Colombia – el sueno dorado – Anna Kocot

Anna Kocot

Termin: 9.07 – 24.07. 2007 (Kolumbia była częścią mojej podróży przez Wenezuelę, Panamę, Kostarykę, Nikaraguę i Honduras)

Trasa: Maicao, Santa Marta, Parque Nacional Tayrona, Cartagena, Medellin, Cali, Popayan, San Augustin, El Cruce de San Andres (Tierradentro), San Andres de Pisimbala, Bogota, Laguna Guatavita (El Dorado)

Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendia miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go ze sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód. Macondo było wówczas niewielką osadą – dwadzieścia chat z trzciny oblepionej gliną, zbudowanych na brzegu rzeki, której przezroczyste wody bystro toczyły się po gładkich, białych kamieniach koryta, wielkich jak jaja przedhistorycznych ptaków. Świat był jeszcze tak młody, że wiele rzeczy nie miało nazwy i mówiąc o nich trzeba było wskazywać palcem. (…)

Realizm magiczny – nierozerwalny splot spraw przyziemnych z nierzeczywistymi i niesamowitymi…

Mentalność fantazmatyczna – pomieszanie wiary w magię z realiami…

Fascynujące dla racjonalnego umysłu człowieka Zachodu zanurzenie w Marquezowskim bezczasie. To skojarzenia, jakie po usłyszeniu słowa „Kolumbia” nasuwają się starszemu pokoleniu.

Obecnie jednak najczęściej goszczącym w naszej wyobraźni obrazem Kolumbii – obrazem negatywnym, wypaczonym i stereotypowym – jest portret kraju targanego wojną domową, którym rządzą kartele narkotykowe.

Jaka jest naprawdę współczesna Kolumbia?

Dobrym preludium do wizyty w tym kraju jest spotkanie z konsulem w ambasadzie w Warszawie. Gdy przyjechałam tam rano, konsul spóźniał się, więc sekretarz kazał mi czekać. Niedługo później do budynku weszło dwóch rozrywkowych, roześmianych kolesiów. Pogadaliśmy trochę, pożartowaliśmy, a po kilku minutach okazało się, że jeden z nich to konsul, który zaprosił mnie do gabinetu, kazał usiąść na fotelu i zaczął przeglądać mój wniosek. Nawet nie zdążyłam porządnie usiąść, a już mi przyznał wizę. To była najszybsza i najprzyjemniejsza procedura wizowa w moim życiu. Konsul nosi swojsko brzmiące nazwisko Clopatofsky, rozbawiło mnie też, że na ścianie jego gabinetu zdjęcia jego dzieci wiszą wyżej niż fotografia prezydenta Uribe. Już wtedy wiedziałam, że będę zachwycona tym krajem.

  1. 1. Piraci z Karaibów

Przekraczam granicę lądową z Wenezuelą w Maicao i udaję się na karaibskie wybrzeże Kolumbii. Pierwsze wrażenie z tego kraju – trafiłam na ogólnonarodowy obóz wojskowy. Do autobusu jadącego do Santa Marta co pół godziny wbiega armia, wyrzuca pasażerów, przeszukuje wnętrze i znika w swoich posterunkach „krzak”. Po samym Santa Marta porusza się też sporo lotnych brygad „Harleyowych” – po dwóch uzbrojonych po zęby w broń długą chłopaków na jednym motorze, w centrum krąży mnóstwo ciężarówek z wojskiem. Punktualnie o 8 rano na główny plac wjeżdża cała uzbrojona po zęby kolumna: ciężarówki, samochody, motocykle. Wygląda to jak wkroczenie Hitlera do Warszawy w 1939 roku. W żadnym innym mieście kolumbijskim nie widziałam takiej mobilizacji. Na ulicach jest pełno mundurowych, wszystkie pojazdy na szosach są często kontrolowane – nie tylko z powodu narkotyków, ale i gigantycznego przemytu benzyny z Wenezueli. Życie toczy się jednak zupełnie normalnie, można bezpiecznie podróżować, pomimo, iż kartele działające w tym rejonie nie zostały zlikwidowane. Wzdłuż szos w całym kraju rozwieszone są transparenty: „Podróżuj spokojnie, twoje wojsko czuwa” – tej propagandzie można zaufać, rzeczywiście posterunków jest mnóstwo. Oprócz mundurowych, po Kolumbii krąży też wielu tajniaków w cywilu.

Miasto ma klimat lekko karaibski – zarówno w dziedzinie temperatur, jak i wyglądu mieszkańców. Wśród etnicznej mieszanki dominują Kreole, Latynosi, Indianie – wymieszani we wprost niewiarygodnych czasem kombinacjach. Santa Marta jest popularnym kurortem nadatlantyckim położonym nad piękną, otoczoną górami zatoką, pośrodku której znajduje się skalista wyspa. Taka mała riwiera, a tak dużo tu bezdomnych. Ludzie leżą na ulicach.

