British Columbia – Anna Paryzek

Anna Paryzek

Gdzie i po co ja tam właściwie jadę:

Kanada jest krajem przeogromnym i nie da się jej poznać osobiście w ciągu miesiąca, czy nawet trzech. Każdy na pewno znajdzie prowincję, która mu odpowiada – zimne, północne terytoria dla koneserów i miłośników niedźwiedzi polarnych oraz pustkowi. Wschodnie wybrzeże dla amatorów canoe oraz znawców kompasu i mapy, wybrzeże zachodnie to przede wszystkim góry. My ruszyliśmy właśnie w góry.

Wybór padł na BC, czyli British Columbia(Kolumbię Brytyjską) oraz Góry Skaliste, których wierzchołki sięgają średnio ok. 3.000 m n.p.m. i których zbocza pokryte są polami lodowymi i lodowcami.

W kwestii przewodnika – Lonely Planet Canada, Lonely Planet British Columbia oraz przede wszystkim Lonely Planet Banff, Jasper and Glacier National Parks, który opisuje wszelkie możliwe treki w parkach BC.

Dojazd:

Można pewnie i statkiem z Europy, ale najszybciej i najwygodniej samolotem. Bilet kupowaliśmy w styczniu 2008, czyli przed zniesieniem wiz do Kanady. Kosztował nas (także przy ówczesnym kursie dolara) ok. 3500 zł. Po zniesieniu obowiązku wizowego dla Polaków bilety podrożały do ok. 4.200 zł.

Należy pamiętać jednak, że od 2009 roku władze kanadyjskie wymagają od podróżujących Polaków paszportów biometrycznych (tylko wtedy można wjechać do Kanady bez wizy).

Kiedy jechać?

Pytanie co się chce robić, co się chce zobaczyć. Generalnie można przyjąć, że pogoda oraz pory roku są podobne jak w Polsce. Zatem nasze wakacje, czyli okres letni czerwiec – sierpień jest porą najlepszą, jeżeli chcemy zwiedzać na świeżym powietrzu, rozbić namiot, poznać mieszkańców lasu (a jest ich mnóstwo).

Waluta i ubezpieczenie:

Ubezpieczyć zawsze się warto, szczególnie jak się planuje pobyt w górach – dla wygody można zakupić ubezpieczenie podróżnicze z wybranymi zwyżkami na szczególne ryzyka przez internet.

Co do waluty – tradycyjnie pojechaliśmy z „plastikiem” – Visa Elektron działa bez zarzutu w bankomatach (uwaga pobierane są prowizje 2-3 CAD za wypłaty z bankomatu), Visa Classic oraz Master Card bez zarzutu i w bankomacie i podczas płatności, jak i przy zakładaniu jakichkolwiek rezerwacji.

Walutą lokalną jest dolar kanadyjski (1 CAD). Podczas naszego pobytu w sierpniu 2008 kurs był stały i wynosił 1 CAD = ca. 2 PLN.

Podróżowanie na miejscu

Ponieważ Kolumbia Brytyjska jest przestrzenią ogromną (powierzchnia prowincji jest blisko trzykrotnie większa niż powierzchnia Polski), a miejsc, które warto tam zobaczyć wiele i to oddalonych od siebie o niewiarygodne odległości warto wypożyczyć auto (wszystkie z automatyczną skrzynią biegów typu no -problem). Benzyna jest tańsza niż w Europie – my laliśmy do baku 87 oktanów za 1,3 CAD/litr. Auto zamówiliśmy jeszcze w Polsce z 1,5 miesięcznym wyprzedzeniem w agencji ALAMO w serwisie www.autoeurope.com i skasowano nas za to ok.900 EUR, czyli 3.000 zł (przy ówczesnym kursie dolara) za 25 dni. Był to Ford Fokus silnik 2,0, automatyczna skrzynia biegów i w miarę pojemny bagażnik. Dodatkowo musieliśmy zapłacić 80 CAD na miejscu za pełen bak (auto oddaje się z pustym bakiem – czyli trzeba sobie oszacować, ile przejedziemy na rezerwie).

Alternatywą dla tych, którzy mają więcej czasu, jest na pewno autostop. Widzieliśmy takich podróżników i raczej nieźle sobie radzili.

Co do komunikacji publicznej – jest to nie najlepsza opcja. Greyhundem niestety trudno dojechać w niektóre miejsca, trzeba pilnować rezerwacji biletu. No i jest to na pewno droższe.

Pociąg nie wchodzi w grę – jest to bardziej atrakcja turystyczna niż środek komunikacji publicznej.

