Katarzyna (Zuza) Anoszczenko, Mundi (Rafał) Robak
Termin wycieczki: 25 lipiec – 24 sierpień 2008
Trasa: Anchorage-Whittier-Seward-Park Narodowy Kenai Fjords-Kenai-Homer-Nikolaevsk-Hope-Eklutna-Palmer-Hatcher Pass-Talkeetna-Petersville-Park Narodowy Denali- Fairbanks-Dalton Hwy-Prudhoe Bay-Elliott Hwy-Manley Hot Springs-Steese Hwy-Circle-Chena Hot Springs-Fairbanks-Cantwell-Denali Hwy-Delta Junction- Tetlin Junction-Taylor Hwy-Chicken-Eagle-Tok-Glen Hwy-Park Narodowy Wrangell-St Elias-Valdez-Edgerton Hwy-Kennicott-Richardson Hwy-Glen Hwy-Anchorage. Razem 4900, mil czyli okolo 7900 km.
Przelot: Seattle(WA)-Anchorage(AK) – koszt biletu w obie strony 443$ (Linie Continental)
Samochód: wypożyczalnia Hertz – najtańsza opcja (lokacja w centrum Anchorage 414 K St.) Różnica pomiędzy wypożyczeniem na lotnisku a w mieście około 50$. Całkowity koszt wypożyczenia Forda Focusa na 30 dni – 970$, bez żadnych zbędnych ubezpieczeń od wypadków itp. (Do wypożyczalni dojeżdża się autobusem linii People Mover nr 7, 2$)
Przewodniki: Lonely Planet (Jim DuFresne & Aaron Spitzer 2006 r. 22$), Atlas Topograficzny DeLorme (6 edycja, 2007 r)- 20$, Parki Narodowe USA (Zachód) Biblioteka Gazety Wyborczej 2007. Jako lektura obowiązkowa – Wszystko za życie Jona Krakauera (oryginalny tytuł: Into the Wild).
Księgarnia: Title Wave Books, 1360 W Northern Lights Blvd, Anchorage
Internet: za darmo w każdej bibliotece (30-60minut) 3600 Denali Street, Anchorage
Sklepy: spożywcze – Fred Meyer (1000 E Northern Lights Blvd, Anchorage); turystyczne i suche jedzenie – Wal-Mart (3101 A Street, 8900 Old Seward Hwy w Anchorage).
Zakupy: Wal-Mart – butla gazowa Coleman 3 $, przenoœny „jump starter” 65$, rozpałka do ogniska 2$, gaz pieprzowy na niedźwiedzie wielkości dezodorantu 47$, dzwoneczki 2$, spray na komary 3.50$, Atlas topograficzny DeLorme Alaska 20$. UWAGA: generalnie wszystko można zwrócić do 90 dni, jeśli mamy paragon i oryginalne pudełko.
Benzyna: najtańsza Anchorage i Fairbanks – UWAGA – tankować zawsze do pełna, bo stacji benzynowych na Alasce jest mało!!!
Niedźwiedzie: Są wszędzie i trzeba być naprawdę ostrożnym w kontakcie z nimi. Przychodzą nawet do centrum miast – zwłaszcza zimą – by buszować w śmietnikach. Nie lubią jak się je zaskoczy, więc lepiej robić wokół siebie szum, żeby wcześniej zdążyły nas dostrzec, a raczej usłyszeć. Niedźwiedzie mają słaby wzrok, ale węch i słuch nienajgorszy. Za kilka dolarów można kupić w Walmarcie dzwoneczki przyczepiane do plecaka. Podobno i tak nic nie dają, ale raźniej się czułam, jak mi z tyłu dzwoniło i przynajmniej przypominało o tym, żeby robić hałas. Trzeba śpiewać, klaskać, a nawet wrzeszczeć i wędrować zawsze w towarzystwie kilku osób. Warto mieć też pod ręką gaz pieprzowy. Niedźwiedzie atakują tylko wtedy, gdy czują się zagrożone. W przypadku spotkania należy spokojnie się wycofywac, mówiąc do misia spokojnym głosem. Jeżeli śpimy w namiocie – zawsze jedzenie i kosmetyki należy wieszać na drzewie za pomocą sznurka i długiego patyka w rozsądnej odległości od ziemi, od konaru i gałęzi drzewa (jako że miś to łakome i przebiegłe zwierzę). Nigdy nie należy zostawiać nawet pasty do zębów w namiocie. Wszystko poza naturalnym zapachem człowieka przyciągnie uwagę misia. A wtedy to już pasta do zębów na pewno się nie przyda.
Prysznice: dostępne generalnie w każdym miasteczku w cenie 4-6$ (na kempingach, w hotelach i przy pralniach). Czas trwania od 3 do 10 minut.
Autostop: Bardzo popularny na Alasce, ale natężenie ruchu raczej mierne (oprócz okolic Anchorage). W zimie kierowca może nawet zostać ukarany mandatem, jeżeli nie zabierze autostopowicza czekającego na okazję.
Dzień 1: Lądujemy w Anchorage o 23.30 z wielkim potencjałem radości, podniecenia i obawy, czy zdołamy ogarnąć chociaż ogólny obraz tego cudownego lądu. Mimo późnej pory, dopiero zaczęło się ściemniać na zewnątrz. Dobrze – dni długie w lecie dają nam szansę na dłuższe eksplorowanie. Alaska ciągnie się 2400 mil z zachodu na wschód i 1300 mil z północy na południe. Do większości miejsc można dotrzeć tylko samolotem, ale to pewnie nie tym razem – teraz skupiamy się na pobieżnym „liźnięciu” dzikości Alaski. Jakoże mamy północ, a samochód, który zarezerwowalismy jest do odebrania dopiero o 9 rano – musimy gdzieś spędzić noc. Na lotnisku – mowa o części starszej terminala krajowego – śpi wielu ludzi w oczekiwaniu na lot. I my też nie zamierzamy się stąd ruszać. Zasada jest jedna – żadnych hoteli i moteli, bo fundusz na eskapadę jest skromny. Nocleg wybieramy na pięterku lotniska pod pokojem pana dyrektora ochrony. Nikt nam nie przeszkadza poza automatycznym, przebrzydłym „głosem”, który co pół godziny podaje aktualny czas.
Dzień 2: Rano zbieramy manatki i jedziemy autobusem do Anchorage po auto. W autobusie przyczepia się do nas pijany Eskimos, który po prostu chce pogadać i żali się, że Amerykanie ich nie lubią i nimi gardzą, a to przecież ich ziemie z dziada pradziada Eskimosa. Dużo bezdomnych i pijanych Innuitów plącze się po Anchorage, przez co miasto wygląda nieciekawie. Ale to moje wrażenie. W Anchorage trzeba odwiedzić Alaska Public Lands Information Center (605 W 4th Av, 9-5pm, trzeba mieć ze sobą dokument ze zdjęciem). Można za darmo dostać mapki wszystkich parków narodowych i innych terenów chronionych oraz dobre rady – co, gdzie i kiedy….Co pół godziny puszczają bardzo ciekawe filmy dokumentalne o przyrodzie, ludziach i kataklizmach Alaski. Polecam obejrzenie kilku z nich, o ile czas pozwala. Przez kilka godzin biegamy po sklepach, kompletując prowiant i niezbędne rzeczy typu butla gazowa, gaz na niedźwiedzie, podpałka do ogniska, atlas itp.
