Samolot : Wrocław – Monachium (LH) – 1:20 h; Monachium – Sao Paulo (LH) 12:35 h; Sao Paulo – Santiago de Chile (LH-TAM) 4 h
Powrót: Santiago de Chile – Sao Paulo (LH-TAM), 4 h; Sao Paulo– Monachium (LH) 12:05 h; Monachium – Wrocław (LH) 1:20 h
Santiago de Chile – Wyspa Wielkanocna i z powrotem
Santiago de Chile – Calama (w pobliżu San Pedro de Atacama)
Osoby biorące udział: Byliśmy w dwójkę z moją żoną Grażyną
Wizy :Do Chile, Boliwii i Argentyny nie jest wymagana wiza jeśli pobyt nie przekracza 90 dni
Pieniądze
Chile – 1 USD = 516 – 520 peso, na lotnisku w strefie bezcłowej 500 peso (niedziela) oraz 1,5 USD – opłata manipulacyjna, w strefie otwartej – lepszy kurs jak w mieście (ale w części międzynarodowej lotniska). Banknoty mają nominały od 1000 do 20 000 peso, zaś monety od 10 do 500 peso. .
Boliwia: Kurs wymiany na granicy Chile-Boliwia – 1 boliwar = 100 chilijskich peso = 0,2 USD, 1 USD = 5 boliwarów; wymiana w Uyuni 1 USD = 7 boliwarów
Argentyna Wymiana pieniędzy (kupno argentyńskich peso) na granicy boliwijsko-argentyńskiej można zrobić tylko po stronie boliwijskiej ( 1 USD = 3,95 peso). To był lepszy kurs niż dwa dni później w Salta (1 USD = 3,89 peso) oraz kilka dni później w Mendozie w banku (1USD=3,84 peso)
Ceny w Chile
Noclegi
Hotel Presidente Tulip Inn – Eliodoro Yanez 867 – 70 USD (2 osoby) – przez system rezerwacyjny – Santiago de Chile
Campo Base Hostel (www.hostalcampobase.cl) San Pedro de Atacama Toconao 535 – 31 500 peso/noc
Transport
Taxi Oficial – przejazd z lotniska do centrum (Novotel – Vitacura) – 17 000 peso (www.taxioficila.cl); przejazd z lotniska w Santiago do centrum – shuttle – bus za 1 osobę – TUR Transfer – 5 700 (2 osoby 11 400 peso)
Opłata za taksówkę zaczyna się od 200 peso, potem co 200 metrów licznik zmienia się o 80-120 peso; metro – pojedynczy bilet 400 peso, można kupić kartę elektroniczną „Tarjeta BIP”, którą można płacić w autobusie i liniach podmiejskich (www.servipag.cl), pociąg szybki z Vina del Mar do Valparaiso – trzeba kupić kartę elektroniczną za 800 peso oraz 400 peso za jeden przejazd
Bilet autobusowy Valparaiso – Santiago – 3 500 peso (Condor); Vina del Mar – Santiago – 3000 peso
Wycieczka z biurem – za osobę – Atacama Salt Flats – 15-25 000 peso; Geyser del Tatio – (od 4rano do 12) – 15 000 peso/osobę; wstęp 3500 peso; Valle de Luna – (15-19.30) – 6000 peso, oraz wstęp 2000 peso; Laguna Cejar (15-20.30) – 10 000 peso i wstęp 2000 peso – dokładne trasy – można prześledzić np. na stronie www.turismolayana.cl
Pożyczenie roweru w San Pedro d. A. – 3000 peso/5 h; 5000 peso/24 h
Z San Pedro można bezpośrednio pojechać do Salta (11.30-22.05) i z powrotem (07.00–17.00) – poniedziałek, środa, piątek (www.andesmar.com)
Wstępy
Wejście do domu Pabla Neruda (Casa Museo La Sebastiana) – 3 000 peso (www.fundacionneruda.org); Muzeum R.P. Gustavo Le Paige – San Pedro de Atacama – 2500 peso, jeśli z przewodnikiem o określonych godzinach również po angielsku – dodatkowo 1800 peso (45 minut)
Wyspa Wielkanocna – ceny na Wyspie Wielkanocnej są znacznie większe niż na kontynencie
Transport
Wynajęcie motocykla (quada) na jeden dzień Oceanico Rapa Nui Rent a Car LTDA (www.rapanuioceanic.com) – 15 000 peso; wynajęcie samochodu na jeden dzień – z napędem na cztery koła – w tym samym biurze 36 000 peso
Biuro podróży Rapa Nui (www.easterislandtours.com)
Wstępy
Wejście do parku narodowego – sprawdzane w dwóch miejscach – kamieniołom i Oronga – ważne kilka dni – 5 000 peso /osobę
Wstęp na widowisko Matato’a – 10 000 peso (20 USD); wstęp na widowisko Kari Kari (Ma’ara Nui ) o godzinie 21- w poniedziałki, wtorki, czwartki i soboty – 10 000 peso (20 USD)
Boliwia
Transport: 3-dniowa wycieczka z Pamela Tours (www.pamela-tours.com) – 55 000 peso (110 USD)/osobę
1 dzień – Przejazd do granicy – Laguna Blanca-Laguna Verde-Rocas de Daly- Aguas Termales-Geyser Sol de Mañana-Laguna Colorada (1 nocleg);
2 dzień – Arbol de Piedra – Laguna Onda – laguna Hedionda – Laguna Chiarcota- Laguna Cañapa-Salar de Chiguana-San Juan – Hotel de Sal (2 noc); 3 dzień – Salar de Uyuni – Isla Pescado – Museo de Sal – Colchani – Cemeterio de Trenes – Uyuni (około 15.00); 4 dzień – opcjonalny – bezpośredni dzień powrotu do San Pedro – 20 000 peso dodatkowo
Wstęp do Parku Narodowego Reservo Nacional de Fauna Andina Eduardo Avaroa – 150 boliwarów ; Wejście na wyspę Incahuasi – 15 boliwarów
Pociąg ejecutivo Uyuni – Villazon (22.30 – 7.00) 152 boliwarów
Hotel Girasoles – Uyuni – dwójka ze śniadaniem – 60 USD
Taxi – w zależności od liczby pasażerów – na odległości w mieście – 6 boliwarów (2 x 3)
Argentyna
Noclegi
Hotel Hacienda de Molinos Abraham Cornejo s/n Molinos – pokój 430 peso
Hotel Carollo-Princess 25-de Mayo 1168, Mendoza , 260 peso za pokój dwuosobowy
Transport
Bilet autobusowy – Quaiaca – Tilcara (3 h jazdy) – 25 peso (Panamericano de Jujuy SA) oraz 2 peso za bagaż; taxi – granica w Quaiaca – dworzec autobusowy – 5 peso; autobus Jujuy – Salta – 28 peso (2 godziny jazdy)
Wynajęcie auta na 2 dni w Salta (biuro Anta, Alvarado 464, www.antarentacar.com.ar) – 198 peso – 1 dzień z ograniczeniem na 200 km, 245 peso/dzień bez limitu kilometrów, dodatkowo 40 peso/dzień zmniejszenie kosztu własnego naprawy z 3800 peso na 1500 peso, wypożyczalnia czynna od 9-13 oraz 17-21 , również w sobotę i niedzielę, w odróżnieniu od renomowanych firm jak Avis; płaciliśmy za 2 dni 570 peso (490 peso za 2 dni oraz 80 peso zmniejszenie kosztu własnego)
Bilet autobusowy Salta – Mendoza (wyjazd 21.00 – przyjazd 16.10 ) – ejecutivo – 316 peso (cama), semi-cama – 271 peso; bilet autobusowy firmy Rapido Mendoza (Arg) – Viña del Mar (Chile) – 8.30-15.00 (6,5 H) – 90 peso argent.
