Brazylia – Piotr i Jacek Wiland

Piotr i Jacek Wiland

Termin: 7.07.2005 – 29.07.2005

Liczba uczestników: 2 (wyprawa rodzinna)

Informacje praktyczne ogólne:

Przelot: Wrocław- Frankfurt – San Paulo/ wewnętrzne odcinki/ wylot z Rio de Janeiro – Monachium – Frankfurt (linie Lufthansa). Po Brazylii podróżowaliśmy głównie samolotami linii Varig, którego kupony na poszczególne odcinki kupiliśmy jeszcze w Polsce. Koszt przelotów wewnętrznych w Brazylii zależy od liczby odcinków: 1-4 – 399 USD, 5 – 499 USD, 6 – 599 USD, 7 – 699 USD. Muszą one być wykorzystane w okresie 21 dni. Dodatkowo musieliśmy wykupić bilet San Paulo – Cuiaba – Brasilia liniami TAM, gdyż w rejon Pantanalu nie latają żadne inne linie poza TAM.

Zdrowie:

W Brazylii zagrożenie malarią zależy od regionu, w którym się przebywa. Przez okres pobytu w Amazonii braliśmy Lariam. W Pantanalu panuje opinia, że nie ma potrzeby profilaktyki przeciwmalarycznej. Można natomiast rozważać czy nie stosować takiej profilaktyki, gdy panuje tam wysoki stan wód (od grudnia do maja).Wymagane jest szczepienie p/żółtej febrze (żółte legitymacje), w głębi interioru, ale nikt nas pod tym względem nie sprawdzał kiedy przylecieliśmy do Manaus.

Argentyna:

Zgodnie z kursem z dnia 12.07.2005 roku

1 Euro = 3,43 peso argentyńskich

1 USD = 2,87 peso argentyńskich ( wymieniałem za 2,83)

1 PLN = 0,84 peso argentyńskich

Hotele : Hotel Hosteleria los Helechos , Puerto Iguazu, Paulino Amartante 76, wymieniany w LP – 75 peso za pokój dwuosobowy ze skromnym śniadaniem, położony niedaleko dworca autobusowego.

Ceny za wejście na teren parku narodowego i wycieczek

Wejście na teren San Ignacio Mini ( bilet jest ważny przez 15 dni również na inne misje jak Santa Ana, N Sra de Loreto, Santa Maria La Mayor) – 12 peso Park narodowy Iguazu – Argentyna – otwarty zimą od 8 do 18, latem od 8 do 19. można dojechać autobusem z miasta, który kursuje co 45 minut od 7.15 do 19.15. Wstęp do parku kosztuje 30 peso argentyńskich (jeśli zamierza się odwiedzić w następnym dniu, należy poprosić w kasie o wydanie dodatkowego druczku, który upoważnia do wejścia dnia następnego za 50% czyli 15 peso).

Rodzaje szlaków w Parku Iguazu

Ścieżka Górna (upper circuit, circuito superior) długości około 750 metrów, głównie po mostkach , z których podziwiać można przepiękne widoki górnego biegu (przed wodospadem) rzeki Iguazu. Szacunkowy czas na zwiedzanie – 1,15 h Ścieżka Dolna (lower circuit, circuito inferior) długości około 1100 metrów – spacer w lesie z możliwością obserwacji wodospadów od dołu. Dochodzi się do przystani skąd można odpłynąć łodzią na wyspę San Martin (bezpłatnie) lub pod wodospad San Martin w ramach płatnej eskapady. Szacunkowy czas na zwiedzanie – 1,15 h Wyspa San Martin – ostatnia łódź odpływa na wyspę o 16.30. Długość ścieżki – około 1000 metrów, stąd można z drugiej strony ujrzeć z bliska wodospad San Martin. Idąc ścieżką posuwamy się bardzo często wśród delikatnej mgiełki, która z dala wygląda jak nieustająca tęcza. Szacunkowy czas na zwiedzanie – 2 h Gardło Diabła – spacer po mostku nad rzeką, aby po 1,1 kilometra dotrzeć do największej czeluści wodospadu, która jest też częściowo widziana od strony brazylijskiej czyli Gardzieli Diabła. Szacunkowy czas na zwiedzanie – 2 h, gdyż trzeba wrócić około kilometra z powrotem. Ścieżka dla pieszych Macuco (około 6 km) jest poprowadzona przez dżunglę w pewnym oddaleniu od rzeki i wodospadów. Szacunkowy czas na zwiedzanie – 2,30 h

Atrakcje dodatkowo płatne w Parku Iguazu :

Paseo Ecologico – ½ godzinna wyprawa na pontonowej łodzi wzdłuż delty Rio Iguazu Superior, podczas której można nieraz ujrzeć różne gatunki ptaków, kajmany, żółwie. Odpływa się z przystani w pobliżu stacji Gargantua.- koszt 20 peso Aventura Nautica – 12 minutowa przejażdżka łodzią motorową, która podpływa pod wodospad San Martin, gdzie nikt nie pozostaje suchy; wpływa też w wąwóz Gargantua del Diablo – koszt 40 peso Gran Aventura – trwa 1 godzinę i jest propozycją łączoną. Wpierw przejazd dużym samochodem terenowym od centrum informacyjnego przez drogę wśród dżungli (Sendero Yacaratia), a następnie pontonem rzeką Rio Iguazu Interior do kanionu Gargantua del Diablo z podpłynięciem do wodospadu San Martin. Zawiera więc również w sobie to co proponuje Aventura Nautica. Koszt – 80 peso. (ewentualne informacje – www.iguazujunglexplorer.com) Zwiedzenie wszystkich tych miejsc , może z wyjątkiem ścieżki dla pieszych Macuco i dodatkowych atrakcji jak Paseo Ecologico czy Gran Aventura może zająć minimum około 7-9 godzin (www.iguazuargentina.com). Przejazd minibusem do misji San Ignacio z Puerto Iguazu – tam i z powrotem bez wstępu do misji : 75 peso /osobę

Ceny w Argentynie:

Ceny żywności w restauracjach w Argentynie – są według mnie, porównując położone naprzeciw siebie miasta po obu stronach rzeki, około 15-20% tańsze w Argentynie niż w Brazylii

Kartka pocztowa – 1,50 peso

Znaczek do Polski na kartkę pocztową 4,50 peso

Wiza: wiza nie jest wymagana jeśli pobyt nie przekracza 3 miesięcy. Na granicy brazylijsko-argentyńskiej są dokonywane kontrole paszportowe i za każdym razem wbijana jest pieczątka

Brazylia

Zgodnie z kursem z dnia 10.07.2005 roku

1 Euro = 2,83 reali

1 USD = 2,36 reali

1 PLN = 0,69 reali

Wymieniałem w różnych kantorach w różnych miastach Brazylii, ale najlepszy kurs za dolara uzyskiwałem w Salwadorze 1 USD = 2,42 reali; dla porównania w San Paulo na lotnisku 2,34 reali za 1 USD Przy wymianie czeków podróżniczych American Express (w Foz de Ignacu) obowiązywała 8-10% prowizja przy ich wymianie, a ponadto bardzo rygorystycznie podchodzą do identyczności obu podpisów na czeków, co spowodowało, ze zakwestionowano mi możliwość wymiany czeków.

