Dziennik podróży po USA i Meksyku – Piotr Wiland

Piotr Wiland

Czas trwania podróży: 1 sierpnia do 2 września 2003 roku – 33 dni

Podróż po Dzikim Zachodzie USA i Meksyku odbywaliśmy całą rodziną: Piotr i Grażyna oraz naszych dwóch synów 19-letni Leszek i 14-letni Jacek. Wizy otrzymaliśmy znacznie wcześniej, choć moment, kiedy je otrzymaliśmy – październik 2001 – nie sprzyjał marzeniom o podróży w tamtą stronę świata. Po świecie grasował wąglik, Manhattan nie otrząsnął się z wrześniowego wstrząsu i USA wydawało się wtedy jednym z najniebezpieczniejszych krajów świata. Ale mijał czas i warto było skorzystać z przywilejów 10-letniej wizy amerykańskiej. Naszym głównym celem była przyroda, a nie wielkomiejska dżungla. Aby jednak pobyt urozmaicić postanowiliśmy zahaczyć również o północny Meksyk, do którego Polacy nie potrzebują już od kilku lat wizy. Zamierzaliśmy pożyczyć samochód na okres 2 tygodni. Jego wynajęcie w firmie Enterprise zarezerwowaliśmy jeszcze w Polsce. Po odbiór samochodu mieliśmy zgłosić się na lotnisku w Tucson. To miasto położone niedaleko granicy meksykańskiej był dobrym miejscem dla dalszej podróży po Meksyku. Samochód chcieliśmy oddać w tym samym miejscu po 2 tygodniach. Gdybyśmy zrobili to w innym mieście stanu Arizona czy innym stanie (n.p. El Paso) cena wzrosłaby o przynajmniej 400 USD. Podczas weekendu (zamierzaliśmy przyjechać tam w sobotę) czynne są przede wszystkim wypożyczalnie samochodów na lotnisku. Dlatego do Tucson postanowiliśmy dojechać autobusem Greyhound www.greyhoundtravel.com). Wrocław – Monachium – Frankfurt – San Francisco – Los Angeles. Lecieliśmy liniami Lufthansa oraz American Airlines zbierając kolejne mile w programie Miles and More.

1.08.2003

To był dla nas bardzo długi dzień. Trochę atrakcji czekało nas we Frankfurcie, gdzie na loty do USA istnieje specjalne stanowisko. Nastąpiło dokładne wypytywanie, dokąd jedziemy, kiedy wracamy. Wylądowaliśmy w San Francisco, gdzie należało odebrać swoje bagaże (choć mieliśmy je nadane do Los Angeles) i z bagażami przejść przez kontrolę celną oraz dokumentów. Następnie przeszliśmy na lotnisko krajowe, gdzie ponownie musieliśmy się poddać bardzo skrupulatnej kontroli ze zdejmowaniem butów włącznie (to amerykańska specjalność). Później jeszcze tylko parę przesiadek do różnych autobusów, aby w końcu dostać się na dworzec Greyhound. Dworzec autobusowy wielkiego miasta nie wyglądał okazale. Był ciasny, a kolejka do kasy dość długa. Udało się nam kupić bilety do Tucson (48 USD), aby następnie spędzić pół nocy w poczekalni dworcowej na ławeczce. Otaczające towarzystwo nie wyglądało zachęcająco; autobusami podróżują tylko ci, którzy nie mają własnego samochodu (czyli uboższa część ludności) oraz w pojedyńczych przypadkach turyści. W końcu po kolejnej kontroli osobistej przed wejściem do autobusu wyruszyliśmy w amerykański interior.

2.08.03

Obudziliśmy się gdzieś na parkingu. To przerwa w podróży na śniadanie. W pobliżu jak to w Ameryce Mc’Donald. Autobus pokonał odległość przeszło 500 mil do Tucson w około 10 godzin. Jeszcze tylko jazda taksówką na lotnisko i za pół godziny siedziałem za kierownicą Toyota Camry. Potrzebowałem nieco czasu, aby przyzwyczaić się do automatycznej skrzyni biegów. Musiałem zapomnieć podczas jazdy, że władam prawą rękę do zmiany biegów, a w szczególności o istnieniu lewej nogi, która mimowolnie mogłaby nacisnąć na nieistniejący pedał sprzęgła, a w tym przypadku pedał hamulca.

Razem z wynajęciem samochodu skorzystaliśmy z oferty biura wynajmu, co do hotelu Comfort Inns w Tucson. Cena pokoju (49 USD + podatek 7%) wynosiła łącznie 55,74 USD. Amerykanów raczej nie interesuje liczba osób w pokoju hotelowym naszej kategorii, nawet, jeśli jest to pokój ze śniadaniem. Śniadanie bywa raczej na słodko i w dużej części w systemie samoobsługowym. Głównie grzanki, czasem można było zrobić sobie omlet, o parówkach czy wędlinie raczej trudno marzyć. Trudno było doświadczyć czegoś więcej niż dżemu, masła, czasem serka twarogowego czy topionego. Ale była zawsze nieśmiertelna kawa po amerykańsku o bliżej nieokreślonym smaku. Sprawiała ona, że z czasem zatęsknimy za starą, dobrą Europą. Pomimo zmęczenia i zmiany czasu wypróbowaliśmy po raz pierwszy nasz samochód zwiedzając, znajdujący się w pobliżu Tucson, San Xavier Mission jak i zachodnią część Parku Narodowego Saguaro (wjazd jest za darmo). Tam oczekiwał nas cudowny zachód słońca na półpustyni poprzetykanej wyrastającymi wysoko ponad busz kaktusami saguaro.

3.08.03

Czekała nas bardzo długa droga w kierunku stanu Nowy Meksyk. Wynajęliśmy samochód z tzw. ”nieograniczoną liczbę kilometrów”, ale podobno tylko na terenie stanu Arizona. Ponieważ wspomnieliśmy, że jedziemy także do stanu Nowy Meksyk okazało się, że możemy średnio dziennie przejechać 250 mil. Mamy nadzieję, że uda się nam nie przekroczyć łącznego limitu. Wyruszyliśmy autostradą w kierunku Alamagordo, czyli około 300 mil. Jazda autostradą w pełnym słońcu, kiedy droga trzyma się głównie linii prostej jest dość monotonna. Ponadto w samochodzie są jeszcze dodatkowe ułatwienia jak „cruiser”, który po włączeniu utrzymuje jednakową prędkość i nie trzeba wtedy trzymać nogi na pedale gazu. Ameryka to jednak upragniony raj dla wygodnych jak i leniwych. Na autostradach obowiązuje ograniczenie prędkości do 75 mil na godzinę i jest to raczej przestrzegane. Po drodze wstąpiliśmy do Parku Narodowego White Sands (www.nps.gov/whsa), który w popołudniowym słońcu był naprawdę urzekający. Tam również mieliśmy dokładną policyjną kontrolę dokumentów. Przy wjeździe do parku zakupiliśmy Golden Pass, który upoważnia za 50 USD mnie i wszystkich pasażerów mojego samochodu do bezpłatnego wjazdu na teren wszystkich parków narodowych Stanów Zjednoczonych w okresie najbliższego roku. Wieczorem nocleg tym razem w „Motelu 6” w Alamagordo. Cena brutto 40, 06 za pokój dla naszej czwórki.

4.08.03

Śniadania wydają w Mc’Donaldzie tylko do 10.30. I tak oto po dwóch dniach dowiedzieliśmy się, ze jesteśmy w innej strefie czasowej niż Kalifornia i zegarki musieliśmy przesunąć o 1 godzinę do przodu. Wszystko to miało miejsce w tak tajemniczym miejscu jak Roswell. Miastu dobrze posłużyły mityczne odwiedziny cywilizacji pozaziemskiej. Można tu zwiedzić muzeum temu poświęcone (bezpłatnie) jak i kupić mnóstwo gadżetów. Ale my ruszyliśmy dalej na południe do jaskini Carlsbad, która otwarta jest jedynie do godziny 15.30 (www.nps.gov/cave)

I udało się nam zdążyć, aby zanurzyć się w chłód podziemnego świata. Nie ma tu konieczności wchodzenia w grupie z przewodnikiem. Olbrzymia, budząca respekt, jaskinia wymagała od nas około 3 godzin dość szybkiego zwiedzania. A o zmroku następna wielka atrakcja. Codziennie w porze letniej wylatuje z olbrzymiego otworu jaskini około 300 000 nietoperzy, aby rozproszyć się po okolicznej półpustyni i wrócić nad ranem. Ten fenomen przyrody można obejrzeć regularnie około godziny 19.30-20.00. Nie jest możliwe wykonywanie zdjęć, a jedynie filmu wideo, gdyż nietoperze mogłyby spłoszyć się błyskiem lamp. Późnym wieczorem powróciliśmy do Carlsbad, gdzie przed 22 znaleźliśmy dość tanie miejsce w CMD Continental Inn za 50,50 USD z całkiem dużym basenem. Nad nami szybują nasi starzy znajomi – nietoperze, które dotarły nawet tutaj w poszukiwaniu owadów.