Wstępy
Tango y El Vino – przedstawienie tanga – wraz z konsumpcją – 100 peso /osobę (kolacja i ½ butelki wina) – Mendoza , Peru 1244 (www.almacendetango.com); Bodega Cecchini (www.bodegacecchini.com.ar) w Maipu; ceny za odwiedzenie winiarni – 8.30-17.30 (135-150 USD – grupy 2-8 osób, z lunchem, zwykle upust 10% jeśli płacone jest w gotówce)
Żywność
Butelka wina 375 ml w restauracji – 17-22 peso
Restauracja: zupa 12-14 peso; woda 0,5 l – 6 peso, ensalada completa – 13 peso, bife de chorizo – 40 peso
24 kwietnia 2010
Czy polecimy, czy nie polecimy z powodu jednego wulkanu, który wybuchł gdzieś tam w Islandii. A w telewizji ciągłe komunikaty:.” Niebo nad Polską będzie zamknięte do godziny 14 dnia następnego”, a w kolejnym dniu „…zakaz lotów zostaje przedłużony”. Aż przestałem planować, zdając się na to co kolejne dni nam przyniosą. Ale od środy rano na polskim niebie pojawiły się samoloty, Mogliśmy więc wsiąść do samolotu i mknąć na bardzo daleki zachód. Wpierw do Monachium, a potem już w kierunku Sao Paulo.
25-27 kwietnia
Tam przerwa była dłuższa – 3 i pół godziny i kolejny skok do Santiago, gdzie po długich oczekiwaniach mogliśmy odebrać nasze bagaże. Była niedziela, więc zanim wyszliśmy z terminalu, wymieniłem dolary na lotnisku. Na
lotnisku w Santiago, jak to w całym Chile, na przejściach granicznych panowała akcja nie wpuszczania czegokolwiek, co mogłoby im zakłócić ich ekosystem. Bagaże musiały być prześwietlane czy nie ukryliśmy w nim jakichś resztek jedzenia zdolnych zakazić przyrodę w Chile. Jak zawsze robi się przy tym sporo bałaganu. Kilka metrów dalej zdecydowaliśmy się na wykupienie taksówki do centrum. Miasto otacza pierścień autostrad, a że była to niedziela, więc w niecałe pół godziny byliśmy na miejscu w zarezerwowanym hotelu.
Przez następne kilka dni korzystaliśmy z linii nr 1. Jej trasa wiodła pod ziemią wzdłuż głównej alei Bernarda O’Higginsa. W niedzielne popołudnie miasto w wielu miejscach wyglądało na wymarłe. Najżywszym miejscem w niedzielę w Santiago pozostawała Plaza des Armas. W prasie i telewizji wiele się mówiło o trzęsieniu ziemi, które miało miejsce 27 lutego 2010 roku, ale w centrum Santiago trudno było po tych dwóch miesiącach odnaleźć jakiekolwiek ślady tego kataklizmu..
28 kwietnia
Pobudka przed szóstą nie była dla nas żadnym wyzwaniem. Taksówka wezwana z ulicy kosztowała nas 15 000 peso, prawie o dziesięć tysięcy mniej niż te licencjonowane przez hotel. Przed siódmą rano w Santiago nie było jeszcze żadnego ruchu i w niecałe 25 minut dojechaliśmy do lotniska. Lecieliśmy na Wyspę Wielkanocną. Choć był to lot krajowy, ale odprawialiśmy się w części międzynarodowej. Czas trwania lotu może być różny . Czasem są to cztery i pół godziny, czasem nawet i prawie sześć . Wszystko zależy jaki będzie kierunek wiatru. W kilkanaście minut po starcie lecieliśmy już nad bezkresnym oceanem do położonej prawie cztery tysiące kilometrów na zachód wyspie. Po 5,5 godzinach lotu samolot gładko wylądował na jednym z najdłuższych lotnisk w tej części świata. Codziennie ląduje tutaj przynajmniej jeden boeing (767-300) z przynajmniej 200 pasażerami , z którego większość stanowią turyści. Przed ostatnim kryzysem ceny były dość zaporowe, bo podobno wynosiły około 1200 USD, ale w ostatnim roku amerykańscy turyści zaczęli oszczędzać i LAN Chile, jedyny przewoźnik musiał zmniejszyć ceny. Stąd przy cenach około 400-500 USD zaczęło się pojawiać coraz więcej również turystów z Chile.
Na lotnisku nie było zbyt dużych kłopotów z wyborem hotelu. Można było nawet skorzystać z wersji kempingowej, ale woleliśmy pensjonat o znanej mi już z przewodnika nazwie Residential Martin y Anita. Właściciel nie był zbyt nachalny i nawet zaproponował, że on nas tam zawiezie, a wybór będzie należał do nas Lotnisko znajduje się tuż przy jedynej osadzie wyspy Hanga Roa. Do tzw. centrum było kilka minut jazdy samochodem. Warunki były przyzwoite, choć cena spora bo 120 USD. Z zewnątrz trudno było się domyśleć, iż jest to jakiekolwiek miejsce do spania. Żadnej przyciągającej tabliczki czy reklamy. I tak to najczęściej wygląda. Jedynie większe hotele można odnaleźć, a z małymi pensjonatami jest już dużo gorzej
Ceny, które proponowano nam w hotelu za wynajęcie taksówki wydawały się aż nadto przesadzone. Ruszyliśmy więc poszukać jakichś bardziej przyzwoitych okazji. Odnaleźliśmy niedaleko stamtąd chałupkę, która była siedzibą biura podróży Rapa Nui Travel. Po chwili wahania postanowiliśmy w następnym dniu wziąć udział z tym biurem w dwóch wycieczkach. Każda z nich kosztowała po 30 dolarów na osobę. W biurze Oceanic była natomiast szeroka oferta wynajęcia różnych środków transportu – zaczynając od jeepa, skończywszy na skuterze . Ten ostatni na pół dnia miał kosztować 15 tysięcy peso na 8 godzin. Ale jednoślad okazał się być felerny i zaproponowano nam jazdę na quadzie. To był mój pierwszy raz na tym pojeździe i z początku obsługa samochodu wydawała mi się przy tym pojeździe dziecinnie prosta.