Dzień 3: Znowu leje deszcz. Odkąd przyjechaliśmy ciągle pada. Znowu „lądujemy” w Alaska Public Lands i oglądamy resztę filmów. Odwiedzamy lokalne targowisko, gdzie sprzedają tandetne upominki i gadamy z kilkoma miłymi Alaskańczykami. Mamy wiele pytań, bo przecież Alaska jest wielka i dużo jest tu do zobaczenia. Wyruszamy w końcu wczesnym popołudniem na południe Alaski w kierunku Kenai Peninsula. Po drodze warto zatrzymać się w Alaska Wildlife Conservation Center (Mila 79 Seward Hwy, Portage Glacier, czynne w lecie od 8am do 8pm, 7.50$). Jest to „szpital” dla dzikich zwierząt, które zostały znalezione chore lub postrzelone. Mają szanse tu wyzdrowieć i wyjść na wolność po odzyskaniu kondycji. Miło jest zajrzeć prosto w paszczę ziewającego misia czy w łosiowe oczy. Przyjeżdża tu strasznie dużo turystów i jest to miejsce typowo komercyjne, ale i tak warte odwiedzenia. Następny nasz punkt to Whittier – mały port schowany za potężnym masywem górskim, do którego jedyną drogą dojazdu jest tunel kolejowy o długości około 3 mil (12 $ w obie strony). Jest tylko jeden pas w tunelu – i albo jedziesz ty, albo pociąg, albo ktoś z naprzeciwka. Ciekawe rozwiązanie. Tunel został udostępniony dla ruchu samochodowego dopiero w 2000 roku. Wcześniej tylko kolej tam docierała od strony lądu. W okresie zimowym tunel zamykają. Whittier był kiedyś bazą wojskową z powodu niezamarzającego zimą portu. Jest dziwnym miejscem i przypomina raczej osadę po drugiej stronie Cieśniny Beringa. W „centrum” stoi wieżowiec Begich Towers, w którym zamieszkuje 95% ludności miasta (czyli okolo 160 osób). A obok azbestowy potwór – Buckner Building – pozostałość po wojsku – nikt go nie chce rozebrać, więc straszy. Wyjeżdżamy tuż przed zamknięciem tunelu przed 10 wieczorem. Szlaban już jest założony, więc musimy go podnosić, żeby się wydostać z powrotem do „cywilizacji”. Znajdujemy zjazd do rzeki (Portage Creek) przy Portage Glacier Visitor Center, gdzie śpimy w samochodzie. Jest zimno, więc gotujemy herbatę z rumem, bo czymś się rozgrzać przecież trzeba.
Dzień 4: Zaspaliśmy – kurcze, jak można się obudzić o 9:40 podczas wakacji? Szybko gotujemy kaszę gryczaną z sosem i herbatę (panicznie oglądając się na niedźwiedzie, by któregoś nie zwabić) i biegniemy do Visitor Center, by czegoś ciekawego się dowiedzieć. W 1911 roku lodowiec Portage sięgał do miejsca, gdzie teraz znajduje się budynek informacji – teraz cofnął się tak, że go w ogóle nie widać. Jedziemy w kierunku Seward, po drodze mijając opuszczone kopalnie złota i ostrzeżenia o lawinach. Pogoda wciąż nieciekawa. Zajeżdzamy do Parku Narodowego Kenai Fjords, gdzie zbieramy informacje (w Exit Glacier Nature Center) o planowanym na jutro szlaku na pole lodowe Harding Icefield. Idziemy małą pętelką, rzucając okiem na lodowiec Exit. Nie możemy przejść do końca, bo woda z topniejącego lodowca zalała szlak. Postanawiamy jechać do Seward na noc i wrócić tu rano. W Seward pojechaliœmy na sam koniec drogi szutrowej w kierunku południowym. Jest tam przyjemna zatoka (Resurrection Bay), gdzie można zobaczyć wydry morskie i „poleżeć na plaży”. Chcieliśmy wziąć krótki szlak wzdluż klifów jeszcze tego wieczora, ale akurat przypływ uniemożliwił nam to. Dobra rada – trzeba sprawdzać w tabeli czasy przypływów i odpływów i dobrze kalkulować czas marszu z nawiązką i naprawdę być świadomym ryzyka, że przypływ może odciąć drogę powrotu i zimne potężne fale mogą zabrać piechurów w czeluści kipieli. To nie żarty, bo pływy na Alasce są dość duże i zdradliwe. Spędzamy więc uroczy wieczór na plaży. Czapki, szaliki i gorąca herbata z rumem są niezbędne. Późnym wieczorem bierzemy prysznic na pobliskim kempingu i rozpalamy ognisko na plaży.
Dzień 5: Chcieliśmy rano wypożyczyć kajaki w Miller’s Landing i popływać trochę po zatoce i może dalej fiordem w stronę lodowca Aialik. Okazuje się to niemożliwe, bo jest za duży wiatr. Trochę się napaliliśmy na te kajaki od wczoraj, ale cóż – nie to nie. Jedziemy do parku Kenai Fjords. Szlak Harding Icefield ma 8,5 mili razem w obie strony – różnica wysokości wynosi 3500 stóp. Nie jest tak łatwo. Szlak w większości pokryty jest śniegiem i przy wysokim nachyleniu ciężko utrzymać równowagę, szczególnie przy schodzeniu, a raczej zjeżdżaniu. Szlak cudowny – idzie się wzdłuż jęzora lodowcowego. Jak na dłoni widać spękania w niebieskim lodzie – świadectwo na to, ze lodowiec to swoista spełzająca „rzeka lodu”. Spotkaliśmy też czarnego niedźwiedzia, który wylazł wprost na mnie podczas naszego odpoczynku. W jednej sekundzie zerwałam się na równe nogi i krzyknęłam „!”. Oczywiście w takich chwilach zapomina sie o zdrowym rozsądku i zasadzie „nigdy nie strasz misia”. Dobrze, że nie byłam w jego typie… Rangerka, która również była niedaleko nas wyciągnęła gaz pieprzowy, celując w kierunku misia. Wszyscy zgodnie zaczęliśmy mówić spokojnym głosem jakieś miłe słówka do misia, który powoli oddalił się w kierunku jagodowych krzaków. Mieliśmy jeszcze około 1,5 godziny do wejścia na górę, więc mimo strachu ruszyliśmy po błocie i śniegu dalej. Podczepiliśmy się do jakichś dwóch gości, którzy donośnie dawali znać o sobie. Później, już wyżej, gdzie nie było widać żadnej roślinności, bo zalegał głęboki śnieg, niedźwiedzi już nie miało prawa być. Na końcu szlaku widać całą panoramę okolicznych gór i jedno z największych pól lodowych w Ameryce Północnej – Harding Icefield. Cały szlak zajmuje nam 8,5 h, ale pewnie da się go zrobić w 6 czy 7. Znajdujemy prześwietne miejsce na nocleg na trasie nr 9 nad jeziorkiem Upper Trail w okolicy Moose Pass. Ognisko i winko dają dużo ciepła.
