (Redwood, Sequoia sempervirens) rosnące w północnej Kalifornii nad oceanem. Nie są też najstarsze, gdyż bardziej zaawansowane od nich wiekowo sosny ościste (bristlecone pines) liczą sobie 4600 lat. Te ostatnie z kolei można szukać po drugiej, wschodniej stronie Sierra Nevada niedaleko miasta Bishop. Czemu więc wzbudzają one tyle emocji. Choć nikt ich nie waży, to są uznane za największe i najcięższe żyjące stworzenia na świecie. A najcięższym z najcięższych jest bezsprzecznie sekwoja zwana Generałem Sherman-em. Nie jest najstarszym drzewem w tym parku, ale za to bardzo szybko rośnie. Co roku przybywa mu tkanki wystarczającej na powstanie nowego drzewa wysokiego na 20 metrów. Oprócz wiekowego (liczącego chyba 2300 wiosen) i największego (83 metrów wysokości i średnicy u podstawy 31 metrów) generała Shermana, któremu nawet z szacunku zasalutowałem, spotkać można wzdłuż Ścieżki Kongresowej (Congress Trail) również inne zasłużone postacie dla Stanów Zjednoczonych.. Największym zaskoczeniem dla nas była nawet nie ich monumentalność, ale ich miękkość. Kora sekwoi jest tak miła i miękka w dotyku jak futerko kota. Ta ich miękkość lub słabość była też przyczyną, że ocalały przed niszczycielskimi zapędami drwali w okresie zdobywania Dzikiego Zachodu. Kiedy drzewo waliło się na ziemię, rozpadało się na kawałki i nie nadawało się na nic innego jak ołówki czy patyki do podtrzymywania winorośli. Przejeżdżając drogą wielokroć napotykaliśmy tabliczki „ogień kontrolowany”. I rzeczywiście po ściółce leśnej tlił się dym, nie dochodząc jednak do pni drzew. Ogień jest bowiem sprzymierzeńcem sekwoi. Ich kora zawiera bardzo dużo taniny i stąd ich czerwone lub cynamonowe zabarwienie. Chroni ją to doskonale przed owadami jak i ogniem, dużo bardziej niż inne drzewa. Ponadto, aby z szyszek wysypały się nasionka, muszą szyszki być bardzo suche. Kiedy zaś nasionka spadną na spopieloną, żyzną glebę nie natrafiają na innych konkurentów. Jednakże na wielu sekwojach wyraźnie można było zauważyć wypalone czy osmalone szczeliny sięgające nieraz do wysokości czwartego czy piątego piętra. Na tej sporej wysokości zaczęliśmy odczuwać, iż w listopadzie bywa zimno. Temperatura spadła do 6◦C, siąpiła mżawka, tak iż z ochotą wsiedliśmy do samochodu, aby o zmroku wyjechać drogą nr 180 wpierw na zachód, a potem na północ w kierunku Yosemite. Droga w przeciwnym kierunku, w dół do Kings Canyon, była już zamknięta, poza położonym na skraju tego drugiego parku Zagajniku Granta. Tam popatrzyliśmy po raz ostatni w tym dniu na następnego dowódcę Wojny Secesyjnej, generała Granta i wieczorem zanocowaliśmy w przydrożnym motelu za 50 USD w pobliżu kolejnego parku Yosemite.