Hotele:

Dany Hotel Av. Brasil 509, Foz de Iguacu – cena za pokój dwuosobowy 120 reali – danyhotel@foz.net.pl (cena wraz ze śniadaniem) W Pantanalu mieszkaliśmy w fazendach, których cena była wliczona w opłatę za nasz pobyt. Jednym z nich były: Rio Claro Lodge (42 km od Pocone) – www.pousadarioclaro.com.br, tel.fax +55 (65) 345-2449/9982-0796 Hotel Monaco Rua Constantino Nery 20, Manaus , fax 00 55 92 2121-5038, cena 139 reali (61,2 USD)

Hotel Des de Julho, Manaus, w pobliżu opery.– 45 reali ze śniadaniem Phenicia Bittar Hotel – Brasilia SHS Quadra 5 Bloco J, fax 00 55 61 3321-4342 = 166,5 reali (71,8 USD) – cena po uprzednim zamówieniu droga mailową

Hotel Solar Dos Romanos – Salvador – Pelourinho, CEP 40026-290, tel 0055 (71) 322-6158, fax 00 55 (71) 322 5106, Rua Alfredo de Brito 14 A (Portas do Carmo) – cena za pokój dwuosobowy /1 dobę – 115 reali (50 USD) (zależna od położenia pokoju) hotelsolardosromanos@hotmail.com

Hotel Mar de Ipanema Rua Visconda de Piraja 539 – Ipanema 22410-003 Rio de Janeiro www.maripanema.com; maripanema@maripanema.com; fax 2511-4038 – cena 195 reali /1 dzień/pokój dwuosobowy – 84,20 USD (bez śniadania)

Ceny żywności

Banany 1,65 R /1 kg

Guarani (2 litrowa oranżada) 2,29

Płyta CD z muzyka brazylijską – od 20-35 reali

Ceny posiłków w restauracjach.

Piwo 3,50 reali, Sok naturalny – 3,50 reali, Kiełbasa 8-12 reali, Lasagna 8-14 reali,

Spaghetti – 10 reali, Pieczone ziemniaki – 7-9 reali.

Cena za posiłek w porze lunchu na lotnisku w Iguazu – niezależnie od ilości posiłku – 12 reali

Cena za posiłek – bufet na kilo – od 10 reali za 1 kg posiłku (zwykle w porze lunchu)

Przejazdy:

Cena za taksówkę zamawianą na lotnisku międzynarodowym w Rio de Janeiro do Ipanemy – 67 reali

Cena taksówki zamówiona przez radio-taxi z Ipanemy na lotnisko – 35 reali

Cena za taksówkę Santa Teresa – Copacabana (Rio ) -13 reali

Autobusy w Rio – 1,80-2,00 reale w AC autobusie

Metro w Rio – jeden przejazd 2,25 reali

Cena za taksówkę w Brazylii – przejazd z lotniska do hotelu w centrum miasta (Phenicia Bittar) kosztował wg wstępnego umówienia się z kierowcą 35 reali wieczorem, przejazd z hotelu Phenicia Bittar na lotnisko rano – wg taksometru – 32 reale

Wynajęcie samochodu wraz z kierowcą w Caribo Turismo LTDA przy porcie lotniczym Foz de Iguazu – na okres około 4 godzin do parku narodowego po stronie brazylijskiej i następnie z dojazdem do Puerto Iguazu po stronie argentyńskiej (bez opłaty za wstęp do parku) – kosztowało 120 reali

Bilet autobusowy : Linha Verde – autobus z dworca Salvador do Praia do Forte – 6,06 reala

Rio by boat – czyli pływanie jachtem po zatoce Guanabara, który wyrusza codziennie o godzinie 9.30 do 11.30 – cena 30 reali, można wykupić bezpośrednio przed wypłynięciem na przystani, skąd jacht odpływa czyli w Marina de Gloria.

Inne atrakcje i przejażdżki organizuje firma Saveiros Tours ( www.saveiros.com.br)

Kolejka (Trem de Corcovado) na górę z figurą Chrystusa w Rio de Janeiro– na górę i z powrotem – 30 reali

Wjazd i zjazd na Głowę cukru (Pao da Acucar) – 35 reali. (od 8 rano do 22 )

Agencje, z których korzystaliśmy przy organizacji wyjazdu:

Natureco – email natureco@natureco.com.br, dyrektor Munir Nasr; strona internetowa: www.pantanaltour.net

Łączna cena za pobyt w Pantanalu wynosiła 2050 reali za 2 osoby (1025 reali/osobę) . W tą kwotę wliczone było odebranie z lotniska, dwie noce w hotelu w Cuiaba w pobliżu lotniska , przejazd do Pantanalu i transport w samym Pantanalu, 3 noclegi na fazendach w Pantanalu jak i posiłki (od obiadu dnia pierwszego do obiadu w dniu czwartym) oraz pewne atrakcje w samym Pantanalu – dwukrotnie nocne safari, jeden raz włóczęga na koniu po prerii, 2- krotnie spacery łodzią oraz obsługa przewodnika, będącego jednocześnie naszym kierowcą. Nie były wliczone w to napoje Amazonia – cepecam@internext.com.br – Zygmunt Sulistrowski – właściciel Łączna cena za pobyt w Amazonii wynosiła 465 USD za 2 osoby (232 USD/osobę) . W ta kwotę wliczone było odebranie z lotniska, , 50-kilometrowy przejazd do domku położonego na skraju dżungli i transport w pobliżu, 2 noclegi w tym domku jak i posiłki (od obiadu dnia pierwszego do obiadu w trzecim dniu) oraz atrakcje w Amazonii określone w programie jako „The Adventurer”– nocny spacer po dżungli, , kilkakrotne przejażdżki łodzią oraz obsługa przewodników. Nie były wliczone w to napoje

Różne informacje

Parque das Aves Bird Park , Rodovia das Cataratas, km 1, www.parquedasaves@.com.br Mieści się bardzo blisko wjazdu (300 metrów) do Parku Narodowego Iguacu (części brazylijskiej). Można tu zobaczyć na powierzchni 17 ha 800 gatunków ptaków z Brazylii, a także innych kontynentów, w tym różne gatunki tukanów, strusie nandu, ary, kolibry . Wstęp kosztuje 8 USD, otwarty od 8:30 do 18.00 (zimą brazylijską do 17.30). Standardowo zwiedzić można go w ciągu 1,5 h. Wystep folklorystycznego zespołu : Omi Olorum – 7 reali w Arena do Teatro SESC-SENAC Pelourinho, Largo do Pelourinho 19, Salvador

Wiza: wiza nie jest wymagana jeśli pobyt nie przekracza 3 miesięcy. Na granicy brazylijsko-argentyńskiej są dokonywane kontrole paszportowe i za każdym razem wbijana jest pieczątka

Język: portugalski .

Znajomość języka angielskiego słabo rozpowszechniona, choć w miejscach, gdzie można spotkać wielu turystów, można się porozumieć

Pogoda:

W Iguazu pogoda była słoneczna – temperatura 20 stopni, wymarzona pogoda, choć stan wód i energia wodospadu jest największa w styczniu i lutym , ale wtedy upały są niemiłosierne

Pantanal – lipiec to pora sucha, było około 25-30 stopni C

Amazonia – poziom wody najwyższy od grudnia do czerwca. Dni prawie bezdeszczowe występują od czerwca do października. Podczas czterech dni spędzonych w Amazonii ani razu nie spadł deszcz. Natomiast poziom wód podobno w okolicy Manaus najwyższy jest w czerwcu, dzięki czemu łatwo jest pływać po zatopionym lesie.

Bahia – Salvador – najwięcej deszczu pada w okresie od kwietnia do lipca. Nas ulewa spotkała przy przylocie, ale przez następne 3 dni świeciło słońce i tylko sporadycznie padało przez kilkanaście minut.

