Boliwia (2010) – Anna Paryzek

Dojazd

Najlepsze połączenie to wariant samolotowy. Korzystaliśmy, jak co roku, z portaluwww.lataj.pl, gdzie można znaleźć największą ilość wariantów w różnych cenach. Lotniska międzynarodowe w Boliwii są w La Paz oraz Santa Cruz. Należy uważać przy wyszukiwaniu lotów i starać się znaleźć takie połączenie, które oferuje wjazd do samej Boliwii liniami boliwijskimi Aero Sur, wtedy jest dużo taniej (połączenia przez USA bezpośrednio do La Paz kosztują około 10.000 zł). My zdecydowaliśmy się na wariant Poznań – Monachium – Sao Paulo – Santa Cruz, przy czym do Sao Paulo lot odbył się liniami Lufthansa, a przelot z Sao Paulo do Santa Cruz liniami Aero Sur. Lot w obie strony (z tym, że z powrotem lecieliśmy z La Paz do Santa Cruz także liniami Aero Sur) kosztował nas 5.800 zł od osoby.

Kiedy jechać?

Ze względu na strefę klimatyczną, w jakiej znajduje się Boliwia, najlepszym okresem na wyjazd jest tamtejsza zima, więc czas od maja do końca września. Później jest może i mniej turystów, ale ze względu na początek pory deszczowej drogi często są nieprzejezdne, a linie lotnicze ze względu na pogodę często odwołują loty. My, nie mogąc się zdecydować, który miesiąc letni wybrać, pojechaliśmy od połowy lipca do połowy sierpnia 2010.

Waluta i ubezpieczenia

Obowiązującą walutą w Boliwii jest boliviano (1BB) = ok. 0,50 zł. Ceny w supermarketach (występują tylko w dużych miastach i tylko w centrum) są takie jak w polskich delikatesach, czyli raczej drogo, ale za to jest wszystko. Można zaopatrywać się oczywiście na targu i w lokalnych sklepikach, gdzie jest też duży wybór lokalnych i importowanych specjałów, ale jak nie zna się realiów boliwijskich i z trudem dogaduje się po hiszpańsku, to jest niebezpieczeństwo zostania naciągniętym.

Pieniądze można wypłacać w bankomatach, które są we wszystkich dużych miastach. Warto tez zaopatrzyć się w zieloną amerykańską walutę, którą albo można płacić albo zawsze jakoś wymienić na boliviano.

Zakup polisy ubezpieczeniowej na wyjazd jest zalecany. Oczywiście żadna z klinik czy szpitali nie będzie naszej polisy na miejscu uznawać, ale otrzymamy rachunek za leczenie, który będzie stanowił podstawę do otrzymania zwrotu kosztów po powrocie (koszt wizyty w prywatnej klinice Medicenter w La Paz to 80 BB, lekarz jest anglojęzyczny – mieliśmy wątpliwą przyjemność to sprawdzić).

Przemieszczanie się na miejscu

W Boliwii odległości między miastami są ogromne, a drogi nie najlepsze – wiele dróg jest szutrowych lub dziurawych. Autobusy są stare i jadą raczej wolno (oprócz trasy z Oruro do La Paz gdzie istnieje nowa asfaltowa autostrada).

W zależności od czasu, jaki zaplanowaliśmy na wyjazd, zawsze można rozważyć przelot liniami wewnętrznymi Aero Sur. Linie są bardzo porządne i relatywnie tanie (lot z Santa Cruz do Sucre to 50 USD od osoby), samoloty punktualne, a bilety można zarezerwować on-line na stronie www.aerosur.com. Należy także rozważyć przelot do Rurrenabaque (boliwijska dżungla w dorzeczu Rio Beni) liniami Aerolineas Amaszonas – koszt takiego przelotu to 150 USD od osoby w obie strony, trwa on 40 minut, a malutki samolot zabiera 20 osób (autobus z La Paz jedzie ok. 40 godzin). Ważna informacja: na wszystkich lotniskach obowiązuje dodatkowa opłata przy wylocie: ok. 15 BB za lot krajowy, 25 USD za lot międzynarodowy. Bez tej opłaty nie wpuszczą nas do „gejtów” (bramek).