29 kwietnia
Na wyspie świta dopiero koło wpół do ósmej, ale koguty pieją jak oszalałe już od czwartej. Budzików nawet nie trzeba nastawiać. Tuż po dziewiątej wskoczyliśmy do mikrobusu należącego do Rapa Nui Travel. Naszą przewodniczką w tym dniu była 25-letnia sympatyczna dziewczyna. Była dobrze przygotowana do wszystkich pytań, a jej angielski był bez zarzutów.
I tak ruszyliśmy odkrywać rąbka tajemnicy Rapa Nui. W pobliżu miasteczka znajdują się chyba najczęściej fotografowane na wyspie posągi Ahu Tahai. Szczególnie o zachodzie słońca stanowią one łatwo dostępny obiekt dla wszystkich turystów. Są więc jednym z najczęściej pokazywanych motywów na wyspie, szczególnie na tle zachodzącego słońca. Kilka kilometrów dalej skręciliśmy z głównej drogi przecinającej wyspę kierując się wskazaniem tabliczki Puna Pau. To miejsce gdzie kiedyś wyrabiano tzw. kapelusze. Dla kogo ? Oczywiście dla wielkich posągów moai. Kolejnym celem było Aku Akivi. Stało tam ustawione w rzędzie siedem posągów, jedyne jedyne figury, które zamiast w mieszkańców wpatrują się w ocean.
Popołudniu mieliśmy w planie jeszcze jedną wycieczkę z Rapa Nui Travel – na półwysep Orongo. Tam przed 300 laty rozpoczęto misteria poszukiwania pierwszego jaja zniesionego na małą wysepkę Motu Nui. Święto Człowieka-Ptaka rozsławił film Rapa-Nui. Na ścieżce prowadzącej grzbietem klifu wiatr wiał bardzo silnie i trzeba było pilnować się, aby nas albo naszych czapek nie zdmuchnęło do oceanu. Wieczorem czekało nas jeszcze oglądanie występu grupy Kari Kari, które zaczęło się o godzinie 21 w Ma’ara Nui. Bardzo dynamiczny i godny swej ceny
30 kwietnia
Po śniadaniu, korzystając z jeszcze lepszej pogody niż w dniu poprzednim, wyruszyliśmy na poznanie wyspy wynajętym samochodem. Samochodów na wyspie jest prawie tyle samo co mieszkańców. Większość z nich to samochody na wynajem. Na wyspie trudno się zgubić. Wzdłuż wybrzeża prowadzi asfaltowa droga aż do plaży Anakena, a stamtąd można wrócić szosą biegnącą środkiem wyspy do Hanga Roa. Każde miejsce na wybrzeżu, gdzie znajdują się moai czy inne ślady dawnej cywilizacji jest dobrze oznakowane, gdzie należy skręcić.
To czego nie można w żaden sposób opuścić, to zbocza wygasłego wulkanu Rano Raraku. Prowadzi tam boczna, polna droga. Tam sprawdza się bilety do Parku Narodowego; mają one podobno ważność przez kilka dni. Na teren parku Drogą Moai weszliśmy w samo południe. Jeżeli coś mnie mogło zadziwić podczas tej podróży to były te dosłownie wbite w ziemię głowy moai. Daleko nad brzegiem oceanu rysowały się sylwetki piętnastu posągów, ustawionych równo w szeregu. Tam też i podjechaliśmy po wyjściu z Rano Raraku. Stamtąd już tylko droga gruntowa prowadziła do przepięknej i prawie jedynej plaży na wyspie – złocistego piasku nad zatoką Anakena. Przybywających wita tam siedem posagów odrestaurowanych w 1978 roku Czwórka z nich nosi na głowie kapelusz pudao
01 maja
Przez całą noc padało , rano padało i w południe też padało. Jednak mieliśmy dużo szczęścia, iż nie przylecieliśmy te kilka dni później. Już nie pytaliśmy kiedy deszcz przestanie padać. Mogliśmy poznać wyspę od jej deszczowej strony. Spory wiatr i duże fale przyciągnęły amatorów deski surfingowej. w zatoce Hanga Roa. Aby nam się jednak nie nudziło w tym deszczu, okazało się, iż nie mamy komu oddać samochodu
Biuro było zamknięte na cztery spusty. Była sobota. Nie pozostawało nam nic innego niż zostawić samochód w hotelu. Tam jednak wyjaśniono, iż jest jeszcze jedno biuro tej firmy otwarte w Hanga Roa. Udało się więc go oddać prawie do rąk własnych. W samo południe w strugach deszczu pojawiliśmy się na lotnisku. Chmury zakrywały jednak tylko wyspę, dalej widoczność nad oceanem była już doskonała z dziesięciu tysięcy metrów. Po czterech tysiącach kilometrów i pięciu godzinach lotu byliśmy ponownie w Santiago.
Tam już mieliśmy zarezerwowany hotel w pobliżu stacji metra Salvador. Ale to miała być tylko stacja przesiadkowa, w drodze do Północnego Chile.
02 maja
Wezwaną z hotelu tzw. taksówką pojechaliśmy ponownie na lotnisko. Czasem lepiej nie zamawiać przez hotel taksówki, gdyż zwykle są nimi znajomi znajomych , na których trzeba czekać znacznie dłużej niż na złapaną z ulicy licencjonowaną taksówką. W takim przypadku kierowca prosi, aby pieniądze uiścić jeszcze zanim się wysiądzie z samochodu.
Tym razem lot nie trwał dłużej niż dwie godziny. Przelatywaliśmy nad jednym z najbardziej suchych miejsc na ziemi. Płyty lotniska w Calama dotknęliśmy dosłownie na chwilę przed zachodem słońca. Pozostała tylko kwestia dotarcia do turystycznej mekki tej okolicy czyli San Pedro de Atacama. Przy wyjściu z lotniska pojawił się i człowiek, który organizował tam przejazd mikrobusem za 10 tysięcy peso za osobę. Odległość ponad 100 kilometrów pokonaliśmy w około półtorej godziny
Celem naszej podróży było miasteczko, które by nie istniało nigdy na mapie gdyby nie turyści. Mieliśmy już kilka dni wcześniej zarezerwowane przez internet Campo Base Hostel. Usytuowanie miało korzystne. Całe miasteczko można było przejść wzdłuż czy wszerz w ciągu niespełna dziesięciu minut. W tym dniu mieliśmy jeszcze czas, aby wpaść do jednego z biur podróży, otwartych najczęściej do godziny 22. Atrakcji było sporo. Dla tych, którym się spieszyło lub spodziewali się jeszcze większych atrakcji w Boliwii może wystarczyć i pełne dwa dni. Ale są i tacy, którzy potrafią w pobliżu San Pedro znaleźć sporo do odkrycia na tydzień lub dłużej. Trafiliśmy na dość szczególną pogodę. Jakiś czas temu spadł śnieg i niektóre okolice były nieprzejezdne, szczególnie położone na wysokości ponad 4000 metrów n.p.m. Ceny wycieczek mogły się nieco różnić w zależności czasu trwania, i jakie biuro to organizuje, ale rząd wielkości był dość podobny. Trudno było się dziwić, gdyż było ich chyba ponad dwadzieścia i większość z nich mieściła się przy głównym deptaku ulicy Caracoles. Wybraliśmy jedną z nich Sol Andino, aby zaplanować wyjazd do Laguna Chaxa, Toconao oraz Valle de Jere . .
