Emerytka w podróży dookoła świata
Mariola Wójtowicz
„Dookoła świata” to właściwie za dużo powiedziane. Faktem jest że kulę ziemską „obleciałam dookoła” ale nie było moim celem zwiedzenie całego świata.
Od dawna chciałam odwiedzić Australię i Nowa Zelandię ale … lecieć tam na 2 – 3 tygodnie bo na tyle pozwala urlop, to bez sensu. Aż nadszedł 24 listopad 2007 roku i zostałam szczęśliwą emerytką. Od tej chwili moje plany zaczynają nabierać realnych kształtów poprzez precyzowanie miejsc i terminów. Chcę podróżować na zachód (co lepiej znosi organizm) muszę więc zdecydować gdzie się zatrzymać w Ameryce, w drodze do Nowej Zelandii. Wybór pada na Ekwador, a ściślej mówiąc na Galapagos. Zakładam, że moja podróż będzie trwała ok. 3 miesięcy.
Z lektury czasopism podróżniczych i relacji w Internecie wiem, że dobrym rozwiązaniem jest zakup biletu Round the World i że Travel Nation w Londynie jest jedną z firm mogących mi taki bilet sprzedać. Rzeczywiście bilet RTW – z Londynu do Londynu – kupuję w Travel Nation za 1.821 GBP. Bilet mógłby być tańszy ale agentka zmusza mnie do zrobienia jeszcze dwóch stopoverów – w Limie i Santiago de Chile – a ja nie mam już czasu na dalsze dyskusje. Jest połowa lutego, do planowanego terminu wyjazdu zostało mi niecałe dwa miesiące. W końcowym etapie podróży zmieniam trasę i przekraczam 25.000 mil co kosztuje dodatkowe 393 AUD.
Założenie: śpię w hostelach lub schroniskach ale tylko w pokojach jednoosobowych, wyżywienie zapewniam sobie zaopatrując się w marketach, jeżeli tylko jest to możliwe (niezbyt duży dystans) przemieszczam się na piechotę – zawsze można coś ciekawego zobaczyć. Nie mam prawa jazdy zatem jestem „skazana” na publiczne środki lokomocji.
Trasa mojej podróży trwającej ostatecznie 105 dni (od 25 marca do 7 lipca 2008): Londyn – Lima – Quito – Galapagos – Quito – Santiago de Chile – Christchurch – Auckland – Brisbane – Alice Springs – Londyn. Christchurch – Auckland i Brisbane – Alice Springs to odcinki przebyte lądem.
25 – 28.03. 2008 Przejazd do Londynu, przelot do Limy via Madryt. Jeden dzień w Limie pozwala jedynie na zdobienie „rundki” dookoła centrum miasta: Museo del Arte, Plaza Mayor, parę kościołów. W nocy i rano mają miejsce dwa słabe wstrząsy tektoniczne.
29 – 31.03.2008 Quito. Pierwsze kroki kieruję na centralny plac stolicy Ekwadoru – Plaza de Independencia. Orientuję się „gdzie co jest”, w informacji turystycznej dowiaduję się jak dojechać do Mitad del Mundo – Pomnika Równika. Dojeżdżam tam następnego dnia (metro-busem i autobusami) i stawiam stopę na Równiku. Tak, wiem, w tym momencie Równik jest zapewne z jednej lub drugiej strony linii na której stałam, ale…… niech się nazywa, że stałam na Równiku.
Kolejny dzień przeznaczam na zwiedzanie kościołów – wszak Quito to „Klasztor Ameryki”. Wracam do hostelu kompletnie przemoczona – w końcu to pora deszczowa. I jak na porę deszczową przystało, panująca mgła skutecznie zasłania górujący nad miastem wulkan Pichincha. Jutro lecę na Galapagos.
01-08.04.2008 Galapagos!!!! Ośmiodniowy rejs na 10-osobowym jachcie kupiłam przez Internet za 1.060 USD (inny agent proponował mi ten sam rejs za 1.180). Pozostałe koszty to: przelot – 408, opłata za wstęp do Parku Narodowego – 100 USD, opłata migracyjna – 10 USD i napiwek dla załogi – 20 USD. Przewodnik, decyzją wszystkich uczestników, napiwku nie dostał. W wyniku niedopełnienia jakichś formalności przez właściciela jachtu, rejs zaczyna się z jednodniowym opóźnieniem – w zamian za stracony dzień w ostatnim dniu mamy 50-ciominutową wycieczkę (!!!) nie będącą wcześniej w programie. Dlatego nie polecam rejsów na małych łódkach – dużym statkom wycieczkowym trudniej byłoby nie dotrzymać warunków opisanych w ofercie a rekompensata za stracony dzień byłaby bardziej adekwatna; a ceny są porównywalne.