Tutejszym zwyczajem jest witanie się z resztą pasażerów przy wsiadaniu do autobusu. W miastach kursuje mnóstwo kolorowych chickenbusów (jak w Gwatemali), na każdym autobusie umieszczona jest z tyłu plakietka „Como conduzco?” („Jak prowadzę?”) i numer telefonu, pod który należy dzwonić, jeśli kierowca przekroczy limity prędkości. Tutaj mają prawdziwego bzika na punkcie ograniczeń szybkości: 60 km/h w mieście i 80 km/h poza nim, często pojawiają się limity aż do 30 km/h ze względu na dużą ilość dróg w przebudowie. W autobusach zamontowane są widoczne dla pasażerów prędkościomierze – gdy kierowca przekroczy limit 80 km/h, włącza się głośny brzęczek. Motocykliści muszą używać nie tylko kasku, ale i specjalnych odblaskowych kamizelek z numerem rejestracyjnym na plecach. Kolumbia jest bardzo uporządkowanym krajem – wszystko jest na czas i zrobione porządnie, nie ma mowy o żadnej przysłowiowej manianie. Krąży tu mnóstwo policji: na rowerach, pieszo i zmotoryzowanej. Nie widziałam żadnych wypadków. Jest też bardzo czysto – ulice są idealnie wysprzątane, ludzie nie rzucają śmieci z okien autobusów, jak to się zdarza w wielu innych krajach latynoskich. Widziałam nawet, jak kierowcy pastowali przed odjazdem opony autobusu (pastą do butów).

Podjeżdżam do wejścia do parku narodowego Tayrona, skąd do samego parku jest jeszcze kilka kilometrów. Krajobrazy są dość zróżnicowane: góry, ale też i typowo karaibskie wybrzeże. Przy wejściu do Tayrona trafia mi się autostop – poznaję dwóch Kolumbijczyków z Bucamarangi, którzy przyjechali tu na wakacje i spędzam z nimi cały dzień. Na park narodowy składa się kilka przepięknych plaż – biały piasek, palmy; pomiędzy plażami spaceruje się ścieżkami wiodącymi przez dżunglę. Kolumbia to kraj kowbojów i amazonek – ludzie uwielbiają tu jeździć konno. Po drodze wraz z Miguelem (wykładowcą filozofii) i Juanem objadamy guajaby prosto z drzewa, kokosy w całości – które starszy z braci namiętnie obiera odebraną lokalnym Indianom maczetą, a potem własnym nożem. Plaże Tayrony zdobią olbrzymie głazy, przy odrobinie wyobraźni mogące uchodzić za wyrzucone na brzeg wieloryby. Klimat jak z „Wyspy skarbów” – egzotyczne plaże, tropikalna roślinność.

Jestem zachwycona tutejszym bogactwem owoców – opycham się morą (rodzaj maliny), guayabą, zapote, pomidorami drzewnymi itp. – w ulicznych sokopijalniach można zamawiać mleczne koktajle ze świeżo zmiksowanych owoców.

  1. 2. Sto lat samotności

.
Cartagena de Indias – perła architektury kolonialnej, w jej uliczkach z dziesiątkami rzeźbionych drewnianych, bajecznie ukwieconych balkoników, można się zatopić bez reszty. Trochę klimatów kreolskich, trochę latynoskich. Bujna egzotyczna roślinność wtapia się idealnie w wielokolorową starówkę. Znajduję dom Gabriela Garcii Marqueza (Calle del Curato 38 – 205), obecnie niezamieszkany, wystawiony na sprzedaż za 4 miliony dolarów. Jasnoczerwona posiadłość otoczona jest wysokim murem. W pobliżu katedry znajduje się budynek, w którym Marlon Brando nakręcił w 1968 roku film „Quemada”, co zostało uwiecznione tablicą pamiątkową. Jedną z atrakcji centrum jest rzeźba Botero (najsławniejszego współczesnego rzeźbiarza kolumbijskiego – jego dzieła zdobią m.in. plac przed kasyno w Monte Carlo, Prado, kaskady w Erewaniu), którą artysta podarował miastu. Gasnący splendor Cartageny, jednej z dwóch najpiękniejszych starówek Ameryki Łacińskiej, najlepiej podziwiać na malowniczych placach: Aduana, Coches i Bolivar. O burzliwej jego przeszłości przypominają mocno już nadszarpnięte zębem czasu mury obronne, które otaczają starówkę, oraz położona w odległości kilku kilometrów od niej forteca San Felipe de Barajas. W legendarnym uroku miasta pobrzmiewają echa Hawany, Antigui, Cuzco, Guanajuato. Cartagena wspaniale łączy tradycję i współczesność – przy kościele San Pedro Clavier znajduje się muzeum sztuki nowoczesnej, a plac przykościelny ozdabiają pomysłowe awangardowe figurki. Inna pomysłowa rzeźba – jednooki pirat – zdobi plac przed wejściem do Museo Naval del Caribe. Ciekawostką Pałacu Inkwizycji – wyrafinowanego białego kolonialnego budynku przy Plaza Bolivar– jest okienko denuncjacji. Od donosu złożonego w tym miejscu Święte Oficjum rozpoczynało swoje dochodzenia. Jednakże najsłynniejszym symbolem starówki są prowadzące do niej wrota: wypiętrzająca się z murów miejskich wieża zegarowa – Puerta del Reloj.