03 maja
Wycieczki ranne rozpoczynają się przed świtem. Wyjazd był więc przed szóstą. Gdy odsypialiśmy w mikrobusie to wczesne wstawanie, kierowca zbierał po miasteczku kolejnych amatorów wschodów słońca. Reserva Nacional „Los Flamencos” było jeszcze pogrążone w mroku. Nagle – w ciągu dosłownie kilku sekund – tarcza słońca wynurzyła się w pełni zza linii gór. Po jeziorze brodziły czerwonaki, które w Andach szczególnie sobie upodobały płytkie, jeziorka całego płaskowyżu Puna. Za wstęp na teren tego parku trzeba wnieść osobną opłatę, co należy brać pod uwagę gdy planuje się taką eskapadę, gdyż nie wchodzi to w cenę wycieczki. I tak w tym dniu dwukrotnie zapłaciliśmy w czasie tej marsztruty (2000 chilijskich peso/osobę za Laguna Chaxa, oraz 1500 peso za Valle de Jere, zaś popołudniu 2000 peso za Valle de Luna). Wracając zajechaliśmy do Toconau, w pobliżu którego znajduje się (Quebrada) Valle de Jere, oaza zieleni wzdłuż rzeczki o tej samej nazwie. Wczesne popołudnie w San Pedro de Atacama schodziliśmy po agencjach podróży, aby ustalić kolejne nasze eskapady. Najważniejszym był wybór biura, z którym mieliśmy pojechać do Boliwii. Wyglądało na to, iż wycieczkami do Boliwii zajmowały się trzy lub cztery agencje, a pozostałe, chyba tylko udawały się, ze się tym zajmują. Nie było w tym nic oszukańczego. Po prostu przychodzili do nich klienci, a oni następnie po zainkasowaniu gotówki przekazywali ich innej agencji, która miała komplet pasażerów przynajmniej na jednego jeepa. I tak interes się kręcił. W naszym hotelu radzono nam wziąć Cordillera. Ale co z tego, jak nie potrafiliśmy takiego biura znaleźć wśród dziesiątek biur sprzedających usługi turystyczne. Ceny okazywały się być podobne . Za 55 000 peso (110 USD) za osobę można było przejechać jeepem aż do Uyuni przez około 2,5 dnia. A gdybyśmy chcieli wrócić tym samym jeepem to należało dołożyć jeszcze 15 000 peso (30 USD). Najwięcej zaufania wzbudził w nas chłopak pochodzący z Argentyny, który pracował w Paloma Tours. Władał dobrze językiem angielskim, dzień wcześniej z usług tej agencji miała korzystać sześcioosobowa grupa Polaków, dużo nam doradził co do ciekawych rzeczy w Argentynie. Biuro zresztą wymieniono w przewodniku. Wystarczyło zarezerwować i nawet nie trzeba było wpłacać zaliczki. Nic więc dziwnego, że z dużym przekonaniem zdecydowaliśmy się na Paloma Tours, zwłaszcza , iż zajmowali się tylko wyprawami do Boliwii. Wyglądali na bardzo profesjonalnych.
Oczywiście źródła pisane radzą, aby przyglądnąć się samochodom jakimi będziemy jechać i popytać się innych. Ale stan jeepa zwykle zobaczyć można już w dniu wyjazdu. W naszym hotelu nikt się nie wybierał do Boliwii, a jedynie na wspinaczki po wulkanach. Za radą chłopaka z Pamela Tours skorzystaliśmy z usług sąsiedniego biura, aby wybrać się jeszcze w tym dniu do Doliny Księżycowej. Do Doliny trzeba się było stawić przed biurem na 15. Właścicielka przeprowadziła nas dziesięć metrów dalej do innej firmy, która organizowała wyjazd, ale tego nie żałowaliśmy. Trafiliśmy na drobnej postury przewodniczkę , która pomimo, a może właśnie i dlatego, stanowiła wulkan energii i zaangażowania w to co robi. A przede wszystkim cały czas tryskała humorem.
Marsztruta wiodła nas wpierw przez Dolinę Śmierci. Położona jest kilka kilometrów od oazy San Pedro. Może więc być relaksowym celem na wycieczkę rowerową jak również i jest rajem dla amatorów zjazdu na desce z wydm piaskowych. Kolejny przystanek naszego minibusa mieliśmy już u bram rezerwatu, gdzie po raz kolejny w tym dniu ściągnięto od nas dodatkowo dwa tysiące peso. I przyszedł ten moment – zachód słońca. Wspięliśmy się na wysoką wydmę wraz z pewnie setką innych osób, pozbieranych z kilku autobusów. Zaczęło się oczekiwanie na barwny spektakl słońca, które już zaszło za łańcuch górski. Najpiękniej było tuż po zachodzie słońca, gdy wyższe partie głównego pasma And przybierały co chwilę coraz zimniejsze odcienie kolorów. Żywo czerwone barwy stopniowo przechodziły w coraz mocniejszy granat.
Gdy wróciliśmy do hotelu, pojawiła się właścicielka biura, u której wykupiliśmy wycieczkę z atrakcyjnym wczesnym wstawaniem przed czwartą rano. Niestety, a może i na szczęście dla naszego snu, droga na El Tatio nadal pozostawała zamknięta. Ranek mieliśmy więc wolny, a na popołudnie wybraliśmy w tej samej agencji kilkugodzinną eskapadę. Tym razem pod hasłem podróży po wysokogórskich kąpieliskach.
04 maja
Kolejna wycieczka miała taki sam scenariusz. Pani z naszego pierwotnego biura poczekała, aż zbierze się mała grupka, którzy u niej wykupili wycieczkę, a następnie przeprowadziła nas do tego samego biura co w poprzednim dniu. Niestety nie jechaliśmy z tą samą przewodniczką. Ale tym razem było mniej rzeczy do powiedzenia, a więcej naszej aktywności. Pierwsze jeziorko swym zasoleniem miało być nawet gęściejsze niż Morze Martwe.
Kolejne jeziorko było już dla tych, co lubią skoki do wody. Amatorów nie brakowało. Ale musieliśmy się spieszyć. Program był nieubłagany. Zachód słońca nie mógł na nikogo poczekać. To był już nasz kolejny zachód, te same góry na horyzoncie, ale z perspektywy płaszczyzny słonego jeziora. Do tego jeszcze kieliszek pisco. Można tak żyć. Do miasteczka wróciliśmy już po zmroku. O tej porze San Pedro dopiero zaczynało żyć, sklepiki, restauracje czy biura podróży funkcjonowały w najlepsze. Aby jeszcze wzbogacić nasz program przeszedłem się do agencji zajmującej się astronomią. Okoliczne góry są bowiem idealnym miejscem do obserwacji nieba. Niedaleko San Pedro były obserwatoria, w których wieczorem wraz z grupą zorganizowaną można było powędrować po firmamencie niebieskim. Rozpoczynały się zwykle o 19, a czasem przy dużej liczbie chętnych również i o 21. Niestety w tym dniu była tylko jednak grupa i do tego w języku francuskim. Trudno, nie wszystko da się zobaczyć w tak krótkim czasie. Większość przybywa tu na dłużej, powoli chłonąc przeróżne atrakcje i z mniejszą częstotliwością jak to my żeśmy czynili.