Zdrowie i woda:

Kanada nie wymaga od nas żadnych dodatkowych szczepień poza standardem europejskim. Jedyna rzecz, przed którą i przewodniki, i sklepy, i tamtejsze Visitors Center ostrzegają to woda. Żyją w niej jakieś paskudne pasożyty, stąd nie zaleca się picia surowej wody ze strumieni, czy też jezior górskich. W każdym sklepie górskim w Kanadzie lub centrum turystycznym w parkach narodowych możemy nabyć krople, tabletki do uzdatniania wody, jak również specjalne filtry. Można też wodę po prostu przegotować (zalecają gotowanie 2-3 min). My mieliśmy krople i stosowaliśmy metodę kombinowaną, tzn. wodę podgrzewaliśmy przez minutę, żeby nabrała temperatury powietrza i uzdatnialiśmy kroplami – wówczas po 15 minutach mieliśmy wodę „uzdrowioną”.

1 sierpnia 2008 – ruszamy w drogę.

Samolotem z Poznania, przez Warszawę i Toronto lecimy do Vancouver. Cała podróż zajęła nam ok. 15 godzin, a podczas lotu z Toronto do Vancouver mieliśmy okazję zobaczyć, jak wygląda ogromna burza z lotu ptaka – coś niesamowitego! Na lotnisku w Vancouver jesteśmy po północy. Ponieważ samochód możemy odebrać od 8:00 rano, rozkładamy maty w ustronnym miejscu lotniska i staramy się przespać kolejne kilka godzin (ze stoperami w uszach i masce na oczach wyszło to nawet nieźle).

Rano odbieramy autko i jedziemy do centrum Vancouver na zakupy turystyczne (polecam sklep MEC – Mountain Equipment Cooperative – wielkości sporego Tesco/Reala – ceny dużo niższe niż w Europie, a wybór o wiele większy; od North Face po marki własne. Są tam też mapy i miła obsługa, która nam chętnie pomoże).

Odwiedzamy też słynne i znane z dzieciństwa (z filmu „Niebezpieczna Zatoka”) oceanarium (wstęp 25 CAD) – naszym zdaniem małe i lekko przereklamowane, a przede wszystkim strasznie zatłoczone. Jeżeli mamy lepsze pomysły, można z oceanarium zrezygnować i pójść np. do Stanley Park.

Ostatni punkt w Vancouver to zakupy żywnościowe (ceny jedzenia porównywalne z Polską) i ruszamy autostradą Transcanada w kierunku Gór Skalistych. Pierwszy przystanek robimy w miejscowości Hope (140 km od Vancouver) nad bardzo szeroką rzeką o tej samej nazwie (camping u ewidentnych First Nations, czyli potomków Indian za 15CAD).

3 do 5 sierpnia 2008 – w kierunku Yoho i w Yoho

Postanawiamy ruszyć dalej Transcanadą (autostrada nr 1), jako że jest bardziej malownicza, a my mamy czas. Zatem wzdłuż rzeki i kanionu Frasier, trasą siedmiu tuneli ruszamy w kierunku gór. Na trasie mijamy słynne Hell’s Gate (najwęższe miejsce kanionu, które za opłatą można przejechać kolejką linową) i zastanawiamy się, co w tym miejscu jest niesamowitego…widzieliśmy w zasadzie ciekawsze. Kolejny przystanek w małym miasteczkuLlytton. Znajduje się tam nie odremontowany malutki cmentarzyk pierwszych pionierów (w Yale kilkadziesiąt kilometrów wcześniej jest odremontowany, ale te zapomniane mają w sobie chyba duszę). Jadąc dalej wzdłuż Sushwap Lake, przez Kamloops (miejsce można ewidentnie pominąć w planach turystycznych – nawet muzeum indiańskie za 7 CAD nie jest ciekawe) do Revelstoke. W tym miejscu wjechaliśmy na teren parku narodowego Glacier (National Park) i już tutaj w lokalnym Visitors Center musieliśmy zakupić permit, który upoważnia do przebywania we wszystkich parkach narodowych Kanady. My zapłaciliśmy 147 CAD i był to karnet roczny (byliśmy w Kanadzie prawie miesiąc i nie opłacało nam się kupować pojedynczych albo kilkudniowych biletów). Gdzieś po drodze znajdujemy camping, gdzie rozbijamy namiot, jesteśmy już bardzo blisko gór. W centrum turystycznym dostaliśmy też mapkę wszystkich parków w Górach Skalistych wraz z listą campingów, ilością miejsc na nich, dostępnymi wygodami (toaleta sucha, mokra, prysznic lub brak) oraz cenami.