Cartagena jest też wielkim centrum handlu szmaragdami – oprócz muzeum poświęconego temu szlachetnemu kamieniowi bogaty turysta odnajdzie w niej także mnogość sklepów oferujących jego sprzedaż.

Jeśli mierzyć poziom zamożności społeczeństwa długością bazarów, można powiedzieć, że Kolumbia to biedny kraj. Bazary ciągną się kilometrami. Mnóstwo tu bezdomnych śpiących na ulicach i w parkach. Ludzie zarabiają na życie sprzedając na ulicach kawę z termosu w kubeczkach, popularnym zajęciem jest również wynajmowanie telefonu komórkowego na ulicy – takie przenośne budki telefoniczne. W autobusach mnóstwo ludzi sprzedaje napoje i obiady lub przekąski – nie trzeba nic kupować na drogę.

  1. 3. Gdzie diabeł nie może…

Medellin. Zamiast rządzonego przez Pabla Escobara i jego ludzi imperium zła, zobaczyłam dużą metropolię z artystycznymi ambicjami. Na centrum miasta (typowo dla Ameryki Południowej) składa się mnóstwo brzydkich i dość brudnych biurowców. Chlubę Medellin stanowi jej nowoczesna i szybka kolejka naziemna. W pobliżu jej stacji władze miasta umieściły malowidła naścienne Pedro Nel Gomeza – ujętą w alegoryczne obrazy historię rozwoju przemysłowego regionu Antioquia. Jednak najważniejszym powodem, by przyjechać do rodzinnego miasta Fernando Botero, jest kolekcja rzeźb, którą podarował Medellin. Charakterystyczne dla tego rzeźbiarza bombastyczne postaci zapełniają całą Plazoleta de las Esculturas: Adam i Ewa, uprowadzenie Europy, kobieta z lusterkiem, żołnierz rzymski, identyczny jak w Erewaniu kot, i wiele innych. Słynna La Gorda znajduje się w Parque Berrio.

Przypadkowo trafiam na zbiegowisko wywołane pojawieniem się lokalnej gwiazdy telewizyjnej – kolumbijska piękność jąka się i ciągle pląta scenariusz, wywołując wśród zebranej gawiedzi lawiny śmiechu oraz konieczność kręcenia kolejnych dubli.

Kontynuując moje odkrycia kulinarne – dziś opijam się kompletnie nieznanymi w Europie sokami z lulo i vorojo – ponoć niezwykle odżywczymi owocami używanymi przez Indian. Obserwuję tutejsze życie codzienne: mnóstwo ludzi gra w totka, ulice są pełne stoisk z kuponami, tłumnie uczęszczane są salony bilarda. Poza tym popularną instytucję stanowią pisarze uliczni (z maszynami do pisania), pucybuty, ludzie – budki telefoniczne i ludzie – termosy.

Podobnie jak w Wenezueli, lokalne autobusy to frigoroficos de largo recorrido – trzeba na siebie założyć wszystkie ubrania, jakie się ma przy sobie. Jeżdżę czasem w nocy i wysiadam rano skostniała. Lodówki dalekobieżne, ale zupełnie nieźle można się w nich wyspać – są naprawdę wygodne. Przy drogach znajduje się mnóstwo posterunków wojskowych, ale kontrolują głównie kolumbijskie osobówki. Na dworcach patrole rewidują młodych mężczyzn, ale odbywa się to niezwykle kulturalnie. Parę słów na temat typowych lunchów w tym kraju: kiełbaska chorizo z limonką plus placek arepa i pieczony ziemniak w mundurku. Śniadania: rogaliki z kawą z mlekiem, bunuelos, czyli kulki przypominające pączki, oraz pandebono, czyli rodzaj chleba z serem, pastą z yukki i kukurydzy. Lody kolumbijskie są całkiem niezłe, ale ich wielkość przekroczyła moje możliwości.
Na obrzeżach miast jest tu całkiem sporo slumsów, nawet w Cartagenie, ale nie wygląda to tak strasznie, jak np. w Rio.