05 maja
W tym dniu zaczęły się nasze trzy dni na dobre i na złe z agencją Pamela Tours. Wycieczki kilkudniowe – najczęściej trwają 2,5 lub 3,5 dn. Mają zazwyczaj ten sam scenariusz niezależnie od biura. Wpierw po odprawie paszportowej, która ma miejsce jeszcze w San Pedro de Atacama (pamiętać należy o kartce, którą się otrzymało przy wjeździe do Chile) minibus czy autobus przewozi amatorów podróży na granicę z Boliwią . Przejście graniczne (Hito Cajones) położone jest na wysokości 4 200 m n.p.m. u podnóża wulkanu Licancabur . Granica brzmi dumnie, ale były to: flaga, mały domek z portretem prezydenta Boliwii Moralesa , szlaban i flaga. Wbito nam pieczątkę boliwijską i już mogliśmy jechać.
Ale nie od razu. Trzeba było przepakować nasze bagaże z autobusu na dach jeepów. Było nas łącznie 11 osób w grupie Pamela Tours, więc rozmieściliśmy się w dwóch jeepach. W naszym samochodzie były dwie dziewczyny z Hongkongu, dwóch Nowozelandczyków i my. Kilka kilometrów dalej mieścił się budynek administracji parku narodowego. Cena za wjazd – ważna przez 4 dni – wynosiła 150 boliwarów czyli 15 000 chilijskich peso. Co ciekawe można było płacić w chilijskich peso, ale nie w dolarach amerykańskich. Obok strażnika parku stał jakiś człowiek, u którego można było wymienić na boliwary tylko walutę chilijską. Dolarów amerykańskich już nie przyjmował. Przez następne 2 dni nie było żadnych szans na jakąkolwiek wymianę waluty.
Przejeżdżaliśmy przez okolice zupełnie niezamieszkałe. Za kierowcę mieliśmy Indianina, określonego w biurze podróży jako znającego podstawowe słowa po angielsku. W samochodzie pachniało czymś słodko-nawozowym. Pierwsze skojarzenie to tak jakby ktoś przewoził tam stado kóz; ale to suszone liście koki, które kierowca czy „Señor Coca” trzymał tuż przy skrzyni biegów. Nie wystarczało to mu na zbyt długo. Od czasu do czasu woreczek z zużytymi liśćmi lądował wyrzucany gdzieś z boku drogi w parku narodowym.
Jechaliśmy wzdłuż pasma górskiego stanowiącego granicę z Chile. Choć na mapie te odległości nie wydają się całkiem pokaźne, ale droga w większości przypadków nie pozwala rozwinąć większych prędkości niż 30-40 km na godzinę . W porze lunchu zatrzymaliśmy się przy ciepłych źródełkach. Zwykle zatrzymuje się tam większość ekip, bo i można się wymoczyć jak i spałaszować posiłek w przyzwoitej stołówce wybudowanej specjalnie w tym celu. Później droga wznosiła się coraz wyżej aż na 4800 m n.p.m., gdzie zatrzymaliśmy się przy fumarolach. Potem już stopniowo zjeżdżaliśmy w dół aż do widowiskowego o tej porze dnia Laguna Colorada. Jezioro przyciągało sporą liczbę flamingów. Równo o zachodzie słońca dojechaliśmy do naszej bazy noclegowej. Wyglądała bardzo mizernie, zarówno na zewnątrz jak i w we wnętrzu.
06 maja
Następnego dnia przez pierwsze kilometry droga była bardzo monotonna. Niegościnna kraina. Na horyzoncie pojawił się samotny rowerzysta jadący w przeciwnym kierunku. To był jedyny śmiałek, którego spotkaliśmy podczas naszej podróży przez góry. Niedługo później pojawiły się śródgórskie jeziora. Obiad mieliśmy w` równie, a może i bardziej malowniczym miejscu jak w dniu poprzednim – przy Lagunie Hedionda. W całkiem ładnej sali z widokiem na jezioro było kilka stołów przy którym siedziała każda z grup. Zwykle talerze i żywność kierowcy przywozili ze sobą. Gotowaniem zajmowały się Indianki w swoich klasycznych boliwijskich kapeluszach. Do picia zaś podawano nieśmiertelną coca-colę. Wśród uczestników grup wycieczkowych przeważali ludzie młodzi – od 20 do 30 lat. Często słyszało się język francuski, czasem angielski, ale odnoszę wrażenie, iż rzadko można było spotkać turystów ze Stanów Zjednoczonych.
Późnym popołudniem zaczęliśmy stopniowo zjeżdżać około 600 metrów w dół do kotliny Salar de Uyuni. Do naszego kolejnego miejsca do spania dotarliśmy już grubo po zmroku. Budynek z zewnątrz był równie lichy jak dzień wcześniej. Wnętrza przedstawiały się jednak zdecydowanie lepiej. Był to bowiem tzw. „hotel solny”. Zbudowany prawie w całości z bloków soli. W jadalni były więc stoły solne, były żyrandole solne, ściany z soli, a podłoga była wysypana gruboziarnistą solą. Dom postawiony był bowiem tuż przy wielkiej płycie Salar de Uyuni. Budzik mieliśmy nastawiony na piątą rano .
7 maja
Było jeszcze ciemno, gdy wjechaliśmy na płytę Salar de Uyuni kierując się w stronę sporej „wyspy” czyli Isla Inkahuasi. Tym razem można było pobić wszystkie rekordy prędkości. Nikt by nam ich jednak nie uznał bo szybkościomierz nie działał..Po kilkudziesięciu minutach jazdy po solnym torze wyścigowym zatrzymaliśmy się jeszcze w ciemnościach. Wysypaliśmy się z obu jeepów okutani w kilka warstw koszul i kurtek. Wszystko po to, aby oczekiwać tego co nieuniknione – wyłonienia się czerwonej kuli słonecznej z otaczających kotlinę masywów górskich.
Isla Inkahuasi stanowiła kiedyś szczyt wulkanu, które dawne morze zalało prawie po sam wierzchołek. Ten czubek, który wystawał z solnego morza, cały został pokryty wielkimi kaktusami. Wszędzie prawie po horyzont rozprzestrzeniała się biała płaszczyzna solniska. Z wysoka można było dojrzeć ciemniejsze pasy oznaczające szeroki szlak, po którym poruszały się widoczne z daleka maleńkie pojazdy. Ciekawostką tej okolicy jest Hotel de Sal Playas Blancas, zbudowany wyłącznie z soli. W dzień można go zwiedzać, a popołudniu zatrzymać się tam na noc. Aby wejść osobie postronnej do tego specyficznego muzeum , należy cośkolwiek kupić w miejscowym sklepiku, choćby nawet kartkę pocztową. Podobny był do naszego noc legowiska, w którym spaliśmy ostatnią noc. W jadalni poustawiano oprócz stołów z soli, również i zegar z soli jak i parę rzeźb z soli.