Nie miejsce tu na opis wszystkich „ochów” i „achów” wydawanych przez nas na widok licznych legwanów, żółwi, uchatek, albatrosów, flamingów, czapli, fregat, głuptaków błękitnonogach, pelikanów brunatnych, mew o jaskółczych ogonach, zięb Darwina i innych nienazwanych przedstawicieli galapagoskiej fauny nie zwracających najmniejszej uwagi na plączących się miedzy nimi osobnikami na dwóch nogach. A wszystko to w księżycowej scenerii powstałej z zastygłej lawy, słabo lub w ogóle nie porośniętej roślinnością.
O ile Australia i Nowa Zelandia od dawna „zajmowały miejsce” w moich podróżniczych planach, to Wyspy Galapagos były czymś nierealnym, czymś co gdzieś tam jest ale….. jak tam dojechać?! Ale szkoda byłoby tu nie być! Polecam, nawet jeżeli byłby to rejs tylko 3- lub 4- dniowy!
09.04.2008 Quito. W nadziei, że uda mi się zobaczyć górujący nad miastem wulkan Pichincha jadę kolejką linową Teleferiqo (4 USD) na wysokość 4.100 m npm. Wulkanu nie widzę za to widok na Quito jest wspaniały, no…… ale nie aż tak, że „dech zapiera”! Trudności z oddychaniem to raczej sprawa wysokości – znacznie „odbiegającej” od wysokości „naszych” Tatr. A jutro będzie jeszcze wyżej!
Po południu jadę do Muzeum Oswaldo Guyasamina – nieżyjącego już narodowego artysty ekwadorskiego i do Kaplicy Capilla de Hombres, której budowę rozpoczął jeszcze za swojego życia, a w której obecnie mieszczą się jego monumentalne dzieła.
10.04.2008 Cotopaxi (5.897 m npm.) to chyba najbardziej popularny i najłatwiej dostępny wulkan w Alei Wulkanów. W jednodniowej wycieczce (55 USD + 10 USD Park Narodowy + 5 USD napiwek) oprócz mnie biorą udział: Holenderka, Amerykanin i Izraelczyk. Dojeżdżamy na wysokość 4.500 m npm, potem musimy jeszcze pokonać 300 m różnicy poziomów, żeby zjeść lunch w schronisku na wysokości 4.800 m npm. Pokonanie tych 300 metrów zajmuje nam ok. godziny. Właściwie nie rozmawiamy bo wyrazów nie da się dokończyć. Ale Cotopaxi odwdzięcza się za nasz trud – mimo zamglenia i chwilami nawet mżawki – wreszcie się „odsłania”. Droga powrotna jest już łatwiejsza. Wracając, okrążamy Quito od strony zachodniej położoną wysoko nad miastem autostradą i wjeżdżamy do miasta od strony północnej. Tylko w czasie tego przejazdu przez chwilę widzę wulkan Pichincha!
11.04.2008 Wieczorem mam samolot do Santiago de Chile. Odwiedzam jeszcze Muzeum Camilo Egasa (to drugi obok Guayasamina wybitny malarz Ekwadoru), też usytuowane w domu, w którym mieszkał. I jeszcze zakupy. Płacę kartą, a to co sprzedawcy z nią wyczyniają przyprawia mnie o wzrost ciśnienia. Ale szczęśliwie, mimo spisywania wszystkich danych z karty, jakimś cudem dane te nie zostały wykorzystane do ogołocenia mojego konta!
12.04.2008 Do Santiago przylatuję o drugiej w nocy. Do hostelu zawozi mnie „zamówiony” wcześniej przez Internet kierowca, jak się później okazuje właściciel hostelu. Ta noc jest krótka. Zostawiam plecak, idę zobaczyć to czego nie zwiedziłam będąc w Santiago dwa lata temu. W samo południe, w samym centrum miasta spotyka mnie niemiła przygoda – staję się przedmiotem napadu rabunkowego. Mimo, że czuję rękę złodzieja i na aparacie fotograficznym i na pasku od torby, szczęśliwie tracę tylko okulary przeciwsłoneczne.
W tym dniu czeka mnie jeszcze jedna „przygoda”. Z jakiegoś powodu jestem podejrzana dla chilijskich służb na lotnisku, no bo jak to: Polka (nie taka młoda w końcu!) jedzie do Nowej Zelandii przez Chile i jeszcze w dodatku zaczyna podróż w Londynie i kończy w Londynie, no i jeszcze nie ma wizy do Nowej Zelandii (to, że Polacy nie muszę mieć wizy do NZ nie ma znaczenia!!). Co chwile przychodzi kolejna osoba, w sumie czterech panów zastanawia się 40 minut co ze mną zrobić, w końcu – po oglądnięciu wizy australijskiej się odczepiają – no bo nie mają innego wyjścia.
14 – 17.04.2008 Trzynasty dzień kwietnia tracę przekraczając samolotem granicę stref czasowych. No i nareszcie jestem w Nowej Zelandii. Zaczynam od Christchurch. Najważniejszym zadaniem jest wykupienie Travel Pass na przejazd przez całą Nowa Zelandię. Kupuję tzw. Fexi Pass oferowany przez konsorcjum InterCity i Newmans na 60 godz. za 585 NZD1). Ostatecznie nie wykorzystuję ok. 5 godz. a to z tego względu, że dwukrotnie nie ma przejazdów w dni, w których potrzebuje się przemieścić i muszę skorzystać z usług innego przewoźnika (Mt Cook Village – Queenstown – 50; Auckland – Whitianga (Półwysep Coromadel) – 60).