5- 6.08.03

Prostą, bardzo monotonną szosą dojechaliśmy do Santa Fe. Podobno doliczyć się na niej można aż 15 drzew. Natrafiliśmy na burzę ze strugami deszczu. Lipiec i sierpień są, bowiem miesiącami burz i gwałtownych opadów w tym rejonie Stanów Zjednoczonych. Miasto zbudowane jest w stylu indiańskich budowli. Santa Fe jest dość drogim miastem. Nie potrafiliśmy znaleźć tańszego zakwaterowania niż w Park Inn and Suites za 106,06 USD. To jedyne miejsce, gdzie mieliśmy w Stanach dostęp do Internetu. Z reguły kawiarenek internetowych nie spotykaliśmy po drodze. Może byliśmy w zbyt małych miejscowościach lub też wszyscy tutaj mają dostęp do Internetu i taka instytucja nie ma zbyt dużego wzięcia. Nieopodal znajduje się szereg indiańskich osiedli, ale najbardziej godny uwagi wydawał się nam maleńki kościółek Chimayo Church. Znany jest on jako słynne miejsce pielgrzymkowe. Stąd wzdłuż słynnej rzeki Rio Grande del Norte dojechaliśmy do Taos. To małe miasteczko jest bardzo podobne do Santa Fe. Parę kilometrów dalej nad głębokim kanionem Rio Grande rozpięty jest most przęsłowy, który budzi respekt samym swym położeniem. Skierowaliśmy się na północ w kierunku Mesa Verde w stanie Kolorado. Po drodze tereny całkowicie bezludne pokryte ogromnymi połaciami lasu. Krajobrazy zupełnie nie pasują do wyobrażeń pustyń i prerii Dzikiego Zachodu. Bardziej przypominają nasze Podhale czy Beskid Niski, ale w dużo większej skali.

Niełatwo było dojechać w tym dniu do celu naszej podróży – miejscowości Durango. Kiedy tam w końcu dotarliśmy – trafiamy na rzecz niebywałą i jedyną w czasie całej naszej podróży. Nigdzie nie było nawet jednego wolnego pokoju. Jest wprawdzie po 21.00, ale o znacznie późniejszej porze spotykaliśmy wolne miejsca noclegowe. Kiedy pytaliśmy, skąd to zjawisko, odpowiadano nam „To jest po prostu Durango”. Podobno odbywał się tam lub miał się odbyć festiwal westernów. Z Durango rozpoczyna też swój bieg popularna kolejka wąskotorowa w stylu retro „Dziki Zachód”.

Prawie pozbawieni wszelkiej nadziei, po wielu nieskutecznych próbach, trafiliśmy na „Dolar Inn”. Właścicielem był John (Jasiu) Penkal, Polak rodem z Jelcza-Laskowic, od 20 lat mieszkaniec USA, który otwarł dla nas podwoje swojego motelu, opisanego jako „Durango’s Finest BUDGET Motel” z możliwością rezerwacji 1-800-727-DRGO. (The Dollar Inn 2391 Main Ave, Durango, CO 81301, tel 9702470593; cena pokoju 82,13 USD).

7.08.03

Po długich Polaków rozmowach odjechaliśmy w kierunku Mesa Verde, położonym w Górach Skalistych. Mesa Verde National Park jest jedynym parkiem w USA utworzonym dla ochrony stanowisk archeologicznych (www.nps.gov/meve). Położony jest na wysokim płaskowzgórzu. Szosa prowadzi wpierw do „Visitor Center”, gdzie należy się zatrzymać. Można tam kupić dodatkowe bilety (oprócz opłat za wjazd do parku, którego nie opłacaliśmy z uwagi na posiadany Golden Pass) na wejście razem z przewodnikiem n.p. do Pałacu na Urwisku (Cliff Palace) lub Domu z Balkonami. Ale z uwagi na wzmożony ruch turystyczny można w jednym dniu kupić bilet tylko na jedną atrakcję. My wybraliśmy Dom z Balkonami, gdyż miał on dostarczyć mocnych przeżyć. Nie był on również widoczny z drogi. W centrum informacji znajdował się specjalny treningowy tunel, w którym można było wypróbować, czy z racji ewentualnej tuszy, dany osobnik zdoła przejść przez szczeliny czekające na niego w tym Domu. A patrząc na niektórych bywalców barów z fast foodem czy amatorów potrójnych cheeseburgerów korzystających wyłącznie z samochodu, można było sądzić, że lepiej byłoby dla nich gdyby tej trasy nie obierali

W Domu z Balkonami nie można było mieć również lęku wysokości wchodząc po drabinie na kolejne piętra budowli dawnych Indian Anasazi. Są również tabliczki ostrzegające tych ze słabym zdrowiem. Pełne zabezpieczenie. Po Domu oprowadza nas indiański strażnik (ranger). Wchodzenie po kolejnych drabinach trwało dość długo, gdyż nasza grupa była dość liczna, ale drabina wszystko wytrzymała – również tych z nadwagą. W tym samym dniu dotarliśmy do miejscowości Blunt, już w pobliżu Monument Valley, na granicy czterech stanów (Four Corners). Spaliśmy w drewnianej chatce wyposażonej jednak w klimatyzację, łazienkę, a nad nami na pożegnanie dnia zawisł na chwilę tęczowy łuk. ( Dairy Cafe 3 W Main, Bluff Ut 84512, cena 48,85 USD)

8.08.2003

Monument Valley to symbol Dzikiego Zachodu jak i twardych mężczyzn wypalających paczka po paczce papierosów Marlboro. Ale my wjechaliśmy w boczną, szutrową drogę przebiegającą 17-milowym szlakiem Doliny Bogów. Choć nie doczekała się ona miana Parku Narodowego, ale w pełni na to zasługuje. A może nie sposób znaleźć w Ameryce aż tylu strażników przyrody. Wokół prawie żadnego żywego ducha czy raczej samochodu. To była naprawdę przepiękna trasa, zwana też czasem Małą Monument Valley. Jakikolwiek brak drzew i bezkresna perspektywa tworzyły wspaniałą odsłonę dla różowo-czerwonych olbrzymich skał. Musieliśmy się nieco spieszyć z tym zwiedzaniem, bo za jakieś kilkadziesiąt milionów lat to wszystko zamieni się w piasek i wtedy już nic byśmy nie mogli zobaczyć. Z Doliny Bogów można już zauważyć znajdujące się w odległości 30 mil charakterystyczne czerwone sylwetki zmurszałych wież z czerwonego piaskowca o mało nam jeszcze mówiącej nazwie „Two Mittens”.

Przejechanie Doliny zajęło nam przeszło 2 godziny, choć nie było to jeszcze samo południe. Nasza srebrna Toyota powoli przybrała ochronny ceglasty kolor, ale potrafiła znieść wszelkie boje i wyboje. Aż w końcu dojechaliśmy do samotnego domku z napisem „Bed and breakfast”, skąd ponownie natrafiliśmy na asfalt. Do Monument Valley jest już tylko 17 mil; zatrzymaliśmy się na drodze Hwy 163, w miejscu skąd monolity skalne wyglądają najdostojniej. Wokół same czerwone pustkowia, które należą do olbrzymiego rezerwatu Indian Nawaho. Wielu pomnikowym skałom nadano dość ciekawe nazwy jak n.p. Trzy Siostry, Wielbłąd czy Dwie Rękawiczki. Te ostatnie utworzyły przypadkowo prawie dwie identyczne formy, podobne do olbrzymich, wzniesionych ku niebu, jednopalcowych rękawic dziecięcych.

Miejsce to zostało po raz pierwszy odkryte przez filmowców w końcu lat 30-tych, kiedy reżyser filmowy John Ford zaczął tu kręcić klasyczny western „Dyliżans” z Johnem Wayne w roli głównej. W tym czasie przed 70 laty do najbliższej utwardzonej drogi i większego miasta było 320 kilometrów. Był tu, więc prawdziwy Dziki Zachód. Większość ekipy mieszkała w namiotach, co szczególnie latem przy 40 stopniowym upale jest nie do pozazdroszczenia. Indian natomiast, jak w westernach, było bez liku. To przecież tereny rezerwatu Nawahów. I dlatego statystów ścigających filmowy dyliżans była odpowiednia ilość. A to do tego sami prawdziwi. Za Johnem Fordem, który nakręcił tutaj dalsze swoje filmy ściągnęli później inni reżyserzy, w tym twórca znanego w Polsce „Jak zdobywano Dziki Zachód” z roku 1962. Nawahowie mieszkają tutaj do dziś i wszędzie można spotkać ich domki i stragany ofiarujące indiańską biżuterię czy makatki. Aby móc bliżej przyjrzeć się wszystkim bajecznym formom skalnym w Monument Valley trzeba byłoby wjechać za opłatą na teren właściwego rezerwatu. Nam jednak spieszno było do odjazdu, po atrakcjach Doliny Bogów, gdyż w tym dniu chcieliśmy dotrzeć jeszcze w pobliże Wielkiego Kanionu. Trasa była dość monotonna, ale po wielu, wielu milach drogą Hwy 89 dotarliśmy do rzeki Colorado. Nad Kanionem Marmurowym (Marble Canyon) rozpostarty jest most Navajo Bridge. Następnym mostem dla zmotoryzowanych w dół rzeki jest dopiero most na zaporze Hoovera w stanie Nevada. A 130 metrów niżej płynie sobie rzeka, która za niewiele kilometrów zacznie się przedzierać przez cel-marzenie naszej podróży – Wielki Kanion Kolorado.