Na sam koniec przed wjazdem do Uyuni, kierowca skierował się na jego przedmieścia, do cmentarzyska starych składów pociągów.Pełne ono było dawno niepotrzebnych lokomotyw czy wagonów.
To był już nasz prawie ostatni akcent podróży z Palma Tours. Jeszcze musieliśmy odsiedzieć mało smakowity lunch z łykowato wyglądającą wołowiną przygotowany gdzieś w garażu na przedmieściach Uyuni i mogliśmy się pożegnać z zorganizowaną wycieczką. Nikt z nas nie wracał do San Pedro de Atacama, choć taka możliwość istniała. Większość osób z Pamela Tours zamierzała jechać na północ, do La Paz, a następnie do Chile. Tylko my kierowaliśmy się na południe do Argentyny. W miasteczku było zatrzęsienie agencji turystycznych organizujących wyprawy do pobliskiego Salar de Uyuni. Na nieszczęście większość z tych biur około 15 miało swoje podwoja pozamykane. W tych, których właściciele powrócili po sjeście do biura, próbowałem ułożyć plan naszej wędrówki do Argentyny. Były trzy opcje podróży. Pociąg wyjeżdżający w nocy trzy razy w tygodniu do granicznej miejscowości Villazon, autobus odjeżdżający codziennie rano i możliwość wynajęcia jeepa na własny użytek. Gdy spytałem się o ceny tego ostatniego ceny były oszałamiające jak na tak tani kraj. Wahała się od 300 do 400 USD. Ale w tym dniu – w piątek wieczorem – odjeżdżał też pociąg. I były miejsca, zaś cena zdecydowanie mniejsza – 20 USD za osobę w wagonie o podwyższonym standardzie. Szukając dalej po biurach udało się cenę przejazdu jeepem obniżyć do 230 USD, a nawet 180 USD.
Chociaż na mapie wyglądało to około 200 kilometrów, przejazd każdym z tych pojazdów miał trwać od siedmiu do dziewięciu godzin. A więc podreptałem na dworzec, kupiłem dwa bilety na pierwszą klasę (konieczne były paszporty), i przed 22 dotarliśmy na dworzec. Poczekalnia wyglądała przyzwoicie, żadnych śmieci, a połowę oczekujących podróżnych stanowili turyści z plecakami i nawet gitarami. Zanim weszliśmy do wagonu, trzeba było oddać swoje większe bagaże, gdyż miały jechać osobnym wagonem. Przed sobą mieliśmy 9-godzinną jazdę i tylko dwa przystanki w Tupiza, a następny już w Villazon na granicy. .
8 maja
Wagon wyglądał niespodziewanie przyzwoicie. Można było rozsiąść się w wygodnych lotniczych fotelach i resztę nocy spędzić na pół leżąco. Był też i telewizor, dla tych którym trudno było zasnąć. Chociaż noce bywały zimne, to wagon był ogrzewany; można było wytrzymać bez śpiwora.
Rankiem obudził nas konduktor zachęcając aby udać się do wagonu restauracyjnego na śniadanie wliczone w cenę biletu. Odebraliśmy swoje bagaże i po kilku minutach jazdy taksówką za dolara byliśmy już na granicy, oddalonej o jakieś dwa-trzy kilometry od stacji kolejowej.
Granica Boliwii z Argentyną (Villazon-Quaiaca) wyglądała na zupełnie niepilnowaną. Sami musieliśmy szukać miejsca, aby nam podbito paszporty przy wyjeździe i oddać kartki wyjazdowe wręczone nam przy wjeździe do Boliwii przed 3 dniami. Dalej trzeba było przejść jakieś 150 metrów przez most zawieszony nad suchym w tym czasie korytem rzeki. Po stronie Argentyny formalności trwały już nieco dłużej. Nie trzeba było jednak wypełniać żadnych dodatkowych druków. Nie można było jednak wymienić po tej stronie granicy dolarów na peso argentyńskie. A była to sobota. Urzędnik na granicy polecił się wrócić na stronę boliwijską, gdyż tam ten biznes był bardziej rozwinięty. Przez nikogo niepokojony mogłem tam się przejść, wymienić dolary na peso po dobrym kursie i wrócić do naszych bagaży już do Argentyny. Wyglądało na to, ze każdy z tutejszych mieszkańców może przechodzić bez konieczności okazywania jakichkolwiek dokumentów. Jedynie ci, którzy mieli jakieś pakunki musieli je pokazać celniczce. Nami się też zainteresowała, ale bez zbytniej gorliwości.
Tuż za granicą powitał nas znak: Ushuaia 5201 kilometrów. Nie mieliśmy aż tak ambitni. Wystarczyło, aby choć trochę zjechać niżej. Jak dotąd zjechaliśmy tylko dwieście metrów niżej (Quaiaca leży na 3 442 m. n.p.m.) W Argentynie już był inny czas więc przesunąłem zegarek o godzinę do przodu. Ponownie wzięliśmy taksówkę, tym razem na dworzec autobusowy w Quaiaca już w Argentynie. Najbliższy autobus jaki miał jechać, należał do linii Panamericana. Odjeżdżał za kwadrans. Bilety kupiliśmy do miejscowości Tilcara. Mielibyśmy tam być według rozkładu za 3 godziny, to było tylko a może i aż 212 kilometrów. I wreszcie mieliśmy połączenie ze światem przez telefon komórkowy.
Skończyły się gruntowe drogi boliwijskie i od granicy była już droga asfaltowa. Po kilkudziesięciu kilometrach kolejny przystanek. Tym razem zafundowano nam ponowną kontrolę dokumentów, a przede wszystkim bagaży. A wśród pasażerów przeważali Indianie z wielkim „ruskimi” torbami, mogących pomieścić mnóstwo tanich rzeczy z Boliwii zarówno na własny użytek jak i sprzedaż. Ustawiono nas w dwie kolejki: dla mężczyzn i kobiet. I zaczęła się ponowna, tym razem jeszcze dokładniejsza kontrola bagaży. Nas Europejczyków oszczędzono. Jeden z kontrolujących przypomniał sobie, iż w Polonii jest takie miejsce jak Częstochowa i to nam pozwoliło zanieść bagaże ponownie do luku w autobusie.
Po prawie pięciu godzinach wysiedliśmy na małym dworcu w Tilcara o prawie tysiąc metrów niżej (2 461 npm.) Miejscowość powoli odkrywała przed nami swój czar. Znajdowało się tam nie mniej niż cztery różne muzea, nie mówiąc już o bardzo licznych knajpkach. Dlaczego właśnie wybraliśmy Tilcarę. Po pierwsze okoliczne góry pełne są – zachwycających swymi kolorami – form skalnych. Po drugie zaś nad miasteczkiem góruje pucara – twierdza pochodząca z czasów przed przybyciem Hiszpanów. Pucara oddalona jest może na piętnaście minut spaceru do centrum miasteczka. Wstęp kosztował 10 peso. Zabytek obejmował dużą powierzchnię, na której odrestaurowano szereg budowli. Budulec stanowiły kamienie o różnych barwach, co przydawało odrestaurowanym murom sporo uroku.