Dzień 6: Znowu niebo zachmurzone, ale przynajmniej nie pada. Pierwszy postój Tern Lake – i tu niespodzianka – widzimy czerwone wielkie łososie podczas tarła (z platformy do tego celu przeznaczonej). Dalej jedziemy trasą nr 1 na zachód w kierunku Lake Kenai. Skręcamy w lewo w Snug Harbor Road wzdłuż zachodniego brzegu Kenai Lake. Droga jest wyboista i jeżdżą wielkie ciężarówki z drewnem obkurzając wszystko dookoła. Idąc krótkim szlakiem na Rainbow Lake spotykamy dwóch pracowników leśnych z przewieszonymi karabinami, drenujących strumyk po żeremiach bobrowych. Na Alasce każdy pracownik lasu musi zabierać ze sobą broń, gdy tylko oddala się dalej niż 0.25 mili od głównej drogi. W oddalonym jeziorku Cooper bierzemy zasłużoną kąpiel. Ani żywej duszy dookoła. Pierwszy raz w życiu spotykamy jeżozwierza w naturze. Jak nas zobaczył, zaczął szybko wspinać się na drzewo. Tylko strasznie sie zdziwił, gdy wdrapał się na czubek i odwrócił się w naszym kierunku, bo był dokładnie na naszym poziomie; jako że drzewo rosło poniżej skarpy drogowej. Miejsce, gdzie staliśmy, było na znacznym wzniesieniu, ale zwierzak widocznie tego wcześniej nie zauważył. Instynkt po prostu podpowiadał mu, że w czasie zagrożenia musi zwiewać najwyżej, jak tylko się da. Patrzył się teraz prosto na nas z odległości może 5 metrów – a taki był diabelsko śliczny z tymi długimi nastroszonymi pionowo kolcami na sierści. Jak już doszedł do siebie po tych pierwszych, jakże nieudolnych aktywnościach stresu, kolizja neutronów w zwierzęcym móżdżku wskazała mu zgoła odwrotną drogą ucieczki, więc zaczął zczołgiwać się w dół i po prostu zniknął w buszu. Jako że na Alasce rzadko kiedy można „złapać” jakąś stację radiową, to jak już coś wpadnie w ucho to ciągle się to nuci i nuci, chociażby to był przebój sprzed 40 lat. I tak właśnie dzisiaj udało nam się wysłuchać kilku piosenek z lokalnej rozgłośni i na topie był stary szlagier rock’n’rollowy ”Do you love me…”. Wyszliśmy na chwilę z samochodu, żeby przeczytać tablice informacyjne o lokalnej faunie i florze. Mundi, będąc w wyśmienitym humorze, stanął na wysokim kamieniu i wydarł się „Do you love me, Misiu….”, a tu zaszeleściło coś w krzakach i wyszedł grizzly niewielkich rozmiarów (jak na grizzly) – jakby do Mundka piosenki chciał potańczyć. Niedźwiedzie z reguły unikają kontaktów z ludźmi, gdy wiedzą o ich obecności – dlatego też ważne jest dawać o sobie znać: śpiewając, gwiżdżąc czy głośno konwersując – ale ja znowu zerwałam się do ucieczki. Miś okrążył nas lasem, doszedł do drugiego misia, który wyszedł z niedalekich krzaków i poszły sobie wzdłuż drogi, ginąc za chwilę w lesie. Na Alasce można spotkać trzy gatunki misi – czarne, grizzly i polarne. My widzielismy już czarnego i grizli. Polarnego lepiej nie spotkać, bo jest niezmiernie agresywny i atakuje ludzi. Zresztą, w jego poszukiwaniu udać się trzeba daleko na arktyczne kry i góry lodowe, gdzie jedziemy za kilka dni. Po zakupieniu pożywienia w Soldotnie jedziemy nad rzekę Kenai popatrzeć na autochtonów, którzy podbierakami o średnicy wysokości człowieka wyjmują tuziny łososi z wody. Ogłuszają je i oczyszczają, wyrzucając resztki, zgodnie z tradycją i wierzeniami ojców, wprost do rzeki, by nażyźniły następne pokolenia małych łososi. Mamy wrażenie, że jesteśmy jedynymi, którzy przybyli tu w celach rekreacyjnych. Wszystko bowiem kręci się tu wokół rybich żniw, jakimi jest coroczny powrót z oceanu łososi w górę tej samej rzeki, w której się wychowały, by przedłużyć następną generację. Jest też grupa Innuitów zbierająca się do odjazdu po całodziennych łowach. Mają pełne lodówy ryb. „Lecimy” na nocleg do osady Kenai, gdzie odbywa się coroczny festiwal, którego głównym programem są zawody rybackie. Jest tu cerkiew prawosławna – najstarsza na Alasce i piękny widok ze skarpy na ujście rzeki, gdzie rywalizują rybacy. Zasypiamy z widokiem na chrapiący na horyzoncie potężny, pokryty czapą lodową aktywny wulkan Redoubt po drugiej stronie zatoki Cook Inlet.
Dzień 7: Odwiedzamy o poranku cerkiew i rozmawiamy z popem w języku rosyjsko-angielskim. W środku pełno jest ruskich upominków, szale jakie noszą babcie na wsiach, katarynki wygrywające rosyjskie melodie i inne drewniane matrioszki, których mimo usilnych namów popa, kupować nie zamierzamy. Jedziemy dalej na północ przez Nikiski, mijając tereny rafinerii naftowych, gdzie nawet nie można się zatrzymać, by zrobić zdjęcie. Dojeżdżamy prawie do końca drogi i coś nam się mapa nie zgadza z umiejscowieniem bocznych dróżek, więc zawracamy i po drodze w Soldotna wstępujemy do Natural Wildlife Refuge Headquarters, gdzie oglądamy film o łosiach i dowiadujemy się, że za dużo łosi mieszka na Alasce i wilki pomagają utrzymać ich populację pod kontrolą. Rzeczywiście, łosi dużo się tu plącze – nawet dzisiaj jeden prawie na nas wpadł na drodze. Poza tym utwierdza nas w tym tablica przy drodze informująca, że od 1 lipca, czyli w niecały miesiąc, zginęło na tym odcinku drogi 151 łosi. Kolizja taka jest obosieczna, gdyż spotkanie z taką kilkusetkilogramową figurą porównywałabym z kolizją z murem. Posuwając się dalej na południe, zajeżdżamy do cerkwi w Ninilchik otoczonej cmentarzem z białymi krzyżami. Kolejny punkt to mierzeja w Homer – światowa stolica halibuta. Ciekawe miejsce. Na wąskim pasie ziemi umiejscowiła się cała turystyczna część miasteczka. Sklepy rybne, biura podróży oferujące „polowania” na halibuta, wypożyczalnie kajaków, kempingi i hoteliki, małe drewniane domki, w których umiejscowione są restauracje, bary i sklepiki tworzą przyjemny całokształt miasteczka. Zostawiamy auto przy głównej i jedynej promenadzie i spędzamy miły wieczór, siedząc na plaży i obserwując niesamowicie pięknie zachodzące na czerwono slońce.
Dzień 8: Po porannej toalecie w miejskiej łazience idziemy popatrzeć na lokalnych rybaków i ich połowy. Wyławiają co chwilę srebrne łososie pokaźnych rozmiarów. Uwagę naszą przyciąga brodaty rybak rozmawiający po rosyjsku z młodym chłopakiem, który właśnie wyciągnął z wody wielką rybę. Brodaty George okazuje się przesympatycznym gościem, z którym ucinamy sobie 7-godzinną pogawędkę. George częstuje nas własnoręcznie marynowanym łososiem i daje kawałek świeżo złowionej dziś ryby na jutrzejszy obiad. Popijamy sobie piwko i gadamy o Alasce i Rosji. Georgie – prawdziwy kosmopolita, który spływał cały Pacyfik na kutrach rybackich; urodzony w Chinach syn Amerykanina i Rosjanki, dokąd jego rodzice musieli uciekać w czasie drugiej wojny światowej by chronić swą rodzinę, zamierza już za rok osiąść na odludnej Kamczatce – krainie według niego „mlekiem i miodem plynącej” – i tam założyć firmę budującą drewniane kabinki. Opowiadał nam o schowanych w górach Alaski rezerwach nuklearnych w okolicach Bradley Lake i sposobach połowu łososi i halibutów, o pseudoturystach, którzy płacą słono za chartery wędkarskie i podnieceni, wracają z udanymi połowami. Ciężko się nam rozstawać z Georgem, ale trzeba ruszać dalej. Wpadamy na chwilę do Alaskan Islands and Ocean Visitor Center (95 Sterling Hwy) z nowoczesnymi interaktywnymi wystawami. Warto tu spędzić ze 2 godzinki i pochłonąć trochę wiedzy. Za budynkiem, krótki szlak wsród drzew prowadzi do miejsca, gdzie można obserwować żurawie (sandhill crane). Warto też zobaczyć cerkiew Antiochian Orthodox Mission (40875 Woodman Ln, Homer) położoną na wzgórzach miasta. George polecił nam ciekawe miejsce do odwiedzenia – Nikolaevsk. Nie ma go na mapach, nawet w naszym topograficznym atlasie. Jadąc z Homer na północ, drogą nr 1 należy skręcić w North Fork Rd w prawo i jechać około 10 mil, potem skręca się w polną drogę (jest kierunkowskaz) i jedzie nią 2 mile. Na tych terenach zamieszkuje około 3000 Rosjan – starowierców, którzy osiedlili sie tu po 1968 roku. Można odwiedzić tu cerkiew świętego Nikolasa i w zasadzie nic więcej. Wszystkie starsze i młodsze kobiety ubierają się w długie spódnice i zawijają głowy w kwiaciaste chusty. Domy ozdabiają malowidłami matrioszek. Ciężko tu w ogóle kogokolwiek spotkać – może się po prostu chowają przed ludźmi z zewnątrz. W cerkwi mieliśmy okazję uczestniczyć we mszy. Wszystko wyglądało tak, jakby miało miejsce ze 100 lat temu -skromny i tradycyjny wystrój wnętrza, staroświeckie ubiory nabożników, zawodzące śpiewy kobiet i długowłosy brodaty pop. Jedynie kilka nowych samochodów w wiosce daje sygnał, że akcja toczy się w XXI wieku. Wyjeżdżamy w kierunku Anchor Point i dalej 1 na północ. Śpimy gdzieś przy drodze w aucie.