Późnym popołudniem ścigani przez nadciągającą burzę dojechaliśmy wreszcie do Jacob Lake. Stąd jeszcze tylko 42 mile do Północnej Krawędzi Wielkiego Kanionu (North Rim). Na spanie w jedynym w tym miejscu Jacobs Lake Inn nie mieliśmy szans. W pobliżu Kanionu wszystko się rezerwuje na wiele miesięcy wcześniej. Obok jest wprawdzie kemping, ale ściana deszczu, która w tym momencie dogoniła nas w Jacobs Lake, skutecznie nas odstraszyła od kontaktu z dziką i nieujarzmiona przyrodą. Najbliższy dach nad głową znajduje się niestety 29 mil we Fredonii, w całkowicie odwrotnym kierunku od North Rim. Zmieniliśmy więc nieco plany podróży i Wielki Kanion zarezerwowaliśmy sobie na sam koniec podróży po Stanach. Dojechaliśmy do Fredonii o 21.00 i zajęliśmy ostatni wolny pokój w Crazy Jug Motel. Kosztował 49 USD i warty jest polecenia. Na miejscu była też restauracja, gdzie zamówić można było wyłącznie dania kuchni amerykańskiej; ale na bezrybiu i rak jest rybą

9.08.2003

Przekroczyliśmy granice stanu Utah, który słynie z najpiękniejszych parków narodowych, zaś południowa część, do której zmierzaliśmy, posiada ich więcej niż w jakimkolwiek zakątku Stanów Zjednoczonych. Aż trudno wybrać, gdzie zajrzeć, kiedy po drodze spotyka się, co rusz drogowskaz do kolejnego monumentu przyrody. Ta część kraju stanowi ciąg nakładających się na siebie płaskowyżów, które wielkimi schodami pną się do góry począwszy od północnej krawędzi Wielkiego Kanionu. Im wyżej położone tym młodsze. Północny brzeg Kanionu pochodzi sprzed 225 milionów lat, podczas gdy najwyższe Różowe Klify to młodzieniaszki liczące zaledwie 60 milionów wiosen. Same ich nazwy są jednak tylko przedsmakiem tego, co można później ujrzeć. A więc wpierw są to skały czekoladowe (Chocolate Cliffs), później Vermillion Cliffs (klify cynobrowe), które ustępują White Cliffs (skały białe), widocznych w Parku Zion. Jeszcze dalej i wyżej wznoszą się Grey Cliffs (szare klify), a na samym końcu Pink Cliffs (Różowe Klify) znajdujące się na terenie Parku Bryce Canyon, do którego się w tym dniu kierowaliśmy.

Choć nosi on miano kanionu, w istocie jest to poszarpana krawędź płaskowyżu „Domu Bobrów” (Paunsaugunt), położonego na wysokości 2800 m n.p.m. Temperatury w sierpniu były dla nas idealne – 17-20 stopni C, a od czasu do czasu nawet kropił nieco deszcz. Bryce Canyon można zwiedzić prawie nie wysiadając z samochodu (www.nps.gov/brca). Tylko od czasu do czasu kusiły nas znaki drogowe z kolejnym punktem widokowym na położone niżej różnokolorowe formacje skalne. „Czerwone skały stojące jak mężczyźni w kanionie o kształcie misy” – nazwa nadana przez dawnych mieszkańców tych ziem Indian Paiute – najwierniej oddaje to, co mogliśmy ujrzeć. Ale można je było też przyrównywać do minaretów, pagód, muru chińskiego, Królowej Wiktorii, a nawet zastępów tureckich żołnierzy w pantalonach. 18-milową drogą dojechaliśmy do Rainbow Point, skąd też mogliśmy oddać się urokom pieszej wędrówki. Siąpił nieco deszczyk, w oddali też słychać było pioruny. Dookoła tabliczki wszędzie ostrzegały, aby przed piorunami schronić się do samochodu. Może, więc lepiej w ogóle z niego nie wychodzić – przynajmniej wtedy można nie zmęczyć się tym ciągłym wchodzeniem i schodzeniem.

Rocznie odwiedza park około 1,7 miliona turystów – park otwarty jest cały rok, choć najtłoczniej jest w porze przez nas odwiedzanej. Ale nawet w tym parku są miejsca bardziej odludne, gdyż Amerykanie w swej znakomitej części unikają pieszych wędrówek. Najładniejsze szlaki w Bryce Canyon schodzą w głąb tzw. Bryce Amphiteater. Szlak przecina surrealistyczną kotlinę, która określana jest czasem mianem „Ogrodu Królowej”. Cudownie brzmiały zwiedzane przez nas skałki i miejsca, a więc przechodziliśmy obok „Sklepu Kapelusznika”, „Cichego Miasta”, aby w końcu zacząć się wspinać do góry zygzakami w kierunku Punktu Zachodzącego Słońca. Ale nawet to ostre podejście pod górę miało swoją nazwę „Zabawa w chowanego”, gdyż przy każdym skręcie dostarczało nieoczekiwanych widoków krajobrazu o przeróżnych odcieniach żółci, czerwieni i ognistego podbarwienia pomarańczy.

Aż żal wyjeżdżać z tego miejsca, ale trzeba było znaleźć miejsce na nocleg. A tuż za wejściem do parku rozgrywało się prawdziwe rodeo. To przecież sobota. Na arenie trwała cotygodniowa walka: byka, aby zrzucić z siebie ten nieznośny ciężar i kowboja, aby utrzymać się przez pierwsze 4 sekundy, a później spaść w pewnej odległości od kopyt i rogów przeciwnika.

Kilkaset metrów dalej od miejsca tych zmagań odnaleźliśmy dla siebie wolne miejsce w przydrożnym motelu za 54,95 USD (Fosters Inc 1150 Highway 12, Bryce Ut 84764).

10.08.2003

Z Bryce Canyon do Zion Park jest niecałe 100 kilometrów, ale w czasie powstawania to jest różnica 100 milionów lat. Jest też niżej – od 1200 do 1900 m n.p.m., a więc i znacznie goręcej. Wjechaliśmy do parku drogą stanową Hwy 9, odcinkiem zwanym Zion Mount Carmel, którym dojechać można do tunelu. Tam napotkaliśmy na sporą kolejkę oczekujących samochodów. To pora weekendu, ponadto przez tunel budowany w latach 20-tych, większe lub szersze samochody mogą przejechać jedynie w eskorcie, co kosztuje dodatkowe 10 USD. Przed dalszą wędrówką po parku podjechaliśmy do pobliskiego miasteczka Springsdale. Wyszukaliśmy wolny pokój w Terrace Brook Lodge 990 Zion Park Blvd za cenę 86,95 USD. Posiadał otwarty basen, co pozostanie dla nas pewnym standardem już do końca naszej podróży po Stanach. Kiedy wróciliśmy o zmierzchu, pojawił się tam już napis “No vacancy”.

Panował w tym dniu niesamowity upał. W Zion Park jest znacznie bardziej ekologicznie i tłocznie ( www.nps.gov/zion ). Podobno odwiedza to miejsce 2,5 mln turystów, co odczuwaliśmy szukając przez dłuższy czas wolnego miejsca parkingowego. Albowiem doliną rzeki Virgin asfaltową drogą Scenic Drive można przejechać od kwietnia do października wyłącznie wahadłowym autobusem. Park ma zupełnie inny charakter – znacznie mniej fantazyjnie zerodowanych skał, natomiast podziw budzą potężne ściany skalne wyrastające ponad dolinę – spokojnej o tej porze roku rzeki – nawet na wysokość 600 metrów. Można wysiąść na jakimkolwiek z licznych przystanków autobusowych i skierować się bocznymi ścieżkami do wielu tutejszych atrakcji.

Wybraliśmy szlak wzdłuż Stawków Szmaragdowych, aby dojść do Upper Emerald Pool, gdzie można było zażyć kąpieli u stóp gigantycznego miedzianego urwiska. W Parku podobno grasują pumy, ale znacznie częściej można było napotkać wiewiórki, które z utęsknieniem wypatrywały dokarmiających je licznych turystów. A zwiedzających było w tym dniu nawet sporo, szczególnie tam, gdzie różnica wysokości nie przekraczała 10 metrów w pionie. Takie warunki można było spotkać na szlaku wiodącym z ostatniego przystanku autobusowego przy Świątyni Sinavavy do Narrows, miejsca, gdzie kanion zwęża się do 6 metrów szerokości. Park był bardzo malowniczy, ale dla nas miejscem nr 1 pozostał jednak Bryce Canyon.

11 -12.08.2003

Musieliśmy zrobić drobną przerwę w tym obcowaniu z naturą, aby nie popaść w pełną rutynę znudzonego podpatrywacza przyrody przeskakującego z 19-tego do 20-tego kolejnego parku narodowego. Zatęskniliśmy nieco za miejskimi uciechami, w miejscu, gdzie sen amerykański spełnił się dotąd najpełniej, czyli w Las Vegas.

Wjechaliśmy tam w godzinach popołudniowych, witani po drodze tabliczką „ Nie zabieraj autostopowiczów” (w pobliżu więzienia stanowego). W samym centrum doświadczyliśmy prawdziwych korków na wielopasmowej autostradzie, gdzie wszyscy kierowcy przy dużych prędkościach nieustannie zmieniali pasy jezdni. O dziwo – choć wszędzie olbrzymie bilboardy reklamowały wolne pokoje za jedyne (więcej niż) 39 USD – w większości tych megahotelach miejsc nie było, choć był to dzień powszedni. O tym, w jakim dniu wjeżdża się do Las Vegas trzeba pamiętać. Od czwartku do niedzieli ceny za pokoje wzrastają, bowiem dość istotnie zgodnie z prawem popytu i podaży.

Chociaż były to późne godziny popołudniowe, temperatury panowały rekordowe 41-44 stopni Celsjusza. Ale i tutaj był motel 6 z wielką, jak zwykle dla Las Vegas, liczbą pokoi i do tego wolnych (Motel 6 195 E Tropicana Blvd, Las Vegas NV 89109, cena 43,59 USD) Las Vegas to miasto, które podobno oddało się niemal wyłącznie kultowi pieniądza, ale trzeba przyznać, że jest to kult bardzo dobrze zorganizowany. A wszystko ogniskuje się wzdłuż ulicy Las Vegas Blvd (czyli po prostu Strip) w południowej części miasta, gdzie znajdują się najwspanialsze i największe kasyna-hotele.