9.11.05 – środa – Yosemite Park

Dzień zaczął się nam mgliście, ale gdy przekroczyliśmy południową granicę parku drogą nr 41, słońce grzało nas mocno. Wjazd kosztował dwukrotnie więcej – 20 USD, gdyż jest on uznawany za najwspanialszy park narodowy na terenie Kalifornii. Podobno co roku odwiedza go 3 miliony turystów. Osobiście nie uznaję pojęcia najlepszy czy najpiękniejszy i jeśli mam Parku Yosemite przykładać jakąś etykietkę wcale bym go tak nie wyróżniał. Tuż przy wjeździe do parku boczna droga prowadziła na olbrzymi parking w cieniu jeszcze większych sekwoi olbrzymich. Byliśmy chyba pierwsi, gdyż 9 rano była jeszcze zbyt wczesną godziną dla innych amatorów natury. Ta część parku nosi nazwę Mariposa Grove Big Tree. Ten zagajnik miał również swoje największe drzewo. W Yosemite – zamiast uczcić nazwiskiem kolejnego generała największe w tej okolicy drzewo – pomyślano o niedźwiedziu grizzly. Olbrzym o konarach ułożonych w jak gdyby wiele ramion liczy sobie 2700 lat. Czy przypomina on grizzly. Historia jest odmienna. W połowie XIX wieku polował tu myśliwy i natrafił na olbrzymie drzewo o podbarwieniu pomarańczowym. Kiedy wrócił do obozu i zaczął o tym pomarańczowym olbrzymie opowiadać swoim towarzyszom, wszyscy go wyśmiali i powątpiewali co do jego zdrowia psychicznego. Myśliwy wyruszył ponownie na polowanie. Po pewnym czasie wrócił wspominając, że udało mu się upolować olbrzymiego niedźwiedzia i potrzebuje pięciu silnych mężczyzn, aby go przenieść do obozu. W ten sposób zdobył pięciu świadków, a drzewo zyskało swoją nazwę. W tym samym zagajniku podczas spaceru można przyjrzeć się też Upadłemu Królowi, sekwoi, która zwaliła się na ziemię około 300 lat temu i leży prawie nie ruszona przez ząb czasu. To dobroczynny wpływ taniny, która nadal utrzymuje się w drewnie i zapobiega wzrostowi grzybów i sekwoi. Drzewo mogłoby więc być prawie nieśmiertelne, gdyby nie wichury czy opady śniegu. System korzeniowy jest dość płytki, zwykle nie głębiej niż dwa metry, ale za to rozpościera się na odległość nawet 45 metrów dookoła. Z Mariposa Grove do najczęściej odwiedzanej części parku – Yosemite Valley – droga biegnie w dół. Przed wjazdem w tunel oraz po wyjeździe z niego należy się koniecznie zatrzymać, aby uwiecznić pocztówkowe widoki na tą „niezrównaną dolinę”. Rzeka Merced płynie w kanionie o kształcie litery U, który został wyżłobiony przez lodowiec. Pozostawił on nietknięte granitowe turnie jak El Capitan czy Glacier, które wznoszą się prawie 1000 metrów pionowymi skałami ponad dno doliny. O tej porze roku nie było już takiego tłoku jak latem. Ale za to niektóre drogi były zamknięte, jak na przykład ta, która prowadzi do Glacier Point, skąd roztacza się najpiękniejszy widok na park. Na terenie całego parku są zainstalowane specjalne kosze na śmieci „antywłamaniowe”. Są tak skonstruowane, że sprytne miśki (czyli Yogi i Bubu) nie potrafią ich sforsować. Przestrzega się natomiast wszystkich turystów, że nie należy wewnątrz samochodu zostawiać jakiegokolwiek jedzenia czy czegokolwiek co by było dla nich łakomym kąskiem. „Yogi Bubu” – jak na kreskówkach czy dużych ostrzegających planszach – potrafi pojazd zniszczyć, aby wejść z łapą w poszukiwaniu łakoci do wnętrza samochodu. Czysty misiowy horror. Nie mieliśmy takich przygód. Ze zwierząt widzieliśmy jedynie pasącego się w pobliżu parkingu jelenia. Po obu stronach rzeki Merced, wzdłuż dna doliny, biegną dwie nitki drogi o ruchu jednokierunkowym. Tą drogą można dojechać do położonego w środku doliny, Yosemite Village. Jest on jednak sztucznym wtrętem w naturalne piękno doliny. Aby zobaczyć coś więcej, należy zostawić samochód na parkingu przy Curry Village i wybrać się na przechadzkę w kierunku sezonowo wyschniętego Mirror Lake czy na dłuższe wycieczki w wyższe partie gór otaczających dolinę. W pobliżu jest również piąty pod względem wysokości wodospad świata – Yosemite Fall. Pogoda wciąż płatała nam figle. Jeszcze na początku listopada droga na wschód przez położony w obrębie parku Tioga Pass była otwarta. Dwa dni przed naszym przyjazdem do parku została ona zamknięta ze względu na duże opady śniegu . Aby dotrzeć na drugą stronę Sierra Nevada musieliśmy nadłożyć może 200-300 kilometrów i znaleźć na północy przejezdną przełęcz. Czekała nas więc długa droga. Nocowaliśmy w hotelu w Sonorze (Sonora Days Inn), oddalonym o dwie godziny jazdy samochodem.