Rio de Janeiro – W lipcu opady deszczu są najrzadsze, ale za to rzadziej spotkać można słoneczną pogodę, co zgadza się z naszymi doświadczeniami.

GSM

Taryfa tim.max 8,26 PLN/minutę, SMS = 1,09 PLN, inna sieć Nextel Brazil max dwa razy droższa. W Amazonii należy liczyć na sieć raczej tylko w Manaus, choć sporadycznie w promieniu 50 km sieć czasem przejściowo była osiągalna. W Pantanalu – nie ma szans na dostęp do sieci. Iguazu i duże miasta : Bahia, Rio de Janeiro, Brasilia sieć jest osiągalna

Mapy i przewodniki

Korzystaliśmy z następujących przewodników: Brazil LP, Brazil The Rough Guide, Brazil Insight Guides, inne źródła dostępne w Polsce o Brazylii: Podróże marzeń: Brazylia – Beppe Ceccato Ars Polona, a od grudnia 2005 – Podróże marzeń Seria Gazety Wyborczej- Brazylia.

Relacja z podróży

7.07.05 – czwartek

Przelot Wrocław – Frankfurcie a dalej Frankfurt – San Paolo.

08.07.05 – piątek

W San Paulo wylądowaliśmy planowo. Przegoniliśmy naszą strefę czasową o 5 godzin. Na zewnątrz zimniej niż w Polsce – 11 stopni. Koniecznie jest zachowanie osobnej kartki wjazdowej, którą trzeba oddać przy wyjeździe z Brazylii. Po dwóch godzinach lotu kolejny samolot zacząć krążyć nad rzeką Parana. Dolatywaliśmy do Iguazu. Na zewnątrz okazało się, że jest znacznie cieplej niż w San Paulo. Chyba specjalnie dla nas panowała ciepła i słoneczna pogoda. Na lotnisku Foz de Iguazu było spośród różnej maści agencji podróży wybraliśmy tańszą w cenie przejazdu do Parku Narodowego, a później do Puerto Iguazu za 120 reali. Wzięliśmy wycieczkę tylko do brazylijskiej części wodospadów. Nie wymagały one całego dnia na zwiedzanie. Startowaliśmy bowiem późno, grubo po 14. Pierwsze chwile, pierwsze brazylijskie wrażenia. Droga była w miarę dobrze utrzymana, wzdłuż szosy minęliśmy z początku kilka hoteli, następnie rancza hodowlane z końmi, pastwiska, aż w końcu natrafiliśmy na gęsty las, który z obu stron okala rzekę Iguazu. Przy wjeździe do parku narodowego trzeba opłacić za wstęp Drogą asfaltową jechaliśmy jeszcze dobrych parę kilometrów, aby wysiąść z samochodu w pobliżu eleganckiego hotelu w XIX-wiecznym stylu. Bliższe podejście do punktu widokowego było także bliskim zaznajomieniem się z pierwszymi przedstawicielami fauny – aguaticundi, które dobrze przystosowały się do wzmożonego w tym miejscu ruchu turystycznego a jako miejsce żerowania wybrały głównie stronę brazylijską. Niczego nie można było położyć na ziemi, gdyż natychmiast to łapały, a dopiero potem sprawdzały czy nadaje się do jedzenia. Po stronie brazylijskiej ścieżka ciągnie się stosunkowo wysoko nad brzegiem rzeki, ale nawet te 50 do 70 metrów wyżej unosiła się mgiełka niezliczonych kropli wzburzonej wody. Idąc mogliśmy choć w części ogarnąć cały ogrom i rozległość tych wodospadów. Na sam koniec zeszliśmy do Diabelskiej Gardzieli. Tam na odważnych czekał niezły prysznic szalejącej obok z ogromną prędkością wzburzonej rzeki. Po pół godzinie powrotnej jazdy samochodem od wodospadów przekroczyliśmy graniczną rzekę. Witaj Argentyno. Nasz kierowca zawiózł nas pod wybrany hotel z listy LP o nazwie Hosteleria. Z zewnątrz wyglądał on całkiem porządnie. Pokój dwuosobowy kosztował 75 peso, zdecydowanie mniej niż proponowano nam w pakiecie usług na lotnisku. Zdecydowaliśmy się więc zostać. Puerto Iguazu nie było zbyt duże i podobno było też najbardziej bezpieczne w tym rogu trzech państw. Było tam mnóstwo knajpek, sklepików z pamiątkami jak i knajpek internetowych.

09.07.05 – sobota

Rano podjechał pod nasz hotel mikrobus (75 peso/osobę), który zawiózł nas do Misji San Ignacjo. Mikrobus poruszał się drogą biegnącą pośród gęstej dżungli. Później krajobraz stopniowo zmieniał się. Pojawiły się drzewa sosnowe, w wielu miejscach pozostały po nich wycinki. Standard życia ludności wyglądał na dość zróżnicowany. Obok parterowych, eleganckich domów z cegły lub drzewa, spotykało się i bida-domki, na które składały się przygodnie znalezione prefabrykaty. Co kilkadziesiąt kilometrów ustawione były stanowiska policji. Aż w końcu dojechaliśmy do misji. Odłączyliśmy się od wycieczki niby-anglojęzycznej, aby samemu pobuszować po ruinach. Ponownie spędziliśmy cztery godziny w mikrobusie. Kiedy dojechaliśmy do Puerto Iguazu był już zmierzch.

10. 07.2005 – niedziela.

Autobus, który kursował między miastem a parkiem narodowym, odjeżdżał z dworca położonego niedaleko naszej Hostellerii. Sama organizacja była wewnątrz parku doskonała. Kolejką przejechaliśmy dwa kilometry. Tam czekało nas przejście długim pomostem poprowadzonym ponad rzeką, która w tym miejscu rozlewa się szeroko, a dalej do najbardziej widowiskowego miejsca wodospadów czyli Diabelskiej Gardzieli. Płynąca tu spokojnym nurtem rzeka Iguazu niczym nie zapowiadała zjawiska, które widzieliśmy od strony brazylijskiej dwa dni wcześniej. Następny etap zwiedzania polegał na wzięciu udziału w tzw. ekologicznej wyprawie. Gdzieś w przybrzeżnej trawie schował się pierwszy widziany przez nas kajman, to znowu żółwiki wygrzewały się na słońcu. Kiedy skończył się ten ekologiczny rejs, ruszyliśmy dalej na eksplorację wodospadów, aby wpierw podziwiać wodospad z tzw. górnej, a następnie z dolnej ścieżki. Tutaj Jacek, który zdjął z siebie prawie wszystko, oprócz spodni, wraz z dwudziestoma kilkoma śmiałkami wpłynął w samą gardziel wodospadu. Nasz hotelik zrobił nam wieczorem niemiłą niespodziankę, gdyż za ostatnią noc cena nam zwyżkowała z 75 na 90 peso. Trudno, więcej tu już wkrótce nie wrócimy. Jeszcze tylko rano spałaszowaliśmy proste śniadanko, w ramach ceny pokoju , bułka , masło i kawa i wyjechaliśmy już na dobre do Brazylii.