Wieczorem w knajpce El Nuevo Progreso (Plazoleta Antonino Peloc), którą otworzono o wpół do dziewiątej – jak większość dobrych restauracji powitała nas muzyka o andyjskim rodowodzie. Grono muzyków ciągle się zmieniało . Improwizacja i żywioł na całego. Atmosfera była bardzo luźna, a artyści napędzani winem donoszonym do ich stolika byli coraz bardziej nakręceni
9 maja
Pora było ruszać na południe do Salty, noszącej miano jednego z najpiękniejszych miast tej części Ameryki. Łatwiej nam było wpierw dotrzeć do Jujuy, z dojazdem do Salty było już gorzej. Widoki po drodze były przednie, szczególnie w okolicy Pumamarca. W mieście Jujuy połączenie do Salty mieliśmy za następne pół godziny. Autobus, choć nazywał się bezpośredni, wjeżdżał do każdej miejscowości po drodze, tak iż w Salcie byliśmy dopiero po 15-tej. Od naszego hotelu o przecznicę dalej znajdowało się wysypisko dobrych restauracji i knajpek położonych przy pasażu pieszych przy Calle Balcarce w pobliżu dawnej stacji kolejowej. Po urokliwym małym miasteczku jakim była Tilcara to duże, półmilionowe miasto nie było dla nas już wielkim objawieniem. Nowoczesne budynki przeplatały się w nim ze starszymi budowlami. Centrum Salty stanowi Plac 9 Lipca. W okolicach tego placu znajduje się mnóstwo agencji podróży, ale z punktami wymiany pieniędzy w niedzielne popołudnie było już krucho. Zamknięte było też w tym dniu większość agencji wynajęcia samochodów. Poradzono nam jednak biuro Anta, które było czynne też w dni świąteczne. Choć rozmowa była tylko w języku hiszpańskim, ale dogadaliśmy się do ceny, trasy i samochodu. A wieczorem – tak jak dzień wcześniej – wybraliśmy się na Calle Balcarce, do Starej Stacji czyli Estacion Vieja. Tak jak to w Argentynie otwarto ją o 21, zaś występy zaczęły się o 22. Zaczęło się od mocnego uderzenia. Na scenę wskoczyli gauczowie, a potem ich towarzyszki. Dopiero później pojawili się gitarzyści. Warto było odwiedzić ten zakątek
10 maja
Rankiem udało mi się za jednym zamachem wymienić pieniądze, kupić bilet do Mendozy w biurze linii Andesmar , a na końcu wynająć Golfa. Jazda po argentyńskim mieście stanowi duże wyzwanie. Nawet, gdy wiemy , że mamy pierwszeństwo, to jeszcze nic nie znaczy. Każdy z kierowców próbuje na własną rękę prześliznąć się przez skrzyżowanie, i na żadne reguły nie ma tu co liczyć. Nasza droga na mapie nie wyglądała na zbyt długą. Wpierw mieliśmy jechać na południe około 20 kilometrów, a następnie w miejscowości El Carril skręcić z drogi RN 68 na zachód kierując się drogą nr 33 w kierunku Cachi i rezerwatu Los Cardones. Po kilkunastu kilometrach droga przemieniła się w gruntową, aby następnie zacząć się wspinać.. Serpentyna za serpentyną, aż wreszcie na samym szczycie dotarliśmy do granic Parku Narodowego Los Cardones. Przez te dwadzieścia kilometrów wznieśliśmy się o dwa tysiące metrów w pionie, do 3 200 metrów n.p.m. W ten sposób przekroczyliśmy pierwszy łańcuch górski, zza którego wyłoniły się śnieżne szczyty wysokich And.
Wyasfaltowaną niedawno drogą zjechaliśmy kilkaset metrów niżej do płaskowyżu usianego olbrzymimi kaktusami. Pojawiły się też i osady ludzkie, gdyż wkraczaliśmy do doliny Rio Calchaquis. W porze sjesty dotarliśmy do małego miasteczka Cachi. O tej porze dnia prawie jedynymi osobami wałęsającymi się po Cachi byliśmy my i wiecznie głodne, wolne ( a może raczej bezpańskie) psy. Na kolejnych kilometrach przekonaliśmy się, iż trafiliśmy na prawdziwe bezdroża. Droga gruntowa biegła wprawdzie cały czas doliną rzeki Calachaqui, ale była kręta i wąska. Używanie klaksonu było wprost koniecznością, gdy widoczność na zakrętach była prawie żadna. Dobrze, że samochody wymijaliśmy raz na kwadrans czy pół godziny. Za sobą wzbijaliśmy tyle pyłu, iż trzeba się było trzymać na odległość przynajmniej kilometra od jadącego przed nami pojazdu. W ciągu 2 godzin przejechaliśmy niecałe 50 kilometrów, które dzieliło nas od kolejnej miejscowości liczącej podobno pięciuset mieszkańców Molinos.
Tuż przed zmrokiem wjechaliśmy do Molinos, gdzie strzałki pokazywały kierunek na Dom Gubernatora. Jawił się nam jak zamek z bajki na pustyni. Rezydencja zbudowana była przed ponad dwustu laty i mieszkał w niej ostatni hiszpański gubernator prowincji Salta. Byliśmy jednymi z nielicznych gości. Ta pora roku nie jest szczytem sezonu turystycznego, a miejsce nie było wcale tanie. Molinos wydawało się być bardzo odległe od cywilizacji, ale za to nie brakowało wi-fi Na miejscu była też i restauracja, która w tym dniu przygotowywała kolację zaledwie dla nas i dwójki osób z Francji.
11 maja W drodze do Salsa
Molinos – małe miasteczko czy wioseczka – posiadało małe muzeum, którego wystrój mógł robić wrażenie. Do Cafayate mieliśmy jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów, równie wyboistej drogi. Niedaleko za czymś co było bardziej punktem na mapie, czyli miejscowości Angastaco wjechaliśmy na teren parku narodowego Quebrada de Las Flechas. Dobrze, że nie próbowaliśmy tego zrobić po zmroku. Dużo byśmy stracili, a poza tym i zmęczyli. Po jakichś trzech godzinach jazdy z krótkimi przystankami dotarliśmy do asfaltu koło miejscowości San Carlos. Pojawiły się pierwsze sklepiki jak i winnice, z których słynie okolica Salty. Miejscowość Cafayate to była dla nas prawdziwa metropolia z wielkim ryneczkiem i sporą liczbą knajpek. Odbyliśmy tam rajd po sklepach w poszukiwaniu bombadilli i tykiewek do picia yerba mate i ruszyliśmy z powrotem.