Wadą tego Travel Pass jest to, że „rozliczając się” czasowo, płacę za wszystkie (liczne!) przerwy „na kawę”; zaletą, że przejazdy są skoordynowane ze zwiedzaniem np. z rejsem po Milford Sound czy oglądaniem Panacake Rocks w Punakaiki.
Wstęp do przereklamowanego International Antarctic Centre w Christchurch kosztuje 30, a dojazd 6. Za to Arthur’s Pass – jedna z trzech przełęczy Alp Południowych – jest godna polecenia. Dojazd pociągiem TranzAlpine (140 w obydwie strony) trwa ok. 2,5 godz. Wspaniałe widoki można podziwiać również z odkrytej platformy, tyle, że wieje, oj wieje… Na miejscu – w trakcie takiej jednodniowej wycieczki wystarczy czasu na przejście kilku krótkich szlaków, np. do wodospadu Devill’s Punchbowl lub Bridal Veil Falls. Dla mnie jest to pierwsza okazja oglądania niezwykłej scenerii nowozelandzkich lasów: liczne paprocie, porośnięte mchem pnie drzew, powalone zmurszałe konary, a wszystko to wilgotne, parujące…
18 – 19.04.2008 Przejazd do Mt Cook Village. Godzinny postój nad jeziorem Tekapo pozwala na odwiedzenie Kościoła Dobrego Pasterza i sfotografowanie się przed pomnikiem psa pasterskiego – częstych motywów pocztówek i folderów.
„Zdobycie” Mt Cook dla takich jak ja podróżników polega na jego oglądnięciu ze wszystkich możliwych stron. Kilka nietrudnych szlaków pozwala na „różne punkty spojrzenia” na ten najwyższy szczyt NZ. Szczególnie ciekawe są szlaki z Doliny Tasmana dające możliwość podziwianie i Mt Cook i Lodowca Tasmana i Jeziora Tasmana powstającego z topniejącego Lodowca. Pogoda wspaniała, ostre słońce, bardzo czyste i niemal mroźne powietrze – czuć już zbliżającą się zimę.
20 – 23.04.2008 Przejazd do Queenstown i całodzienny „spacerek” po otaczających górach pozwala na spojrzenie z góry na miasto i jezioro Wakatipu. Wspięcie się na przełęcz Ben Lemond Lookout, przejście do Arthurs Point i zejście do Arrowtown zajmuje mi cały dzień. Spotykam tylko trzech turystów, stado owiec i gubię szlak. Odczuwam wielką ulgę dostrzegając wreszcie pierwsze domy.
Pobyt w Queenstown jest mi również potrzebny do zorganizowania rejsów po fiordach. Rejs po Milford Sound (78) jest „wkomponowany” w przejazd Queenstown – TeAnau – Milford Sound – Te Anau. Rejs po Doubtful Sound (220) wykupuję jako oddzielną, całodzienną wycieczkę z Te Anau, gdzie zatrzymuję się na dwie noce. Aby dotrzeć do Doubtful Sound, trzeba przepłynąć Jezioro Manapouri. Różnicę poziomów (178 m) Jeziora i Fiordu wykorzystano przy budowie elektrowni, której prawie nie widać gdyż mieści się pod powierzchnią Jeziora (!!). Zwiedzenie elektrowni jest w programie wycieczki. Też polecam! Jest zimno, wilgotno ale widoczność nie najgorsza. Podobno mam szczęście, bo zdarza się, że pada i widoczność jest tak zła, że nie widać gór otaczających Fiord.
24 – 27.04.2008 Przejazd do Franz Joseph Village. Spacery po Lodowcu (nazywane „eksploracją”) są możliwe tylko z przewodnikiem. Ponieważ wszystkie krótkie (pół dnia trwające) wycieczki są już wysprzedane, „wybieram” spacer trwający 2/3 dnia (130). Organizatorzy zapewniają specjalne buty i raki bez których nie byłoby możliwe chodzenie po lodzie i tunelach uformowanych w lodowcu.
28-29.04.2008 Dwa dni zajmuje mi przemieszczenie się na Wyspę Północną. Najpierw przejazd: Franz Joseph Village – Nelson. Cały dzień jeśli nie leje to mży. Po drodze kilka postojów dla oglądnięcia ciekawych miejsc, w tym najważniejszy – w Punakaiki. Rezerwat skał „naleśnikowych” położony jest tuż przy szosie a wstęp jest bezpłatny.
Po noclegu w Nelson jadę do Picton skąd przeprawiam się promem do Wellington (bilet na prom wliczony w mój Travel Pass); po oddaniu bagaży na prom mam ok. 3 godziny na przejście się po mieście. Aby dostać się do Centrum Wellington korzystam z bezpłatnego autobusu z przystani do Dworca Kolejowego.