Las Vegas zmienia się nieustannie. W miejsce zburzonego w 1996 roku Sands Hotel stworzono całkowicie coś nowego, czyli Wenecję. I tak oto napotkaliśmy wysoką kampanilę, nieco mniejszy, ale lepiej utrzymany Pałac Dożów i prawie autentyczny Most Rialto przylegający do Strip. Kiedy weszliśmy do wnętrza Pałacu Dożów i przeszliśmy przez sale z jednorękimi bandytami, stolikami do gry w karty i ruletkami, przed nami otwarł się na nowo wymodelowany Stary Świat. W szczelnie odizolowanym od 40-stopniowego upału klimatyzowanych salach, pozbawionych okien, można było szybko stracić poczucie pory dnia, miejsca i epoki. Spacerowaliśmy wzdłuż galerii sklepów nad tzw. Canalo Grande, a nad nami rozpościerało się sztuczne niebo z niewielkimi chmurkami.

Atrakcji było całe mnóstwo i dwa dni spędzone w Las Vegas pozwoliły jedynie na szybkie przebiegnięcie przez wszystkie najsłynniejsze tematyczne kasyna-hotele. A było, w czym wybierać. Z małego „Nowego Jorku” można przejść kładką dla pieszych do średniowiecznego świata Excalibur z ogromnym mostem zwodzonym, który stanowił przez kilka lat największy hotel świata, póki nie zbudowano naprzeciwko niego hotelu MGM z 5000 pokoi. Najbardziej eleganckim i wykwintnym hotelem był według nas „Bellagio” w stylu lombardzkim ze wspaniałym szklanym, kolorowym sufitem. Tam, nad tzw. jeziorem Como przed hotelem, co kilkadziesiąt minut można podziwiać muzyczną fontannę. Cały ten kompleks kosztował podobno bagatela 1,6 miliardów dolarów. A naprzeciwko dwa razy tańszy Paryż z 50-piętrową wieżą Eiffla kusił nas swoimi kawiarenkami z niemal prawdziwą francuską kuchnią. Brakowało jedynie Sekwany. Zwiedzanie Las Vegas jest jednak niezwykle uciążliwe, gdy z klimatyzowanych pomieszczeń wychodzi się na zewnątrz, gdzie noc nie łagodzi bynajmniej pustynnych temperatur.

13.08.2003

Pożegnaliśmy Las Vegas, aby przenieść się nad południową Krawędź Wielkiego Kanionu Kolorado. Na zaporze Hoovera, 30 mil za miastem, powitały nas ponownie tabliczki ze stanem Arizona. Bez zapory nie powstałby Las Vegas, w którym rachunki za prąd samej tylko „Wenecji” wynoszą miesięcznie pół miliona dolarów. Nawet nie spodziewaliśmy się, że zaledwie dzień później kryzys w dopływie prądu unieruchomi całe Wschodnie Wybrzeże i przyniesie 6 miliardów USD strat. Od zapory Hoovera aż do miasta Williams przejechaliśmy przez same pustkowia, nie napotykając żadnych osad. Wjechaliśmy na teren parku na godzinę przed zachodem słońca, dokładnie do Grand Canyon Village. Nie mieliśmy zarezerwowanego wcześniej miejsca na Mather Campground, kempingu znajdującym się już na terenie Parku Narodowego, około kilometra od punktu widokowego na Krawędzi Kanionu. Choć ostrzega się, że miejsca trzeba rezerwować na parę miesięcy wcześniej lub przynajmniej jeden dzień telefonicznie (800-365-22267), to przed tzw. wjazdem samoobsługowym widniały karteczki do oderwania z wolnymi numerami miejsc kempingowych. Wzięliśmy jedną z nich i za chwilę, spokojni o miejsce na spanie podjechaliśmy do tzw. Mather Point. Zanim słońce nie schowało się za skałami mieliśmy prawie godzinę na to cudowne wizualne doświadczenie zetknięcia się oko w oko z potęgą i pięknem tego miejsca (www.nps.gov/grca).

Statystycznie rzecz ujmując, turyści amerykańscy przebywają nad Kanionem około 3 godzin, z tego średnio 40 minut poświęcają na przyglądanie się samemu Kanionowi. Stąd też był całkiem spory tłok o tej porze dnia na parkingu i przy samym punkcie widokowym. Mogliśmy się jedynie pocieszać, że rocznie tych turystów jest tutaj około 3 milionów, czyli 10 razy mniej niż w Las Vegas. Choć zwykle zdjęcia Kanionu obejmują bezkresną przestrzeń o oszałamiających kształtach i kolorach, to otaczał nas sosnowy las, a samo zdjęcie czasem trudno było zrobić wśród sporego tłumku obserwującego zachody i wschody słońca. Niedaleko spotkaliśmy kilku polskich studentów, spędzających tu wakacje w ramach programu „Work and Travel”. Zasnęliśmy dość szybko, gdyż słońce wstawało już o 5.44.

14.08. 2003

Wschód słońca nie był już tak spektakularny, może pierwsze wrażenie jest najbardziej wyraziste, może też słońce nie wynurzyło się całkowicie znad chmur. Próbowaliśmy zejść w dół kanionu najbardziej popularnym szlakiem Bright Angel, który prowadzi do tzw. Indian Garden. Nie mieliśmy jednak szans, aby móc dotrzeć na sam dół kanionu, gdyż przy spokojnym marszu potrzeba na to dwóch dni z noclegiem we własnym namiocie w pobliżu rzeki. Przy bardzo dobrej kondycji jest to możliwe nawet w jeden dzień, ale wtedy trzeba wyruszyć jeszcze przed świtem. Amerykanie podają przewidywany czas przejścia szlakiem Bright Angel Trail tam i z powrotem następująco, w zależności od miejsca, do którego chce się dotrzeć. Podaję odpowiednio różnicę wysokości, dystans w km i czas do przejścia – Resthouse na 1,5 mili (345 metrów, 4,8 km, od 2-4 godzin), Resthouse na 3 mili (644 metrów, 9,6 km, 4-6 godzin), Ogród Indiański (933 metrów, 14,8 km, 6-9 godzin), Plateau Point (nie jest zalecane pokonanie w jeden dzień podczas lata, 974 metrów, 19,6 km, od 8-12 godzin). Z tego płaskowyżu można zejść w dół do samej rzeki, aby przejść wiszącym mostem, na drugi brzeg rzeki i kontynuować podróż do Północnej Krawędzi. Ten szlak jest jednak dwa razy dłuższy i wskazany tylko dla tych, którzy nie przyjechali tutaj swoim własnym samochodem.

Nam udało się zejść w ciągu 5,5 godzin szybkim marszem do Ogrodu Indiańskiego i z powrotem pod górę, ale lepiej wychodzić bardzo wcześnie i zabrać ze sobą dużo wody i jedzenia. Po drodze można uzupełniać (od kwietnia do października) wodę w resthouse po 1,5 i 3 milach, ale od słońca nie da się uciec. Na każdą godzinę wędrówki Służba Parku zaleca wypijanie od 0,5 do 1 litra wody czy napojów. Po drodze spotykaliśmy karawany jeźdźców na mułach. Widzieliśmy również incydent, gdy muł spadł ze ścieżki kilka metrów niżej, stąd też, choć taka jazda jest może wygodna, ale droga i nie jest zbyt bezpieczna. Mniej wyczerpująco spędziliśmy popołudnie, wyjeżdżając już z Grand Canyon Village wzdłuż drogi zwanej East Rim Drive, która dociera 23 mile dalej do Desert View, najwyżej położonego punktu na Południowej Krawędzi. Po drodze jest szereg punktów widokowych, skąd rozciągają się kolejne olśniewające krajobrazy.

O zmroku dotarliśmy w strugach deszczu i kanonady piorunów do Flagstaff, gdzie nocowaliśmy w Motelu Super 8 East, 3725 North Kasper Avenue, Flagstaff, AZ 86004, cena 66,02 USD.

15.08.2003

Tym razem powróciliśmy z powrotem do Tucson. Po drodze odwiedziliśmy Sunset Crater położony w pobliżu Flagstaff, gdzie dokładnie w 1064 roku nastąpił wybuch wulkanu, którego skutki można oglądać do dzisiaj. Jak zwykle starannie utrzymane ścieżki dostępne były zarówno dla wózków inwalidzkich, jak i dla tych ambitnych, którzy są w stanie przejść się nawet 1 milę (www.nps.gov/suc ).

Ulokowaliśmy się tak jak w pierwszym dniu przyjazdu do Tucson w Comfort Suites (6935 South Tucson Blvd, Tucson, AZ 85706, cena 55,74 USD). W tym też dniu wybraliśmy się jeszcze na jedną wycieczkę, do Saguaro National Park East ( www.nps.gov/sagu ). Przez teren parku prowadzi utwardzona 8-milowa droga (Cactus Forest Drive) objeżdżająca niżej położone tereny. Było dość pusto, a późne godziny popołudniowe to idealny czas. Nie jest za gorąco, nie ma ostrego światła, a zwierzęta powoli budzą się do życia. Gdzieniegdzie pojawiały się króliki pustynne czy stado dzikich świń zwanych „javelina”. Główna atrakcja tego parku – kaktus saguaro – rośnie bardzo powoli, co sprawia, że po 75 latach osiąga dopiero 6 metrów wysokości i wtedy dopiero zaczyna się rozgałęziać. Rośnie jednak nadal, czasem do 15 metrów i potrafi dożyć nawet do 200 lat. To bardzo sucha okolica, ale i tutaj zdarzają się ulewne deszcze, szczególnie w okresie lipcowo-sierpniowym. Ale nie sprawdziło się nasze wyobrażenie, że zobaczymy las kaktusów. Jeżeli był to las, to bardzo przerzedzony. Z prostego powodu. Korzenie saguaro rozrastają się we wszystkich kierunkach, a zasięg ich jest tak duży jak wysokość łodygi. System korzeniowy jest płytki, gdyż może korzystać jedynie z ulewnych deszczów, kiedy woda zbyt głęboko nie przenika.