11.07.05 – poniedziałek

Zdecydowaliśmy się na wyjazd z Argentyny. Do Foz do Ignacu w Brazylii było około 15 kilometrów. Obok naszego hotelu stały taksówki, które swobodnie kursują pomiędzy obydwoma krajami. Pozostało tylko do uzgodnienia cena, która obniżyła się w trakcie negocjacji z 30 peso na 25. Ponownie minęliśmy granicę, która nie była żadną czasochłonną przeszkodą. Po pół godzinie wjechaliśmy do Foz. Jest to znacznie większe miasto, położone na wzgórzach, co może nieco przypominać San Francisco. Z Foz de Iguazu sieć komunikacji publicznej potrafi zabrać zarówno do Argentyny jak i Paragwaju. Wybraliśmy hotel – Dany Palace. W niedługim czasie oczekiwaliśmy na miejski autobus do Paragwaju. Przejechaliśmy graniczny most (Międzynarodowy Most Przyjaźni Brazylijsko-Portugalskiej) bez żadnej kontroli paszportowej. Miasto po drugiej stronie granicy – Ciudad d’Este żyje z handlu. Obok siebie sąsiadują potężne sklepy, bida-stragany, naganiacze i krążący uliczni sprzedawcy. W sumie tylko tego mogliśmy się spodziewać w tym miejscu. Nie zagrzaliśmy tu nawet godziny, aby pierwszym miejskim autobusem wrócić na brazylijską stronę. Inną atrakcją znajdującą się w pobliżu jest największa zapora świata – Itaipu. Wstęp na teren tamy jest bezpłatny i znajduje się w odległości 15-20 kilometrów od centrum miasta. Ma to chyba charakter promocji, aby ci co oglądną skalę tego przedsięwzięcia nie ulegali podszeptom ekologicznych wojowników. Wsiedliśmy wszyscy (chyba 300 do 400 osób) do 7 czy 8 autobusów i tym sposobem przemierzyliśmy cały obszar elektrowni.

12.07.2005 – wtorek

Zamiast 35 reali taksówką wydaliśmy 3 reale za przejazd na lotnisko autobusem. Ponownie mijaliśmy okolice przez nas widziane i wysiedliśmy tuż przed granicą parku. Aby wykorzystać nieco wolnego czasu wstąpiliśmy do największego podobno Parku Ptaków w Brazylii. Nie zawsze uda się je wszystkie zobaczyć na wolności, a jeśli nawet to dzięki tej wizycie moglibyśmy takiego ptaka nazwać z imienia i nazwiska. Wkroczyliśmy nawet do tzw. Pantanalu, gdzie ptaki z tego regionu aż się same prosiły się, aby im zrobić pamiątkową fotkę. Były też i motyle i kolibry. Z parku narodowego na lotnisko było zaledwie 10 minut jazdy. Po kilkudziesięciu minutach lotu dotarliśmy nad ocean. Kiedy szybowaliśmy ponad San Paulo widać było cały ogrom tego miasta, niezliczoną liczbę wieżowców i unoszącą się nad miastem mgłę smogu. Tutaj zmieniliśmy zarówno lotnisko jak i linię. Do Pantanalu można dolecieć jedynie liniami TAM. Stąd musieliśmy przejechać na inne lotnisko – Congohnas. Jazda autobusem przez całe miasto dała nam możliwość poznania całej wielkiej metropolii. Szkoda tylko, że już w nocy. Po 2 godzinach lotu dotarliśmy do Cuiaby.

13.07.05 środa

Rano z hotelu w Cuiaba ruszyliśmy w towarzystwie dwójki Hiszpanów i naszego przewodnika z firmy Natureco do oddalonego około 200 kilometrów miejsca noclegu. W miejscowości Pocone, ostatnim większym miasteczku przed Pantanalem zaopatrzyliśmy się w dużą liczbę napojów. Radzono nam też , aby kupić skórzane, nieprzemakalne buty na chodzenie po trawach i bagnach (20 reali czyli 30 złotych). Po kilkunastu kilometrach od Pocone zaczynała się właściwa droga Transpantaneira, która biegnie w głąb Pantanalu na 143 kilometrów. Dalej są już tylko bagna i zwierzęta. Adresy poszczególnych hacjend są określane na podstawie liczby przejechanych kilometrów tą drogą ze znaczkiem plus i liczbą, która określa liczbę kilometrów przejechanych boczną drogą. Nasza marszruta przewidywała 2 noclegi w fazendzie – hotel Rio Claro (42+4), a następnie w Posado Allegro (adres 36+7). Przyjechaliśmy w porze suchej i większość zbiorników wodnych zmniejszyła znacznie swe rozmiary. Ale liczba ryb i krabów pozostała taka sama. I stąd tak wielka liczba ptaków i krokodyli przesiadujących wzdłuż brzegów tych naturalnych spiżarni. Rozentuzjazmowani pstrykaliśmy mnóstwo zdjęć, choć odnosiłem wrażenie , że to tylko preludium tego co może oczekiwać na nas w głębi Pantanalu. Im głębiej wjeżdżaliśmy, tym więcej było kajmanów jak i bydła, głównie rasy zebu sprowadzonej z Indii. Te najbardziej widoczne gatunki zwierząt nie wchodzą sobie zbytnio w paradę. Zresztą należy wspomnieć, że właśnie od tego gatunku krów, zwanych Brahma, pochodzi słynna brazylijska marka piwa. Dobra na ochłodę.. W porze obiadu dotarliśmy do naszej fazendy. Mieścił się tam nawet mały basen, ale z niego nie skorzystaliśmy. Nasz przewodnik, Roberto, towarzyszył nam przez najbliższe 4 dni. Nasza pierwsza wyprawa zaczęła się dość późno, dopiero około 15.30. Pory posiłków były dla nas dość abstrakcyjne: 7, 12, 19. Trudniej było się jednak przyzwyczaić do sjesty – pomiędzy 11 a 15. W pobliżu płynęła rzeka Rio Claro obrośnięta dość gęsto krzewami i nawet krokodyli było jak na lekarstwo.

14.07.05 – czwartek

W okresie od grudnia do marca turystów w Pantanalu jest zdecydowanie mniej, gdyż zwierzęta, dla których woda jest naturalnym środowiskiem mają wtedy dużo przestrzeni. Tylko stworzenia preferujące stały ląd gromadzą się z kolei na niewielkich wzniesieniach – metr ponad lustro wody. Zimą szereg dróg jest ponadto nieprzejezdna. Całkowicie odwrotna sytuacja panuje w lipcu czy sierpniu, kiedy wszystkie krokodyle, ptaki brodzące, kapibary i inne stworzenia cisną się obok siebie, aby pożreć uwięzione w zbiornikach wodnych wszelkiej maści ryby i skorupiaki. Nasza podróż łódką trwała kilka dobrych godzin. W drodze powrotnej zabawiliśmy się nawet w wędkarzy. Zarzuciliśmy wędki z kawałkiem mięsa na haczyku. W ciągu kilku minut niektórym z nas udało się wyłowić piranie. Po obiedzie jak zwykle była kolejna, zbyt długa przerwa. Dopiero około 16 ruszyliśmy tym razem w drugą stronę rzeki. Czekała nas tam kolejna atrakcja – karmienie kajmanów. Wieczorem, zgodnie z programem, wzięliśmy udział w nocnym safari. Ciekawe jak się czuły zwierzęta wobec silnego światła reflektorów, którym je oślepialiśmy.