10.11.05. – czwartek- Podróż przez Sierra Nevada.

Sonora miała swoje wielkie dni w czasie gorączki złota. Teraz jest to senne miasteczko, w którym restauracje zamykane są o 20. Biegnie stąd droga nr 108 przez Sierra Nevada, ale z uwagi na pogodę Przełęcz Sonora była o tej porze roku zamknięta. Musieliśmy więc jechać jeszcze dalej na północ. Dopiero 30 mil dalej w miejscowości Jackson mogliśmy w końcu skręcić na wschód. Szosy były wspaniale utrzymane, a odcinkami trzy pasy pozwalały wyprzedzić wolniejsze ciężarówki. Droga prowadziła przez ogromne obszary leśne. Mijaliśmy tabliczki z napisem 3000 , potem 4000, 5000 i 6000 stóp. Na tej wysokości (ponad 2000 m n.p.m.) krajobraz zmienił się. Pojawiły się łąki, brzozy, niskie powykręcane sosny, hale, krystalicznie czyste jeziora. Widoczne w oddali szczyty gór pokryte były śniegiem. Nie było go jednak na szosie. Zatrzymaliśmy się na przełęczy Monitor Pass, skąd można było ogarnąć wzrokiem rozległy pusty płaskowyż pochodzenia wulkanicznego, a za nim kolejne pasmo gór położonych już w Nevadzie. W takich miejscach odczuwa się iż Ameryka jest wielka także dla oczu. Osią doliny Owena jest droga nr 395, która czasem biegnie prosto jak strzała, czasem znowu wije się pokonując kolejne wzniesienia. W tym dniu chcieliśmy zdążyć obejrzeć wymarłe miasteczko z czasów gorączki złota – Bodie State , a później – jeśli czasu by starczyło – inne przedziwne miejsce – Mono Lake. Aby dojechać do Bodie State należało przejechać wpierw z dziesięć mil drogą asfaltową, a przez ostatnie trzy mile drogą szutrową. Dookoła nas nie znać było ani śladu człowieka; tylko same pustkowia, na tle których w oddali wyłaniały się owinięte w białe czapki czterotysięczniki Sierra Nevady. Wstęp do Bodie był płatny – 3 dolary, ale płacenie miało charakter samoobsługowy, co z początku wydawało się nam trudne. Włożyliśmy do koperty wyliczoną sumę pieniędzy i oderwaliśmy od niej kupon z tym samym numerem, który należało położyć w środku samochodu. Kopertę z tym samym numerem zaś wrzuciliśmy do skrzynki. Miastem-widmem opiekuje się trzech strażników przyrody „nieożywionej”. Pozostawiono je w stanie dokładanie takim jak wyglądało, gdy w 1932 po kolejnym pożarze opuścili ją ostatni mieszkańcy. Bardzo dawno temu, bo w 1859 roku William S. Bodey odkrył w pobliżu złoto. W dwa lata później mieszkało tu 20 górników, a w 1880 roku było aż 10 000 mieszkańców. Przypadało na nich 65 saloonów. Były też liczne „domy złej reputacji”, salony gier, palarnie opium. Dla każdego coś miłego. Tak, aby górnik po całym dniu ciężkiej pracy mógł wydać zarobione pieniądze, i z nową energią przystąpić do pracy dnia następnego. Podobno statystycznie każdego dnia w Bodie przynajmniej jeden człowiek żegnał się nagle z życiem. Dopiero w 1882 roku, po pierwszym wielkim pożarze miasta, postawiono pierwszy i jedyny jaki się zachował kościół metodystów. Do dnia dzisiejszego można doliczyć się aż 300 budynków w tym kościół metodystów, hotel, szkoła, domy prywatne, saloony, stacja benzynowa Shella i nawet chylące się ku upadkowi wygódki. Obecnie wszystkie budynki są na stale pozamykane, poza jednym pomieszczeniem służącym za muzeum. Domy były opuszczone tak szybko, iż w szkole widać zostawione ścienne mapy czy globus, w saloonie walały się na stole, ladzie czy podłodze butelki i szklanki, a w domach stare gazety i zabawki. Miasteczko nie miało w sobie nic z typowych rekonstrukcji czy parków historycznych. Nazwałbym go „Pompejami Dzikiego Zachodu” Z miasta-widma