Poza samolotami korzystaliśmy z autobusów. Przejazdy są tanie, a autobusy potrafią być wygodne. Na każdym dworcu autobusowym jest mnóstwo „kas” (każda kasa obsługuje inną firmę), ale ceny maksymalne są jednakowe – ustalone centralnie przez państwo. Wybór autobusu na podstawie kas jest trudny, my czyniliśmy następujące kroki: tam gdzie najgłośniej krzyczeli (una señora voceadora), były najgorsze autobusy, w ten sposób wybieraliśmy kilka firm i szliśmy na perony oglądać sprzęt. Większość autobusów miała łyse opony, ale niektóre z pojazdów wyglądały na całkiem nowe, a przez to sprawne, co oznaczało, że kierowca może nie będzie konieczne pędził na złamanie karku, bo go właściciel rozliczy. Należy pamiętać, że na każdym dworcu autobusowym należy uiścić taksę w wysokości 1-2 BB.

Po miastach przemieszczaliśmy się lokalnymi autobusami i minibusami (ok. 1-2 BB za kurs, niezależnie gdzie wsiadamy i gdzie wysiadamy; cena zależy od tego, czy busik jest nowy, czy stary) – wystarczy stanąć przy krawężniku i machnąć ręką, a autobus się zatrzyma. Z kolei aby wysiąść (nie ma przystanków) trzeba podejść do wyjścia i zasugerować, że chcemy wysiąść.

Zdrowie i woda

Należy uważać z nieprzegotowaną wodą, zarówno w górach jak i w miastach, nie przesadzać z soczkami świeżo wyciskanymi z pomarańcz na ulicach, a kupowane na targach owoce i warzywa dokładnie myć. Soki owocowe w barach najlepiej pić nie z wodą tylko z mlekiem. Generalnie należy zachować rozsądek i umiar. Najważniejsze, żeby nie robić naszemu żołądkowi terapii szokowej i od razu na początku nie karmić go surowymi owocami i sokami, lecz stopniowo dawkować sobie wszystkie lokalne przyjemności. A apteczka z podstawowymi lekami na pewno się przyda.

Szczepienia obowiązkowe

Dla Polski nie ma obowiązku szczepienia na żadną chorobę i legitymowania się książeczką WHO. Niemniej, przy locie przez Brazylię, gdzie panuje epidemia żółtej febry, należy rozważyć zaszczepienie się i zabranie książeczki szczepień, bo przy wlocie do Boliwii możemy zostać o to poproszeni. Z drugiej strony, przy powrocie z Boliwii do Brazylii ze względu na podobną epidemię, można spodziewać się pytania o żółtą książeczkę WHO.

W naszym przypadku, władze boliwijskie przy przylocie z Sao Paulo wszystkich nie-Boliwijczyków prosiły o okazanie książeczki WHO (mimo że nie było obowiązku szczepienia). Brak książeczki może skutkować potrzebą wręczenia łapówki (co jest ryzykowne) lub potrzebą opłaty i zaszczepienia się na miejscu (co też nie jest pozbawione ryzyka).

Gdzie spać

Noclegi na pierwsze dni zarezerwowaliśmy już w Polsce na www.hostelbookers.com oraz na www.boliviahostels.com. Na stronach jest duży wybór (także cenowy) i opinie bywalców. Poza tym spaliśmy w namiocie (Andy) oraz w hotelach wybieranych wg przewodnika Lonely Planet, jak najbliżej centrum lub dworca. W dżungli wykupiliśmy sobie 5 dniowy pobyt z zakwaterowaniem w lodgach w Parku Narodowym Madidi z wyżywieniem (Lodge San Miguel del Bala: www.sanmigueldelbala.com – należy pisać e-maile po hiszpańsku, wówczas odpowiedź przychodzi w ciągu dnia).

No to jedziemy – czy bagaż leci z nami?

Wylatujemy z Poznania (temp. ponad 30 stopni C, żar z nieba) i po ok. 15 godzinach wysiadamy w Sao Paulo (temp. 16 stopni C, pada i wieje). Samolot do Santa Cruz mamy za 10 godzin, więc idziemy na miasto. Na lotnisku Guarulhos można znaleźć punkt informacji turystycznej, gdzie dostaniemy gratis plan miasta, plan metra i poinstruują nas, jak dojechać do centrum. Walutą Brazylii jest 1 real (1 real = ok. 2 zł), ceny są bardzo wysokie. Do centrum najlepiej pojechać komunikacją lokalną (autobus, metro), za które w obie strony zapłacimy ok. 10 reali, można skorzystać także z bezpośredniego autobusu, który kosztuje ok. 20 reali w jedną stronę.