16.08.2003

W tym dniu oddaliśmy samochód z powrotem do wypożyczalni Enterprise na lotnisku. Musieliśmy dodatkowo zapłacić 8 dolarów za dodatkowe kilometry przejechane ponad limit. Ruszyliśmy do Meksyku, a jedynym możliwym środkiem transportu do miejscowości Douglas/Agua Prietas był mikrobus prowadzony przez małą firmę Douglas Shuttle L.L.C., Tucson 3380 S. 6th Ave (tel. 520 388 9896). Koszt przejazdu 20 USD za osobę. Zaczynaliśmy odczuwać, iż epoka luksusowych aut, wygody i braku jakichkolwiek kłopotów już minęła. Mikrobus spóźnił się i do granicy dojechaliśmy po 2,5 godzinach. Przeszliśmy przez granicę bez jakiegokolwiek zainteresowania służb paszportowych czy celnych obu państw. Ale taki trend panuje tylko w jednym kierunku. Po drugiej stronie stał długi sznur samochodów, głównie meksykańskich, gdyż obywatele amerykańscy są załatwiani ekspresowo.

Trudno nam było od razu przyzwyczaić się do korzystania z publicznych środków transportu, wolniejszego poruszania się i dźwigania wszystkiego na własnych plecach po 2 tygodniach korzystania z samochodu. Stąd chyba byłoby znacznie lepiej, gdyby Meksyk był pierwszym etapem naszej podróży. Okazało się, że autobus do Nuevo Casas Grande odjeżdża dopiero za 3 godziny i byłby tam około północy. Woleliśmy więc zostać w Agua Prietas, które jest typowym miasteczkiem przygranicznym nastawionym na Amerykanów, wpadających tu na kolację w tańszych restauracjach czy inne atrakcje. Spaliśmy w motelu niedaleko granicy, za 45 USD. W odróżnieniu od wysterylizowanych Stanów w łazienkach zaczęli się pojawiać niektórzy przedstawiciele świata owadów, czyli karaluchy

17.08.2003

Kurs peso 1 USD = 10.60 -10.80 peso. W Meksyku linii autobusowych różnych firm jest bez liku, ale w małych miejscowościach ten wybór jest dość ograniczony. Pojechaliśmy do Nuevo Casas Grandes autobusem linii Estrella Blanca za 134 peso. Wyjechaliśmy o 10.30, a do celu dotarliśmy dopiero o 15.00. Trafiliśmy na zmianę czasu między poszczególnymi stanami Meksyku, a autobus miał zwyczajowe przerwy na posiłek w okolicznych jadłodajniach w porze obiadowej. Zanim znaleźliśmy hotel i podjechaliśmy taksówką do oddalonych 8 kilometrów od miasteczka ruin o nazwie Paquime minęły prawie 2 godziny. I niestety spod tego największego stanowiska archeologicznego północnego Meksyku strażnicy zawrócili nas, gdyż otwarte było tylko do 17.00. Mieliśmy tylko szansę wejść na pobliskie wzgórze i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Jest to plątanina zabudowań wykonanych z suszonej na słońcu cegły – adobe, które przybierało o tej porze dnia sino-rdzawy kolor. Kiedyś Paquime zamieszkiwało około 3000 osób, ale mieszkańcy opuścili to miejsce zanim w te rejony przybyli Hiszpanie. Dwa pokoje w hotelu w Nuevo Casas Grandes ze wspólną łazienką kosztowały nas 680 peso.

18.08.2003

Wstaliśmy bardzo wcześnie, aby całego dnia nie spędzić ponownie w podróży. Chcieliśmy dojechać do Chihuahua, a stamtąd do Creel, będącym stacją na trasie słynnej linii kolejowej Chihuahua Pacifico. Łączy ona wysoki płaskowyż na północy z tropikalnymi nadbrzeżnymi dolinami Pacyfiku przecinając potężny łańcuch górski Sierra Madre Occidental i pokonując kanion Barranca del Cobre, czyli Kanion Miedziany. Autobus wyruszył o 5.00 rano (350 km, 180 peso). Nieco lepszy standard, ale też inne linie – Omnibus de Mexico. Z Chihuahua pociąg przez Kanion Miedziany odchodzi o 6.00 rano (pierwszej klasy), więc postanowiliśmy przejechać autobusem mniej malowniczy odcinek po płaskim terenie do Creel. Ponadto znacząco zmniejszyło to wydatki, gdyż przy podobnym czasie jazdy pociąg kosztował 498 peso, zaś autobus dwa razy mniej.

Samo miasteczko nie jest zbyt duże, a jego osią jest linia kolejowa, po której cztery razy dziennie przejeżdża skład pociągu (osobno klasa pierwsza i druga w obie strony). Posiada natomiast największy wybór miejsc noclegowych po stosunkowo rozsądnej cenie. Spaliśmy w Margarite Plaza Mexicana z dziedzińcem, gdzie za 680 peso mieliśmy zapewniony pokój z dwoma dużymi łóżkami oraz dwa posiłki dziennie: śniadanie i kolację. Było pochmurno, podobno jest to biegun zimna dla całego Meksyku.

19.08.2003

Z naszego schroniska zamówiliśmy wycieczkę dżipem do Divisadero, około 40 kilometrów, skąd najlepiej oglądać Miedziany Kanion. Zatrzymuje się tam również pociąg w drodze z Creel na wybrzeże Pacyfiku, ale stosunkowo krótko. Sam kanion nie zrobił w pierwszej chwili tak olbrzymiego wrażenia jak Kanion Kolorado. Porosłe lasem stoki nadają mu mniej surowy charakter i są bardzie strome, a więc paradoksalnie z wielu punktów nie są tak dobrze widoczne. Obszar Kanionu Miedzianego jest jednak czterokrotnie większy niż Wielkiego Kanionu Kolorado jak również nieco głębszy. Barranco Cobre to nie jeden kanion, ale raczej grupa 6, a niektórzy doliczają się nawet 20 kanionów, z których panorama w Divisadero obejmuje trzy: Miedziany, Urique i Taratecua. W tym miejscu nie są one jednak najgłębsze i najbardziej widokowe. W Divisadero panują wielkie kontrasty. Z jednej strony stoi czterogwiazdkowy hotel zawieszony nad przepaścią z piękną panoramą na kanion. A 200 metrów obok inna atrakcja turystyczna – jaskinia zamieszkała przez Indian Tarahuamara, również z pięknym widokiem na kanion. Ale tam z kolei króluje ubóstwo i bardzo prymitywne warunki.

Indianie Tarahuamara znani są jako znakomici biegacze długodystansowi, których tradycyjnym sportem jest kombinacja piłki nożnej z biegiem przełajowym po urwistych zboczach, gdzie mecz trwa nieraz wiele dni. Natomiast Indianki ubrane w tradycyjnych strojach najczęściej sprzedają koszyki, figurki z drewna czy instrumenty muzyczne. Nie posiadają jednak żadnej żyłki handlowej i potrafią przesiedzieć całymi godzinami nie zaczepiając jednym słowem swoich potencjalnych klientów. Czy to wynika z ich nieśmiałości czy skromności, trudno powiedzieć, ale nie są to wyroby, które by zniewalały nas do kupna.

20.08.03

Pojechaliśmy pierwszą klasą pociągu, który przyjeżdża do Creel nieco wcześniej i daje gwarancję zobaczenia większości trasy w ciągu dnia. Z rozkładu jazdy wynikało, że przyjedzie do Los Mochis nad Pacyfik o godzinie 19.30. Jeden bilet kosztował nas 450 peso. Pociąg drugiej klasy odjeżdżał o godzinę później, a kiedy przyjedzie na wybrzeże, tego nikt nie był w stanie nam powiedzieć. Ale już na wstępie pociąg spóźnił się godzinę, a w godzinę później w Divisadero dowiedzieliśmy się, że na razie nie ruszy on dalej, aż nie wymieni się lokomotywy. I tak oto poznaliśmy Divisadero po raz drugi. Zamiast planowanych 15 minut byliśmy tam prawie 3 godziny. W końcu ruszyliśmy i zaczęliśmy pokonywać ostre występy urwisk skalnych oraz wciskać się do stromych zboczy skarp.

Najlepsze zdjęcia można było wykonywać na platformie łączącej wagony. To miejsce pozostało najbardziej oblegane przez wszystkich fotoamatorów, gdyż dawało możność szerszej perspektywy jak i przechodzenia z jednej na drugą stronę wagonu. Zwykle jednak ciekawiej było od strony południowej. Najbardziej zaskakujący odcinek trasy pokonaliśmy, gdy spotkaliśmy się z rzeką Rio Septentrion. Pociąg w tym odcinku tzw. Pętli Temoris dokonuje w licznych tunelach zwrotu o 180 stopni. W ciągu następnych godzin zaczynało zmierzchać i napotykaliśmy na przemieszczające się błyskawicznie mleczne chmury, które przyniosły wielki deszcz. O zmroku dotarliśmy do długiego i wysokiego mostu Chinipas, przez który pociąg przejechał z iście żółwią prędkością. Nie ma się jednak, czemu dziwić. Kilkadziesiąt metrów niżej spoczywał, bowiem cały wykolejony skład pociągu, którego maszynista był nieco mniej uważny.

Nasza podróż przedłużała się coraz bardziej. Posililiśmy się w wagonie restauracyjnym, gdyż posiłki nie były wliczone w cenę biletu. Ceny za posiłki były całkiem znośne. A za oknami prawdziwa tropikalna ulewa, która nie miała końca. Aż w końcu na 355 kilometrze dojechaliśmy do celu naszej podróży – Las Mochis. Ale była to już pierwsza w nocy – spóźniliśmy się więc 5 i pół godziny. Gorzej jednak, że o tej porze we wszystkich hotelach obwieszczono nam o braku miejsc. W końcu odnaleźliśmy jakiś hotel, w którym jednak trudno było zasnąć. Panował potworny hałas uliczny, a do tego było duszno (tropiki !!) przy niesprawnej klimatyzacji. Musieliśmy wziąć dwa pokoje, które łącznie kosztowały nas 450 peso.