15.07.05 – piątek

Rano wyjechaliśmy do kolejnej fazendy Rio Claro położonej około 15 kilometrów. Wielkość obszaru tej fazendy była nawet dość spora (11 000 hektarów, na których wypasa się puszczone luzem 800 krów). Była mniejsza niż poprzednia, a wystrój pokoi – czyli gołe ściany – znacznie surowszy. Nie mogło jednak zabraknąć dwóch haków po przekątnej pokoju, aby można było rozwiesić hamak. Z kolei na podwórzu rosnące drzewa odwiedzane były przez różne ptaki jak tukany czy ary. Po długiej sjeście, w godzinach popołudniowych czekała nas spora atrakcja – jeżdżenie na koniach po okolicznych bezdrożach. Było nas łącznie sześciu jeźdźców, w tym i miejscowy gaucho. Ruszyliśmy stępem, ale stopniowo zaczynaliśmy nabierać wprawy w jeździe i od czasu do czasu zrywaliśmy nasze wierzchowce do jazdy kłusem. Krajobraz był bardzo zróżnicowany. Nasza marszruta biegła czasami przez mokradła, a na nasz widok rozstępowały się na boki kajmany. Konie nie miały lęku przed nimi. W porze zimowej step zamienia się w jedno wielkie mokradło, ale obecnie nam często bardziej przeszkadzała ostra, kolczasta roślinność, o którą nieraz można było się otrzeć. Gdzieś na horyzoncie mignął nam struś nandu, później w oddali majestatycznie swoje poroże demonstrował jeleń. Z początku dostrzegaliśmy od czasu do czasu kępy krzewów, z czasem większe skupiska drzew, aby następnie zanurzyć się w głębokie poszycie wysokich traw. Kiedy słońce stopniowo zaczęło niknąć na horyzoncie wróciliśmy pełni wrażeń na farmę, gdzie wieczorem czekało nas jeszcze raz kolejne nocne safari.

16.07.05 – sobota

Rano odbyła się przechadzka po gospodarstwie. Przed obiadem mieliśmy pokaz multimedialny. Brzmi to dziwnie – na fazendzie, gdzie do cywilizacji trzeba jechać kilka godzin. Ale właściciel Pouso Allegre był zapalonym miłośnikiem miejscowej flory i fauny. Stąd oglądnęliśmy całą kolekcję zdjęć cyfrowych orchidei i węży. Po południu ruszyliśmy z powrotem do Cuiaby, gdzie dotarliśmy już po zmroku. Nocowaliśmy dokładnie w tym samym hotelu co 4 dni temu, skąd na lotnisko było nie więcej niż 200 metrów.

17.07.05 – niedziela

Wylecieliśmy z Cuiaby (linie TAM) już o 6 rano. Do Manaus lecieliśmy Boeingiem 767 – w tym samym dniu przelecieliśmy na chwilę do strefy czasowej stolicy (5 godzin różnicy czasu do Polski w okresie letnim), aby ponownie w Manaus pojawić się w tej samej strefie co w Pantanalu. Przez okno samolotu można było dojrzeć olbrzymie zielone połacie dżungli, miedzy którymi wiły się rzeki niczym ciemno-niebieskie lub piaskowe wstążki. Ale jeszcze bardziej widoczne były ich rozlewiska, gdyż przylatywaliśmy w okresie wysokiego stanu wód. Jedna z tych największych wstążek o żółtawym zabarwieniu była chyba Amazonką. W Manaus oczekiwał nas w swoim biurze Zygmunt Sulistrowski, właściciel biura turystycznego. Mieściło się ono na drugim piętrze Hotelu Monako. To jest człowiek wciąż bardzo czynny pomimo swoich 83 lat i bardzo komunikatywny. Przez długi czas kręcił filmy zdobywające szereg różnych nagród. Jako właściciel 11 000 hektarów w dżungli amazońskiej i małej agencji turystycznej obsługuje niewielkie grupy turystów. Dzieje Zygmunta przypominały Tony Halika czy Arkadego Fiedlera, a łączyła ich na pewno miłość do Brazylii i wielu kobiet zamieszkujących tę ziemię Zostaliśmy w hotelu Monako, choć kosztował sporo. 500 metrów od nas znajdowała się słynna opera, której kolorowy dach dojrzeliśmy z okna naszego hotelu. W niedzielę ulice były raczej puste i nawet nabrzeże nie było zbytnio zatłoczone. Jak zwykle było przycumowanych mnóstwo statków przewożących pasażerów jak i wszelakie dobra. W tym dniu jedynym miejscem tchnącym życiem był bar na świeżym powietrzu. Zaledwie puszczono tam muzykę, wszyscy jej klienci i klientki zaczęli już podrygiwać do tańca.

18.07.05 – poniedziałek

Skoro świt pożegnaliśmy się z Zygmuntem i nasz kierowca dojechał do przystani promowej. W miejscu przeprawy rzeka miała około 1,5-2 km szerokości. Płynęliśmy dobre pół godziny. Po drugiej stronie Rio Negro wjechaliśmy na dobrze utrzymaną szosę asfaltową, którą podjechaliśmy pod same drzwi naszej chałupki na 49 kilometrze drogi. Najpierw dojechaliśmy starym, zdezelowanym samochodem do tzw. portu Terra Verde. Wkrótce wyruszyliśmy łodzią na wycieczkę po okolicznych rozlewiskach. Było gorąco, ptaków niewiele, ale czasami można było dostrzec wynurzające się na chwilę płetwy słodkowodnych delfinów. Woda była raczej ciemna, prawdopodobnie z Rio Negro. Na samym środku jeziora unosił się na wodzie „pływający sklepik”, a jednocześnie stacja benzynowa. W tym dniu realizowaliśmy program odwiedzenia miejscowej ludności, która mieszkała w małych wioskach dookoła dużego jeziora. Dużą atrakcją było dla nas wpłynięcie do zatopionego lasu – iguapu. Najwyższy poziom wody zwykle przypadał tu w czerwcu, zaś w miesiąc później głębokość wody nadal była spora – około 3 metrów. Komarów nawet nie było, chyba było zbyt gorąco, a za to panował przyjemny mrok – wspaniała ucieczka od wszechobezwładniającego równikowego słońca. Ale kiedy powróciliśmy późnym popołudniem do naszego domku w dżungli byliśmy nieźle zmęczeni upałem i wilgotnością powietrza.

19.07.2005 – wtorek

Nasz przewodnik zaproponował nam, abyśmy w samo południe przejechali się samochodem do wioski położonej nad właściwą Amazonką. Zabarwienie rzeki Solimoes czyli Amazonki jest jaśniejsze, a nurt rzeki wydawał się być bardziej wartki. Po południu czekał nas intensywny program zwiedzania. Tym razem był to spacer po dżungli. Na początku przygoda – na wąskiej ścieżce natrafiliśmy na jadowitego węża. Spał sobie zwinięty w kłębek, trudny do odróżnienia od ściółki liści na szlaku. Wędrowaliśmy po areale będącym prawdopodobnie częścią 11 000 hektarowej dżungli należącej do Zygmunta. Napotkaliśmy olbrzymie drzewa, a w oddali rozbrzmiewały jakieś odgłosy, które natychmiast wzbudzały naszą czujność. Udało nam się ostatecznie wyjść – cali i zdrowi – z tego zaczarowanego lasu, choć byliśmy za to przybrudzeni. Nie był to jednak koniec atrakcji jak na ten dzień. W niedługi czas później płynęliśmy łodzią, aby po raz kolejny popróbować szczęścia w łowieniu piranii. Ryba szła znacznie gorzej niż w Pantanalu. Może było ich mniej, a może nasza przynęta nie wyglądała atrakcyjnie. Przez rozlewiska płynęliśmy już po ciemku. Drogę oświetlał nam księżyc w pełni oraz słaby strumień latarki. Przez naszą łódkę przelatywały latające ryby, z których parę wpadło nam na pokład. Wpłynęliśmy w jedną z wielu zatoczek, gdzie nasz sternik zaczął przepatrywać przybrzeżne wody. Nagle włożył rękę do wody, aby po chwili wyjąc z niej jednorocznego krokodylka. Wieczorem, po kolacji, jeszcze raz wyruszyliśmy z naszego domku na spacer po dżungli. Choć byliśmy maksymalnie opatuleni i spryskani aerozolem przeciwko komarom, staliśmy się obiektem wściekłych ataków tych bzyczących insektów. Mieliśmy kontemplować brzmienie dżungli, a jedyne co słyszeliśmy to tylko ich brzęczenie i psykanie aerozolem. I tak skończył się nasz kolejny dzień w tzw. „Zielonym Piekle”