Dzień 9: Zbieramy rano maliny na śniadanie i ruszamy dalej 1. Skręcamy w lewo w Hope Hwy w kierunku klimatycznej wioseczki Hope. Dużo tu drewnianych kabinek, małe darmowe muzeum otoczone kwiatami i pelno rybaków i rybaczek. Przygotowujemy łososia, którego podarowal nam George i obserwujemy orła bielika siedzącego na szczycie świerku nieopodal nas. Przejeżdżając przez Anchorage uzupełniamy zapasy winno-jedzeniowe. Suniemy na północ. Pochmurno i deszczowo. Eklutna – następny nasz przystanek (mila 26.5 Glen Hwy, zjazd w lewo na Eklutna Lake Rd) to bardzo interesujące antropologicznie miejsce, gdzie kultura rosyjska zmieszała sie z atabaskańską. W Eklutna Village Historical Park (wstep 2.50$, ale nikt tego nie sprawdza, więc wchodzimy za darmo) można zobaczyć świątynię św. Nikolasa i około 80 pomalowanych na jaskrawe kolory nagrobków-domków, w których pochowani są prawosławni Indianie. Nagrobki-domki w niczym nie przypominają cmentarza. Miejsce warte odwiedzenia, ale lokalni mieszkańcy nie są zbyt przyjaźnie nastawieni do nas, więc się wycofujemy, nie drażniąc ich, bo i po co. Jedziemy do Chugach State Park nad jeziorko Eklutna i tam podziwiamy piękny widok gór, ogrzewajac się przy ognisku.
Dzień 10: Deszczowo i mgliście – szkoda, bo mieliśmy sobie rano zrobić kilkumilowy spacerek wzdłuż jeziorka. Przed dojechaniem do Palmer pogoda się trochę poprawia i zrzucamy w końcu płaszcze przeciwdeszczowe, ciesząc się słońcem. Obok Palmer Visitor Center (723 S Valley Way 9-6pm) jest niewielki ogród, w którym znaleźć można gigantycznych rozmiarów kapustę i inne warzywa. Częstujemy się czerwonymi porzeczkami i truskawkami prosto z krzaka i wąchamy kwitnące na kolorowo kwiaty. Następny przystanek to Musk Ox Farm (farma wołów piżmowych)(mila50 Glenn Hwy, 7.50$), gdzie akurat dzisiaj odbywa się piknik rodzinny, więc wchodzimy za darmo. Hodują te zwierzaki ze względu na najcieplejszą na świecie wełnę, a koszt 1 kg materiału (qiviut) z niej wyprodukowanego to ponad 2000$. Po godzinie już nas tam nie ma i rzadziej uczęszczanym objazdem w kierunku Parku Narodowego Denali brniemy po błotnistej drodze przełęczy Hatcher Pass. Jeszcze przed Independence Mine State Park odbija Archangel Road w prawo, gdzie skręcamy. Średnia prędkość na tej drodze to 3 mile/h. Słowo „wyboista” zbyt słabo opisuje jej stan. Ale niezwyciężony Ford Focus radzi sobie z postawionym przez Mundka zadaniem. Widoki, pomimo niskiej mgły, piękne. „Soczysta” zieleń porastająca góry daje poczucie nieskazitelnej czystości wszystkiego dookoła. Niedaleko wyjścia na szlak Reed Lake Trail „rozbijamy” obóz. Mundek znajduje garść sierści niedźwiedziej zawieszonej na pobliskim krzaku. Czyli gdzieś tu są. Jest tak wilgotno, że ogniska nie udaje się rozpalić. Pozostaje rozgrzanie się herbatą z %. Znowu jest strasznie zimno.
Dzień 11: Mamy jakiegoś pecha z tą pogodą – leje deszcz, więc po raz kolejny odpuszczamy sobie pójście na szlak. Spędzamy za to kilka godzin w Independance Mine State Park (5$) – opuszczonej kopalni złota, gdzie grasują bandy świstaków. Za Hatcher Pass oglądamy jeszcze stawy bobrowe widoczne wszędzie wzdłuż drogi. Dojeżdżamy do trasy nr 3 i dalej w kierunku N dojeżdżamy do klimatycznej, choć miejscami snobistycznej Talkeetny. Na drodze dojazdowej do miasta znajduje się „wodne lotnisko”, gdzie z „bush pilotem” za 195$ można przez 1,5 h polatać nad Denali National Park. W Talkeetna Denali Visitor Center rangerzy dostarczają wyczerpujących informacji na temat parku narodowego i wspinaczki na McKinley. Można obejrzeć też bardzo ciekawy film o wyprawach na najwyższą górę Ameryki Północnej. Około 600 alpinistów rocznie z sukcesem kończy wspinaczkę na Denali, jak wolą ją nazywać mieszkańcy Alaski. Z Talkeetny trzeba wrócić tą samą drogą do 3, bo mostu na rzece Susitna nie ma. Ponieważ leje non stop, nie za bardzo śpieszy się nam do Parku Denali. Nikłe są szanse na dojrzenie szczytu, co przydarza się zresztą tylko co piątemu turyście dzięki swoistemu mikroklimatowi, który ten potężny monolit wytwarza. Może jutro będzie lepiej. W Trapper Creek odbijamy na zachód w kierunku wioski Petersville. Nie wiemy, co tam jest, ale z mapy wynika, że mogą być ciekawe widoki. I tak grząską drogą toczymy się powolutku, aż do momentu kiedy toczyć się już nie da, bo po prostu droga jest nieprzystosowana dla przesuper Forda Focusa. Wracając z trasy–porażki łapiemy flaka w kole, ale jest to już kilka mil przed dojazdem do głównej drogi nr 3, więc mkniemy co sił w oponach w poszukiwaniu ratunku. Pytamy na stacji benzynowej, która chyba znalazła się tam cudem i dostajemy nr telefonu do warsztatu D&D oddalonego o 1 mile na północ. To jakiś niesamowity przypadek, że warsztat samochodowy znajduje się na takim odludziu. Warsztat jest już jednak zamknięty, ale przesympatyczna ekspedientka ze sklepu obok dzwoni do właściciela warsztatu na komórkę i dowiaduje się, że zakład otwierają dopiero jutro późnym popołudniem, bo właściciel i jedyny jego pracownik jedzie do Anchorage po zakupy. Trudno, i tak nie mamy wyjścia i musimy tu koczować. Następny serwis pewnie za jakieś 100 czy 200 mil i nie chcemy ryzykować jazdy na zapasówce. Po kilku minutach pani ze sklepu wybiega do nas z najlepszą wiadomością dnia. Zaraz wpadnie na chwilę do warsztatu jego właściciel i przy okazji naprawi naszą oponę (30$). Z powodu deszczowej i mglistej pogody nie jesteśmy w stanie podziwiać widoków z „overlook’ów”. Nocleg spędzamy na parkingu w Parku Stanowym Denali. Temperatura 6 stopni C.
Dzień 12: Tak, jak co poranek budzi nas dzwięk deszczu uderzający w szyby samochodu. Wjeżdżamy do najbardziej komercyjnego parku narodowego Alaski – Denali. Jest tu jak na targowisku albo dworcu autobusowym. Panie z torebeczkami – to typowy ubiór „turystów”. Do głębi parku prowadzi 1 glówna 92-milowa droga, po której własnym samochodem można dojechać do mili 14. Dalej albo trzeba wykupić drogi autobus, iść pieszo lub jechać rowerem. Ceny przejazdu autobusem: 36$ do końca drogi w Kantishnie, do mili 53 płaci się 19$. Autobusy jeżdżą od 5am do 10pm w sezonie letnim. Autobus przystaje co chwilę, więc pewnie można się napatrzyć do woli, nie widzielismy jednak, żeby ktokolwiek z niego wychodził. Taka klatka na kółkach. Wszyscy chcą koniecznie zobaczyć niedźwiedzia siedząc w tej klatce. My nie skorzystaliśmy z tej opcji, bo widoczność jest bardzo słaba z powodu prześladującej nas okropnej pogody i z resztą to nie w naszym stylu jeździć z tym komercyjnym pseudo-safari. Po prostu zniechęciła nas sama idea zwiedzania parku ograniczająca swobodę penetracji dzikości.Warto natomiast zobaczyć 40-minutowy pokaz muszerski (Sleg Dog Demonstration) prowadzony przez rangerów. Do Park Headquarters o 10am, 2pm, 4pm darmowy bus przywozi turystów z przystanku autobusowego przy Visitor Center. Trzeba stawić się tam około 30 minut przed odjazdem autobusu. Po demonstracji pojechaliśmy fordem do Savage River na mili 15 i tam przeszliśmy krótki szlak – pętęlkę wzdłuż potoku. Po drodze widzieliśmy 2 wielkie łosie, które stały się powodem gigantycznego korku na drodze. Jeśli chodzi o backpacking w parku trzeba oczywiście nabyć pozwolenie na nocleg w terenie i pojemniki „bearproof” na żywność. Są duże limity, jeśli chodzi o wybór miejsca gdzie można rozstawiać namiot. Wyznaczone są sektory, w których można spać i często jest tak, że po przybyciu do parku wszystkie ciekawe miejsca są już zarezerwowane. Nocujemy na parkingu przy Nenana River w wiosce poza parkiem.