Przed nami ostała się jeszcze jedna atrakcja. Quebrada de Las Conchas – skalne formacje, o przeróżnych kolorach i kształtach, przez które poprowadzono szosę. Wszystkie te cuda jak Obelisco, El Sapo El Amfiteatro czy Garganto del Diablo przesuwały się przed nami jak film przez dobre 30 kilometrów. Wydawać by się mogło, iż czasu mieliśmy dużo, dużo, gdyby nie przedzieranie się wieczorową porą przez miasto Salsa. Ale udało się . Zdążyliśmy na autobus do Mendozy. Wrzuciliśmy nasze bagaże do luku i usadowiliśmy się w naszych łóżko-krzesłach . Kierunek Mendoza. Czas jazdy – być może 15-16 godzin.
12 maja Salsa – Mendoza
Droga trwała, trwała. Przemierzaliśmy w tym czasie spory kawał Argentyny. Krajobraz był bardzo jednostajny. Płaski, suchy step, czasem w oddali rysowały się zarysy przedgórza And. Tylko sporadycznie wjeżdżaliśmy w jakieś miasteczka z parterową zabudową. Można by powiedzieć wielkie NIC. Do Mendozy dotarliśmy przed 16. Hotel mieliśmy już zarezerwowany przez Internet. Mieścił się w pobliżu głównego placu miasta. Mendoza jest miastem nowoczesnym. Rzadko można było spotkać jakieś starsze budowle. Trudno było się temu dziwić, gdyż od czasu do czasu bywają tutaj trzęsienia ziemi, w tym jedno z poważniejszych miało miejsce w 1985 roku.
Mieliśmy zamiar zobaczyć jakieś winiarnie w okolicy, więc pospacerowaliśmy po mieście, aby znaleźć jakąś zorganizowaną wycieczkę wraz degustacją tych win. Agencje podróży czynne były długo – zazwyczaj do 20 a nawet do 22. W jednej z nich umówiliśmy ostatecznie szczegóły. Zwiedzanie zwykle trwa pół dnia i najczęściej w godzinach popołudniowych.
13 maja Mendoza
Wczesnym popołudniem ruszyliśmy szlakiem winnym. Cała okolica Mendozy to jakby wielka aglomeracja, gdzie plantacje winnej ;latorośli wyglądają jak większe przydomowe ogródki. Zaczęliśmy od wytwórni likieru, który bardzo sugestywnie opisywała nam jej właścicielka. W swojej ofercie miała przeróżne nalewki, reklamowane jako wyrób domowy. W następnym rzucie była fabryczka wina. Wina smaczek miały całkiem przyzwoity. Stąd nawet jakąś buteleczkę wykupiliśmy na przyszłość – wspominanie ich smaku już w Polsce.
Parę kilometrów dalej zawieziono nas do oliwiarni. Kończono tam właśnie zbiór oliwek, które gdy spróbowaliśmy te surowe, leżące na ziemi , iż są gorzkie do czwartej potęgi. Na koniec była jeszcze wizyta w ekologicznej plantacji Famiglia Cecchini, gdzie nie można było się oprzeć kolejnym degustacjom.
To miał być nasz pożegnalny wieczór w Argentynie, więc musieliśmy go zakończyć czymś bardzo argentyńskim. Czemu więc nie zahaczyć o występ tanga. To był doskonały występ, może z wyjątkiem tenora, który w przerwie pomiędzy tańcami dwóch par miał swoje solówki. Całość zaś była przerywana krótkimi filmikami w stylu iście amerykańskim.
14 maja Mendoza – Vina del Mar
Przejazd taksówką z hotelu do dworca zabrał nam niecałe dziesięć minut. Dopiero wstawał dzień, gdy autobus linii El Rapido Internacional ruszył w stronę rysujących się na horyzoncie wierzchołków And. Pierwsze kilometry stanowiły niekończące się plantacje winnej latorośli..
Po około godzinie autobus zaczął się stopniowo wspinać coraz wyżej, gdyż mieliśmy wjechać o prawie trzy tysiące metrów w pionie z wysokości Mendozy (około 750 m npm. ) na wysokość prawie czterech tysięcy metrów. Granicę przekracza się po pokonaniu tunelu Christo Redentor. Gdzieś tam z boku rysowały się coraz potężniejsze szczyty And, a pomiędzy nimi najwyższy szczyt Ameryki, Aconcagua.
Granica z Chile nie była tylko granicą dwóch państw, ale również i granicą klimatyczną. W Argentynie świeciło słońce, a w Chile królowały : mgła, deszcz i zimno. A na dodatek trzeba było opuścić autobus i wyjąć bagaże. Zaczęła się polka z przekraczaniem granicy pomiędzy tymi dwoma „zaprzyjaźnionymi „ państwami”. A wszystko sprowadza się do tego, aby do Chile nie wwozić żadnych produktów spożywczych. Kiedy jest zimno, to wychodzenie z autobusu, kontrola bagaży i ponownie zaniesienie bagażu do luku bagażowego autobusu budzi irytację.
W końcu ruszyliśmy. Widoczność na 20-30 metrów. I taka słota miała nam jeszcze długo towarzyszyć. Po stronie chilijskiej góry wyglądały dużo bardziej groźniej, a droga schodziła ostro serpentynami.. Tereny były zupełnie nie zamieszkałe aż do miejscowości Los Andes. A dalej, im niżej tym więcej plantacji winnej latorośli. W strugach deszczu dotarliśmy do celu naszej podróży – Viña del Mar. Nie tak sobie wyobrażaliśmy przywitanie z oceanem w znanym kurorcie. Wpierw z autobusu do taksówki, a potem szybki bieg do hotelu. To był nasz pierwszy i jedyny taki dzień w czasie naszej wędrówki, iż od rana do wieczora tylko padało.
15 maja
Rano znowu padało, ale około południa znowu wyjrzało słońce i wybraliśmy się szybką kolejką do położonego parę kilometrów dalej Valparaiso. Wybraliśmy sympatyczne rejony miasta, okolice Cerro Concepcion. Kiedyś mieszkała tu duża grupa Anglików, gdyż Valparaiso stanowiło wielką bazę przeładunkową w tej części świata. Późnym popołudniem odjechaliśmy jednym z bardzo licznych autobusów jadących do Santiago de Chile, a dokładnie do stacji metra Pajaritos. Później została nam już taksówka na lotnisko, gdzie mieliśmy już zarezerwowany hotel.
Następnego dnia, wkrótce po starcie samolotu, zaczęło nami nieco trząść, aby w końcu przybrać postać przewlekłą. To był dobry wybieg stewardes, aby samemu usiąść wygodnie w fotelach, powiadomić nas o turbulencjach i nic nie robić przez kolejne dwie godziny. Potem było już spokojniej, kilka godzin oczekiwania w Sao Paulo i po kolejnych 12 godzinach byliśmy już w Europie. Ponownie mieliśmy szczęście, iż kilka dni wcześniej po raz kolejny otwarto przestrzeń powietrzną nad Europą z powodu tego samego wulkanu, który omal mógł już raz nas unieruchomić w domu. I nie pozwoliłby na przeżycie tego wszystkiego, co następnie mogliśmy naszemu czytelnikowi opowiedzieć o Andyjskich Przygodach z Wyspą Wielkanocną na Przystawkę.