  1. 4. Livin’ La Vida Loca

Cali to jedna ze światowych stolic salsy. Centrum miasta nie jest szczególnie atrakcyjne, ale warto tu przyjechać, by zobaczyć miejscowe kluby. Specjalnie wycelowałam tak, by trafić tu w sobotni wieczór – po mieście krążą salsobusy – migotające swiatłami platformy z tańczącymi Kolumbijczykami. Szaleństwo zaczyna się o godzinie 22 – kluby tętnią życiem. Muzyka jest niesamowicie energetyczna i wibrująca, Kolumbijczycy maja te rytmy po prostu we krwi. Oni wręcz pływają po parkiecie, prześlizgując się po nim wężowymi ruchami – tańczą absolutnie wszyscy: starzy, młodzi, ładni, brzydcy, niscy, wysocy…. Ci, którzy nie tańczą, śpiewają i wystukują rytmy salsy o bar. Polecam gorąco bar „Zaperoco” – świetna pulsująca muzyka, która uchodzi tutaj za najbardziej „rasową”, czyli kubańską, mnóstwo Kolumbijczyków. Tutejsi ludzie stanowią niesamowitą wprost mieszankę rasową: indiańsko – latynosko – afrykańską, i to we wszystkich możliwych kombinacjach. Patrząc na nich trudno uwierzyć, że aż tak można wszystko wymieszać. Duszą lokalu jest didżej – wprost fantastycznie brzydki, ale i niezwykle charyzmatyczny. Swoją wyjątkowo plastyczną, wyrazistą twarzą interpretuje każdy takt czy słowo piosenki. Jest też mistrzem gestykulacji – tworzy całe żartobliwe etiudy skierowane do poszczególnych gości siedzących przy barze. Bar jest także kryjówką dla tajemniczych rekwizytów – co jakiś czas gospodarz wyciąga, jak króliki z kapelusza, przedmioty służące do lepszego przeżywania muzyki, np. bębenek, pałeczki do stukania o blat baru, itp. Upojna zabawa trwa do białego rana. Trzeba po tym trochę dłużej poleżeć i poodpoczywać w hamaku.
Przed wizytą w „Zaperoco” padłam ofiarą lokalnej akcji „Rie Conmigo”, tzn. „śmiej się ze mną” – raz w tygodniu stare konie po trzydziestce i czterdziestce przebierają się za clownów i chodzą po mieście, rozśmieszając ludzi. Potem robią sobie zdjęcie z tak rozbawionym człowiekiem. Rezultat: nie mogłam się domyć po ich szminkach.
Poprzedniego dnia w autobusie odkryłam nowy fantastyczny owoc – ochua – poczęstowali mnie nim kolumbijscy emeryci, nie podejrzewając, że zachłannie pożrę im całą torbę tego przysmaku. Owoc wygląda jak miniaturowy pomidor, przed spożyciem trzeba wydłubać go z pergaminowego lampionika.

  1. 5. Que tal, papas?

Słowo o pomysłowości Kolumbijczyków w dziedzinie transportu publicznego. W minibusie z Cali do Popayan panował niemiłosierny ścisk, nad którym zapanowała załoga autobusu, stosując metodę „maksymalne upakowanie”: dzieci powciskane do kątów, niemowlęta wiszące na cycku, masa ludzi stoi w przejściu. Kiedy konduktor widzi posterunek policyjny na drodze, krzyczy: „Na podłogę!” Wtedy wszyscy stojący w korytarzu kucają i udają, że mają miejsca siedzące.

Kolumbia jest krajem górskim, na zboczach w niektórych częściach kraju ciągną się całymi kilometrami plantacje kawy. Na drzewach można zobaczyć – jak sama nazwa wskazuje – pomidory drzewne. W ogóle zachwyca mnie tu bogactwo przyrody – monstrualnej wielkości kordyliny, krotony, draceny. W niesamowitych kombinacjach.

Białe Miasto – Popayan – jest nieduże, można je obejść w całości na piechotę w ciągu 2 godzin. Składa się prawie w 100 procentach z białych kolonialnych domów z czerwoną dachówką. Warto zajrzeć do zabytkowych kościołów, szczególnie ciekawa jest świątynia Encarnacion. W księgarniach można tu dostać biografię Pablo Escobara – cena 15.000 pesos, czyli ok. 7USD. Odwiedziłam również jaskinię hazardu. Lokal o niewinnie brzmiącej nazwie „Cafe Colombia” okazał się być gigantyczną bilardownią i wprost pękał w szwach, tłumy ludzi kłębiły się przy stołach do gry, nie było gdzie szpilki wcisnąć.
Wracając do kulinariów – nieustannie bawi mnie tutejszy zwyczaj dosłownego tłumaczenia słowa „hotdog” na „perro caliente”. Popularnym napojem jest chicha, czyli napój z kukurydzy. W jednym z barów znalazłam wiersz na temat tego kraju, który pozwolę sobie przytoczyć w tłumaczeniu własnym.
Refleksja. Kolumbia, ziemia ukochana.
Odkrył ją Włoch,
podbili Hiszpanie,
wyzwolił Wenezuelczyk,
eksploatowali Amerykanie,
rządzą nią Bogotczycy,
a utrzymują ją Antiochczycy (mieszkańcy regionu Antioquia, w której znajduje się Popayan – przyp. mój).
Sie ma, buraki!