Następnego dnia rano ruszamy do Fields – to już Yoho National Park. Rozbijamy namiot na campingu typu walk-in (od parkingu trzeba dojść 400 m, ale jeżeli ktoś ma dużo bagażu można wziąć wózek…to nie żart…Kanadyjczycy jeżdżą na camping z tzw. coolerami, czyli lodówkami i wielkimi pudłami z jedzeniem – to się ciężko mieści do plecaka)i idziemy na wycieczkę nad Emerald Lake (piękne turkusowe jezioro, które można ładnie obejść), a następnie pod Takakkaw Falls (woda spada z 240 metrów i robi niesamowite wrażenie). Warto tam się udać po południu, kiedy tłumy już przejdą.

Następnego dnia rano zrywamy się o 6:00, pakujemy dobytek, znosimy go owe 400 m do auta i idziemy na jednodniowy trek Iceline. Najlepiej wybrać drogę z parkingu przez Whiskey Jack Hotel – podejście jest dość ostre, ale szybko wychodzimy na grań. Widoki rewelacyjne – naprzeciw nas Takakkaw Falls wydaje się jeszcze bardziej niesamowity niż wczoraj, a im dalej idziemy, tym więcej lodowców zaczyna się przed nami odsłaniać. Zejście do lasu i długie, żmudne zejście, 11km, które lepiej przeznaczyć na powrót niż start treku. Ok. 16:00 jesteśmy z powrotem na parkingu, a tam 3 wiewiórki, nic nie robiące sobie z obecności ludzi wygrzewały się na pieńkach i dokazywały – niesamowite, w Europie chyba nie do pomyślenia, aby tak blisko podejść do zwierzaka, a on nie ucieka! Zbieramy manatki i ruszamy do Lake Louise Village (około 60 km). Znajdujemy camping za 21,5 CAD (najtańszy w okolicy), kontrolujemy prognozę pogody na kolejny dzień i jedziemy nad Moraine Lake, żeby w przyjemnych okolicznościach przyrody skonsumować obiadek oraz dokonać (zabronionej oczywiście, bo to park narodowy) toalety. Generalnie Lake Luise Village jest miejscem drogim, znajduje się tam jeden sklep spożywczy, a ceny w nim są zaporowe, należy zatem zaopatrzyć się tylko w to, co już naprawdę jest konieczne i nie może czekać do Banff.

6 sierpnia 2008 – Lake Louise

Słynne Lake Louise, zawsze zatłoczone. Co zrobić, żeby nie trafić w tłumy? Wstać o 6:00 rano i zaplanować trek, który swym zasięgiem wychodzi poza wyasfaltowaną ścieżkę. Przed 7:00 rano nad Lake Louise nie było praktycznie nikogo – cisza i spokój. Ruszamy nad Lake Agnes. Po drodze mijamy Mirror Lake (jak się później okaże takich jezior, w których odbijają się góry w górach skalistych jest więcej) i dochodzimy do progu, za którym znajduje się Lake Agnes. I znowu – cisza, spokój, trochę jak w Tatrach po sezonie. Postanawiamy wejść na Big Beehive. Obchodzimy lewą stroną Lake Agnes (mamy tam spotkanie z gryzoniem o nazwie pika – mały, ale bardzo głośny to zwierz) i zakosami pniemy się na upatrzoną górę. Na szczycie jesteśmy oczywiście sami – widok na Lake Louise nie jest porywający, bo nie widać całego, ale widać blisko lodowce, które stanowią tło dla jeziora – niesamowite! Dalej, jako że dzień piękny i jeszcze wcześnie postanawiamy podejść na Plain of Six Glaciers (czyli jeszcze bliżej lodowców znad Lake Louise). Tym razem już było tłoczno, ale mieliśmy okazję zobaczyć, jak z daleka schodzą lawiny. Schodzimy nad samo jezioro i szlakiem wzdłuż jeziora wracamy do auta. Ruszamy do Banff (ok. 40km) znajdujemy camping z listy (niestety cały był zajęty), ale już drugi miał jeszcze wolne miejsca. Rozbijamy się i zaczynamy szykować obiad. Mniej więcej w połowie steka słyszę, jak Piotr mówi „o Boże niedźwiedź”, taaaa niedźwiedź, ciekawe gdzie???….no cóż, jakieś 15 metrów od nas … i …idzie, idzie….dłubie trawkę, skubie liście, spaceruje, ludzi ma w wielkim poważaniu. W końcu poszedł dalej, ale zdziwienie na campingu pozostało ogromne (potem okazało się, że ów czarny niedźwiedź lubi sobie tam chodzić i zarówno on, jak i kilku jego kolegów znanych jest pracownikom campingu).