Pieniądze można wypłacić w jednym w wielu lotniskowych bankomatów.

Zwiedzenie centrum zajmuje nam kilka godzin, odwiedzamy kościoły, parki, sklepy AGD, bazar i małe uliczki. Pogoda nas jednak nie nastraja do większych fanaberii, więc wracamy na lotnisko.

Trzeba pamiętać, że jeżeli wychodzimy z lotniska, przy kontynuowaniu lotu obowiązuje nas opłata lotniskowa 75 reali od osoby (płatne tylko w walucie brazylijskiej).

Santa Cruz – Sucre

W Santa Cruz lądujemy późnym wieczorem w strugach deszczu, temperatura około 8 stopni plus zimny wiatr (z rozmów dowiedzieliśmy się, że miejscowi nie pamiętają takiej pogody o tej porze roku). Wsiadamy do busa, który zawozi nas do centrum i wysadza blisko hotelu Ambar Hostal – 80 BB za 2 noce (trudno nam się gada po tym hiszpańsku, znamy tylko podstawy, ale mamy słownik i rozmówki, więc chyba będzie dobrze).

W hotelu jest zimno i wilgotno, podobnie jak na zewnątrz. zwiedzamy szybko centrum i dla zabicia czasu idziemy do miejscowego ZOO (wstęp 10 BB i jeżeli jedzie się jeszcze do dżungli to można sobie darować), odwiedzamy kafejki internetowe (godzina 0,5 BB) i szukamy nadziei na portalach z prognozą pogody. W końcu pakujemy się po 2 dniach i jedziemy na lotnisko, żeby polecieć do Sucre (opłata przy wylocie krajowym 15 BB).

Lot trwa 30 minut i po emocjonującym lądowaniu znajdujemy się na 2800 m n.p.m., a na bezchmurnym niebie świeci słońce. Humory się poprawiają, jedziemy busem z lotniska do centrum miasta (1,5 BB za kurs od osoby), rozlokowujemy się w hotelu (Hostal Amigo 152 BB za 2 noce) i idziemy na rekonesans. W tym wpisanym na listę UNESCO mieście, pierwszej stolicy Boliwii jest bardzo czysto i nowocześnie, jak na ten kraj. Całe centrum jest białe, a uliczki wyprowadzają na centralny, zadbany plac, na którym wieczorem zbierają się miejscowi i słuchają koncertów lokalnej orkiestry wojskowej (ciekawe doświadczenie, choć uszy trochę więdną). Warto zobaczyć obiekty sakralne, jest ich mnóstwo, a większość jest zaniedbana, ale dają pogląd na niegdysiejsze bogactwo i znaczenie tego rejonu. Warte odwiedzenia są też muzea (katedralne 25 BB, etnograficzne, MUSEF – gratis), polecamy też szkołę i klasztor San Felipe Neri oraz kościół Merced (wstęp do obu 10 BB), gdzie można wejść na dach z widokiem na miasto i okoliczne wzgórza. Wybraliśmy się także na cmentarz komunalny, co okazało się bardzo ciekawym doświadczeniem – zmarłym tutaj stawia się zdjęcia, kartki, kieliszki oraz małe butelki z piwem, winem lub coca-colą. Szczególnym punktem jest miejscowy targ, gdzie można zobaczyć, kupić, spróbować nieznanych owoców, soków, słodkości. Warto tam się wybrać jak najwcześniej (koło 8 rano), żeby zobaczyć, jak taki targ budzi się do życia, jak panie przygotowują wielkie torty, rozkładają kiełbasy, a rzeźnicy piłą szatkują barana.