było stosunkowo niedaleko do Mono Lake. Byliśmy tam tuż przed zmrokiem. Jezioro zachwyciło nas i swoim położeniem jak i rozciągającą się nad nami granatowo-chmurzastą powłoką – znamion nadciągającej burzy i nocy nad Sierra Nevada. Najciekawsze były formacje tufowe, do których dotrzeć można skręcając na wschód drogą nr 120 w kierunku Nevady. W wodach jeziora znalazł swoje miejsce do życia ciekawy gatunek muchy – muchy alkalicznej. Składa ona w tych mocno zasadowych wodach jeziora swoje jajeczka, które przechodzą tu cały cykl życiowy. Gąsienice stanowią główne źródło pożywienia dla licznych gniazdujących tu ptaków oraz – co brzmi już dziwniej – dla tutejszych Indian plemienia Kutza Dika. Po odrzuceniu z gąsienicy cienkiej warstwy niejadalnej była dla nich wielkim przysmakiem przypominającym ryż oblany masełkiem. Ba, ten smakołyk stanowił ich główny przedmiot handlu z plemionami po drugiej stronie gór. W wodach jeziora żyje tez olbrzymia liczba krewetek, które są przysmakiem licznych gatunków ptaków. Najdziwniejsze były dla nas tufowe formacje skalne, których pochodzenie jest stosunkowo niedawne. Poprowadzenie systemu wodociągowego z tego jeziora aż do Los Angeles spowodowało obniżenie lustra wody o 8 metrów i odsłonięcie tych jakby dziwacznych baszt i zamków. W tym samym dniu dotarliśmy do Bishop, największej miejscowości Doliny Owena. Spaliśmy w Motelu 6 za 50 USD, a na kolację wybraliśmy się do tzw. włoskiej restauracji sieci Pizza Factory. (wszystkim czytelnikom na przyszłość szczerze odradzamy).

11.11.05 – piątek – Dzień Weteranów – Dolina Śmierci.

W grudniu 1849 roku grupa 25 ludzi wędrujących w kierunku Kalifornii próbowała przejść skrótem przez okolice doliny. Mieli jednak ciężkie wozy, którymi nie mogli podjechać pod góry Panamint. Ich przywódca próbował znaleźć właściwe przejście, ale zmarł po wielu dniach samotnej wędrówki z pragnienia. Dwaj inni zwiadowcy mieli więcej szczęścia. Przewędrowali 600 mil w 26 dni, wrócili i wyprowadzili swoich towarzyszy przez góry szlakiem wiodącym tzw. Emigrant Canyon. Tyle historia. Aby mieć siłę i przetrwać te ekstremalne warunki wstąpiliśmy rano na śniadanko, które miało być odtrutką po wczorajszej pizzowej fabryce czyli Pizza Factory. Okolica Bishop jest atrakcyjna. Kusi, aby zostać tu i spróbować wybrać się w Sierra Nevada w poszukiwaniu najstarszych drzew świata. Ale mieliśmy już napięte terminy. Może innym razem. Podróż drogą 395 obfitowała w przepiękne widoki na równolegle biegnące ostro zarysowane szczyty Sierra Nevada. Gdy pojawił się Mount Whitney, najwyższy szczyt Stanów Zjednoczonych – nie licząc Alaski, skręciliśmy w drogę 190 na wschód. Przed nami było jeszcze ponad 100 mil do tym razem najniższego punktu Stanów Zjednoczonych. Z wysokości około 2000 m n.p.m. doliny Owena zjeżdżaliśmy coraz niżej napotykając coraz większe pustkowia. Ciemnobrązowa powierzchnia pokryta była głównie różnej wielkości kamieniami i porastały ją niskie, suche krzewy. Tutaj zanotowano w 1913 roku temperaturę 57 stopni C, a latem słupek rtęci wędruje znacznie ponad 40. Ale listopad to wspaniała pora na odwiedziny tego miejsca (zanotowaliśmy 25 stopni Celsjusza i dużo słońca). Wiele osób, którzy odwiedzają to miejsce podczas letnich kanikuł może wyjść z klimatyzowanego auta tylko na parę kroków. Na drogach spotkaliśmy rowerzystów, których latem się tu nie spotka. Kiedy już zjechaliśmy na sam dół doliny, okazało się, że to jeszcze nie ta, właściwa Dolina Śmierci, a jedynie jej przedsionek