  1. 6. W poszukiwaniu straconego czasu

Do San Augustin jechałam przez 7 godzin piekielną, krętą drogą górską – same wyboje, dopiero kilka kilometrów przed celem podróży pojawił się asfalt. Ze skrzyni biegów nieustannie dymiło, harmonijkowe drzwi do busika otwierały się i zamykały na wciśnięty dołem śrubokręt, który po kilku upiornych godzinach jazdy złamał się – w wyniku czego na każdym zakręcie drzwi rozwijały się lub zwijały. Zniecierpliwiony kierowca wpadł na kolejny pomysł racjonalizatorski – wspomaganie drzwi kluczem francuskim. Na drodze wzbijały się tumany pyłu, który osadził mi się na twarzy kilkoma warstwami. Droga wiodła przez góry, dżunglę, mosty, mijaliśmy również wodospady oraz malowniczo położone w górach wioski. Co ciekawe, w Kolumbii nawet w najbardziej zapadłych wsiach musi być jakiś salon do gry w bilard. W połowie drogi, na kompletnym zadupiu, uszkodziło się nagle koło autobusu, mieliśmy w związku z tym przymusowy postój. Nagle, ni stąd ni zowąd, w tym middle of nowhere, pojawia się pickup z kołem zmiennym. Jesteśmy uratowani. Realizm magiczny.
San Augustin to jedna z najważniejszych stref archeologicznych z epoki prekolumbijskiej w Ameryce Południowej. Cały jej obszar znajduje się w dżungli; podobnie jak Tikal – zwiedza się ją, chodząc ścieżkami turystycznymi. Park jest świetnie zagospodarowany, opisany i oznaczony. Otaczają go góry – w trakcie zwiedzania można cały czas podziwiać piękne widoki. Znajdują się w nim grupy antropomorficznych i zwierzęcych figur oraz grobowców, święte źródło. W San Augustin spędzić można kilka dni – oferują tu możliwość raftingu, jazdy konnej po dolinach z zabytkowymi grobowcami, wycieczki jeepem.
Okolice są piękne, ludzie bardzo mili. Idąc z jednego końca miasteczka na drugi, odpowiedziałam: ”Buenas” chyba z 70 razy. W San Augustin odkryłam kolejny fantastyczny owoc egzotyczny – guama – występuje on tylko w tym rejonie. Pokrywa go zielony futerał z liścia, jak finka harcerska, w środku znajdują się duże pestki pokryte białym futerkiem. Zjada się tylko to futerko (o słodkim smaku), a resztę wyrzuca.

  1. 7. Indiana Jones i grobowce prekolumbijskie

Tierradentro długo nie było dostępne dla turystów, ponieważ przez wiele lat stanowiło arenę działań partyzantki. I nic dziwnego – góry w tym rejonie są naprawdę dzikie i trudnodostępne.

Ale po kolei. Z San Augustin wyjechałam do Pitalito pickupem o 5 rano, gdy było jeszcze ciemno (niemiłosiernie zatłoczonym, i jak zwykle tutaj, zawsze ktoś zwisał z tyłu). Potem pojechałam do Puerto Seco, gdzie miałam przesiadkę przy wojskowym posterunku “krzaki” (żołnierze siedzą okopani i obłożeni workami z ziemią). Łapię minibusa do La Plata, stamtąd jadę do El Cruce de San Andres koszmarną górską drogą bez asfaltu, za to pełną zakrętów. Same wyboje. Góry są dzikie i piękne, mijamy wiszące mosty nad rwącą rzeką. Cały czas zwisamy nad przepaścią. Po drodze kilkakrotnie zatrzymujemy się na zmianę kół. Zamiast 2 godzin do El Cruce de San Andres jedziemy 6 godzin. Każde koło autobusu zostało zmienione – niektóre po kilka razy. Przerwy techniczne wykorzystuję na zacieśnianie przyjaźni polsko – kolumbijskiej. Tutaj każdy autobus jest wesoły, więc przymusowe pikniki są bardzo przyjemne. Było tak wesoło, że załoga zapomniała wysadzić mnie we wsi El Cruce (około 8 domów, w tym 2 budynki muzeum) i musiałam tam wrócić na piechotę z plecakiem z sąsiedniej wsi. Nie warto było otrzepywać z plecaka kilkucentymetrowej warstwy przydrożnego pyłu, bo wiedziałam, że i tak będę wracać tą samą drogą.
Do parku archeologicznego Tierradentro wchodzi się przez wiszący nad rwącą rzeką bambusowy most. Najciekawszą jego część stanowi wzgórze Segovia – znajduje się tam grupa grobowców podziemnych, do których wchodzi się przez wąskie skalne kominy ze spiralnymi schodami – ślimakami ułożonymi w różnych kombinacjach. Na niektórych ze schodów stosuje się specjalną technikę wchodzenia. Podziemne komory grobowe są bogato zdobione kolorami czarnym i czerwonym (symbolizują one życie i śmierć), na kolumnach można dostrzec zarysy twarzy ludzkich. Bieganina po grobowcach wymaga sporo gimnastyki, towarzyszący mi strażnik pęka ze śmiechu widząc, że moją ulubioną techniką zwiedzania jest chodzenie na czworaka. Zaczyna padać, ścieżki górskie zamieniają się w błoto. Idę do wsi San Andres de Pisimbala – znajduje się tam bardzo oryginalny, kryty strzechą kościół, ludzie zaś mówią jakimś specyficznym dialektem.
Pobyt tutaj – w odciętym od świata górskim zakątku, który nie został jeszcze dotknięty turystyką – był rewelacyjny. Wracam do La Plata – znów podskakujemy na wybojach, a autobus gdacze i szczeka (ludzie tutaj wożą ze sobą żywy inwentarz). Tam czeka mnie przesiadka na nocny autobus – lodówkę do Bogoty.