Dzień 13: Słońce dziś zaświeciło – w końcu!!!.Ale znów niespodzianka – padł nam akumulator, więc tracimy ponad godzinę zanim znajdujemy pomocnego faceta z kablami i dobrymi chęciami. Idziemy na Mt. Healy Overlook trail (6 mil – 4,5 h). Warto wspiąć się po stromym szlaku, bo widoki są piękne i jest duża szansa zobaczenia McKinley oddalonego o około 80 mil oraz owiec Doll pasących się na zboczach górskich. Na pierwszej mili szlaku rosną pyszne jagody – smacznego! Jedziemy dalej na północ w kierunku Fairbanks. Po drodze mijamy Stampede Rd, gdzie zaczynał swoją przygodę Chris McCandless; następnie miasteczko Nenana zalane przez powódź. Ciekawostką są tu porozwieszane na drewnianych rusztowaniach suszące się łososie. W Fairbanks warto zajrzeć do Informacji Turystycznej i dopytać się o warunki na drodze Dalton Hwy. Dalton prowadzi aż do samego Oceanu Arktycznego na północ. Wszyscy zalecają zabranie 2 zapasowych kół i baniaka na paliwo. Trasa około 500 mil w jedną stronę jest tylko miejscami pokonywana z prędkością przekraczającą 40 mil/h. Średnia prędkość to 25-30 mil/h. Asfalt jest, albo go nie ma i brnie się w maziowatym błocie. Poza tym trzeba uważać na pędzące ciężarówki, którym dla własnego dobra trzeba ustępować z drogi. W najlepszym wypadku popękane szyby, „flaki”, usterki zawieszenia nie należą do rzadkości. Auto po przejechaniu tej trasy wygląda jakby pływało w bagnie przez tydzień. Jeśli chodzi o sam dostęp do Oceanu Arktycznego, wygląda to następująco. Każdy może wziąć swój samochód i dojechać nim do Deadhorse. Tam kończy się możliwość samodzielnego podróżowania. Trzeba wykupić 1,5 h „wycieczkę” za 38$, która daje szansę zobaczenia z bliska baraków, pól naftowych i oceanu. Nic to specjalnego – ku naszemu rozczarowaniu, żaden godny podziwu widok – ocean jak ocean, żadnych gór lodowych, morsów i polarnych misi, ale jak już człowiek tłukł się 500 mil po wertepach to trudno odpuścić sobie dotknięcie arktycznej wody. Ważne jest, aby 24h wcześniej zadzwonić na nr 1866 659 2368 do Arctic Caribou Inn Oilfield Tours i podać swoje dane w celu weryfikacji, czy przypadkiem nie jesteśmy terrorystami. Najlepiej zadzwonić z Coldfoot
(połowa trasy) z bezpłatnego automatu umiejscowionego na tyłach restauracji przy stacji benzynowej. Nie ma żadnego problemu z dostaniem miejsc na tę wycieczkę (4 razy dziennie kursują busy i autokary).
Dzień 14: Wyruszamy z Fairbanks o 10am z lekkim strachem, czy uda nam się dotrzeć do Deadhorse w całości. Nastraszyli nas w informacji turystycznej, że jechanie osobówką niewskazane, że w razie złapania gumy holowanie kosztuje fortunę, i że lepiej wykupić wycieczkę. Lepiej w ogóle mogliśmy nie rozmawiać z nimi na ten temat, bo człowiek nie miałby serca w gardle przez całą drogę. Jeśli chodzi o stacje benzynowe na całym odcinku Dalton Hwy, to nie ma paniki – tak je rozlokowali, że benzyny nie powinno zabraknąć – mowa o oszczędnym osobowym aucie oczywiście. Taszczyliśmy baniak na benzynę, ale nie przydał się (na szczęście). Na Elliot Hwy przed Livengood na mili 62,5 jest malutka dróżka odchodząca na wschód i warto w nią skręcić (nie ma żadnych znaków!). Jakieś 300 metrów dalej błotnista droga dochodzi do kabinki Fred Blixt. Generalnie 1-dniowy pobyt w niej kosztuje 20$, ale opłatę trzeba uiścić wcześniej w Fairbanks, a jeśli nikogo w niej aktualnie nie ma, można skorzystać z noclegu na drewnianym piętrowym łóżku i ogrzać się przy ognisku lub piecu. Narazie z tego jednak nie korzystamy, bo i nie pora na spanie. Jedziemy dalej i cóż… na mili zerowej Dalton Hwy – do widzenia asfalcie…! Przez następną godzinę pokonujemy niecałe 20 mil. I tak do samego Deadhorse przez kolejne 430 mil asfalt to pojawia się, to znika, a wraz z nim znika również zielony kolor naszego super Forda Focusa zamieniając się na maziowo-błotnisty. Wzdłuż całego Dalton Hwy biegnie rurociąg alaskański nad lub pod ziemi, zależnie od grubości zmarzliny. Tak naprawdę rura ciągnie się 800 mil od Prudhoe Bay do Valdez, gdzie ropę ładują do tankowców i wywożą do rafinerii. Następny nasz postój to jedyny na Alasce most przez Yukon i Yukon River Visitor Center (na mili 56, 9-6pm VI-VIII) prowadzony przez małżeństwo wolontariuszy, którzy są naprawdę bardzo przyjaźnie nastawieni do każdego, kto do nich zajrzy. Tu należy też dotankować benzynę na truckstopie, bo następna na to szansa będzie dopiero w Coldfoot na mili 175. Cena benzyny jest tu zawrotnie wysoka i osiąga maximum w Coldfoot 5.78$ za galon. Na mili 90 wspinamy się na Finger Mt, do której prowadzi 1-milowa zatarta ścieżka po grząskiej tundrze. I w końcu jest… 115 mila – Koło Podbiegunowe!!!… i chmary komarów. Tablica z napisem Arctic Circle, na której tylnej stronie wyryte jest kilka podpisów m.in. naszych rodaków, jest obiektem foto nr 1 na tej trasie. Jest już późno, więc rozbijamy namiot na pobliskim darmowym kempingu, gdzie wsród dziabiących komarów i lejącego deszczu udaje nam się – o dziwo – rozpalić ognisko, w którym smażymy bułki z serem – pycha. Po północy zatrzymuje się przy nas samochód, a w nim dwie Hiszpanki z przerażeniem na twarzy. Jechały bidule przez ostatnie dwie godziny w totalnych ciemnościach śledząc światła ciężarówki i są wykończone tą przygodą. Nie chciały nawet dołączyć do naszego ogniska i powiedziały tylko, że jutro wracają z powrotem do Fairbanks. Miały cztery zapasowe koła, bo ich też porządnie nastraszono co do jakości drogi.