20.07.2005 – środa

Z samego rana czekała nas kolejna wyprawa w dżunglę, aby spojrzeć na nią nieco z góry, a dokładnie z platformy widokowej na wysokości 25 metrów na którą zostaliśmy wciągnięci na linie. Zjeżdżanie w dół było znacznie prostsze i obyło się bez większych emocji. Jeszcze raz po lunchu wyszliśmy na ostatnią eskapadę w dżunglę. Ponownie wsiedliśmy na łódkę czy kanu, znacznie bardziej chybotliwe niż znane nam wcześniej. Szczególnie było bardzo kłopotliwe, gdy musieliśmy lawirować pomiędzy gęstym szpalerem zatopionych drzew. Co chwilę ponadto wylewaliśmy wodę z naszych obu dziurawych kanu. Były też i dobre strony – od czasu do czasu mogliśmy sobie nieco powiosłować. Aż w końcu nadszedł czas pożegnań z załogą naszego domku, gdzie mieszkały w sumie dwie rodziny (naszego kucharza i wioślarza) z gromadką dzieci. O zachodzie słońca dojechaliśmy do przeprawy promowej przez Rio Negro. Po zmroku dotarliśmy do Hotelu Des de Julho, położonego w pobliżu opery. Standard był nieco gorszy, pokoje mniejsze, ale za to cena trzykrotnie niższa – 45 reali i do tego ze śniadaniem. Stamtąd wszędzie mieliśmy blisko, także do kawiarenki internetowej.

21. 07.05 – czwartek

W Manaus krzyżują się szlaki wielkiego i małego handlu. Mogą tu dopłynąć statki dalekomorskie jak i stateczki przypływające z całej Amazonii wyładowując ryby, banany i wszelkie inne płody spożywcze. W dzień powszedni wszystko tętniło życiem, na rybnej hali setki sprzedawców kroiło, pakowało i sprzedawało klientom ryby jakiekolwiek można sobie wymarzyć w wodach Amazonii. Zaś między nabrzeżem, gdzie cumowały stateczki a różnymi składami towarów krążyli ludzie niosąc na swoich plecach wszelakie dobra. Tu w Manaus wypróbowaliśmy po raz pierwszy konsumpcję w tzw. „bufecie na kilo” (funkcjonuje tylko w porze lunchu). Za ponad 2 kilogramy jedzenia zapłaciliśmy około 22 reali. A co chcieliśmy wybrać do jedzenia – zależało tylko od nas. Pora było odjeżdżać z Manaus. Ponownie polecieliśmy wielkim samolotem, aby jeszcze raz ujrzeć z lotu ptaka zalane jak co roku olbrzymie obszary lasów Amazonii. Do stolicy – miasta Brazylii – przybyliśmy już po zmroku. Za 35 reali skorzystaliśmy z usług niezależnego taksówkarza, który po nieco niższej cenie zawiózł nas do zarezerwowanego jeszcze w Polsce przez Internet hotelu Phenicia Bittar. Wieczorem nie było czasu na spacery.

22.07.05 – piątek

Miasto Brazylia jest organizmem bardzo specyficznym. Nie rozwijało się ono bowiem stopniowo według potrzeb danej społeczności. Powstało ono na zupełnym pustkowiu, zgodnie z zamysłem brazylijskiej konstytucji i sloganem wyborczym J-K czyli prezydenta Joscelina Kubitchka, który objął urzędowanie w 1956 roku. Większość budynków stanowią drapacze chmur z końca lat 50-tych i początku 60-tych. Nasze własne subiektywne wrażenia – całość wygląda bezdusznie a wielkie przestrzenie wyglądały zupełnie jako niewykorzystane. Miasto choć zaprojektowane zostało według idealnego schematu, to ten plan w nijak nie przystaje do ludzkich potrzeb, a szczególnie do poczucia prywatności, przytulności i bliskości z innymi ludźmi. Znacznie więcej oczekiwaliśmy po Salwadorze, do którego dotarliśmy po 2 godzinach lotu. Tam też wszystkie formalności, w tym miejsce w rekomendowanym hotelu, załatwiliśmy jeszcze na lotnisku. Miasto Salvador powitało nas po raz pierwszy w Brazylii rzęsistym deszczem. O tej porze roku pada tu dość często, stąd też i bujna roślinność, która jakże kontrastuje z suchą, czerwona ziemią w stolicy kraju. Nasza taksówka zatrzymała się u stóp Pelourinho, najstarszej i najlepiej utrzymanej dzielnicy miasta. Hotel przez nas zarezerwowany nazywał się Sol de Romanos i położony był w samym centrum starej dzielnicy. Był dla nas najlepszym punktem na następne 3 dni. Wszędzie było stąd blisko, dosłownie 3-4 minut spacerkiem. W pobliżu hotelu spotykaliśmy mnóstwo ludzi sprzedających swoje wyroby artystyczne wprost na ulicy. Kupić można było bongosy, łuki do grania, obrazki czy różne figurki. Na centralnym placu Terreiro de Jesus oprócz majestatycznych kościołów dostrzec można było chyba z kilkunastu stolikowych fryzjerów, aby każdy chętny mógł swoją fryzurę nastroić według obowiązujących bahijskich wzorów. Muzyki w tym dniu mieliśmy aż nadmiar. Czwartki i piątki to podobno najlepsze dni do bywania i przeżywania gorącej atmosfery Salvadoru. W Salvadorze doskonale funkcjonowała informacja turystyczna, o niebo bardziej profesjonalna i dostępna niż przykładowo w Rio. Tam też mogliśmy zarezerwować uczestnictwo w przeróżnych wydarzeniach, które miały mieć miejsce w najbliższych dniach na terenie miasta. Wpierw wybraliśmy się na występ zespołu folklorystycznego (7 reali) Tańce przywoływały ducha dawnej Afryki i pozwalały choć na godzinę zetknąć się z typowymi dla Salvadoru zjawiskiem capoeiry i candomble. Później czekało nas kolejne wydarzenie. Był to występ żeńskich bębniarzy, z trzema żeńskimi wokalistkami o sporym temperamencie. Potrafiły one mocno rozhuśtać publiczność, choć huk muzyki był niemiłosierny. Nie minęło zbyt wiele czasu, kiedy do tańca włączyło się sporo widzów, którzy podskakiwali i wirowali w rytm coraz bardziej ekscytującej i oszałamiającej muzyki bębnów. Potem szukaliśmy dalszych wrażeń na oświetlonych uliczkach starego miasta. Przynajmniej do północy mogliśmy się czuć bezpiecznie, gdyż na każdym rogu ulicy stali policjanci. A na głównym placu Terreiro de Jezus krąg widzów otaczał grupkę grających muzyków i amatorów capoeiry. Do hotelu wróciliśmy już grubo po północy i ubożsi o parę reali.