  1. 8. Dolce Vita

Bogota zaskoczyła mnie – jak na wielką latynoamerykańską metropolię okazała się być niezwykle przyjazna. Zachwyciły mnie jej wielkie przestrzenie, szerokie, czyste, ozdobione strumykami i palmami ulice, bogate życie kulturalne. Miasto położone jest na wysokości 2600 m., otaczają je góry, na szczycie Monserrate znajduje się figura Chrystusa – można tam dotrzeć kolejką linową. Przez 3 dni mieszkałam na starówce – w dzielnicy La Candelaria: trochę studenckiej, trochę artystycznej. W jej pobliżu znajduje się katedra, Casa Narino (pałac prezydencki) oraz mnóstwo kolonialnych kościołów, wśród których prawdziwą perłą jest Iglesia Santa Clara: purpurowo – złoty pomnik barokowego przepychu. Po centrum miasta krąży mnóstwo mundurowych, również z bronią, ale w większości są to tzw. „auxiliares” – służby pomocnicze, których zadaniem jest np. przeprowadzanie staruszek przez ulicę lub odpowiadanie na głupie pytania turystów. Generalnie wojskowi w Kolumbii są niezwykle sympatyczni, można z nimi porozmawiać i pożartować, bardzo odbiegają od wizerunku serwowanego przez amerykańskie filmy (ponury, juntowaty Latynos w ciemnych okularach cedzący przez zęby do drugiego czarnego charakteru: „Ramirez, załatw go!”). Większość z nich jest bardzo młoda, czas patrolowania chłopaki umilają sobie rozmowami przez komórki lub podrywaniem Kolumbijek.

Zwiedzam najlepsze w świecie muzeum złota – kolekcja sztuki prekolumbijskiej jest imponująca, szczególnie godny polecenia jest dział „latający szamani” z psychodeliczną muzyką i efektami specjalnymi. Niezwykła jest również ekspozycja poświęcona legendzie El Dorado – przypomina ona show w planetarium – z ciemności kolejno wyłaniają się zwielokrotnione szklanym odbiciem, ułożone wielowarstwowo, w różne wzory, wyroby ze złota. Towarzyszy im tajemnicza, dobiegająca zewsząd muzyka. Tylko tam można mieć złoto u stóp. Najcenniejszym eksponatem jest wyłowiona z Laguna Guatavita złota figurka autotematyczna: prezentuje ona statek, na którym przewożone były ofiary ze złota składane w El Dorado.

W centrum Bogoty znajduje się również muzeum Donacion Botero – kolekcja obrazów, rzeźb i szkiców, jakie artysta sprezentował miastu. W muzeum tym zobaczyć można m.in. słynną rzeźbę dłoni, pastisze Mony Lisy i portretów Velazqueza pędzla Botero, kolekcję miniaturowych rzeźb, których oryginały znajdują się w Medellin, a także jego prywatną kolekcję sztuki nowoczesnej (Picasso,Chagall,Ernst, Corot).

Wspaniałą panoramę miasta oferuje licząca 162 m. wysokości Torre Colpatria – z jej tarasu roztaczają się widoki na ciągnącą się aż po horyzont wielką metropolię: góry, skupiska wieżowców, arenę do corridy.

Bogota może się pochwalić wspaniałym systemem komunikacji – autobusy TransMilenio docierają szybko i niezawodnie do każdego zakątka miasta.

  1. 9. Moje małe Eldorado

Legenda El Dorado znalazła swoje potwierdzenie w znaleziskach z Laguny Guatavita – najnowsze odkrycie miało miejsce 4 miesiące temu, pochodzące z niego złote figurki można oglądać w Muzeum Narodowym w Bogocie. Niestety, rabunkowe wydobywanie złota i zniszczenie ekosystemu przez turystów sprawiło, że park był nieczynny przez 4 lata. Aktualnie zwiedzanie odbywa się w zorganizowanych grupach z indiańskim przewodnikiem.

Legenda, która zwabiła chciwych konkwistadorów, ma swoje podłoże w micie o zjednoczeniu pierwiastka męskiego (symbolizowanego przez góry) i żeńskiego (jezioro). Nasmarowany przez kapłanów złotym pyłem mężczyzna z plemienia Muisca rytualnie zanurzał się w lagunie, by odnowić równowagę i cykl płodności w naturze, wraz z nim do jeziora wrzucane były złote przedmioty ofiarne.