21.08.2003

Trudno się więc dziwić, że z Las Mochis wyruszyliśmy bardzo wcześnie. Naszym celem był Mazatlan znany kurort położony około 400 km, czyli 6 godzin jazdy autobusem. Wzięliśmy pierwszy autobus należący do firmy Estrella Blanca z nazwą Elite (264 peso). Ale nie był on godzien tego przydomku. Autobus był brudny, a klimatyzacja niesprawna, co sprawiło, że bez żalu wysiedliśmy z niego w Mazatlan. Wybraliśmy pokój w hotelu Best Western nad samym brzegiem morza (600 peso), a w zasadzie przy promenadzie pełnej wieczornego ruchu ulicznego. Ale piąte piętro uczyniło ten hałas znośnym i pozwoliło rozkoszować się widokami zachodzącego słońca jak i szybujących wysoko pelikanów. Postanowiliśmy zostać nieco w Mazatlan, choć niekoniecznie w tym samym hotelu.

22.08.2003

Przenieśliśmy się do innego, tańszego hotelu (Vista Dorada Mazatlan, Av. Del mar # 119, 410 peso). Wzięliśmy pokój od lądu, aby nie słyszeć ruchu ulicznego. Był on znacznie nowszy jak i miał sprawną klimatyzację, która w poprzednim hotelu nieco już zalatywała stęchlizną. Był tu również mały basen, stanowiący alternatywę do wzburzonego oceanu.. Ruszyliśmy w kierunku Zona Dorada, będącej turystycznym zagłębiem Mazatlan. Hotele wyrastają tutaj na wysokość znacząco przerastającą wszystkie palmy kokosowe. Nie był to cichy kurort. Plaże ciągną się przez 16 kilometrów, ale w obrębie Zona Dorada nie są miejscem odludnym i malowniczym. Kręci się tu mnóstwo plażowych handlarzy, u których zakupiliśmy hamak za 150 peso. Wieczorem pogoda zaczęła się pogarszać i w strugach deszczu dotarliśmy taksówką do Starego Miasta, aby zasiąść w restauracji El Shrimp Buket. To było naprawdę pyszne jedzenie, z którego zapamiętałem kurczaka w sosie z mango. Szybko natomiast zapomnieliśmy o naszych stołowaniach w Burger Kingu czy Mc’Donaldzie. Warto więc było tu przyjechać, aby ukoić nasze zmysły smaku i powonienia tymi arcydziełami kuchni meksykańskiej.

23.08.2003

Pogoda coraz gorsza, a miało być podobno jeszcze gorzej. Zbliżał się nawet jakiś huragan. Próbując zdążyć przed tym kataklizmem, chcieliśmy, choć na parę godzin przepłynąć na Isla Venados, gdzie były znacznie lepsze warunki do pływania, a nawet i nurkowania. Odpłynęliśmy spod Aqua Sport Centre blisko El Cid Resort. Wyspa okazała się prawie bezludną. Oprócz dwóch tubylców, którzy próbowali z nas ściągnąć ośmiodolarową opłatę za korzystanie ze stolika i parasola, była jeszcze matka-koza ze swym cielęciem i sfora psów. A koza potrafi zjeść wszystko, co dla nas było absolutnie niejadalne. Na dodatek za chwilę, zanim mogliśmy się nacieszyć urokami ciepłego morza, oprócz kozy nadciągnęła potężna ulewa. Z wielką ulgą powróciliśmy pierwszą nadarzającą się łodzią z powrotem na ląd stały. Po południu pospacerowaliśmy uliczkami starego miasta, którego największą atrakcją są skoki clavidistas do wzburzonego morza. Pokazy te nie są tak regularne jak w Acapulco, a brzeg nie jest też tak wysoki. Ale są równie niebezpieczne, gdyż skoczyć można tylko przy wysokich falach, jakich w tym dniu było aż za dużo. Skoki te mają miejsce w pobliżu tzw. Pomnika Ku Czci Ciągłości Życia, który czci wszystkich Meksykanów, bijących na głowę w przyroście naturalnym wszystkie narody europejskie.

24.08.2003

Pojechaliśmy do Guadalajara autobusem firmy TAP (302 peso). Autobus znacznie wygodniejszy niż poprzednie, szczególnie w porównaniu do Estrella Blanca. Z początku droga biegła wzdłuż lagun, pastwisk i moczarów, aby następnie wznieść się coraz wyżej. W czasie jazdy natrafiliśmy na wciąż zmieniającą się pogodę – raz słońce, później nawałnica. Zbliżając się do Guadalajary leżącej na wysokości 1600 m n.p.m. minęliśmy olbrzymie plantacje niebieskiej agawy. Bardzo pożyteczne rośliny. Tutaj też narodziła się koncepcja produkcji z nich tequili. Ale autobus nie zatrzymał się na degustację w miejscowości Tequila, tylko w strugach deszczu dojechał po 7 godzinach do dworca autobusowego. Hotel mieliśmy też dworcowy – El Parador. Położony 200 metrów od naszego terminalu kosztował jednak sporo – 730 peso za 2 pokoje. Ale przy tej pogodzie trudno było wybierać.

25.08.03

Guadalajara powitała nas następnego dnia słoneczną pogodą. Odwiedziliśmy przedmieście Tlaquepaque, które słynie jako miejsce, gdzie podobno można wyczuć ducha dawnej wiejskiej atmosfery Meksyku. Znajduje się tutaj mnóstwo sklepów, z których wiele urządzonych jest w starych, pięknych rezydencjach i dziedzińcach pokolonialnych. Wystawiono w nich na sprzedaż meble, wystawę stołową, obrazy i rzeźby sprzed często kilkuset lat. Przespacerowaliśmy się po El Parian, gdzie kilkadziesiąt restauracji rozlokowanych jest wokół gigantycznego dziedzińca. Wieczorami musi tu być bardzo wesoło, kiedy przygrywają mariachis.

Centrum Guadalajary nie wyglądało już tak przytulnie. Ale przed wielkomiejskim ruchem można było się schronić w olbrzymiej katedrze lub Palacio Gobierno. W tym ostatnim, wchodzącego na górne piętro turystę, poraża olbrzymia postać księdza Miguela Hidalgo wymachującego zapaloną pochodnią. Jego wezwanie z Dolores rozpoczęło wojnę o niepodległość Meksyku. Ten olbrzymi fresk jest dziełem Jose Clemente Orozco, niezwykle ekspresyjnego artystę z pierwszej połowy XX wieku. Szkoda tylko, że w poniedziałek zamknięty był Instituto Cultural Cabansas, w którym Orozco wypełnił swoimi malowidłami wnętrza dawnej kaplicy.

Poznaliśmy Guadalajarę również od strony kulinarnej. Nie doznaliśmy zawodu wybierając restaurację La Chata (Calle Corona 126), którą proponuje przewodnik Lonely Planet. Zamówiliśmy pyszne mole (to kurczak w sosie czekoladowym z pikantnymi dodatkami), platillo Jalisciense i oczywiście Margeritę. Ceny – jak na standard restauracji i jakość posiłków – niezbyt wysokie. Średnio jedno danie kosztowało około 60 peso Viva el Mexico.!!!

26.08.2003

Nasz celem w tym dniu był Uruapan. Autobus linii ETN okazał się być najbardziej wygodny, jeśli nie luksusowy (230 peso) W rzędzie były tylko 3 fotele, a przed wejściem otrzymywało się napoje i kanapkę na podróż. Było nawet sporo miejsca dla naszych długich europejskich nóg. Jazda autobusem to nie tylko oglądanie mijanych krajobrazów, ale przede wszystkim śledzenie tego, co się dzieje na ekranie telewizora. W ETN mieliśmy ten luksus, że dźwięk oglądanego filmu wideo mogliśmy, ale nie musieliśmy śledzić w słuchawkach. We wszystkich pozostałych autobusach nie było to możliwe. Im gorszy autobus, tym gorszy, a w zasadzie głupszy był film. Zdarzały się też powtórki filmów. Dwukrotnie, więc oglądaliśmy Jennifer Lopez w roli walczącej matki czy aktorów z porażeniem dziecięcym. Reszty treści filmów puszczanych jednokrotnie nam się w pamięci, całe szczęście, nie utrwaliły.

Uruapan jest bazą wypadową dla wędrówki na wulkan Paricutin. Pojawił się on nagle w 1943 roku. Nie było ofiar w ludziach, gdyż nie była to nagła erupcja. Mieszkańcy musieli jednak opuścić dwie wsie, które zalała lawa. Ale kościół był wysoki i solidnie zbudowany i jego fragmenty wynurzają się dumnie spośród zastygłej czarnej lawy.

Aby się tam dostać trzeba dojechać lokalnym autobusem (odjazdy co 30 – 60 minut) ponad 30 kilometrów do miejscowości Angahuan. Tam oczekiwali nas już miejscowi przewodnicy, ofiarowujący przejazd na kucykach na sam szczyt wulkanu. Potrzeba na to jednak w obie strony około 6 godzin, a było już po 13.00. Cena za jednego kucyka raczej odstraszała – 200 peso, stąd zrezygnowaliśmy z samego wulkanu, aby próbować dojść na piechotę jedynie do zatopionego w lawie kościoła. Po drodze, co chwila, kolejni jeźdźcy ofiarowywali nam swoje usługi. Nagabywali nas, że droga jest śliska, możliwa do pokonania jedynie na koniach, ale nas tym nie przekonali. Ze skraju miasteczka dojście zajęło nam niecałą godzinę. Ściana lawy, wysoka na 3-4 metry wyrastała niespodziewanie, podczas gdy obok rolnik orał swoje pole. Sam kościół budził refleksje zarówno nad potęgą żywiołów jak i kwitnącym wciąż miejscem kultu w pobliżu wejścia do kościoła, gdzie stoi krzyż i składane są wciąż świeże kwiaty.