30.04 – 06.05.2008 Wellington. Jeden dzień to niedużo, wystarcza jednak na zwiedzenie paru miejsc usytuowanych w centrum: budynki rządowe (w tym słynny Ul – The Beehive), Katedra Św. Pawła (stara i nowa), Muzeum Wellington, The Papa Muzeum, Ogród Botaniczny (kolejka szynowo-linową do Ogrodu – 2,50).
Przejazd do Rotorua – „punktu wypadowego” do licznych miejsc pozwalających zobaczyć i poczuć (siarka!!) wyniki aktywności tektonicznej tych terenów. Polecam wizytę na będącą czynnym wulkanem White Island w Zatoce Obfitości. Całodzienna wycieczka z przejazdem do Whatakane skąd odpływa statek na Wyspę kosztuje 235 (z lunchem). Niewątpliwą atrakcją są dziesiątki, jeżeli nie setki delfinów eskortujące nasz stateczek.
Miejsca, gdzie mam możliwość zapoznania się z różnego rodzaju zjawiskami typu gejzery, gorące błota, gorące źródła, wyziewy, bulgoty, krzemowe tarasy, itp. to Wai-O-Tapu Thermal Wonderland oraz Waimangu Volcanic Valley (łącznie 85 – wstępy i dojazd). Oglądam m.in.: Chapmagne Pool, Artist’s Palette, Lady Knox – gejzer pobudzany do wybuchu mydłem – codziennie o 10:15 – ten pokaz jest bezpłatny.
Bardzo żywa jest tu historia wybuchu Wulkanu Tarawera, który w roku 1866 zniszczył wioskę Te Wairoa oraz Różowe i Białe Tarasy – krzemionkowe formacje wznoszące się na brzegu Jeziora Rotomahana będące atrakcją turystyczną w XIX wieku. Wycieczka po kraterze wulkanu Tarawera kosztuje 133 (z dojazdem) a wizyta zniszczonej wtedy wioski noszącej teraz „turystyczną” nazwę The Buried Willage – 22. Dojazd do wioski tylko samochodem lub – jak w moim przypadku – autostopem (bez większych problemów). Mieszkańcy wioski którzy przeżyli wybuch osiedlili się w nowym miejscu – obecnie to tzw. „żyjąca wioska” Whakarewarewa. W ramach biletu wstępu (40) zwiedzanie z przewodnikiem, półgodzinny pokaz tańców maoryskich oraz poczęstunek (hangi) przygotowany z wykorzystaniem pary wodnej wydobywającej się z ziemi. I jeszcze wizyta w Polinesian SPA. Korzystam z dwóch możliwości:
– baseny „tradycyjne” – wstęp 22 – bez ograniczeń czasowych; w tym wariancie jest możliwość oddania do sejfu tylko dokumentów i pieniędzy; na ubrania trzeba „mieć oko”,
– baseny „stylizowane” na naturalne – brzegi basenów otoczone głazami; wstęp 40 – też bez ograniczeń czasowych, ale tutaj każdy ma szafkę do swojej dyspozycji, jest też pokój do odpoczynku i bar. Za dodatkową opłatą można skorzystać z zabiegów (np. masaży).
Wszystkie baseny (z różną temperaturą wody) są na wolnym powietrzu, tylko niektóre są zadaszone.
Ciekawe jest Muzeum w Rotorua, mieszczące się w budynku wybudowanym jako zakład balneologiczny w 1908 (11). Jeżeli nie zdąży się zobaczyć wszystkiego w danym dniu, obsługa zaznacza to na bilecie i można wrócić „doogladać” na dzień następny – nie kupując już nowego biletu.
07 – 08.05.2008 Przejazd Rotorua – Auckland ze zwiedzaniem jaskiń Waitomo. Zwiedzam trzy jaskinie: Aranui, Ruakuri i Glowworm kupując jeden bilet łączny za 93. Jaskinią, którą bezwzględnie trzeba zobaczyć jest Glowworm, ze względu na znane zjawisko „świecących” robaczków – rzeczywiście wrażenie niesamowite. Pozostałe – niekoniecznie, zwłaszcza jeżeli wcześniej widziało się inne jaskinie.
09-13.05.2008 Pierwszy dzień pobytu w Auckland poświęcam na ogólną orientację w mieście i zorganizowanie wyjazdu na północ NZ. Trasa trzydniowego wyjazdu (170): Auckland – Paihia – Ninety Mile Beach – Cape Reinga – Waipoua Kauri Forest – Auckland.
Na peryferiach Paihia zwiedzam Waitangi Treaty House (12) gdzie w 1840 roku podpisano pomiędzy Maorysami a Koroną traktat gwarantujący Maorysom prawa do ziemi i biorący ich pod opiekę Anglików. Najbardziej popularną atrakcją pobytu w Paihii jest rejs do Hole in the Rock (77) z przerwą na krótki spacer do punktu widokowego na wyspie Urupukapuka. W drodze powrotnej wysiadam w Russell, pierwszej osadzie białego człowieka w NZ, gdzie zwiedzam Pompallier House (7) – najstarszy budynek misji katolickiej (1842) mieszczący m.in. garbarnię i drukarnię – obecnie pieczołowicie odrestaurowane. Wracam promem (4).