Dzień 15: Wypogodziło się na szczęście. Zwijamy przemoczony namiot i ruszamy dalej. Wredne komary nie dają nam spokoju. Zatrzymujemy się w Coldfoot w Visitor Center (bardzo ciekawe wystawy!10am-10pmVI-VIII), gdzie uzupełniamy zapasy wody i jemy przepyszny makaron z sosem w proszku z dodatkiem groszku konserwowego. Pycha. Tankujemy i dzwonimy do Arctic Caribou Inn, by zarejestrować się na wycieczkę. Knajpa na stacji raczej nie zachęca do zjedzenia czegokolwiek, chociaż warto wiedzieć, że jest to najbardziej na północ wysunięte miejsce w USA, gdzie można napić się piwa. Droga za Coldfoot jest już gorsza, więcej jest dziur i wystających kamieni. Strachem napawa nas przejazd przez przełęcz Atigun (mila 242) z powodu jednego – pędzące ciężarówki. Rozpędzają się przed wjazdem na przełęcz tak bardzo, że obserwując je w lusterku po prostu widzimy tumany kurzu, grzecznie więc zjeżdżamy na pobocze i zamykamy oczy. Jak nas mają zmiażdżyć, to nie chcę tego widzieć. Za milą 287 co chwilę porozstawiane są obozy myśliwych polujących na caribou. Zimno i mgliście, ale i tak mamy szansę zobaczyć co chwilę pędzące stada reniferów. Za milą 300 oczom naszym ukazuje się stadko wołów piżmowych – jakież one są piękne. Gryzą fioletowe kwiatki w spokoju i nawet na nas nie zwracają uwagi. Obserwujemy je przez prawie godzinę, co chwilę tylko zakłócani przez pędzące ciężarówki obryzgujące mazią błotnistą nasz samochód. Śpimy skuleni w śpiworach w samochodzie (na mili 334) w miejscu zwanym przekornie Happy Valley.
Dzień 16: Wyjeżdżamy o 9 rano i oczywiście towarzyszy nam mgła i siąpiący deszcz. Po kilku milach spotykamy znowu pasące się przy drodze woły piżmowe. I w końcu o 12.30 pm jest nasz cel – Deadhorse. Wycieczkę mamy zarezerwowaną na 5pm, ale bez żadnego problemu udaje się nam ją przesunąć na 2pm. Okazuje się, że wcale nie musi minąć całe 24h od momentu zarejestrowania zanim wpuszczą nas na pokład superbusa. Wycieczka startuje w sali „kinowej”, gdzie pan sprawdza obecność i dokumenty tożsamości. Potem pan puszcza film propagandowy o złożach i wydobyciu ropy naftowej na Alasce, a następnie kieruje nas do busika i ruszamy – za 38$ – by zobaczyć Ocean Arktyczny położony 4 mile dalej. Z ciekawostek można wspomnieć o zarobkach pracowników – wahają się od 50.000 do 200.000$ rocznie Przylatują oni na 2 tygodnie, a następne 2 spędzają w domu. Obowiązuje bezwzględna prohibicja w całym Prudhoe Bay. Jeśli kogoś złapią nawet z zamkniętym alkoholem przewożonym w bagażniku, traci pracę na zawsze!!! Po półtoragodzinnej wycieczce, bez żadnych większych wrażeń, wracamy z powrotem do hotelu Arctic Caribou, gdzie wbijamy się pod prysznic bezpłatnie (na korytarzu w głównym holu po lewej stronie). Tankujemy za 5.40$/galon i o 6pm wyruszamy w drogę powrotną. Po 145 milach jazdy padamy zmęczeni na nocleg.
Dzień 17: Zimno, jak co dzień. Ruszamy, zatrzymując się dopiero w Wiseman (mila 189) – miasteczku drewnianych chatek i ujadających psów. Mieszka tu 24 osoby, ale nie spotykamy nikogo. Lokalne ogłoszenie wyryte w drewnianej desce informuje, że po okazyjnych cenach można tu nabyć skóry wilka, rosomaka i rysia. Tankujemy w Coldfoot i robimy krótki spacer wokół Visitor Center w celu „rozprostowania kości” po starym cmentarzu pionierów. Po następnych kilku godzinach brnięcia w błociomazi docieramy do Elliot Hwy, gdzie na mili 62,5 zakradamy się do Fred Blixt Cabin, upewniając się, że nikogo tam nie ma i z wielką radością postanawiamy przekoczować do rana. Mundi rozpala ognisko, a ja, dobra żoneczka, gotuję obiadokolację w postaci kaszy i sosu. Przenosimy później palące się deski z ogniska do pieca w środku chatki i napalamy w nim do chwili, aż gorąco daje przyzwolenie na sen.
Dzień 18: Po śniadaniu ruszamy żużlową Elliot Hwy do Manley Hot Springs. Po 3,5 h docieramy do gorących źródeł ulokowanych w szklarni. Należą one do bardzo miłej staruszki mieszkającej nieopodal na wzgórzu. Wstęp kosztuje 5$ i nie ma żadnego limitu czasowego na pluskanie się w gorącej wodzie. Mieliśmy szansę spędzić tam 5 h zupełnie sami, wylegując się w betonowej wannie i jedząc winogrona wiszące nam nad głowami. Spokój zakłócają nam trzy dziewczyny należące do świadków Jehowy, ale zniechęcone brakiem zainteresowania z naszej strony, szybko opuszczają szklarnię. Jest to najcieplejsze miejsce, w jakim dotąd przebywaliśmy na Alasce. Z wody wychodzimy dopiero w momencie, gdy nasze białe i pomarszczone palce są już tak odmoczone, że niebezpiecznie byłoby pozostać tu dłużej. Zresztą, przybywają nowi wakacjusze, więc czas na nas. Wracając Elliot Hwy, po prawej stronie drogi ukazuje się McKinley!!! Lśni w zachodzącym na czerwono słońcu i powala nas na kolana. Oto przed nami najwyższa góra Ameryki Północnej cała w bieli. Drogę przebiega nam łosica z dwoma małymi, a także ryś. Nocujemy znowu w kabince, ale tym razem próba rozpalenia w piecu kończy się niefortunnie dla Munda. Błąd w sztuce i paliwko bucha paląc wszystkie włosy na jego ręce i zabarwiając ją na kolor czerwono-czarny. Na twarzy pozostają tylko skruszone i śmierdzące kawałeczki brwi i brody. Maść na oparzenia i zimna woda dają tylko nieznaczną ulgę.
Dzień 19: Deszcz pada. Sprzątamy po sobie chatkę i ruszamy dalej na południe i odbijamy na Steese Hwy w kierunku wschodnim. Wcześniej przed zjazdem trzeba koniecznie zatankować na truckstopie. Fe Gold Camp świeci pustką, a była to kiedyś tętniąca życiem restauracja i hotel. Czyżby to oznaki recesji? Idziemy szlakiem Pinnel Mountain do Top Mt, co zajmuje nam jakieœ 3h w obie strony. Pełno tu myśliwych tropiących caribou. Szlak jest grząski i miejscami poukładane są na nim deski, co pomaga znacznie w maszerowaniu. Kilka mil dalej „zdobywamy” Eagle Summit (najwyżej położony punkt wzdłuż tej trasy). Na 140 mili w miejscu wodowania kajaków spotykamy bobra pływającego po rzece, a zaraz potem sowę siedzącą na świerku. Dojeżdżając do Circle widzimy kilku Innuitów krzątających się wśród swoich zbitych z desek domostw. Bieda i nędza to 2 słowa doskonale opisujące to miejsce. Aż strach nas oblatuje, bo poza nami nie ma tu ani jednego „białego” człowieka. Wszystko jest dosłownie zabite dechami – sklep, niedokończony motel i bar. Parę starych pojazdów to namiastka cywilizacji. Zachód słońca nad Yukonem daje nam znak, że pora się stąd wynosić.
Dzień 20: Znowu pada deszcz, ale już się do niego przyzwyczailiśmy. Przed Central zauważamy wielkich rozmiarów kozły przywiązane sznurami do starych samochodów. Obok pasące się konie i nieczynne muzeum kopalnictwa, gdzie wdrapujemy się na zabytkowo zeszrotowane koparki i traktory. Odbijamy w boczną drogę do Circle Hot Spring, ale to tylko strata czasu – miejsce to zamknięto z powodu braku funduszy. A szkoda. Po dotarciu do Fairbanks i zakupach w Walmarcie i Fred Meyerze zwiedzamy rzymsko-katolicki kościół Immaculate Conception i Pioneer Park pełen drewnianych chatek i pamiątek z czasów gorączki złota. Burza przerywa nasz spacer, pakujemy się więc do auta i uciekamy w kierunku Chena Hot Springs. Po obu stronach drogi pasą się łosie, a jeden z nich mało nie wpadł nam pod koła – trochę nas to wystraszyło, zwalniamy więc do minimum i wleczemy się 25 mil/h rozglądając się bacznie dookoła. Zjeżdżamy na mili 48,9 na parking, gdzie rano chcemy zrobić szlak na przedziwne Angels Rock. Mundi od razu atakuje tlące się jeszcze po weekendowych turystach ogniska (sztuk 2) i tak przesiaduje do 3 rano, obserwując igraszki bobra w rzece. Ja, zrażona deszczem, smacznie chrapię w aucie.