7 do 10 sierpnia 2008– Mt.Assiniboine (czyli kanadyjski Matterhorn)

Ten trek, opisywany w przewodniku zaledwie na połowie strony, zasługuje na uwagę. Mt. Assiniboine, góra o wysokości 3.618 m npm, z wybitnymi pionowymi ścianami i spływającym lodowcem, o kształcie zbliżonym do Matterhornu, jest warta cztero- a nawet więcej dniowego treku. Na trasie będziemy mieli okazję spotkać misia grizzly oraz zobaczyć 3 jeziora, których nazwy to imiona potworów biblijnych (Og, Magog i Gog). Na szlaku rozmieszczone są liczne campingi, a przy Lake Magog jest lodge oraz domki, stąd długość trasy można swobodnie dopasować do swoich możliwości, czasu i chęci. Miejsca na campingu (tak zwane tent pads) są ściśle określone, zaznaczone i ponumerowane. Nie wolno się rozbijać poza tymi miejscami. Opłaty uiszcza się samodzielnie wypisując ilość nocy i osób na kwitku, dołączając odpowiednią kwotę, kładąc wszystko w kopertę i wrzucając do specjalnej skrzyneczki (pay station).

Z Banff jedziemy do Sunshine Village i o 9:00 rano załapujemy się na autobus (25 CAD od osoby), który zabiera nas wyżej, do Sunshine Meadows, gdzie rozpoczyna się szlak pod Mt. Assiniboine. Kierowca ostrzega przed niedźwiedziami grizzly, a mnie ogarnia strach, bo jesteśmy we dwójkę, drzeć się na całe gardło przez te dni nie będę (bo mnie moja połowa z namiotu wyrzuci), nie mamy sprayu na misie i w ogóle panika w oczach. Idziemy, mamy ok. 30 km do przejścia, jakie będą przewyższenia się okaże, upał powoli robi się niemożebny. Początkowo idzie się przez łąki pełne kwiatów i dochodzi się do pierwszego jeziora Lake Harald Douglas. Z daleka przez moment widać jakiś klockowaty wierzchołek, ale nie wygląda to jak Mt. Assiniboine, jaki oglądaliśmy na zdjęciach przed wyjazdem (choć niewątpliwie jest to właśnie ta góra). Dalej na Citadel Pass i w kierunku Valley of the Rocks. I tutaj nagle krajobraz się zmienia. Zamiast zielonych łąk i jezior, pojawiają się wapienne skały, suche żleby i usychające drzewa. Teren suchy, upał straszny, woda nam się kończy, idzie się fatalnie….nagle GPS pokazuje, że do pierwszego ze słynnych jezior (Og Lake) jest tylko 800 metrów – no tyle, to damy radę. Nad Og Lake jest camping, niby robimy postój, ale tak naprawdę nie mamy siły, ani ochoty iść dalej do Lake Magog. Rozbijamy się zatem wcześniej niż planowaliśmy (5 CAD od osoby za noc), póki jesteśmy sami dokonujemy toalety i przepierki (oczywiście używanie mydła jest zabronione, ale jak tu się umyć bez…) i zaczynamy konsumpcję oraz podziwianie zachodu słońca nad Mt. Assiniboine, który znad Lake Og jest już na wyciągnięcie ręki (na jutroJ).

Następnego dnia ruszamy nad Lake Magog – niby 6 km, ale wczoraj nie dalibyśmy rady. Co jakiś czas pojawiają się na drzewach tabliczki ostrzegające przed niedźwiedziem grasującym w okolicy. Rozbijamy namiot na campingu (5 CAD od osoby za noc), gdzie ściany Mt. Assiniboine mamy na wyciągnięcie ręki i idziemy w kierunku Wonder Pass. Szlak na przełęcz prowadzi obok Lake Gog, piękne jezioro otoczone górami z jednej strony, a zalesionymi zboczami z drugiej. Nagle z lasu wyszedł sobie miś i przedefilował przez łąkę w kierunku jeziora, zamoczył jedną łapę, następnie drugą, jakby badał temperaturę, z pewną nieśmiałością wszedł do wody i oglądając się w naszym kierunku z pełnym spokojem zaczął płynąć na drugi brzeg. Moje przerażenie sięgnęło zenitu, przez lornetkę widziałam, że to nie jest czarny niedźwiedź z campingu w Banff, lecz ów strasznie podobno agresywny grizzly…W każdym razie miś przepłynął jezioro, zniknął w krzakach za zakrętem i tyleśmy go widzieli. Na Wonder Pass już nie doszliśmy (podobno warto ze względu na panoramę) z powodów zdrowotnych, ale za to zdążyliśmy do namiotu przed burzą, która zaraz potem przeszła nad Mt. Assiniboine, dając nam przepiękny zachód słońca.