W kolejnym dniu: 90 mil (lub raczej kilometrów) „piachu” w roli autostrady, zjazd na desce z 30-metrowej wydmy (nigdy bym się nie podejrzewała o takie „ekscesy”, a jednak mnie „poniosło”!!), spędzenie paru chwil Przylądku Reinga (gdzie spotykają się Ocean Spokojny i Morze Tasmana) i wreszcie wędrówka między wiekowymi drzewami kauri, którym poświecono też muzeum (wstęp – 9,60).
14 – 18.05.2008 Auckland. Pierwszy „punkt programu” to wizyta w Kelly Tarlton’s Antarctic Encounter & Underwater World (wstęp – 29,50; dojazd specjalnym busikiem – 4). To tu pozwalam płaszczkom, rekinom i innym stworzeniom morskim na oglądanie mnie chodzącej w szklanym tunelu oblanym dookoła wodą. W innym basenie odbywa się karmienie płaszczek – tym razem ja oglądam. I jeszcze przejeżdżam specjalnym wehikułem przez krainę pingwinów królewskich a oglądając pamiątki zgromadzone w replice chaty Kapitana Scotta, w której mieszkał w trakcie ekspedycji w 1912 roku, czuje się jak eksplorator Antarktydy.
Kolejny dzień spędzam na będącej wygasłym wulkanem wyspie Rangitoto (przejazd promem – 25,20) – choć raz mogę wędrować bez opieki przewodnika! W drodze powrotnej wysiadam w Davenport skąd wracam promem. Zarówno Rangitoto, Harbour Bridge jak i całe Auckland pięknie się prezentują ze Sky Tower (18), najwyższej wieży telewizyjnej na Półkuli Południowej (328 m) a według prospektów turystycznych głównej atrakcji miasta. Ostatnie dni w NZ spędzam w Ogrodzie Botanicznym i Parku Totara na przedmieściach Auckland oraz w miejscowości Whitianga (a właściwie w Cathedral Cove) na Półwypie Coromandel.
No i….. żegnaj Kraino Długiej, Białej Chmury2), witaj Australio!
19 – 26.05.2008 Pobyt w Australii zaczynam od Brisbane. Wykupuję trzydniową wycieczkę na Fraser Island – Wielką Wyspę Piaszczystą (359 AUD3)). Poza samym piachem – w różnych kolorach – na Wyspie można zobaczyć i las deszczowy, i liczne jeziora (w niektórych można się kąpać), i strumienie, i dzikie psy dingo, i wrak statku zepchniętego przez cyklon w 1934 roku, i wielokolorowe skały (wciąż jeszcze sypiące się pod dotknięciem ręki) i poobserwować przepływające wieloryby. Jedno jest pewne – odwiedzając Australię nie można pominąć Fraser Island a jeżeli „punktem wypadowym” jest Brisbane, wycieczka trzydniowa to bezwzględne minimum – ze względu na odległość (ok. 270 km).
Jeden dzień spędzam w Australia ZOO – ogrodzie zoologicznym założonym przez rodziców Steve’a Irwina. Ok. 1,5 godz. jadę pociągiem do Beerwah (16,80). Przed stacją czeka autobus dowożący bezpłatnie do ZOO (wstęp 41). Obserwowanie karmienia żółwi, wydr, krokodyli to atrakcje jakie oferuje Ogród. Samemu – ale pod kontrolą pracowników – można karmić słonie (marchewka przygotowana przez obsługę). Można też głaskać kangury i koale. Zawsze myślałam, że kangury mają sierść grubą, sztywną (jak u krowy lub konia), tymczasem okazuje się, że jest tak miękka jak pluszowa zabawka. Podróże kształcą!
W Brisbane wykupuję Travel Pass firmy Greyhound za 206 AUD. Jest to tzw. wersja mini obejmująca przejazd na trasie: Brisbane – Sydney – Canberra – Melbourne. Odcinki Melbourne – Adelajda i Adelajda – Alice Springs mam zamiar przebyć wykupując zorganizowane wycieczki.
27.05 – 05.06.2008 Po 15-godzinnej nocy w autobusie jestem w Sydney. A tu wiadomo: opera wewnątrz (24) i zewnątrz – z wszystkich możliwych stron, Hyde Park, The Rocks, Kings Cross, Ogród Chiński, liczne muzea, w tym małe ale bardzo ciekawe muzeum opali (polecam!! Pitt Street, nr 60) i jeszcze „parę” innych miejsc. Oprócz tego organizuję sobie:
– wyjazd do Gór Błękitnych – „kombinowany” bilet na pociąg i autobus w Katoomba kosztuje 48,80. W Górach można skorzystać z trzech różnych kolejek (linowych i szynowych) ale ja preferuję chodzenie. „Obchodzę” Trzy Siostry dookoła pokonując Giant Stairway („tylko” 1000 schodów ale wybieram wersję „w dół”), Prince Henry Cliff Walk i parę innych szlaków. Jeżeli ktoś też woli zwiedzać Góry Błękitne „czynnie”, wydatek na autobus jest zbędny gdyż szlaki zaczynają się w odległości ok. 2-2,5 km od stacji Katoomba lub Leura. Bilet na pociąg kosztuje ok. 16 AUD.