23.07.05 – sobota

Jak na pierwszy dzień w Salvadorze atrakcji mieliśmy więc mnóstwo i to nawet nie ruszając się z hotelu dalej niż 500 metrów. To 2 ponad milionowe miasto słynie z muzyki, niekonwencjonalnych typów ludzkich oraz wspaniałej architektury. Większość najciekawszych dla turystów miejsc znajduje się w obrębie starego miasta. Stąd też zbyt daleko nie wysuwaliśmy się poza jego granice, wyznaczone przez Largo de Pelourinho i Praca Municipal. Zwiedziłem Kościół św. Franciszka, gdzie złoto aż kapało z każdej figury czy płaskorzeźby. Tym razem pogodę mieliśmy wyśmienitą. Zjechaliśmy w dół windą z 70 metrów niżej (10 centavos), aby dotrzeć do tzw. Mercado Municipal – najlepsze miejsce na kupowanie pamiątek. Ale zostawiliśmy to sobie na ostatni dzień pobytu w Salvadorze. Wieczorem za 35 reali na osobę mieliśmy okazję wziąć udział w obrzędzie candomble. Sala, w której miała odbyć się ceremonia miała nie więcej niż 30-40 metrów kwadratowych. Podłoga była betonowa i pokryta liśćmi. Nasz przewodnik pokrótce wytłumaczył nam zasady obrzędu candomble. Jest to mieszanina obrzędów wywodzących się z Afryki. W tym dniu mieli czcić boga wojny i metalu, którego kolorem jest niebieski. Wszyscy byli ubrani na biało. Czarny kolor jest w trakcie tego obrzędu prawie że wyklęty. Stąd nie wolno nam było założyć czarnych spodni czy bluzki, o skarpetkach zaś nic nam nie wspominano. Kolor biały odpowiada wszystkim tzw. świętym. Nie był to obrzęd wykonywany dla nas turystów; stanowiliśmy tam tolerowane grono widzów, dostarczające gotówki. Cały obrzęd przebiegał w rytmie trzech bębnów, wśród wyznawców byli ludzie w różnym wieku od nastolatków do osób w podeszłym wieku. Na sali mogło być około 30 osób, nie licząc oczywiście turystów, których było drugie tyle. Siedzieliśmy pod ścianą na ławkach ustawionych w kilku rzędach, choć wielu musiało stać. Podczas samej ceremonii nie można było robić zdjęć czy kręcić filmu. Było to dozwolone jedynie przed rozpoczęciem spektaklu. Sam obrzęd rozpoczął się w parę minut po 20-tej. Jego uczestnicy zaczęli krążyć w kółko, ruszając w specyficzny sposób całym ciałem i rękami. Przeważały kobiety. W miarę jak utrzymywała się monotonna muzyka bębnów, niektóre osoby wpadały w trans, co oznaczało, że ich dusze zaczęły być przejmowane przez orixas, czyli „świętych” obrzędu candomble czy też te stworzenia upodobały właśnie te postacie jako tzw.”maszyny” czy „wierzchowce”. Około 23 wróciliśmy do naszego hotelu.

24.07.2005 – niedziela

Przed południem wybraliśmy się na plażę w pobliżu Salvadoru, do Praia de Forte. Dzielił nas podobno dystans półtorej godziny jazdy samochodem. Kiedy wysiedliśmy na końcowym przystanku, stopniowo wynurzyło się słońce, które zaczęło coraz mocniej nas przygrzewać. Spacer plażą był bardzo przyjemny, ale ludzi spotykaliśmy stosunkowo mało; raczej przesiadywali w restauracjach położonych przy samym brzegu. Atmosfera w tym miejscu przypominała tą z legendarnego klipu z lambadą. W niedzielne popołudnie byliśmy z powrotem w Salwadorze. Było stosunkowo pustawo. Wieczorem nie natrafiliśmy na żadne występy w różnych klubach, choć jak co dzień po ulicach przeciągała grupa bębniarzy, której towarzyszyliśmy wstępując od czasu do czasu na szklaneczkę caipirinhii

25.07.05 – poniedziałek

W tym dniu wybraliśmy się, aby zapolować na pamiątki na Mercado Municipal. Objuczeni souvenirami w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku mogliśmy już bez większego żalu wyjeżdżać z miasta, aby w tym dniu dolecieć do żelaznego punktu naszej eskapady – Rio de Janeiro. Lotnisko było położone stosunkowo daleko (taksówka 50 reali). Po dwóch godzinach wylądowalismy w Rio. Wzięliśmy taksówkę aż za 67 reali do Ipanemy. W hotelu Mar de Ipanema znalazłem sejf, tam włożyłem wszystko, co cenne i wyszedłem prawie o 23 na ulice z kluczykiem na szyi w poszukiwaniu Internetu; znalazłem w księgarni czynnej do 24. Takie jest Rio.

26.07.2005 – wtorek

Było dość pochmurno, więc na pierwszy ogień poszły w zwiedzaniu Rio miejsca, które warto zobaczyć, ale nie są tak spektakularne. Przejechaliśmy metrem do nowoczesnego centrum (downtown), naszpikowanego drapaczami chmur, pomiędzy którymi czasem dojrzeć można było maciupkie domki z końca XIX wieku. Całkowity kontrast wobec tego do czego przywykliśmy w starej dzielnicy Salvadoru – Pelourinho.

27.07.05 – środa

W tym dniu wystartowaliśmy do naszej rowerowej eskapady po Rio wzdłuż najsłynniejszych plaż tego miasta: Copacabany i Ipanemy. Istnieje tutaj specjalny pas wydzielony wyłącznie dla jeżdżących na rowerze i biegających. Jest tu ich nawet dość sporo bo wielu mieszkańców szczególną rolę przywiązuje do zachowania przez długie lata sprawności fizycznej i sportowej sylwetki. Podobnego rodzaju ścieżki istnieją w wielu miejscach Rio, z wyjątkiem favel. Można też uprawiać 7-kilometrowy bieg wzdłuż brzegu jeziora Rodrigo de Freitas, czy w parku Flamengo. W Rio de Janeiro panowała tradycyjna zimowa pogoda. Temperatura spadła aż do 17 stopni plus Celsjusza więc niektórzy mieszkańcy włożyli na siebie nawet kurtki. Słońca zaś jak nie było tak nie było. Aż nam się wierzyć nie chciało. Rio bez słońca, tysięcy wylegujących się czy grających w siatkówkę na plaży mieszkańców. Dobraliśmy więc nasz program zwiedzania, tak jakby następnego dnia wszystkie chmury zostałyby odegnane. Po południu udaliśmy się do dzielnicy Santa Teresa; jako nieliczna zachowała do tej pory swą niską zabudowę z początku XX wieku. Jej symbolem jest jedyna linia tramwajowa w Rio, Muzeum Chacara do Ceu i Parque das Ruinas. Nie mieliśmy dużo czasu. Dzielnica położona stosunkowo wysoko daje szansę na widoki – zarówno na położone tylko nieco niżej wierzchołki drapaczów chmur jak i położone malowniczo na wzgórzach favele, które rozsiane są po całym mieście. Ale ich bliskość oznacza, iż nie należy skręcać w boczne uliczki. Czasem mógł na nas tam oczekiwać jakiś wysoki Murzyn o złych zamiarach i z nożem za pazuchą. Stąd tuż po przyjeździe do Rio wzmogliśmy znacznie czujność. Prawie wszędzie korzystaliśmy z taksówek, których wszędzie jest pełno i co istotne były w miarę tanie. W każdym razie tańsze niż w Polsce, zaś opłata zależy od taksometru. Jedynie wjazd taksówką na Corcovado podlega negocjacjom, których wynik brzmi zazwyczaj 50 reali za przejazd na górę i z powrotem. Z Santa Teresy wyjechaliśmy przed zmrokiem. Ciągnęło nas jednak do nocnych uciech miasta. A jeśli tak to najbardziej odpowiednim miejscem do odwiedzenia byłaby Copacabana. Należy zachowywać ostrożność – trzeba wiedzieć gdzie się można przejść, a gdzie tylko przejechać taksówką.