Kolejnego dnia rano idziemy jeszcze nad pobliskie jezioro Sunburst Lake, znad którego także pięknie prezentują się ściany Mt. Assiniboine. Wracamy, pakujemy plecaki i namiot i ruszamy w drogę powrotną. Tym razem nie spieszy nam się do samego wylotu doliny, chcemy zrobić przystanek na campingu Porcupine. Camping znajduje się na samym dnie doliny i jest ukryty głęboko w lesie (nie ma na nim pay station, więc uznaliśmy że jest bezpłatny). Jest cicho i spokojnie, dopóki nie przechodzi kolejna burza, która pogodę definitywnie psuje – pada całą noc i ranek, tak, że dopiero o 9:00 jesteśmy gotowi do wymarszu.

Przed nami ok. 700 metrów podejścia i 11 km, następnie zimny i porywisty wiatr aż do Lake Harald Douglas. W końcu padać i wiać przestaje, ale pogoda psuje się na kolejne 2 dni.

11-12 sierpnia 2008 – przez Icefields Parkway do Jasper

Icefields Parkway to część autostrady nr 93, która prowadzi wzdłuż wysokich gór, z widokami na liczne tam lodowce i sama w sobie stanowi park narodowy (trzeba mieć bilet wstępu na tę część trasy, kontrola i sprzedaż permitów odbywa się już na wjeździe). Na trasie znajduje się słynne Bow Lake oraz Lake Peyto. Nad tym ostatnim robimy przystanek i zgodnie z zaleceniami przewodnika wchodzimy na pobliskie wzniesienie, żeby uniknąć tłumów oraz podziwiać jezioro z innej perspektywy. I faktycznie, mimo niepogody, udaje nam się wejść na Bow Summit (prowadzą na niego znaki i tablice, ale można też, tak jak my, odnaleźć pierwszą lepszą ścieżkę i kierować się po prostu do góry), gdzie nie ma w ogólne ludzi, a widoki na lazurowe wody Lake Peyto zostają uwiecznione aparatem.

Dalsza droga prowadzi obok największego w Górach Skalistych pola lodowego Columbia Icefield. Lokalne centrum Visitors Center oferuje przejażdżkę specjalnymi autobusami na lodowiec (wyglądają trochę jak ogniwo pośrednie między czołgiem a autobusem), ale można sobie tę atrakcję podarować. Wystarczy podjechać samemu kawałek – z daleka widać więcej i ładniej, no i nie ma obok ciebie gromady hałasujących turystów.

Następnego dnia udajemy się nad największe w całych Górach Skalistych naturalne jezioro (długość ok. 21 km) – Lake Maligne. Żeby móc je w pełni podziwiać należy zrezygnować z płatnej (słono) przejażdżki promem po jeziorze, lecz wdrapać się na pobliski Bald Hill. Ze szczytu rozpościera się przepiękna panorama na okoliczne, oblodzone szczyt, na samo jezioro Maligne oraz na opisywaną w przewodnikach, jako rarytas dla wędkarzy, wysepkę na środku jeziora. Po zejściu ze szczytu udajemy się szlakiem nad Moose Lake – niesamowita cisza, spokój, dzikość krajobrazu…trochę, jak nad wschodnimi jeziorami Kanady opisywanymi przez Arkadego Fiedlera.

Wieczorem oraz następnego dnia wznosimy modły o pogodę. Rano 13-go sierpnia ruszamy do oddalonego o ok. godzinę jazdy samochodem Hinton, gdzie znajduje się małe lotnisko. Tam mamy zarezerwowany lot nad górami. Samolocik gotowy, pogoda nie zapowiada widoków (ale pilot twierdzi, że jest ok. i najważniejsze, że nie wieje). Wsiadamy do samolociku (o rany, jaki malutki) i startujemy. Widoki, mimo złego początku, przednie, udaje nam się z lotu ptaka zobaczyć te miejsca, w których byliśmy albo planujemy być w najbliższych dniach. Do tego pilot opowiada strasznie ciekawe historie o okolicznych terenach i historie związane z nazwami poszczególnych szczytów. Ta płatna rozrywka (ok. 300 CAD za osobę w Air Jasper) na pewno warta jest swej ceny bardziej niż inne oferowane przez lokalne agencje.

14-15 sierpnia 2008 – Tonquin Valley

Trek do Tonquin Valley można odbyć w 2 dni, w ciągu których można przejść całą dolinę, a można tak jak my przejść do połowy i wrócić tą samą drogą. Celem jest jezioro Amethyst Lake oraz stanowiące tło jeziora słynne ściany The Ramparts (grupa strzelistych szczytów o militarnych nazwach, z których spływały lodowce). Nad jeziorem znajduje się camping oraz lodge. Należność za miejsce oraz rezerwację należy załatwić z wyprzedzeniem w Jasper w tamtejszym Visitors Center. Tam zostaniemy pouczeni o niebezpieczeństwach (niedźwiedzie), o zachowaniu porządku (chowanie jedzenia i zasady gotowania), korzystaniu z toalet (coś w rodzaju tronu, pod którym znajduje się zbiornik), odkażaniu wody i każą nam zapamiętać, że w jeziorze się nie myjemy. Szczerze mówiąc my zasady trochę naginaliśmy (szczególnie w obszarze korzystania z toalety oraz mycia się).