– wyjazd do Bondi i na South Head (południowa skała w cieśninie prowadzącej do Botany Bay, zatoki nad którą położone jest Sydney); przejazd autobusami miejskimi – łącznie 9,00.
– przejazd promem do Manly (6,40); potem 10-ciokilometrowy spacer brzegiem Zatoki Botanicznej do Spit Bridge aby zobaczyć ryty Aborygenów na skałach; miejsce mało znane, nawet w informacji turystycznej w Manly nikt nie potrafi mi przybliżyć gdzie należy ich szukać. Ale znajduję ryty mimo lejącego deszczu. Do centrum wracam autobusem (4).
05 – 08.06.2008 Canberra. Tutaj – jak przystało na Stolicę – wszystko jest „Narodowe” (National Gallery of Australia”, National Museum of Australia, Australian National Botanic Gardens, National Carillon) i wszędzie jest daleko. Środki komunikacji miejskiej kursują „promieniście” z Centrum. Np. będąc w Muzeum, które jest położone w połowie drogi miedzy Centrum a ZOO, musiałabym wrócić do Centrum, żeby dojechać do ZOO. Dziękuję, pójdę go Ogrodu Botanicznego – tam przynajmniej mogę dojść na piechotę!
Informacja turystyczna jest usytuowana poza Centrum, po przeciwnej stronie miasta aniżeli Parlament – który jest najważniejszym, a dla wielu turystów jedynym celem odwiedzenia Canberry. Na dworcu autobusowym jest tylko punkt informacji obsługiwany przez wolontariuszy. Nie ma przechowywani bagażu ani skrytek na bagaż bo jak się dowiedziałam: „były kradzieże to zlikwidowano”!!! Nie lubię Canberry!
09-10.06.2008 Jadę do Thredbo odległego od Canberry o ok. 4 godz. (autobus – 51,50). Na Górę Kościuszki można dojść szlakiem lub część trasy pokonać wykorzystując wyciąg krzesełkowy, który kursuje niezależnie od pogody (19). Wybieram tę opcję – mży, jest potwornie zimno i jestem jedyną osobą która wykazała chęć wjechania na górę. Obsługa wyciągu ostrzega mnie, że na popołudnie przewidywana jest zamieć śnieżna. Na górze jest jeszcze gorzej. W życiu nie miałam do czynienia z takim wiatrem, idę zgięta „w pół” ale nie pada. Dochodzę do punktu widokowego – pierwszego miejsca, z którego można zobaczyć Górę Kościuszki. Można, ale mnie się to nie udaje. Mgła zwycięża. Szczyt widzę tylko na planszy w punkcie widokowym. Idę jeszcze kawałek, zaczyna padać deszcz ze śniegiem, mgła staje się coraz gęstsza – a może to chmury? Zwycięża resztka rozsądku – wracam. Góry Kościuszki nie zdobyłam ale mam chociaż wyobrażenie jak wyglądają Góry Śnieżne.
11.06.2008 Przejazd Thredbo – Canberra (66) oraz Canberra – Melbourne (ostatni odcinek mojego Travel Pass).
12 – 13.06. 2008 Melbourne. Dwa dni to mało. Waham się czy jechać na reklamowaną Philip Island Penguin Parade, wtedy na zwiedzanie Melbourne miałbym tylko 1 dzień. Ale znajduję wycieczkę (111), która zaczyna się o godz. 13, więc jadę i jest to jedna z najlepszych decyzji. W drodze na Wyspę zatrzymujemy się żeby podpatrywać koale oraz głaskać i karmić kangury. Pingwiny, z gatunku tych najmniejszych, wracają z morza do swoich jam już po zmierzchu dając nieprawdopodobny popis. Ogląda się je ze specjalnie przygotowanych trybun na plaży, nie wolno robić zdjęć. Nie czuję przenikliwego zimna ani wiatru. Nie żałuję, że tu jestem. Polecam!!
14 – 16.06.2008 Z Melbourne do Adelajdy jadę 3 dni. Oczywiście mogłabym te ok. 700 km pokonać w krótszym czasie jadąc „normalnym” autobusem ale wtedy nie widziałabym Dwunastu Apostołów, Mostu Londyńskiego, lasu deszczowego w Otawy, serferów czekających w lodowatej wodzie na wysoka falę, Gór Grampians czy białych kangurów w Bordertown Wildlife Park. To wszystko, i jeszcze trochę, mogłam zobaczyć tylko pokonując tę trasę z wycieczką (395) przemierzającą trasę z Melbourne do Adelajdy Wielką Drogą Oceaniczną.