Sucre – Oruro – La Paz

Z Sucre chcieliśmy wydostać się autobusem dziennym bezpośrednio do Oruro (około 8 godzin jazdy), ale okazało się, że nie ma już takiego połączenia. Natomiast można pojechać do Potosi (17 BB) i przesiąść się na autobus do Oruro (20 BB). Podróż odbywa się na ok. 4.000 m n.p.m. i obfituje w widoki na Altiplano, pasące się lamy oraz rozproszone wioski. Do Oruro docieramy po zmroku, jest zimno. Udajemy się do polecanego przez przewodnik hotelu „21 Abril” (80 BB bez łazienki / 100 BB z łazienką). Oruro zamieszkuje podobno 90% autentycznych Indian. I faktycznie, spacerując następnego dnia ulicami widzimy panie ubrane w charakterystyczne suknie i fartuchy, które na głowie mają słynne meloniki, a na plecach zwiesza im się kolorowa chusta, w której noszą dosłownie wszystko – towary na bazar, wielkie pudła, zakupy, dzieci. Obserwujemy także pociąg towarowy jadący niczym tramwaj centralną arterią miasta i handlarzy zwijających w pośpiechu swoje stragany rozłożone na torach, zwiedzamy bazar, odwiedzamy muzeum kopalni boliwijskich zlokalizowane w starym szybie pod kościołem na Plaza Folclorico (wstęp 8 BB) – warto. Opcjonalnie w Potosi lub Oruro można odwiedzić czynną kopalnię, ale my nie mieliśmy ochoty patrzeć na nadludzki wysiłek górników, wdychać toksycznych oparów i ryzykować, że coś nam spadnie na głowę. Poza tym wizyty w kopalniach nie są do końca legalne i każdy musi sam podjąć decyzję i ryzyko.

Po południu lokalnym autobusem (2 BB) jedziemy za miasto do kampusu uniwersyteckiego, gdzie znajduje się muzeum mineraologiczne (wstęp wolny), w którym można obejrzeć najróżniejsze skamieliny i minerały, np. ze „Schlesien”.

La Paz i Isla del Sol

W La Paz bierzemy głęboki oddech (to już 3.900 m n.p.m.) mieszkamy w hotelu zaraz przy dworcu autobusowym (Tambo del Oro), ale jednocześnie względnie spokojnym (na 3 piętrze jest daleko do ulicy i zgiełku) oraz niedaleko od centrum (kościół św. Franciszka) – koszt to 100 BB za dobę (pokój z łazienką). Naszym głównym powodem przyjazdu do Boliwii jest chęć zobaczenia gór, czyli w sumie 10 dniowy trekking w Cordiliera Real. W domu wybraliśmy sobie rejon, który chcieliśmy odwiedzić i po wymianie e-maili z agencjami trekkingowymi stwierdziliśmy, że ceny, które proponują, odbiegają od opisywanych w przewodniku i że trzeba to załatwić osobiście na miejscu na słynnej ulicy Sagarnaga, na której zlokalizowane są siedziby agencji turystycznych i trekkingowych. Ze względu na dużą ilość biur oraz zadyszkę zniechęcającą do długich poszukiwań, zaczynamy od samej góry i wchodzimy do wyglądającej najbardziej swojsko agencji. Jedyny wymóg, jaki mieliśmy, to żeby przewodnik mówił w miarę komunikatywnie po angielsku, bo nadal nie byliśmy przekonani do naszego hiszpańskiego. W pierwszej agencji umawiamy się na dwa trekkingi (Laguna Glacial – 3 dni oraz Condoriri – 6 dni) – będziemy sami z przewodnikiem – kucharzem i ariero (czyli właścicielem osiołków lub mułów, które poniosą nasz bagaż). Za cały trekking po długich targach wynegocjowaliśmy 600 USD za osobę.

Trekkingi umówione, jedziemy aklimatyzować się na Isla del Sol. Autobusem z La Paz do Copacabany (30 BB od osoby) jedziemy z atrakcjami takimi jak estrechio, czyli przesmyk, gdzie wszyscy pasażerowie wysiadają z autobusu, przesiadają się na motorówki (1,50 BB) i jadą na przeciwległy brzeg, a autobus wjeżdża na lekko zwichrowaną pseudobarkę i jest w ten sposób przeprawiany. W pełnym słońcu dojeżdżamy widokową drogą do Copacabany, gdzie znajdujemy hotel blisko dworca i idziemy na przechadzkę po mieście i wzdłuż brzegów jeziora Titicaca (koniecznie trzeba spróbować miejscowego specjału, czyli smażonego pstrąga za ok. 18 BB). Warte odwiedzenia są ruiny obserwatorium astronomicznego z czasów preinkaskich (wstęp 10 BB). My jakoś nie potrafiliśmy wyobrazić sobie, jak to działało, ale ze wzgórza, na którym obserwatorium się znajduje, roztacza się piękny widok na miasto i jezioro Titicaca. Poza tym na zachód słońca można poczekać na przeciwległym wzniesieniu, na które prowadzi droga krzyżowa. Widoki na jezioro i zachodzące słońce są oszałamiające.