czyli Dolina Panamint. Musieliśmy jeszcze sforsować wznoszące się przed nami kolejne pasmo górskie o tej samej nazwie (Panamint Range), aby zjeżdżając w dół zatrzymać się w Stovepipe (rura od piecyka) Wells Village. Nazwa ta ma swoją historię. Kiedyś bowiem wykopano tu studnię z wodą pitną, ale była ona stale zasypywana przez piasek. Ktoś o łebskim umyśle wstawił więc blaszaną rurę od piecyka, aby łatwo było tą studnię odnaleźć. Tu można było kupić bilet do parku narodowego za 10 USD, który potem należało wyłożyć na przednią szybę. Była też i okazja, aby jak w każdej oazie na pustyni, ugasić pragnienie wspaniałą zimną coca-colę i posłuchać na tym pustkowiu występu zespołu country. Zaczynały się obchody 11 listopada, Dnia Weteranów. Świąteczny nastrój można było zauważyć nie tylko tutaj. Na parkingach była spora ilość samochodów kempingowych, a w dalszej drodze koło największej miejscowości Doliny Śmierci, Furnace Creek napotkaliśmy na szosie kawalkadę jeźdźców jak i wozy konne, na których kiedyś przemierzano pustkowia Dzikiego Zachodu w drodze do wyśnionej Kalifornii. W Furnace Creek zrobiliśmy krótką przerwę. Były tam najniżej położone pole golfowe świata oraz stacja benzynowa (ceny wyższe o 50 centów na galonie). Znajdowało się tam również kilka pól namiotowych. Stamtąd było już niedaleko do Badwater. Tak brzmi nazwa najniższego punktu w Dolinie Śmierci jak i na całej półkuli zachodniej. Położony jest 86 m n.p.m. Jeszcze trzy tysięcy lat temu było tam płytkie jezioro. Obecnie, czyli od tych kilku tysięcy lat, woda wyparowała zostawiając przeraźliwie białą i twardą skorupę soli. Nazwa „Złe wody” pochodzi od małego stawku, którego woda nie nadaje się do picia. Wracając z powrotem do Furnace Creek wjechaliśmy w boczne odgałęzienie drogi tzw. Artist Drive, która była wąską, jednokierunkową drogą wiodącą z południa na północ. Szczególnie atrakcyjnym miejscem na tej drodze było Artist Palette. Tak zwie się fragment zbocza góry, który pokrywają skały o różnych barwach od fioletowej do zielonej. I już zupełnie na deser zostało nam prawie kultowe miejsce. Zabriskie Point. To kolejny punkt widokowy na labirynt Złotego Kanionu (Golden Canyon). Wywarło na nas wrażenie nawet po tych wszystkich zapierających dech innych miejscach w Dolinie. Z tą nazwą kojarzy się też filmowa opowieść Michelangelo Antonioniego z 1970 roku o chłopaku i dziewczynie, którzy uciekają przed policją na pustynię w Kalifornii. Film przybliża czasy młodzieżowej rewolty lat 60-tych, i do tego występuje zespół Pink Floyd. Nam policja nie goniła po piętach, ale za to słońce chyliło się coraz niżej, aby już za chwilę schować się za górami Panamint. W tym czasie barwy skał, które przypominały swym kształtem grube korzenie, zmieniały się z minuty na minutę. I tak skończył się nasz piękny dzień w scenerii z pozoru niegościnnej, ale i niesłychanie pięknej. Nie dojechaliśmy już do Dantes View, gdyż i pora była późna, a droga została czasowo zamknięta. Będzie więc powód, żeby tu jeszcze raz wrócić. O zmroku dojechaliśmy do Shoshone, pierwszej większej miejscowości poza Doliną. W godzinach wieczornych dotarliśmy do cywilizacji, czyli drogi nr 15 łączącej Las Vegas z Los Angeles. Miasteczko Baker żyje z tej drogi, gdyż nie ma tu nic innego jak same motele, bary i stacje benzynowe. Trafiliśmy na amerykański przedłużony weekend związany z Dniem Weterana. Dlatego nie przebieraliśmy w hotelach, tylko wzięliśmy pierwszy wolny czyli Will’s Fargo Motel Baker za 69,55 USD.