17 – 22.06.2008 Adelajda. Dla mnie to najpiękniejsze miasto Australii. W przewadze niska zabudowa, dużo zieleni, wszędzie blisko. Chwała Pułkownikowi Williamowi Lightowi, którego wizji zawdzięczmy, że Adelajda tak właśnie wygląda!
Dwa dni przeznaczam na wycieczkę na Wyspę Kangura (340). Największymi atrakcjami Wyspy są: Seal Bay, Little Sahara, grupa skał Remarkable Rocks oraz Admiral’s Arch z kolonią fok. Oryginalne są Grass Tree, których wcześniej nie widziałam. Kangurów tu rzeczywiście więcej niż widziałam wcześniej, szkoda tylko, że równie wiele martwych na poboczach drogi. Dwa dni wydaje się być optymalnym czasem na jej zwiedzenie; w przypadku kupowania wycieczki trzydniowej należałoby się upewnić, czy nie jest to wycieczka „łączona” tzn. czy w drugim dniu nie zostanie dołączone kilka osób. Tak było w moim przypadku. Osoby, które przyjechały dzień wcześniej (biorąc udział w wycieczce trzydniowej), narzekały, że nic ciekawego w pierwszym dniu nie widziały, bo „właściwe” zwiedzanie zaczęło się dopiero po naszym przyjeździe.
Będąc w Adelajdzie nie można nie odwiedzić Instytutu Kultury Aborygeńskiej Tandanya (4). Obok wystaw stałych można zobaczyć występy Aborygenów (chociaż ten który oglądałam nie zachwycił mnie), filmy, czy wystawy czasowe.
23.06 – 02.07.2008 Clou programu – 10-dniowa wyprawa do Czerwonego Wnętrza Australii. Wycieczkę kupuję w biurze YHA w schronisku młodzieżowym, w którym się zatrzymuję w Adelajdzie. Posiadając legitymację YHA dostaję dużą zniżkę (płacę 1.405, w ofercie cena wynosi 1.550). Dodatkowe koszty to 120 na wstępy do parków narodowych i 20 wypożyczenie dodatkowego śpiwora. Do przejechania ok. 3.400 km. W wyprawie bierze udział 8 osób, jedziemy samochodem z napędem na cztery koła, za którym ciągnięta jest przyczepka z naszym bagażem, „garkuchnią” i wszystkim co może być potrzebne w trakcie wyprawy. Kierowca jest równocześnie przewodnikiem oraz kucharzem (pomagają „wolontariusze”!). Gotujemy na ognisku, codzienny obowiązek to zbieranie drewna na ognisko. Śpimy w swegach – to takie „skrzyżowanie” małego namiotu ze śpiworem. Noce są zimne – w dwie pierwsze noce swegi pokryte są szronem. Ogień z ogniska niewiele i nie na długo pomaga. Część noclegów spędzamy „w szczerym polu”. Tylko miejsce po ognisku świadczy, że ktoś tu kiedyś był. Nawet jeżeli zatrzymujemy się na „cywilizowanym” polu campingowym z sanitariatami, jest tak zimno, że nikt nie ma odwagi wejść pod prysznic. Mimo tak spartańskich warunków nikt nie narzeka bo to co widzimy i przeżywamy rekompensuje wszystkie trudy i niewygody. Zdarzyło się, że w ciągu całego dnia nie minął nas ani jeden samochód! Trasa mojej wyprawy to w największym skrócie: Adelajda – Port Augusta – Kanyaka Homestead Ruins – Yourambulla Caves z malowidłami Aborygenów – Góry Wilpena Pound – Wioska Aborygeńska Iga Warta – Marree – Lake Eyre – William Creek – Coober Pedy – Painted Desert – Oodonata – Dalhousie Springs – Uluru – The Olgas – Kings Canyon – Western MacDonnell Ranges – Alice Springs.
Do końca wyprawy nie nauczyłam się poprawnie zwijać mojego swega ani znajdować Krzyża Południa ale na własne oczy przekonałam się, że nazwa Czerwone Wnętrze Australii jest uzasadniona.
03 – 04.07.2008 Alice Springs. Większość współuczestników wyprawy potraktowała Alice Springs jako „jednonocny” przystanek na swojej trasie nie planując żadnego zwiedzania. A szkoda, bo wiele można w Alice Springs zobaczyć. Alice Springs Cultural Precinct z Albert Namatjira Gallery (pierwszego Aborygena malującego akwarelami), Telegraph Station, National Pioneer Women’s Hall of Fame w starym więzieniu, historyczna już siedziba Royal Flying Doctor Service to tylko niektóre miejsca warte zwiedzenia
05 – 07.07.2008 Powrót do Krakowa – via Singapur i Londyn.
Pierwotnie planowałam jeszcze z Alice Springs pojechać na wschodnie wybrzeże Australii – do Townsville i Cairns. Ale ponieważ już w Nowej Zelandii byłam 4 dni dłużej niż planowałam a pobyty w poszczególnych miastach w Australii też były dłuższe niż zakładałam, ostatecznie, do zrealizowania całego planu brakuje mi ok. dwa tygodnie. Po 10 lipca muszę jednak być w kraju, zatem z ciężkim sercem decyduję się na zmianę trasy – prosto z Alice Springs wracam do Polski.