Jedyną prawdziwie uciążliwą rzeczą w dolinie były muchy końskie, których były miliony, które cięły niemiłosiernie i bez zahamowań (w czerwcu i lipcu zamiast much końskich są niesamowite chmary komarów) – jedynym na to lekarstwem jest moskitiera i chowanie się w namiocie. Żaden spray nie okazał się skuteczny.

Sam szlak jest niesamowicie urokliwy, najpierw idziemy doliną z widokiem na Mt. Edith Cavell, następnie schodzimy do rzeki i wędrujemy wzdłuż niej, po czym zaczynamy się wspinać coraz wyżej. A po 400 metrowym podejściu czeka na nas prawdziwy rarytas – zza drzew wyłaniają się szczyty The Ramparts. Jeżeli ma się czas na dotarcie do Jasper, należy tam się wybrać obowiązkowo.

16-18 sierpnia 2008 – Mt. Robson

Żeby zobaczyć najwyższy szczyt kanadyjskich Gór Skalistych (3.954 m npm) należy udać się 108 km na wschód od Jasper. Na pewno warto! Wybitny szczyt oraz wielkie ściany, a także kilka lodowców spływających i tworzących jeziora są warte wysiłku. W pierwszej kolejności trzeba się zarejestrować na szlaku i otrzymać permit na noclegi, na konkretnych campingach Berg Trail (5 CAD za osobę za dzień na campingu). Wszystko możemy zrobić w Visitors Center w Robson Meadows u stóp Mt. Robson. Warto spróbować sobie zarezerwować miejsca na campingach z wyprzedzeniem, szczególnie jeżeli planujemy trek na weekend. Na szlaku jest wiele campingów, jednak na każdy z nich należy zarezerwować miejsce w centrum VC i z góry je opłacić. Dostaniemy wówczas ów permit, który należy przypiąć na namiocie w widocznym miejscu (strażnicy naprawdę kontrolują). Można próbować iść na dziko – jednak nie ma wówczas żadnej gwarancji miejsca, a co więcej mogą nam nakazać powrót.

Od początku szlaku jest zupełnie inaczej – wielkie cedry porastające tamtejsze lasy podpowiadają, że musi tam być dużo wody i faktycznie, rzeki rozlewają się po szlaku, często położone są dodatkowe kładki i mostki. Co krok wodospady – ale w końcu dolina się nazywa Doliną Tysięcy Wodospadów (Valley of Thousand Falls). Nasz pierwszy nocleg wypada nad Emperor Falls (zaledwie 5 km od Berg Lake, jednak nad Berg Lake nie było miejsca na tę noc, dopiero na następną). Niemniej rozbijamy namiot, przeczekujemy największy upał i zaraz potem ruszamy nad Berg Lake. Zaraz za campingiem Marmot skręcamy na szlak prowadzący do dalszych jezior. Kawałek idziemy szlakiem, po czym wchodzimy na pobliskie wzgórze, zgodnie z zasadą: „należy zawsze wejść na przeciwległe wzniesienie”, aby zobaczyć Mt. Robson w pełnej okazałości. Okazuje się jednak, że nie tylko Mt. Robson i jego dwa lodowce (Berg Glacier oraz Mist Glacier) widać, lecz również dalsze szczyty pokryte spływającą z nich rzeką lodu.

Następnego dnia rano wychodzimy skoro świt nad Berg Lake, tam rozbijamy się szybko i ruszamy na trek na Snowbird Pass. Droga jest długa i trochę mozolna, najpierw należy obejść Berg Lake, następnie wejść na morenę boczną Robson’s Glacier i piąć się coraz wyżej na przeciwległe zbocze. Ze znajdującej się tam dolinki zawieszonej widać już Snowbird Pass, na którą wchodzimy. Po drodze mijamy całą gromadę leniwych świstaków. Ze Snowbird Pass spodziewaliśmy się rewelacyjnych widoków szczególnie na drugą stronę grani. Niestety trochę nas to rozczarowało – wielkie, szare i poorane pole lodowe nie jest ani fotogeniczne, ani piękne. Jednak wystarczy się obrócić w kierunku Mt. Robson, żeby nie żałować wycieczki. Widok na szczyt i jego główny i najdłuższy lodowiec jest cudowny i wynagradza wszystko.