Z Copacabany małym stateczkiem za 15BB w niecałe dwie godziny dopływa się do północnej części Isla del Sol – Challapampa. Nie ma problemu ze znalezieniem lokum, zawsze ktoś stoi na plaży i oferuje noclegi (20 BB). Najlepszą możliwą aklimatyzacją przed pojechaniem w góry jest przejść z części północnej na południową na piechotę, oglądając po drodze ruiny preinkaskich budowli. My postanawiamy pierwszego dnia zwiedzić wszystkie ruiny części północnej, czyli rewelacyjne tarasy, ruiny miasta i świątyni (wstęp 10 BB), a kolejnego dnia z plecakami przemieścić się na część południową. Niestety złe skutki zjedzonej kanapki krzyżują nam plany i następnego dnia zamiast iść płyniemy motorówką na część południową (15 BB) – Yumani. Tam obchodzimy cały południowy cypel, gdzie znajdują się fantastyczne ruiny Palacio del Inca i przemieszczamy się szczytem wzgórza w kierunku kolejnych zatok i robiąc pełne koło wracamy przeciwległym brzegiem do Yumani (nocleg z łazienką 70 BB, bez łazienki 20 BB, śniadanie 14 BB) – widoki na wznoszące się znad Titicaca Cordiliera Real niesamowite. Powrót do Copacabany trwa ok. 1 godziny i kosztuje 20 BB. Wyspa, mimo natłoku turystów wciąż oferuje odludne miejsca, gdzie można pokontemplować widoki i przyrodę i jest obowiązkowym punktem programu w Boliwii.

Trekking – najpierw Laguna Glacial

Laguna Glacial to trekking wart polecenia dla miłośników pięknych widoków. Pierwszego dnia dojeżdżamy do Soraty i w ramach rozrywki jedziemy do groty San Pedro (wstęp 50 BB). Wielka pieczara, wyżłobiona tysiące lat temu, a w środki zanikające już jeziorko, nietoperze. W samej Soracie niewiele jest do oglądania. Kolejnego dnia startujemy w góry. Zgodnie z planem mamy do podejścia 1.400 metrów, aby osiągnąć 4.200 m n.p.m. Początkowo drogą, potem już ścieżką coraz wyżej i coraz stromiej, w końcu dochodzimy do Laguna Chillippata, gdzie rozbijamy namioty i stwierdzamy, że jednak dobrze mieć tego tragarza i przewodnika – kucharza, bo my nie mieliśmy już siły palcem ruszyć, nawet palcem przy misce z jedzeniem. Kolejnego dnia mordercze podejście do Laguna Glacial. Droga nie dojść, że jest długa, to dość wymagająca, a do tego ta wysokość i brak tchu. Pnie się po osuwających się kamieniach i piarżyskach oraz skałach. Dopiero po 4,5 godzinach dochodzimy ciężko dysząc do celu na 5.100 m n.p.m. Widok olśniewający: z prawej Illampu (6368 m npm), z lewej Ancohuma (6427 m n.p.m.), a spomiędzy nich spływa do jeziora ogromny lodowiec. Warto tam pójść, warto spędzić nawet 2-3 godziny. Druga noc nad laguna Chillippata i kolejnego dnia schodzimy do Soraty, skąd jedziemy busem do początku kolejnego trekkingu, do Laguna Kotya.