Powróciliśmy do Uruapanu, gdzie przekonaliśmy się jak mało aktualny cenowo był nasz przewodnik po Meksyku z 1999 roku. Podjechaliśmy do zachwalanego Mansion del Cupatizio, hotelu w stylu hacjendy, w którym opłata miała wynosić 33-43 USD. Ale cena za pokój przeszła nasze oczekiwania – prawie 135 USD (1400 peso). Widząc nasze miny, cena uległa pewnej modyfikacji i zniżyła się do 1170 peso. Psychologicznie do przyjęcia, a ponadto nasza taksówka już dawno odjechała. Sam hotel był jednak wspaniale położony. Blisko znajdowało się wejście do Parku im. Edwarda Ruiza, który jest wyspą dzikiej, bujnej tropikalnej roślinności przylegającej do miasta. Szczególnie godny polecenia jest spacer o zmierzchu, kiedy park jest już zamknięty. Ale niedaleko znajdowało się ukryte boczne wejście od strony hotelu.

27.08.2003

Rano nie potrafiliśmy się oprzeć, aby nie pospacerować po pobliskim parku. O tej porze dnia nie panował już taki tajemniczy nastrój. Odkryliśmy natomiast, że Meksykanie uwielbiają spacery jak i bieganie wzdłuż ścieżek parku. Do stolicy kraju pojechaliśmy autobusem linii ETN (345 peso). Jazda trwała 4,5 godziny i zakończyła się na dworcu autobusowym Poniente. Kupiliśmy bilet na taksówkę, która zawiozła nas w pobliżu Zocalo. Tam znaleźliśmy całkiem dobre miejsce – Hotel Gillow S.A.,Isabel Catolica 17 (hgillow@prodigy.net.mx). Pozostał on już do końca pobytu naszą główną bazą. Pokój kosztował 600 peso. Wystarczyło zaledwie 2 minuty spaceru z hotelu, aby znaleźć się na Zocalo. Zwykle było ono wiecznie zajęte przez nieustanne w tym mieście demonstracje. Całe szczęście, że plac jest olbrzymi i zdolny pomieścić każdą liczbę demonstrantów. Gorzej jest, kiedy próbują oni tutaj dojść lub z niego wyjść, wtedy korki panują olbrzymie. Wieczorem obowiązkowo trzeba wybrać się na Plaza Garibaldi, gdzie za 60 peso można zamówić piosenkę u miejscowych mariachis.

28.08.2003

Wybraliśmy się do Teotihuacanu. Wpierw trzeba było dojechać metrem do Estacion del Norte. Bilet kosztuje 2 peso. Pilnowaliśmy się bardzo na stacjach metra, szczególnie na stacji Hidalgo, gdzie lubią grasować kieszonkowcy. Nam szczęśliwie nic się nie przytrafiło. Natomiast prawie na każdej stacji wsiadają sprzedawcy dosłownie wszystkiego: płyt CD książki kucharskiej, czekolady, długopisów, mazaków, anten telewizyjnych. Zdarzają się czasem również muzykanci. I co interesujące. Wspaniała koordynacja. Nigdy do jednego wagonu nie wsiądzie dwóch sprzedawców naraz. Ale kiedy po krótkiej przemowie zachwalnej i ewentualnej sprzedaży wysiada jeden wagonokrążca, natychmiast wsiada następny. I tak podróż mija znacznie szybciej. Zdążyliśmy na autobus do Teotihuacanu, który dowiózł nas pod bramę w ciągu godziny. Przed nami zarysowały się wyraźnie dominujące sylwetki piramidy Słońca i Księżyca. Bilet wstępu kosztował 37 peso i jest to raczej stała cena na większość dużych miejsc archeologicznych. Ponadto dodatkowa opłata za kręcenie kamerą wideo wynosiła 30 peso.

Dookoła nas mnóstwo sprzedawców, którzy oferowali różne wyroby z czarnego obsydianu. Był to nasz już drugi pobyt w tym miejscu i tego rodzaju pamiątki stały już dawno u nas w domu. Stąd też nie reagowaliśmy na ich zachęty „Sir, only one dollar” i mieliśmy święty spokój. Każdy z nich ma swój rewir i trzeba z absolutnym spokojem odmawiać, a że turystów jest sporo, nikt z nich nie będzie chodzić krok w krok za odmawiającym. Pozwalało to w spokoju zwiedzić cały teren. Sporo miejsc było niestety zamkniętych z powodu remontu jak Świątynia Quetzalcoatla czy Piramida Księżyca, na którą wejść można było tylko do połowy. Królował napis „No Pase”. Warto było wstąpić do muzeum, gdzie można oglądnąć wspaniałą makietę miasta, porównując ją z widoczną za szklaną szybą wielką bryłą Piramidy Słońca.

Wracając kupiliśmy na Dworcu Północnym bilety do Tecolutli, nad Zatoką Meksykańską, gdzie w pobliżu znajduje się El Tajin – kulturowa i religijna metropolia Totonaków.

29.08.2003

Podróż odbyliśmy autobusem firmy ADO (cena 170 peso). Autobus musiał zjechać w ciągu 6 godzin z 2300 m n.p.m. do poziomu Zatoki Meksykańskiej. Serpentyny i sporo ciężarówek zwolniły nasze tempo. Tecolutla to małe senne miasteczko, gdzie wszystko jest bardzo blisko. Spotkać tu można również amerykańskich turystów, którzy mają dość blisko od granicy z Teksasem.

Nocujemy w hotelu nad brzegiem morza z dwoma basenami. Kosztował 700 peso (AC). Można się było kąpać w Morzu Karaibskim lub 50 metrów bliżej w basenie. Innymi oferowanymi atrakcjami w tym sennym miasteczku były przejażdżki łodzią po lasach namorzynowych. Ale na to nam czasu już nie starczyło.

30.08.2003

Powróciliśmy z powrotem do Papantli (godzina drogi), aby taksówką dojechać do położonego 5 km od miasta zespołu El Tajin. Wstęp kosztuje standardowo 37 peso. Okres rozkwitu El Tajin przypadł na lata 600-900 n.e.; został on opuszczony jeszcze przed przybyciem Hiszpanów. Obiekt nie jest położony na zbyt dużej powierzchni (choć podobno łącznie zajmuje około 10 km2). Pod względem liczby zachowanych obiektów nie ustępuje wcale Uxmal czy Palenque. Ruiny otoczone są bujną roślinnością, nieco przerzedzoną i przystrzyżoną w obrębie samych piramid i bezpośredniego ich otoczenia. Mała powierzchnia do zwiedzania miała swoje zalety z uwagi na panującą spiekotę i wilgotność powietrza. Od czasu do czasu chowaliśmy się w cień rzucany przez piramidy, w tym najpiękniejszej i najbardziej znanej z nich, czyli Piramidy Nisz. El Tajin to również miejsce, gdzie znajduje się podobno najwięcej boisk do rytualnej gry w piłkę. Koniecznie trzeba przyglądnąć się płaskorzeźbie, gdzie dwie postacie zajmują się wbijaniem noża obsydianowego w pierś trzeciej osoby. Tą ofiarą jest prawdopodobnie zawodnik z przegranej drużyny. Takie były chyba zalążki południowoamerykańskiego futbolu. Daje nam to również do zrozumienia, dlaczego tym chłopakom z Ameryki tak chce się wygrywać. Jeżeli można użyć klasyfikacji, co było najlepsze z miejsc, które widzieliśmy w Meksyku to chyba El Tajin zająłby pierwsze miejsce (ex aequo) wraz z przejazdem koleją przez Miedziany Kanion.

Również w El Tajin można wziąć udział w spektaklu voladores, który zwykle odbywa się prawie, co godzinę na placyku przed wejściem do kasy. Choć już drugi raz oglądaliśmy to widowisko (można ich też zobaczyć przed Muzeum Antropologicznym w Meksyku i Teotihuacanie), to w tym miejscu było ono bardziej malownicze z uwagi na otaczającą nas zieloną ścianę dżungli. Występ voladores („tych, którzy latają”) wywodzi się z prastarego obrzędu Indian Totonaków zamieszkujących okolice El Tajin. Po obejściu wszystkich zgromadzonych widzów i zebraniu od nich po 10 peso, pięciu mężczyzn wspięło się na 30-metrowy stalowy słup. Podczas gdy jeden z nich siedział na szczycie na wąskiej platformie wygrywając na bębnie i piszczałce, pozostała czwórka „leciała” ku ziemi obwieszona linami, zataczając 13 okrążeń. W sumie wszyscy zakręcili 52 razy dookoła słupa, co odtwarzało symbolicznie 52-letni cykl kalendarza Indian. Ten 52-letni cykl mógłby zakończyć się katastrofą, gdyby nie wysiłki przebłagalne ludzi, w tym i naszych voladores.

W tym samym dniu ponownie pokonaliśmy 6-godzinną jazdę autobusem z Papantla (ADO) do naszej bazy w Hotelu Gillow S.A w Mexico City.