Dzień 21: Szlak Angels Rock powitał nas pysznymi malinami, rosnącymi tuż na jego początku. Dystans 3,5 mili pokonujemy w 3 h i pełni wrażeń jedziemy dalej, obserwując pasące się wzdłuż drogi łosie. Chena Hot Springs okazuje się strasznie komercyjnym miejscem i nie zamierzamy tam spędzać więcej niż 1 h (kąpiel wśród tłumów kosztuje 10$). Jemy kanapki i wracamy w kierunku Fairbanks małym objazdem przez North Pole, gdzie odwiedzamy Świętego Mikołaja i jego tandetny sklepik pełen bąbek i choinek, po czym jedziemy do Ester – miasteczka-widmo – z jego drewnianymi barami. Na zewnątrz robi się szaro i oberwanie chmury zmusza nas do zjechania z drogi, bo widoczność staje się minimalna. Przynajmniej domyło nam samochód z błota zebranego na Dalton Hwy. Dojeżdżamy już po zmierzchu do parkingu obok Denali National Park (gdzie tydzień wcześniej padł nam akumulator) i tam urządzamy sobie nocleg, obserwując imprezujących przy ognisku amerykańskich małolatów, członków lokalnego rafting-klubu.
Dzień 22: Raniutko, wśród mgły, docieramy do Cantwell i dalej Denali Hwy u podnóża Pasma Alaskańskiego tłuczemy się jakieś 20 mil/h na wschód. Opłacało się wziąć okrężną drogę z Fairbanks, bo pejzaże są iście fotogeniczne. Po drodze widać lodowce i skłębioną w chmurach Hayes Mt. Słysząc odgłos trąbienia, lokalizujemy na jeziorze dwa łabędzie z podgatunku Trumpeter. W końcu docieramy do kempingu Tangle Lake. Noclegi są tu bezpłatne, ale i niewiele już wolnych miejsc do rozstawienia namiotu. Znajdujemy o dziwo świetne miejsce obok rzeki i rozpalamy ognisko smażąc grzanki i rozgrzewając się winkiem.
Dzień 23: Wyruszamy dopiero około 11am, korzystając ze słońca, które służy nam do wysuszenia przemoczonego namiotu. Wśród ośnieżonych szczytów Alaska Range trasa prezentuje się bardzo widowiskowo. Niewielu turystów podróżuje tą trasą, w przeciwieństwie do Alaskańczyków, którzy rozstawiają tu swoje obozowiska na cały okres letni. W Paxson kończy się 135-milowa trasa i wskakujemy na 4 (Richardson Hwy), kierując się na północ. W Delta Junction (koniec Alcan Hwy) tankujemy, odwiedzamy Visitor Center (8am-8pm lato, mila 1422 Alcan Hwy) i skręcamy w kierunku Tok na 2 (Alcan Hwy). Znajdujemy perfekcyjne miejsce na nocleg (25 mil przed Tok) – jeziorko Jan – otoczone krzakami uginającymi się od słodkich malin. Przy ognisku nasłuchujemy koncertu kaczek zwanych nurami (Arctic Loon). Dołącza do nas para Amerykanów podróżujących na rowerach.
Dzień 24: Zajeżdżamy do Tanacross – wioski Indian – gdzie rozpadające się domy i panujący nieład nie zachęcają do pozostania tu dłużej niż 5 minut. Po śniadaniu w parku „miejskim” w Tok odwiedzamy Visior Center (8am-7pm), gdzie odbywa się msza babtystyczna i gra lokalna rockowa kapelka. Zajadając darmowe pączki popijane kawą oglądamy wystawy i zabieramy kilka ulotek. Panie tam pracujące są niezmiernie pomocne i miłe. Uwaga – koniecznie zatankować! Suniemy w kierunku Chicken po Taylor Hwy(długość 161 mil), mijając spalone kikuty drzew zatopione w czerwonych wierzbówkach. Można tu spotkać wiele pasących sie łosi. W Chicken (mila 64) warto zajrzeć na piwko do Chicken Creek Cafe, gdzie pośród kaszkietówek z całego œwiata zawieszonych na suficie powiewa polska flaga. Mieszka tu 21 osób i 3 kury. Jest kemping, kabinki, wypożyczalnia kajaków i możliwość przemywania złota. Tuż za Chicken (w kierunku Eagle) kończy się asfalt, a kamienista i błotnista droga miejscami jest bardzo wąska, co jest szczególnie niebezpieczne na zakrętach nad przepaściami. Eagle jest przyjemną i klimatyczną starą osadą nad Yukonem, pełną drewnianych chat i uśmiechniętych mieszkańców. Przez 70% roku droga tu prowadząca jest zamykana i Eagle traci kontakt z cywilizacją. Znajdujemy fajne miejsce na nocleg z panoramą na pędzący z zawrotną prędkością Yukon, u podstawy klifu, zamieszkałego przez sokoły wędrowne. W oparach ogniska kontemplujemy chwilę.
Dzień 25: Po powrocie do Tok (z sercem w gardle, bo na rezerwie benzyny) udajemy się 1 (czyli Glenn Hwy- Tok Cutoff) w kierunku Wrangell-St. Elias N. P. Po drodze zahaczamy o osadę Mentasta, czego nie polecam robić (jedna wielka rupieciarnia i wrogo patrzący się na nas Indianie). Kilka orłów bielików daje się zauważyć z drogi, więc przystajemy co chwilę, żeby nacieszyć się ich widokiem. Nocujemy przed Rangers Station przy Nabesna Rd zaszyci w małej leśnej zatoczce.
Dzień 26: W Slana Ranger Station Parku NarodowegoWrangell-St Elias (8am-5pm) (zajrzeć koniecznie) dowiadujemy się, że Nabesna Rd jest przecięta potokami w trzech miejscach i że nie ma niestety nad nimi mostów. Ranger powiedział nam, że wczoraj po opadach stan wody był bardzo wysoki i nie rekomenduje takim autem przejazdu również dzisiaj. Zasmuca nas to trochę, ale jedziemy dalej, podziwiając widoki ośnieżonego szczytu Sanford i wulkanu Mt. Wrangell. Po drodze (na mili 13) rosną miliony krzaków jagodowych i tylko hordy komarów strzegą dostępu do nich. W ciągu 20 minut mam pełną menażkę jagód, fioletowe usta i język. Witamina C w postaci naturalnej uzupełnia naszą skromną dietę na Alasce. W mapce parku znajdujemy informację o możliwości noclegu w chatce Viking Cabin (mila 21,8) – o dziwo!- jest jednak słaby zasięg i udaje nam się telefonicznie zarezerwować ją na dzisiejszy wieczór (bezpłatnie 1907-822-5238). Sprawdzamy pierwszy strumień na naszej drodze – faktycznie prąd jest zbyt silny jak na naszego „terenowego” Focusa, więc rezygnujemy z próby i wybieramy się za to na szlak Caribou Creek Trail (8 mil – 4,5 h). Szlak jest błotnisty i miejscami bagnisty, trzeba pokonać rwący potok w dwóch miejscach.. Rośnie tu dużo jagód, więc nie trzeba brać suchego prowiantu. W drodze powrotnej spotykamy dwóch rangerów idących na poszukiwanie wilczych śladów. Jeden z nich chwali się, że jego kolega ranger był w Polsce na „wymianie” i pracował w Tatrzańskim Parku Narodowym, co bardzo sobie chwalił, nazywając Tatry MiniAlaską. Zostawiamy auto w zatoczce na mili 21,8, zabieramy niezbędne rzeczy i ruszamy w poszukiwaniu kabinki oddalonej o około 0,5 mili od drogi. Buty zapadają się nam w gąbczastym podłożu i potwornie gryzą komary. Trochę problemu sprawia nam odnalezienie Viking Cabin, bo kilka ścieżek odchodzi w różnych kierunkach i nie ma żadnych znaków. Gdy już ją znajdujemy – zgodnie stwierdzamy, że taka kabinka to dla nas marzenie. W środku piec, piętrowe łóżka, huśtawka, beczka z wodą, drewniany stół i ławy, a do tego za chwilę ognisko rozpalone na zewnątrz przez Mundiego Vikinga i herbata z rumem tworzą niezapomniany nastrój. Temperatura spada do 5 stopni C na dworze, a w środku po nagrzaniu pieca jest około 25 stopni.