Trekking – 6 dni w Andach

Laguna Kotya to w zasadzie dwie piękne laguny, gdzie nie ma żywej duszy. Nasz ariero przybył tam ze swoimi zwierzakami dzień wcześniej z innej wsi. Wyruszamy jeszcze tego samego dnia i idziemy do zmierzchu. Nocujemy w dolinie, w opuszczonej aktualnie wiosce pasterzy lam. Wieczorem możemy podziwiać pierwsze oblodzone szczyty Kordyliery oraz pasące się obok lamy i alpaki. Kolejny dzień to przejście przez Lagunę Aiwanii i przełęcz do Laguna Sistania. Góry wydają nam się w Boliwii bardzo surowe. Mało w nich roślinności, chociaż dużo kolorów. W zasadzie to zmrożone, czarne ściany, a pagórki pokryte jedynie trawą i kwiatami. Po 3 dniach dochodzimy do Laguna Chiar Khota i groźnie wyglądającego masywu Condoriri. Rozlokowujemy się widokowo nad jeziorem i oglądamy zachód słońca, próbujemy wypatrzyć, którędy mogą prowadzić drogi wspinaczkowe na okoliczne piękne i strzeliste szczyty. W nocy budzą nas schodzące lawiny, a o świcie mgła i chmury. Nie przejmujemy się i podążamy dalej do Laguna Tuni, gdzie można zobaczyć w jaki sposób górnicy płuczą wydobytą w okolicznych kopalniach cynę. W kolejne dni podziwiamy szczyty Huayna Potosi (6088 m n.p.m.) i Maria Llocco (5522 m n.p.m.) i przez przełęcz 5.100 m p..m. .schodzimy do doliny, gdzie zaczyna się podejście na Huayna Potosi. Ostatni nocleg mamy w schronisku, gdzie można poznać przyszłych zdobywców tego sześciotysięcznego szczytu.

La Paz – czyli wypad na Najniebezpieczniejszą Drogę Świata (Death Road)

W La Paz musimy spędzić jeszcze 2 dni, a nie chcemy się nudzić. Naoglądaliśmy się jeszcze w Polsce zdjęć z drogi La Paz – Coroico, szutrowej i wąskiej, gdzie dwie ciężarówki jadące naprzeciwko nie są w stanie się wyminąć. I nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie to, że droga biegnie zboczem i z jednej strony jest wysoka ściana, a z drugiej kilometrowa przepaść z rzeką gdzieś na samym dnie. Dziś samochody jeżdżą nowo wybudowaną, szeroką drogą, a The World’s Most Dangerous Road można zjechać na rowerze (za 370 BB, a w tym: rower, kask i całe ubranie z ochraniaczami plus koszulka i płyta CD ze zdjęciami; agencji jakie organizują te zjazdy jest mnóstwo). Z La Cumbre mamy ponad 50 km zjazdu i ponad 3.000 metrów w dół do Coroico, czyli jedziemy z gór do dżungli. Zjazd zajmuje około 1,5 godziny i nie należy się spieszyć. Bynajmniej, nie chodzi tylko o bezpieczeństwo, choć droga jest szeroka jak dla rowerów. Jednak ze względu na widoki po prostu nie warto się spieszyć. Warto czasem przystanąć, rozejrzeć się – nagle robi się coraz bardziej zielono, słychać ptaki, latają motyle, jest coraz cieplej. Droga powrotna pozostawiona jest do wyboru uczestnikom zjazdu – wraca się busem albo nową drogą, albo drogą którą zjeżdżaliśmy. Nasza ekipa wybrała Death Road do powrotu, jednak w międzyczasie kierowca złamał rękę, więc ze względu na goniący nasz czas, po obiedzie i odpoczynku w Coroico opuściliśmy towarzystwo i na własny koszt wróciliśmy busem do La Paz – nową drogą, może i nudną, ale zupełnie inną jak na Boliwię, bo pełną tuneli i serpentyn.

W La Paz zwiedzamy jeszcze muzeum koki (wstęp 10 BB) oraz kościół św. Franiciszka i te dwa obiekty gorąco polecamy. Muzeum instrumentów muzycznych niestety było zamknięte, a podobno warto je także odwiedzić.

Wypoczynek w dżungli

Liniami Aerolineas Amaszonas dziś udajemy się do Rurrenabaque (na lotnisku należy opłacić podatek). To miejscowość będąca punktem wypadowym do Parku Narodowego Madidi. Samolot jest malutki, mieści tylko 2 pilotów i 18 pasażerów. Wrażenia w środku są niesamowite. Człowiek siedzi sobie w pierwszym fotelu, przed nim siedzą piloci, widać jak nawigują, że trzymają stery, jak kierownicę od samochodu, widać urządzenia lotnicze – zupełnie inna jakość.