31.08.2003

Niedziela to ostatni dzień, kiedy były otwarte muzea przed naszym wylotem w poniedziałek wieczorem. Wyruszyliśmy metrem do Chapultepec, gdzie odwiedziliśmy Muzeum Sztuki Nowoczesnej (bezpłatnie w niedzielę). Wystawiane są tam prace takich artystów jak Siqueirosa, Diego de Rivery, Fridy Kahlo czy Orozco. Ich dzieła są bardzo rozproszone po całym Meksyku, na muralach czy w prywatnych kolekcjach. Dlatego w tym muzeum można było zobaczyć jedynie po kilka ich dzieł. W pobliżu znajduje się również Muzeum Antropologiczne, gdzie w niedzielę można spotkać olbrzymie tłumy zwabione bezpłatnym wstępem. Ale nie dla wszystkich. Tych o wyglądzie bardziej europejskim czekała jednak zwykła 37-pesowa opłata nawet w niedzielę. Oj przydałby się jakiś dziadek o meksykańskim czy indiańskim rodowodzie.

Z Muzeum udaliśmy się metrem daleko na południe do Muzeum Fridy Kahlo w Coyoacan. Nie można było niestety, w odróżnieniu od Muzeum Antropologicznego, wykonywać żadnych zdjęć w środku domu. Jedyny wyjątek to możliwość sfotografowania ogrodu. Wstęp kosztował 30 peso, ale mimo wszystko były duże tłumy zwiedzających. W pobliżu był również Dom Trockiego, czynny niestety do 17, jak również otwarty do późna w nocy uroczy ryneczek Coyoacan, które kiedyś było odrębnym miasteczkiem. Jedyny minus, że w sierpniu popołudniami lubi spaść rzęsisty deszcz.

01.09.2003

W poniedziałek były zamknięte prawie wszystkie muzea, galerie, a nawet wieża widokowa na Torre Latinoamericana. Wybraliśmy więc Xochimilco (miejsce ukwieconych pól) – odległą o prawie 30 kilometrów dzielnicę na południu miasta. Zachowały się tam do dziś zbudowane jeszcze przez Azteków kanały oraz pływające ogrody kwiatowe i warzywne, czyli chinampas (rodzaj tratw przysypanych warstwą ziemi). Główną atrakcją tego miejsca jest wynajęcie płaskodennej łodzi z daszkiem i stołem pośrodku. Aby tam dojechać trzeba wpierw wsiąść do metra i jechać do ostatniej stacji Tasquena. Następnie można wsiąść do kolejki (Tren Ligero) lub w taksówkę. Kosztuje ona w zależności od rodzaju taksówki i negocjacji od 50 do 90 peso.

Na przystani doszło do negocjacji. Oficjalna taryfa podawała, że miejsce w mniejszej łodzi kosztuje 140 peso za godzinę, a w większej łodzi 160 peso od osoby. Ale w poniedziałek w godzinach południowych nie ma dużego ruchu, a nasze miny wyglądały na niezdecydowane, co do pływania. Stąd udało się nam zapłacić za 4 osoby łącznie 320 peso. Sama okolica nie wyglądała ciekawie, ale przyjeżdża się tu nie po to, aby obserwować piękno przyrody, ale inne osoby pływające łodziami. Na wielu z nich spotkać można było całe pływające zespoły mariachis, którzy ofiarowywali się z piosenką za 70 peso (o 10 drożej niż lądowi na Plaza Garibaldi). Całą tą taryfę można było przeczytać na ogłoszeniu na przystani. Możemy sobie jedynie wyobrazić, jaki zgiełk panuje tu w weekendy, kiedy nawet o tej porze spotykaliśmy rozbawione towarzystwo tańczące na większej niż nasza łódź, a przygrywała im sąsiednia łajba wypełniona muzykami. Na mniejszych jednostkach pływających poruszali się sprzedawcy napojów, przekąsek, pamiątek jak również biżuterii.

I to już był ostatni kolorowy akcent naszej podróży. Wieczorem wylecieliśmy z Meksyku, aby następnego dnia dotrzeć do Wrocławia.

Podsumowanie

Przychodzi czas na ogólne podsumowanie. Meksyk nie okazał się być znacznie tańszy niż Stany Zjednoczone, szczególnie, kiedy porównuję swój poprzedni pobyt w Meksyku w roku 1996. Przejechanie średnio 100 kilometrów kosztuje w Meksyku około 50-80 peso (5-8 USD), podczas gdy w USA na trasie Greyhound z Los Angeles do Tucson (838 km i cenie 48 USD) wynosi 5,7 USD/100 km, zaś przy dłuższej trasie mniej. Przykładowo przy cenie przejazdu z Los Angeles do Denver (2143 km i cenie 92 USD) wynosi 4,3 USD/100 km. Oczywiście nie porównuję tutaj kosztów jazdy samochodem, gdyż zależy od liczby pasażerów. Ale cena benzyny w Stanach jest rewelacyjnie tania. Przejechaliśmy około 4500 km w USA i wydaliśmy na benzynę 178 USD zużywając 103 galony (390 litrów). Najbardziej istotnym kosztem było dla nas pożyczenie samochodu, które wynosiło przeciętnie na jeden dzień 67 USD (ale ze wszystkimi możliwymi ubezpieczeniami). Stąd też trudno było zaszyć się na kilka dni w jednym miejscu, wiedząc, że utrzymanie samochodu kosztuje jak wyżej. Jazda pożyczonym samochodem możliwa jest bez żadnych warunków dla osób powyżej 25 roku życia, a pod pewnymi rygorami powyżej 21 roku życia. Wiek odgrywa również istotną rolę w tak banalnej czynności jak zamówienie piwa w restauracji. Można się spodziewać, że wszystkie osoby wyglądające dość młodo, a na pewno poniżej 30-tki mogą być poproszone o jakiś dowód tożsamości. W Ameryce zabrania się, bowiem picia i kupowania alkoholu dla osób poniżej 21 roku życia. Również wtedy, gdy są w towarzystwie swoich rodziców i to bez względu na ich obywatelstwo.

Ceny hoteli o podobnym standardzie są raczej zbliżone, natomiast różnice występują, gdy wybiera się tańsze hoteliki w Meksyku, często bardziej zaniedbane i pozbawione AC, co jest ważne szczególnie na wybrzeżu. Średnio na motele i hotele w USA wydawaliśmy 62 USD dziennie, zaś w Meksyku 610 peso, czyli 57 USD. W rezultacie wydawaliśmy bardzo podobne sumy pieniędzy na jeden dzień przy zbliżonej liczbie przejechanych kilometrów i wygodniejszym sposobie podróżowania w USA. Natomiast w Meksyku można za podobną sumę pieniędzy stołować się w dużo wykwintniejszych restauracjach i o bardziej smacznej i oryginalnej kuchni.

Oto najważniejsze jednostki miary i wagi dla każdego podróżującego po Stanach: 1 funt = 0,454 kg, 1 galon = 3,784 litrów, 1 stopa = 0,305 m, 1mila = 1,609 km.

Ceny w Stanach Zjednoczonych: Uwaga ceny wielu produktów w sklepach podawane są w przeliczeniu na 1 funt, czyli około 0,5 kg, ponadto oprócz podanych średnich cen w supermarketach można spotkać się z bardzo różnymi przecenami.

1 funt jabłek: 1,5 do 2 USD; 1 funt nektarynek: 1,5 USD; 1 funt śliwek: 0,8 -1,4 USD;

1 funt bananów: 0,5 – 0,7 USD; Coca Cola 2 l: 1,4 -1,5 USD; Woda min. 1 l: 0,7-1 USD;

Mały jogurt 0,85 USD; Sok pomarańczowy 2 l 2,80-3,60 USD; Duże frytki 2 USD

Hot-Dog na stacji benzynowej 0,7-1 USD; Chicken Sandwich 3,5-4,5 USD

Porcja befsztyku w restauracji – 8-10 USD; Drugie danie w tańszej restauracji 8-12 USD

1 Galon benzyny = 1,60-1,80 USD, czyli 1 litr = 0,45-0,48 centów poniżej 2 PLN !!!

Greyhound bilet Los Angeles – Tucson 800 km = 48 USD

Spagetti 8,6 USD

Informacja o parkach narodowych znajduje się na stronie internetowej:

www.nationalparks.org. Pozostałe linki zostały podane w tekście.

A oto wybrane adresy internetowe pomocne w planowaniu podróży po Meksyku.

www.coppercanyon-mexico.com

www.ticketbus.com.mx

www.mexonline.com

www.mexperience.com

www.magic-bus.com/buslinks.shtml

Ceny w Meksyku

Przykładowe ceny biletów (sierpień 2003):

Mazatlan – Guadalajara – 520 km – cena 302 peso; 58 peso/100 km

Guadalajara – Uruapan – 305 km – ceny 183-230 peso; 75 peso/100 km

Guadalajara – Tijuana – 2300 km – cena 955 peso; 42 peso/100 km

Guadalajara – Nuevo Laredo – 978 km – ceny 655 peso; 67 peso/100 km

Guadalajara – Meksyk – 535 km – cena 375 peso; 70 peso/100 km

Uruapan – Meksyk – 430 km – cena 345 peso; 80 peso/100 km

Mazatlan – Los Mochis – 427 km – cena 264 peso; 62 peso/100 km

Meksyk – Tolutla – 320 km – cena 170 peso; 53 peso/100 km

Agua Prieta – Nuevo C. Grandes – 200 km – cena 134 peso; 67 peso/100 km

Casas Grande – Chihuahua – 352 km – cena 180 peso; 51 peso/100 km

Inne ceny: woda mineralna 1,5 l – 8 peso, taksówka 2-4 km od 40-50 peso, mango 6 peso/kg, jabłka 20-30 peso/kg, brzoskwinie 22-30 peso/kg, zupa 19-40 peso; drugie danie 60-90-130 peso w zależności od standardu, piwo 0,25 l w restauracji 14-23 peso, słodkie bułki 2-3 peso, spaghetti 35-70 peso


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u