Wracamy do namiotu, a tam przechadza się zwierz wielkości jelenia i generalnie niewiele robi sobie z naszej obecności, podobnie zresztą wiewiórki, które z wielkimi grzybami w zębach przebiegają nam między nogami robiąc zapasy na zimę.

Rano okazuje się, że najgroźniejszym zwierzęciem Gór Skalistych była wiewiórka, która przegryzła ostatni woreczek z musli i wybrała z niego co do kruszynki 200 g naszego śniadania, pozbawiając nas tym samym porannego posiłku! Skandal!

Mimo braku solidnego śniadania ruszamy w drogę powrotną, mijamy po raz drugi piękne i ogromne wodospady, rzeki, rozlewiska i wracamy na parking.

19 – 24 sierpnia 2008 – Vancouver Island

Góry Skaliste były celem głównym, zrealizowanym w 100%. Nadszedł czas na urlop – zatem jedziemy na Vancouver Island. Wyspa ta jest raczej wielka (długość ponad 460 km i szerokość ponad 80 km) i należy wybrać konkretne miejsca, jakie się chce odwiedzić. Dostać się tam można z przystani promowych rozlokowanych w pobliżu Vancouver (Tsawwassen lub Horseshoe Bay). Prom na Vancouver Island liniami BC Ferries – 2 osoby plus auto – kosztował 70 CAD). Trasy promów oraz godziny kursowania znajdziemy na stronie www.bcferries.com. Należy pamiętać, żeby przyjechać na przystań z wyprzedzeniem lub kupić bilet dzień wcześniej – w lecie są naprawdę oblegane, niezależnie od pogody).

Przybijamy do Swartz Bay i jedziemy do najbliższej miejscowości – Sidney, gdzie rozbijamy się na campingu McDonalds ukrytym na wzgórzu w lesie. Następnego dnia udajemy się na przystań w Sidney i przeprawiamy się na pobliską wysepkę Sidney Spit polecaną w przewodniku dla miłośników ptaków, ciszy i spokoju (przeprawa kosztuje 14 CAD w obie strony i trwa ok. 15 minut). No i faktycznie – jest pięknie, ptactwa morskiego mnóstwo, szum fal, prawdziwy urlop typu „leżenie bykiem”.

Z Sidney jedziemy do Victorii, która była historycznie pierwszą stolicą Kanady. Ponieważ zaczyna padać postanawiamy skorzystać z przewodnika i sprawdzić, co oferują tamtejsze muzea. No i zgadzamy się z przewodnikiem Lonely Planet – muzeum morskie w Victorii to rewelacja bez dwóch zdań. Za 10 CAD można obejrzeć makiety łodzi indiańskich, poczytać o historii, o polowaniach na foki, poznać budowę statku – bardzo polecamy przy wolnym czasie, lub braku pogody.

Następnego dnia ruszamy w kierunku miejscowości Tofino. Przystanek robimy w Ucluelet, gdzie wybieramy fragment szlaku „Wild Pacific Trail” prowadzący wzdłuż stromego i skalistego brzegu Pacyfiku (niestety nie jest on tak porywający, jak opisują go w internecie). Dalej samochodem już dojeżdżamy do Tofino i znowu wjeżdżamy sobie nad brzeg Pacyfiku, gdzie można podziwiać dziwne i rozpaczliwe ewolucje surferów.

Ponieważ kolejnego dnia są moje urodziny, postanawiamy spędzić dzień na łonie przyrody. Najpierw płyniemy małym statkiem oglądać wieloryby (mieliśmy okazję zobaczyć dwa ogromne humbaki), lwy morskie i foki. Potem na kajakach płyniemy po zatoce Tofino aż na małą wysepkę – Meares Island, gdzie można wejść i zobaczyć kilkusetletnie drzewa, które mierzą nawet 100 m. Wycieczki kajakiem i oglądanie wielorybów należy zarezerwować w jednej z wielu agencji nad brzegiem (koszt za whale watching to ok. 150 CAD, a wycieczka kajakiem z przewodnikiem to ok. 80 CAD).

Kolejny dzień leje, więc poświęcamy go na powrót. Im dalej na zachód, tym bardziej się wypogadza. Przeprawiamy się promem z Nanaimo do Horseshoe Bay (prom przybija do przystani na północ od Vancouver).

25-26 sierpnia 2008 – Vancouver

Vancouver to miasto, w którym warto spędzić kilka dni, jak już się jest tak daleko od domu. Noclegi zarezerwowaliśmy jeszcze w Polsce korzystając z serwisu www.hostelbookers.com i jak już wiele razy trafiamy bezbłędnie (na stronie można znaleźć hostele typu bed&breakfast w różnych krajach świata – średni koszt dla Vancouver wyniósł 40 CAD za dobę od osoby).