Dzień 27: Podejmujemy ryzyko. Stan wody wydaje się bez zmian – no ale zgodnie z zasadą jest ryzyko, jest zabawa – przemierzamy pierwszy strumień (Trail Creek) . Razem z nami przejeżdżają dwa inne samochody, co dodaje nam pewności, że w razie czego możemy liczyć na pomoc. Drugi Lost Creek okazał się znacznie płytszy, a trzeci strumień zanikł i jakiś spychacz rozgarniał kamienie formując drogę. Zostawiamy auto w miejscu wyjścia na szlak Skookum Volcano i ruszamy na 6,5-milową pętlę. Pierwsza część szlaku jest dobrze oznaczona, a spacer umilany jest przez dzikie czerwone porzeczki. Po wyjściu z wierzbowych zarośli i dotarciu do strumienia, „faktycznego” szlaku już nie ma i trzeba śledzić kopczyki ułożone z kamieni idąc w górę potoku. Na poziomie tundry często gubimy wieżyczki i w efekcie na przełęcz wchodzimy chyba najbardziej stromym podejściem. Podczas całego dnia nie spotykamy na szlaku nikogo, co wcale nam nie przeszkadza. Widok z przełęczy jest oszałamiający – krajobraz księżycowy. Zejście z przełęczy nie należy do najłatwiejszych i jest to w 100% śledzenie wyschniętego koryta rzeki roztopowej. Nie ma już kopczyków, a koryto czasami się rozdziela, ale my toczymy się dzielnie razem z kamieniami w dół. Mieliśmy wielokrotnie wrażenie, że błądzimy np.gdy trzeba było przedzierać się przez wiklinowe zarośla. Podczas zbiegania w dół niestety dosyć porządnie zraniłam się w nogę. Na szczęście kości pozostają całe, chociaż wtedy nie byłam tego taka pewna. Żółtofioletowy siniak i rany na moich kończynach wyglądają, jakby przejechał po nich zaprzęg z saniami. Kuśtykając, dochodzimy do Nabesna Rd i dalej jeszcze 1,5 mili drogą do auta. Jedziemy jeszcze do samego końca Nabesna Rd (mila 42), gdzie właśnie ktoś przyleciał samolocikiem z zakupami do małego pensjonaciku. Droga zamknięta jest za milą 42, a dostęp do jej kontynuacji mają tylko właściciele lokalnej kopalni złota. Wracając spotykamy znów tych dwóch rangerów i dzielimy się naszymi wrażeniami ze szlaku Skookum Volcano. Śpimy w okolicy Wrangell St Elias NP Headquarters Visitor Center (8am-6pm, mila 106 Richardson Hwy). Komary tną, deszcz siąpi.
Dzień 28: Visitor Center prezentuje się znakomicie z nowoczesnymi wystawami i muzeum. Uciekamy dalej w kierunku Valdez drogą nr 4 (Richardson Hwy). Po drodze „wspinamy się” na lodowiec Worthington (mila 48). Przez 3 h penetrujemy obrzeża lodowca, patrząc z zazdrością na maszerujących po jego grzbiecie piechurach uzbrojonych w raki i liny.Dalej przez Thomson Pass zatopiony we mgle dojeżdżamy do Crooked Creek Information Site (mila 0.9 Richardson Hwy), gdzie z platformy widokowej podziwiamy ikrzące się łososie. Są tu ich dziesiątki – usiłują płynąć w górę strumienia, gdzie się urodziły, część z nich jest już martwa i rozdziobywana przez lokalne mewy. Bywają tu też podobno niedźwiedzie. Śpimy w porcie w Valdez z widokiem na łajby kołyszące się w mułowcowej wodzie z lodowców.
Dzień 29: Mgła otula całe Valdez i nie jesteśmy w stanie dostrzec stromych zboczy górskich otaczających miasto. Próbujemy drogą Mineral Creek Rd podjechać wgłąb gór, ale zalana droga jest dla nas nieprzejezdna. W zimie stoki fiordu są rajem dla narciarzy – ekstremalistów uprawiających tzw. Heli-ski, czyli zjazd ze stromej góry po zrzucie z helikoptera. Po długotrwającej rozbieżności zdań, spowodowanej brakiem czasu, pada decyzja, że poświęcamy resztę przedostatniego dnia na rejs stateczkiem Lulu Belle (95$, 1-800-411-0090) w celu zobaczenia Alaski z innej perspektywy. Pomimo ubioru „na cebulbkę”, marzniemy okrutnie, ale jakie to ma znaczenie, gdy ma się szansę ujrzeć wieloryby czy lwy morskie w naturze. Kapitan statku – fascynat – opowiada ciekawe historie przez cały czas rejsu (7h). Mamy szansę zobaczyć orły, pufiny, kormorany, wydry morskie i przede wszystkim błękitne góry lodowe pływające wokół naszego stateczku. Dopływamy na odległość około 5 mil od lodowca Columbia – bliżej się już nie da, bo lodowiec się zbyt cofnął ostatnimi laty i byłoby zbyt ryzykowne przepychać się między górami lodowymi. Wyjeżdżamy 90 mil za Valdez i śpimy gdzieś przy Edgerton Hwy.
Dzień 30: Pada deszcz, ale już nam to wcale nie przeszkadza – mamy tylko 1.5 dnia i chcemy je maksymalnie wykorzystać. Zatrzymujemy się przy Liberty Falls – dojazd do nich jest zamknięty, bo powódź zniszczyła most. Przechodzimy przez szlaban i wdrapujemy się na górę, żeby zobaczyć wodospad. Następny punkt to Chitina i most nad Copper River, gdzie lokalni łowią łososie za pomocą „fishwheels”, czyli wielkich nabierających kół. Czarny miś przebiega drogę, po kilku dalszych milach pojawia się grizzly. Jednopasmowy most nad Kuskulana River Canyon doprowadza mnie do zawrotów głowy (wysokość 75 metrów). W McCarthy w kabince należącej do Parku Narodowego spotykamy rangera najbardziej niekompetentnego na świecie (opieszałego komunistę chwalącego dokonania Rosjan w Gruzji) i dalej pieszo zaczynamy wędrować do Kennicott (5 mil w jedną stronę). Jeżdżą tędy prywatne busiki za 5$, ale przecież spacer jeszcze nikomu w życiu nie zaszkodził. Dojazd własnym autem dozwolony jest tylko do mostu pieszego w McCarthy. Po przejściu okolo 2,5 mili zatrzymuje się pickup i uśmiechnięta dziewczyna proponuje podrzucenie. Wskakujemy na pakę i razem z turystą Londyńczykiem dojeżdżamy do celu. Kennicott to zamknięta już, niegdyś najbogatsza pod względem zawartości rudy, kopalnia miedzi na świecie. Krajobraz u podnóża stoku na przedpolu lodowca oszpecony jest przez niezrekultywowane hałdy. Widok to smutny.Z pomocą kierowcy – hipisa, docieramy do mostku, przez który wracamy do naszego auta i zaczynamy mozolny powrót do Richardson Hwy. Śpimy na kempingu Squirrel Creek (mila 79,5 Richardson Hwy) ciesząc się ostatnim ogniskiem rozpalonym na Alasce (10$).
Dzień 31: Pędząc Glen Hwy w kierunku lotniska w Anchorage podziwiamy długi jęzor lodowca Matanuska. Trafiły się, jak na złość, roboty drogowe, co podwyższyło nam nieco ciśnienie. Żałujemy, że brak czasu uniemożliwia nam podziwianie gigantycznych warzyw na dożynkach odbywających się dzisiaj w Palmer. Pojazd oddajemy w Hertzu obok terminalu międzynarodowego i zgrzani wpadamy do sali odpraw w starym budynku lotniska, skąd odlatuje nasz samolot do Seattle. Smutek i żal, że to juz koniec przygody z Alaską. Szczęście i radość, że tyle dziewiczego piękna udało się nam zobaczyć. Za rok wracamy tu znowu.