Samolot ląduje na kawałku asfaltu wylanego w środku dżungli po 40 minutach. Po wyjściu z samolotu w twarz bucha gorące, wilgotne powietrze…uff, ale to w końcu dżungla. Pod „pas startowy” podjeżdża autobus, wsiadamy do niego i jedziemy na „lotnisko”, które jest małym barakiem zlokalizowanym przy poprzednim pasie startowym, czyli kawałku trawy wygospodarowanym poprzez wycięcie iluś hektarów dżungli. Autobus wraca po nasze bagaże i po kilkudziesięciu minutach za 6 BB wiezie nas razem z bagażami do centrum miasta.

Wreszcie jest ciepło, można zdjąć ciężkie buty i założyć sandały. Udajemy się do biura obsługującego lodge San Miguel del Bala. Tam formalności, opłaty (240 USD od osoby). W samym Rurre nie mamy wiele czasu na zwiedzanie. Można odwiedzić pobliskie wzgórze z krzyżem, z którego roztacza się podobno piękny widok na okolicę. My przechadzamy się po mieście już po zmroku, odwiedzamy jeszcze czynny targ, przysłuchujemy się wieczornemu muzykowaniu w parku. Kolejnego dnia rano wyruszamy łodzią do wioski prowadzonej przez społeczność San Miguel del Bala. Tam rozlokowujemy się w wygodnych i nader luksusowych domkach i z przewodnikiem udajemy się na zwiedzanie wsi. Nasz hiszpański po pobycie na dwóch trekkingach pozwala nam już nie tylko wiele rozumieć, ale też prowadzić prostą dyskusję i zadawać pytania. Przewodnik demonstruje nam metody polowania, opowiada o zwyczajach, roślinach, pokazuje ptaki, możemy zrywać pomarańcze i owoce kakao prosto z drzewa i zajadać.

Kolejne dni w dżungli to ciąg dalszy pełnego relaksu zabarwionego poznawaniem tego, czego byliśmy tak ciekawi – marsz przez dżunglę (co prawda nie była tak gęsta, żeby wymagało to użycia maczety, no ale zawsze), małpy na drzewach, dzikie świnie, papugi ary, żółwie, kapibary płynące rzeką, mnóstwo ptaków i dźwięków, no i …brrr wielkie, czarne, włochate pająki. Faktem jest, że taka pająkowa terapia szokowa spowodowała, że zaczęłam się przyglądać rodzimym robaczkom z większą pobłażliwością. Dużo dowiedzieliśmy się też o zwyczajach żyjących tam ludzi, o medycynie naturalnej, o ich historii, o życiu nad rzeką w porze suchej i deszczowej. Zadowoleni, wypoczęci i pełni wrażeń, tymi samymi liniami lotniczymi powróciliśmy po 5 dniach do La Paz (podatek przy wylocie 7 BB od osoby plus wylotowa opłata klimatyczna 7 BB od osoby).

Ruiny Tiwanaku

To ostatnia część programu podczas tych wakacji. Do Tiwanaku można jechać na własną rękę autobusem lub wykupić za 50 BB całodzienną wycieczkę w jednej z agencji na Sagarnaga. Koszt obu opcji jest jednak porównywalny, a w pakiecie wycieczkowym jest przewodnik angielsko i hiszpańskojęzyczny, który zawsze może opowiedzieć coś ciekawego. Wstęp do ruin kosztuje 80 BB i jest co oglądać. To przede wszystkim odkryte pod ziemią preinkaskie świątynie z VI w. pne, zlokalizowane względem siebie w porządku kosmicznym i matematycznym. Niesamowite wrażenie porządku i możliwość dotknięcia pradawnych wieków. Tiwanaku zostało wpisane na listę UNESCO i jest warte odwiedzenia, czyli kolejny punkt obowiązkowy.

Tym akcentem kończą się nasze wakacje w Ameryce Południowej, ale kontynent ten zrobił na nas tak silne wrażenie, że na pewno jeszcze tam wrócimy.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u