El Dorado znajduje się na wysokości 3100 m.n.p.m., do laguny prowadzi ścieżka turystyczna przez dżunglę, wokół Guatavita rozmieszczone są 4 punkty widokowe. W zależności od pogody, można podziwiać jej szmaragdowy kolor, lub nie, ale wycieczka jest i tak pasjonująca.

Do laguny wiedzie boczna, 7 – kilometrowa droga, którą częściowo pokonuję pieszo (ze względu na piękne widoki), a częściowo korzystam (w obie strony) z autostopu. Dzięki temu trafia mi się lokalny przysmak (szaszłyk z truskawek w świeżutkiej czekoladzie) spożywany w plenerze w towarzystwie licznie przybyłej tutaj na weekend elity intelektualno – biznesowej z Bogoty. Po raz pierwszy miałam okazję usłyszeć piękną literacką hiszpańszczyznę, jako że w każdym miejscu Kolumbii ludzie posługują się inną jej odmianą.

Opuszczam Kolumbię – przede mną jeszcze 4 państwa, ale każde z nich będę bezwiednie z nią porównywać – to najciekawsze miejsce na mojej tegorocznej trasie, i jeden z najciekawszych krajów latynoskich, jakie odwiedziłam.

Dlaczego warto przyjechać do kraju Marqueza? Może nie ma tu zabytków na miarę Peru czy Meksyku (wyjątkiem jest Cartagena), nie ma tu pejzaży na miarę Boliwii, nie ma parków narodowych porównywalnych z Chile, ale jest to fascynujący, zróżnicowany kraj, który warto odwiedzić przede wszystkim ze względów kulturowych. Oraz czysto ludzkich – Kolumbijczycy są fantastyczni – cechuje ich niesamowita uprzejmość, gościnność i uczynność. Jeśli czegoś brakuje, potrafią sprawić, że przestaje się ten brak zauważać. Są niezwykle otwarci, ciekawi świata, mają poczucie humoru na własny temat.

Kolumbia to kraj o niesłychanie silnym promieniowaniu kulturowym. Niezwykłe w jego mieszkańcach jest to, że niezależnie od statusu społecznego, wszyscy są niezwykle dobrze wychowani, przyjaźni, pomocni i serdeczni, i to w standardach o wiele wyższych niż spotyka się w innych krajach latynoamerykańskich. Dlatego warto odrzucić stereotyp Kolumbii jako niebezpiecznego kraju i poznać jego najlepsze strony.

(…) Ale nim doszedł do ostatniego wiersza, zrozumiał już, że nie wyjdzie nigdy z tego pokoju, gdyż powiedziane było, że miasto zwierciadeł (lub zwierciadlanych miraży) zmiecione będzie przez wiatr i wygnane z pamięci ludzi w chwili, kiedy Aureliano Babilonia skończy odcyfrowywać pergaminy, i że wszystko, co w nich spisano, niepowtarzalne jest od wieków i na wieki, bo plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi.

AK

Informacje praktyczne

Wiza: 2 formularze wizowe (dostępne na stronie ambasady: www.embcolpolonia.com ) i 4 zdjęcia 3 na 3 cm wysłałam do ambasady pocztą (adres: ul. Zwycięzców 29, 03 – 936 Warszawa), a następnie pojechałam na rozmowę z konsulem. Wymagany jest również bilet wyjazdowy z Kolumbii, potwierdzenie rezerwacji z 1 hotelu (wystarczył wydruk emaila) oraz wyciąg z konta. Wizę otrzymuje się najpóźniej na drugi dzień po rozmowie z konsulem – ja odebrałam ją po 2 godzinach spaceru po stolicy (25 USD płatne u sekretarza ambasady). Wiza turystyczna jest wielokrotna, jej ważność trwa miesiąc.

Bezpieczeństwo: turyście podróżującemu po Kolumbii nie grozi absolutnie nic oprócz przestępczości pospolitej, która jest tam obecna na poziomie porównywalnym z innymi krajami Ameryki Łacińskiej.

Waluta: peso. Kurs podlega sporym wahaniom. Kiedy wjeżdżałam do Kolumbii, wynosił 1.900p. za 1 USD. Przebywając w małych miejscowościach trzeba mieć ze sobą drobne – inaczej wydadzą resztę w wafelkach. Droższe od reszty kraju są miejscowości „turystyczne”: San Augustin, Cartagena, Bogota.

Język: aby podróżować po Kolumbii, najlepiej znać hiszpański, lub przynajmniej trochę podstawowych zwrotów i posługiwać się rozmówkami. Mało kto używa tam angielskiego (raczej inteligenci z dużych miast). Ja przez cały czas posługiwałam się hiszpańskim i uważam, że na tym właśnie m.in. polega cała przyjemność poznawania tego kraju.