12.11.05 (Baker- Yoshua Tree – San Diego)

Za 69 USD dostaliśmy nie tylko pokój w Will’s Fargo Motel Baker ale i kupon na śniadanie w tzw. Greckiej Restauracji. W Stanach przyzwyczailiśmy się, aby większość restauracji o kuchni innej niż amerykańska, traktować z przymrużeniem oka, gdyż w 80% daniach zawsze dostaniemy i tak coś a la Made in USA jak bułka, hamburger czy frytki. Przed nami było kolejne sto kilkadziesiąt mil do następnego parku Yoshua Tree, gdzie dotarliśmy w samo południe. Do Parku wjechać można przez Południowa Bramę (Cottonwood Visitor) od autostrady I-10, Bramę Północną lub Zachodnią z miejscowości Yoshua Tree. Po wjeździe na teren parku przez Bramę Północną planowaliśmy dojechać do kaktusów Cholla. Park Yoshua Tree składa się z dwóch rodzajów pustyń: Colorado i Mojave położonych na różnych wysokościach. Obie krainy różnią się swoistym mikroklimatem i roślinnością. W położonej niżej (około 1000 m n.p.m.) strefie pustyni Colorado latem temperatura może przekraczać 46 stopni Celsjusza, zaś opady deszczu są znikome. „ Cholla Cactus Garden” to niewielki obszar, gdzie obok siebie rośnie tysiące tych kaktusów zwanych z racji wyglądu pieszczotliwie „Teddy Bear”. Nazwa nieco myląca, szczególnie dla tych, którzy chcieliby takiego misia pogłaskać. Wtedy bowiem srebrzyste kolce kaktusa wpijają się głęboko w ciało. Cali, zdrowi i nie pokłuci wróciliśmy z powrotem do wyższych partii parku należącej do pustyni Mojave. Spada tu czasem nieco deszczu i jest chłodniej. Na tej wysokości rosną słynne drzewa Jozuego. Nazwa była nadana przez mormonów, którym te drzewa przypominały proroków wznoszących ręce i kierujących pionierów na zachód. Zimą w nocy dochodzi do przymrozków, co ma mieć wpływ na kształt drzew. Najlepiej tu jest przyjechać, jak na każdą pustynię, w porze kwitnienia, zwykle w marcu lub kwietniu. W przypadku drzew Jozuego zapylanie kwiatów jest możliwe tylko dzięki odwiedzinom ćmy jukkowej, która przy okazji składa w kwiecie jajeczka. Granitowe skały Yoshua Tree Park są ulubionym miejscem do wspinania. Różne formacje skalne mogą przypominać do złudzenia fantastyczne zwierzęta czy ludzkie twarze. Doczekaliśmy jeszcze standardowo do zachodu słońca, które tam zdecydowanie wcześniej chowało się za górami. W tym dniu mieliśmy zjawić się jeszcze w San Diego.