Ale jeszcze tu wrócę – muszę dokończyć moje spotkanie z Australią.
Zestawienie kosztów
Ekwador (w USD): rejs po Galapagos – 1.598 (w tym sam rejs 1060, przelot 408, wstęp do Parku Narodowego 110, opłata migracyjna 10, napiwek dla załogi jachtu 20); 6 noclegów – 72,90; transport – 11,55; zwiedzanie – 18,60; wyżywienie – 19; opłata lotniskowa – 40,80; Internet – 2.
Nowa Zelandia (w NZD): 35 noclegów – 1.745; cena najdroższego noclegu – 70, najtańszego 25; transport – 779 (w tym 585 Travel Pass); zwiedzanie – 1.628; wyżywienie – 337; opłata lotniskowa – 25 (od lipca 2008 zniesiona); Internet – 33.
Australia (w AUD): 32 noclegi – 1.926; cena najdroższego noclegu – 90, najtańszego 50; ogółem w Australii byłam 45 nocy – pozostałe noclegi jak również wyżywienie w dniach wycieczek „mieściły się” cenie wycieczek; transport – 436 (w tym 206 Travel Pass; podawane ceny przejazdów pociągami to ceny w obydwie strony); zwiedzanie (wraz z wycieczkami) – 3. 017 ( w tym większość to wyprawa Adelajda – Alice Springs); wyżywienie – 430; Internet – 18.
Santiago de Chile: ok. 170 zł; Lima: ok. 79 USD, w tym opłata lotniskowa 30 USD. Londyn: koszty noclegu, taksówek, metro – 71 GBP. I bilet autobusowy do Londynu – 450 zł.
W tekście podałam ceny jakie konkretnie płaciłam tzn. w większości przypadków zniżkowe. Najczęściej była to zniżka na legitymację schronisk młodzieżowych YHA (30 zł). Czasem korzystałam też ze zniżek dla seniorów; największą zniżkę z tego tytułu uzyskałam w Australia ZOO (12 AUD).
Podsumowując: cała podróż kosztowała ok. 37.000 tysięcy złotych. To sporo, ale:
– gdybym chciała zwiedzić wszystkie te miejsca które zwiedziłam kupując wycieczki organizowane przez polskie biura podróży, kosztowałoby to co najmniej czterokrotnie więcej,
– do wielu miejsc z zorganizowaną w Polsce wycieczką w ogóle nie dojechałabym,
– gdybym zdecydowała się spać w pokojach wieloosobowych, koszty noclegów mogłyby być niższe nawet o 70%.
Jak napisałam na początku, nocowałam w hotelach o niskim standardzie, który jednak był bardzo różny. Zdecydowanie najlepszym okazał się Victor Lodge w Canberra – czysty, z „porządnym” śniadaniem. Podobnie schronisko YHA w Adelajdzie (chociaż bez śniadania) ale trzeba unikać pokoi na parterze ze względu na pracujące głośno jakieś urządzenie. Najgorszym był Maze Backpackers w Sydney – brudny „kołchoz”; podobny pod względem „czystości” był The Spencer Backpackers w Melbourne.
W Nowej Zelandii standard „wyrównany” – wszystkie prześcieradła wliczone w cenę były „wielokrotnego użytku”; własny śpiwór i prześcieradło okazały się niezbędne. Za najlepsze można chyba uznać hostele Kiwi International w Auckland, zarówno ten przy Quinn Street jak i ten w pobliżu lotniska (dodatkowo zapewniający bezpłatny dowóz na lotnisko przez całą dobę). Ostrzegam jednak przed kupowaniem jakiejkolwiek wycieczki u nieuczciwej agentki (z polskimi korzeniami!) w hostelu Kiwi International Queen Street.
Na podkreślenie zasługuje życzliwość z jaką się niejednokrotnie spotkałam – szczególnie dotyczyło to autostopu. W 90% przypadków byłam podwożona z inicjatywy kierowców, którzy sami zatrzymywali się pytając, czy nie chciałabym, żeby mnie podwieźć.
I jeszcze refleksja. W trakcie mojej 105-dniowej wyprawy spotkałam wielu młodych ludzi z niemal wszystkich krajów świata będących w podróży po kilka miesięcy – tylko w podróży, bądź w podróży i w dorywczej pracy ale ani jednego Polaka (jedyny Polak, którego spotkałam studiował i pracował w Auckland). A szkoda, bo myślę, że to czego można się dowiedzieć i nauczyć, a i doświadczenie życiowe jakie można zdobyć w takiej podróży, jest „o niebo” cenniejsze niż niejedne studia i tzw. kariery zawodowe.
1) wszystkie ceny na terenie Nowej Zelandii w dolarach nowozelandzkich
2) dla tych którzy jeszcze nie wiedzą: maoryska nazwa Nowej Zelandii to Aotearoa co znaczy Kraj Długiej, Białej Chmury
3) wszystkie ceny na terenie Australii w dolarach australijskich