Przeloty: Pyrzowice – Frankfurt – Caracas (Lufthansa) – granicę z Kolumbią przekraczałam drogą lądową, Bogota – Panama City (Aero Republica)

Transport: autobus z Maicao do Santa Marta 20.000p., taxi z dworca do centrum 4.000p., minibus wewnątrz miasta 1.000p.; autobus do Tayrona odjeżdża z dworca znajdującego się na bazarze w S.Marta (skrzyżowanie Carrera 11 z Calle 11, ale po drodze trzeba dopytywać) – 3.500p., autobus z S. Marta do Cartageny 20.000p., taksówka z dworca do centrum Cartageny (to bardzo duża odległość) 8.000p., autobus z Cartageny do Medellin (13 godzin) 80.000p., taxi z dworca do centrum Medellin 5.000p., dojazd autobusem na terminal Sur, z którego odchodzą autobusy do Cali – 1.100p., autobus Medellin – Cali 40.000p.(9,5 godz.), taxi z centrum Cali na dworzec 4.000p., minibus Cali – Popayan 12.000p., taxi z dworca do centrum Popayan 3.000p., minibus Popayan – San Augustin (8 godzin, załoga wysadza mnie ok. 5 km przed miastem, zatrzymuje regularnie kursującego na tej trasie pickupa, dojazd pickupem do San Augustin – w przeciwnym kierunku – jest opłacony w cenie biletu z Popayan) 18.000p., autobus S. Augustin – Puerto Seco (w cenie dojazd pickupem do Pitalito, skąd odchodzi autobus) 18.000p. – kierowca wysadza mnie na skrzyżowaniu przed P. Seco, gdzie zatrzymują się minibusy do La Plata, autobus z La Plata do El Cruce de San Andres (Tierradentro) 8.000p., autobus z La Plata do Bogoty 40.000p. (7 godzin), minibus z terminalu do centrum Bogoty 1.200p., przejazd TransMilenio 1.400p. (aby dotrzeć do El Dorado, trzeba wsiąść w centrum na przystanku Avenida Jimenez do autobusu linii B1 lub F i dojechać na Portal Norte), z P. Norte odjeżdżają autobusy zatrzymujące się na skrzyżowaniu z drogą do Laguna Guatavita (5.500p., ok. 40 min. jazdy), taxi na lotnisko 13.000p., departure tax 62.600p.

Autobusy pierwszej klasy są bardzo wygodne, ale zbyt mocno klimatyzowane. Tylko w jednym z nich rozdawali koce firmowe, trzeba się ciepło ubierać. Czasami trzeba też, ze względu na dużą ilość pasażerów, zarezerwować wcześniej bilet.

Wstępy: Tayrona 23.000p. (dojazd autobusem z bazaru w S. Marta), San Augustin 7.000p. (dojście z centrum miasta jest dobrze oznaczone, ok. 2 – 3 km szosą pod górę), Tierradentro 7.000p. (do parku wchodzi się przez muzeum w centrum wsi), Bogota: kościół Santa Clara 2000p., muzeum złota 2.700p., Donacion Botero wstęp wolny, Torre Colpatria 3.000p., Laguna Guatavita 12.000p. (dojazd TransMilenio z Bogoty – przystanek Av. Jimenez – na Portal Norte, stamtąd autobusem do skrzyżowania, skąd można iść piechotą lub – w weekend – złapać autostop.

Zakwaterowanie: Santa Marta – „Nueva Granada”(bano privado+ciepła woda+ klimatyzacja) 40.000p., Cartagena – „Marlin”15.000p., Medellin – „Casa Dorada” (bano privado+ciepła woda) 45.000p., Cali – „Calidad House” dormitorium 14.000p., Popayan – “Casa Familiar Turistico” dormitorium 11.000p., San Augustin – “Hospedaje El Jardin” 10.000p., Tierradentro (El Cruce de San Andres) – “Residencias Lucerna” 8.000p., Bogota – “Aragon” 20.000p.

Wyżywienie: solidny obiad (np. kurczak, lomo lub befsztyk z ryżem albo frytkami, smażonymi bananami lub sałatką i napojem „refresco”) kosztuje ok. 2.700 – 3.500p.; mleczne koktajle owocowe 1.500 – 2.000p.; piwo 1.200p., chicha 600p., lunch ok. 3.000p., śniadanie ok. 2.000 – 3.500p.,

Inne: godzina internetu 2.400p., widokówki od 1.500 do 2.000p.

Dział „Travel Gourmet”: Kolumbia jest prawdziwą kopalnią owoców egzotycznych. Oprócz opisanych w tekście świeżych owoców oraz sporządzanych z nich koktajli (często podawanych w wazie, z której można samodzielnie nalać sobie 2 duże porcje) warto spróbować też świeżej marakui, fig, owocu curuba; oblatów z żurawiną i pysznych ciastek w słodkich sosach (w Bogocie), hojaldras (chrupkie zapiekańce z sera i boczku), napić się bardzo popularnego tu kumysu, chichy (napój z kukurydzy) i oczywiście kawy.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u