W Vancouver z powodu deszczu odwiedziliśmy Science World, gdzie dorosły może poczuć się jak dziecko (wstęp 20 CAD) i wypróbować, jak działa elektryczność, zrozumieć dlaczego człowiek myśli.

Skoro bawimy się jak dzieci, to trzeba było się udać do Playland (wstęp 55 CAD od osoby na cały dzień), gdzie pierwszy raz w życiu przejechaliśmy się rollercosterem, pokręciliśmy się na różnego rodzaju karuzelach, a jak nam się zupełnie w głowie zakręciło stwierdziliśmy, że musimy stąd się wynieść.

W samym Vancouver warto odwiedzić też dzielnicę chińską i powłóczyć się trochę po tamtejszych uliczkach. Po przejechaniu skrzyżowania człowiek znajduje się w Chinach – na ulicach praktycznie sami skośnoocy, sklepy ze specjałami jak w Chinach, wszędzie słychać chińską muzykę, napotyka się sklepiki z „lekarstwami” i ziołami – pełna egzotyka.

Warto udać się też na Granville Island i pójść na targ, a następnie wyjść na przystań, gdzie cumują setki łodzi i pójść wzdłuż, jak daleko się da.

Na deser pozostaje Stanley Park – piękny, ogromny, pełen ludzi biegających, jadących na rowerach, pływających, uprawiających sporty dziwne i dziwniejsze, ale jednocześnie spokojny. Warto, tak miłym akcentem, zakończyć tę podróż.

Podsumowanie:

Reasumując warto wrócić uwagę na sposób zachowania się na campingach w górach oraz na campingach publicznych na trasie.

Campingów najlepiej szukać ad hoc – wzdłuż autostrady stoją tablice informujące o najbliższych campingach i czy są jeszcze wolne miejsca. Ceny takich campingów wahają się w zależności od standardu – od 15 do 30 CAD za dobę, za namiot (wraz z miejscem na samochód).

W górach oraz w górskich parkach narodowych nie wolno pozostawiać żywności na zewnątrz. Albo chowamy jedzenie do samochodu, albo w górach zanosimy do specjalnych skrzynek, ewentualnie podwieszamy 4 metry nad ziemią na specjalnych słupach (bear pole).

Co do spożywania posiłków – należy to robić w wyznaczonych miejscach (są przygotowane stoły daleko od namiotów), aby zapach jedzenia nie znajdował się blisko namiotu.

Nie wolno używać detergentów, a płucząc naczynia należy owe pomyje wlewać do specjalnych otworów, które są położone zazwyczaj blisko toalet (tam też powinno się pluć pastą do zębów).

Wszystko po to, aby nie prowokować niedźwiedzi, aby nie uczyć ich, że tam gdzie jest człowiek, mogą znaleźć coś do jedzenia. Kanadyjczycy otaczają w ten sposób ochroną i niedźwiedzie i turystów – my misia nie szukamy, a miś nie szuka nas, bo nic dla niego nie mamy. A tak naprawdę należy uważać i miejscach zalesionych, w których jest ryzyko wyjścia na misia, który akurat skubie sobie jagody, należy pokrzykiwać, klaskać i generalnie zachowywać się głośno.

Jeżeli chodzi o miejsca na campingach – obowiązuje zasada „kto-pierwszy-ten-lepszy”. Jeżeli tej zasady nie ma, to znaczy, że należy miejsce zarezerwować i opłacić wcześniej w Visitors Center. Generalnie jeżeli nie ma wolnego pada na nasz namiot, nie wolno nam się rozbić, chyba, że sytuacja jest newralgiczna. Opłaty za campingi „kto-pierwszy-ten-lepszy” uiszcza się na campingu samodzielnie na pay station – w przygotowane koperty wkłada się małą karteczkę z imionami i ilością dni, które chcemy spędzić na campingu oraz odliczoną kwotą należną za nocleg. Kopertę wrzuca się do specjalnej skrzyneczki.

I jeszcze o tłoku na szlakach – można go łatwo uniknąć na dwa sposoby. Należy wychodzić wcześnie, najpóźniej ok. 7:00 rano (Kanadyjczycy i Amerykanie wstają ok. 9:00 rano i zanim się zbiorą jest sporo po 10:00. Drugi sposób, to należy wydostać się poza wyasfaltowane części szlaku – większość turystów kończy swoją wycieczkę razem z końcem utwardzonej drogi. Tak naprawdę wystarczy odejść 15 minut od głównej trasy, żeby być samemu w lesie, albo nad jeziorem.

A jak tam było naprawdę, tylko zdjęcia to wiedzą: http://pparyzek.pl/gallery.php?g_id_s=16


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u