28.07.05 – czwartek

Gdy tylko wyszło słońce przemieściliśmy się taksówką pod dolną stację tramwaju czy kolejki Corcovado (30 reali). Wagoniki wspinały się stopniowo do góry, aby po drodze zatrzymać się na kilku stacjach – mijankach. Tak oto niepostrzeżenie znaleźliśmy się na terenie Parku Narodowego da Tijuca. Łącznie zajmuje on około 120 km kwadratowych i jest patrolowany przez strażników, którzy ostatnio mieli sporo kłopotów z mieszkańcami okolicznych favel . Ci ostatni nieraz wyprawiają się na polowanie na dziką zwierzynę bądź samotnych turystów. Szczególnie odradzany jest spacer wzdłuż szosy biegnącej w pobliżu kolejki na szczyt Corcovado. Bezpiecznie jest natomiast jechać taksówką (50 reali/os) Podróż nie trwała dłużej niż pół godziny. Na górze otwarły się przed nami oszałamiające widoki, które pozwalają wejrzeć na całe Rio ze swymi licznymi zatokami. Chyba nawet lepiej Corcovado zostawić sobie na później po zwiedzeniu innych części miasta. Ale choć istnieje wiele tarasów widokowych, to ten najważniejszy z widokiem na Głowę Cukru i plaże Flamenco jest najbardziej popularny, a co za tym idzie panuje tam niemiłosierny tłok. W tym dniu w planie mieliśmy churraskarię, czyli miejsce, gdzie płaci się stałą sumę i konsumuje ile chce. Tylko trzeba przyjść odpowiednio głodnym. Pojechaliśmy do Copacabany. Dzień powoli miał się ku końcowi. Kiedy dotarliśmy na plażę była już około 17. Nasza obecność zaczynała przyciągać „dzieci ulicy”, które nagabywały nas o pieniądze. Z taką nachalnością spotykaliśmy się w Brazylii dość rzadko. Siedzący w pobliżu mężczyzna ostrzegł nas, abyśmy jak najszybciej zeszli z plaży, szczególnie, iż mamy przy sobie aparat i jest po 17. Wróciliśmy na drugą stronę nadmorskiej promenady, aby w końcu wybrać niezbyt drogą churraskarię (28 reali/os za wstep) o nazwie Carreatao. Siedliśmy i wybraliśmy na początek różne potrawy z zimnego bufetu. Wkrótce kelnerzy zaczęli nam skrajać różne kawałki mięsa głównie wołowego z prawie każdej części. Można też było dobrać coś z drobiu. Po pół godzinie konsumpcji zaczynaliśmy być coraz pełniejsi i nasze tempo jedzenia wyraźnie zwolniło, aby w końcu dojść do momentu, kiedy powiedzieliśmy kelnerowi, iż już więcej mięska nie zjemy. Trzeba było jednak zamówić do tej uczty sporo picia, choć już poprzednio kosztowaliśmy pysznych soków w jednej z niezliczonych pijalni soku w Rio na rogu ulicy. Jeszcze tylko kelner namówił nas na jakiś deser , aż w końcu przyszło do płacenia. Cena wyglądała na nieco większą niż pierwotnie zakładaliśmy, gdyż za napoje i desery oraz obsługę (10%) płaciło się osobno. W sumie wyszło 75 reali czyli koło 100 złotych na dwóch.

29.07.2005 – piątek

W pełnym słońcu pojechaliśmy do portu Gloria Marina, gdzie czekał na nas jacht. Na jego pokładzie w kilkunastoosobowym gronie wyruszyliśmy na 2-godzinny rejs po wodach Zatoki Guanabara, które okalają Rio. Płynęliśmy w kierunku Niteroi, czyli znajdującego się po drugiej stronie zatoki dość sporej miejscowości. Delikatna mgiełka sprzyjała cudowności wciąż zmieniającego się widoku Rio. W Niteroi znajduje się słynne dzieło Oscara Niemeyera – budynek Muzeum Sztuki Współczesnej o dyskowatym kształcie. Nasz szkuner nie przybijał do brzegu, ale dalej przeciął lustro zatoki, abyśmy mogli przepłynąć pod jednym z najdłuższych mostów („President Costa e Silva Bridge”), jakie do tej pory mogłem spotkać. Łączy on Rio z Niteroi i przysparza Brazylijczykom powód do dumy, choć nie jest najdłuższy na świecie (długość 13,9 kilometrów a nad wodą 8,9 kilometra) to ma najwyższą wysokość przęsła nad wodą, tak aby pozwolić przejść bez przeszkód oceanicznym statkom. W tym dniu znowu zamierzaliśmy wybrać się do churrascarii. Czekała nas jednak jeszcze krótka wycieczka po centrum Rio w poszukiwaniu tym razem nowoczesnej architektury i punktu wymiany walut. I o ile łatwo przyszło nam znaleźć nową katedrę i klasztor św. Antoniego w centrum miasta, to miejsca gdzie można dokonać wymiany waluty było niezłą łamigłówką. W końcu gdzieś pod numerem 125 lub 127 Rio Branco znalazłem to co szukałem. Ostatnią dużą atrakcją tego dnia i w tym wyjeździe jaka nas czekała był wjazd na Głowę Cukru. Wysokość nad lustrem wody – 390 metrów pokonuje się kolejką linowa w dwóch etapach. Wpierw wznieśliśmy się na Górę Urca (Urca Mountain). Wagoniki odchodziły jak tylko zebrała się odpowiednia liczba pasażerów – maksymalnie do 75. A wszyscy chcieli koniecznie wszystko widzieć. Sama jazda trwała krótko – nie dłużej niż 3 minuty, ale wpadliśmy w głębokie chmury, które w tym dniu były zupełnie nieprzewidywalne. Przez chwilę otaczała nas gęsta wata, aby po chwili rozpłynąć się w nicość i ukazać w całej swej krasie niezapomniane widoki na otaczające nas plaże. Na zachodzie wynurzyła się plaża Leme, do której dotarliśmy przed dwoma dniami na rowerach, z drugiej strony zaś odmalowywały się nam wciąż w innych zarysach plaże Botofago i Flamengo, skąd rano odpływaliśmy szkunerem. Nieubłaganie zapadł zmrok, który wygonił nas ponownie w najbardziej bezpieczne miejsce w Rio, z wyjątkiem kieszeni, czyli wypróbowanej już churrascarii – Carretao. Samolot odlatywał tuż po 22, a do lotniska był szmat drogi – prawie drugi koniec tego wielkiego miasta. Taksówka zamówiona przez telefon kosztowała nas tym razem znacznie mniej (40 reali) niż w chwili przyjazdu do Rio. Zanim jednak dojechaliśmy natrafiliśmy na olbrzymie korki – godzina 19.30 stanowi tu bowiem godzinę szczytu – Cariocas wracają wtedy z pracy lub udają się do barów czy restauracji.

30.07.05 – sobota

Kiedy wylądowaliśmy w Europie po 11 godzinach lotu była już godzina 15 czasu lokalnego. A punktualnie o 22 przybyliśmy do Wrocławia, gdzie zakończyliśmy naszą brazylijską podróż.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u