13-17.11.05 – San Diego

W następnych dniach tylko niedziela była czasem na rekreację. Spotkaliśmy się ze znajomymi, którzy zaproponowali nam, abyśmy kawałek dnia spędzili z nimi pływając po wodach zatoki San Diego na żaglówce. W następnych dniach San Diego widziałem głównie przez szyby sal konferencyjnych. Dopiero w ostatnim dniu przed wyjazdem postanowiliśmy poznać z bliska jego okolicę. Kolejny raz udałem się do wypożyczalni samochodów Fox Rent a Car, położonej w pobliżu lotniska i niezbyt daleko od downtown, gdzie też mieszkaliśmy. Wybraliśmy kabriolet, którym byliśmy w stanie dojechać do najciekawszych miejsc tego wspaniałego miasta. Region San Diego w listopadzie jest jednym z niewielu miejsc w Stanach Zjednoczonych, gdzie nie pojawiają się obfite opady śniegu, a deszcz zdarza się dość rzadko. Stałym natomiast zjawiskiem są przelotne mgły, które w różnych porach, w tym szczególnie w godzinach popołudniowych, potrafią nadciągnąć nad miastem wywołując wrażenie świata odrealnionego. Wielu mieszkańców San Diego nie wyobraża sobie lepszego miejsca dla życia niż okolice Zatoki San Diego. Nie jest to tak wielka aglomeracja miejska jak Los Angeles (czyli LA), gdzie w wielu miejscach trudno czuć się bezpiecznie. W San Diego temperatura jest nieco niższa niż w LA, gdyż okolica jest schładzana przez wielki rezerwuar wody jaki stanowi okalająca zatoka. W listopadzie woda była już za zimna na kąpiel. Koniecznym miejscem do odwiedzenia w San Diego jest Cabrillo National Monument, gdzie wjazd samochodem kosztuje 5 USD. Tam kiedyś przybili do brzegu pierwsi biali ludzie – Cabrillo i jego załoga, ale długo nie zagrzali miejsca. Obecnie zaś na stałe zakorzenił się tylko jego pomnik. Wędrując wzdłuż położonych blisko brzegu oceanu dzielnic jak Ocean Beach, Mission Beach czy La Jolla czuliśmy atmosferę zwaną kalifornijskim stylem życia „na plaży”(laid-back Kalifornia life style), często kojarzoną z serialem „Słoneczny patrol”. Powstały w 1960 roku uniwersytet w San Diego zyskał sobie międzynarodowa renomę, szczególnie w dziedzinie informatyki czy biotechnologii. Położony jest on na wzgórzach w pobliżu eleganckiej dzielnicy La Jolla. Wybrzeże nad zatoką jest bardzo urozmaicone; są piaszczyste i kamieniste plaże, klifowe i płaskie wybrzeża. W pobliżu nowoczesnego centrum czyli downtown nabrzeże jest betonowe, gdyż San Diego jest jednym z największych portów Stanów Zjednoczonych na Zachodnim Wybrzeżu. Tutaj mieści się również główna baza amerykańskiej floty wojennej na Pacyfiku. Na samym brzegu w downtown zbudowano w 1989 roku olbrzymie San Diego Convention Center, którego symbolika nawiązuje do morza. Po przejściu kilkaset metrów od Convention Center znaleźć się można było w dzielnicy Gazowych Lamp (Gaslamp Quarter). Kiedy w drugiej połowie XIX wieku zakładano Nowe Miasto w San Diego, 5th Avenue, stanowiła tak jak i dzisiaj centralną ulicę tej części miasta. Tutaj skupiały się najważniejsze instytucje przynoszące największe pieniądze: salony gry, saloony, domy publiczne i palarnie opium. Stopniowo 5th Avenue przestała być główną arterią miasta, aby przybrać szaty ulicy o czerwonych lampach. Banki, duże sklepy i centrum administracyjne zaczęły być stawiane w innej części miasta, a te tereny nie zostały objęte stawianiem szacownych budowli administracji publicznej i drapaczy chmur. Ostały się tam przez to budynki z przełomu XIX i XX wieku. Kiedy na początku lat 80-tych zaczęto myśleć o ich rozbiórce, podniosły się protesty, aby uszanować to zapomniane dziedzictwo przeszłości. Ponownie zainstalowano lampy uliczne w stylu XIX-wiecznych lamp gazowych, zaczęto restaurację starych domów, w których zaczęły funkcjonować restauracje, bary, kluby muzyczne, galerie i teatry muzyczne. Ta dzielnica stała się częścią miasta, licznie odwiedzaną przez turystów.

18.11.05 – Powrót

Wylot mieliśmy w godzinach rannych. Wpierw do Chicago, a po dwóch godzinach oczekiwania mieliśmy wsiąść do samolotu Lufthansy do Monachium i dalej już do Wrocławia. Kiedy przyszła pora odlotu do Europy, Ameryka nie była dla nas bardzo drobiazgowa. Wprawdzie czekała nas jak zwykle procedura przeglądania zdejmowanych butów ale nie trzeba już było ponownie składać swoich odcisków palców ani spoglądać w oko kamery, aby móc powrócić na Stary Kontynent.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u