Uganda, Rwanda i Tanzania – Agnieszka i Tomasz Lipeccy

Uczestnicy: Kamila, Asia, Asia, Krzysiek, Agnieszka i Tomek
Czas: 20.07.2013- 22.08.2013.
Trasa:
Samolotem: Warszawa – Dubaj – Entebbe, Dar es Salaam – Dubaj – Warszawa, liniami Emirates.
Lądem: Entebbe – Kampala – Jinja – Mbale –Sipi Falls –Soroti – Lira – Kitgum – Kidepo NP. – Gulu – Murchison Falls NP. – Hoima – Fort Portal – jeziora kraterowe – Semuliki NP. – Toro-Semuliki Game Reserve – Kasese – Queen Elisabeth NP. – Ishahsa – Kabale – Jezioro Bunyonyi – Bwindi Impenetrable Forest NP. – Kisoro – Cyanika – Ruhengerii – Parc National des Volcans – Gisenyi – Kigali – Rusomo – Kahama – Singida – Arusha – Tarangire NP. – Serengeti NP. – Ngorongoro Crater – Arusha – Dar es Salaam – Zanzibar – Dar es Salaam.
Wizy:
Ugandyjska – 50 usd; Rwandyjska – 30 usd; Tanzańska – 50 usd.
Waluta: średnie kursy na 1.08.2013 wg www.xe.com:
Szyling ugandyjski UGX: 1 pln=801 ugx, 1 usd=2582 ugx,
Frank rwandyjski RWF: 1 pln=202 rwf, 1 usd=651 rwf,
Szyling tanzański TZS: 1 pln=502 tzs, 1usd=1617 tzs.
Przykładowe ceny żywności w sklepach i na ulicy. Chapati, pancake, różne buły, które są do kupienia w zasadzie wszędzie, z dodatkowymi bananami lub dżemem są sposobem na tanie i dobre śniadania.
Uganda: woda 0.5l – 1000 ugx, 1,5l – 1500 ugx, 5l – 5000 ugx, cola 1.5l – 2000 ugx, piwo w hostelu lub knajpie 3000-5000 usg, pierożek z nadzieniem mięsnym lub wegeteriańskim na ulicy – 500 ugx, chapati (naleśnik) na ulicy – 100-500 ugx, ceny chapati zależą od wielkości i ilości kupowanych, np. 18 małych chapati, dodatkowo banany – 1700 ugx, 12 chapati – 6000 ugx, duża kiść bananów – 1000-2000 ugx, płatki i mleko – 13000 ugx.
Rwanda: chapati – 100-200 rwf, 12 bananów – 500 rwf, woda 0.5l – 500 rwf, cola 0.5l – 700 rwf, snickers – 700 rwf, piwo Primus – 800 rwf.
Tanzania: kiść bananów – 1500 tzs, woda 1.5l – 1500 tzs, bułki na ulicy – 1000 tzs, wóda w supermarkecie 0.5l – 2700 tzs, cola 0.5l – 500-750 tzs, placki na ulicy – 400 tzs, 2kg rambutanów – 2000 tzs.
Obiady w knajpach:
W wielu knajpach funkcjonuje bufet – dostaje się talerz i można na niego ładować ile wlezie. Jeżeli do bufetu wchodzi mięso jest troszkę drożej. W wielu knajpach pod nazwą “food” funkcjonuje maniok, ryż, słodkie banany, chapati, matooke czyli zielone banany spożywcze, papka kukurydziana, sweet potatoes czyli bataty lub inaczej słodkie ziemniaki, zwykłe ziemniaki pod postacią frytek, makaron, czasem warzywa. Jeśli food jest w karcie, wtedy dostaje się mieszankę różnych produktów, jeśli food jest w ramach bufetu to nakłada się go z różnych pojemników. Uganda: food, ryba, cola – 13000/2os., (Kampala); fryty, po 2 piwa – 9000 ugx/os. (Soroti); food z fasolką plus 3 piwa Nile – 25000 ugx/2os. (Fort Portal); jajecznica z tostami – 3000 ugx (camp nad jeziorem Nkuruba); food z fasolką – 11500 ugx/2os. (Fort Portal); warzywna potrawka z food, fryty –7000 ugx/2os., piwo Nile, Tucker i Senator – 9100 ugx. (Kesese); fryty i piwa – 13500 ugx/2os. (w kantynie w Queen Elisabeth NP.); food z fasolką – 3500 ugx/os. (Kabale); fryty, omlet i piwo – 15000 ugx/2os. (Kisoro); Rwanda: food z fasolką 700-1200 rwf /os. (Ruhengerii); potrawka warzywna z food – 1200 rwf/os., piwo Primus – 1000 rwf (Ruhengerii); food z fasolką – 1200 rwf/os., herbata – 500 rwf, piwo Mutzing – 1000 rwf (Gisenyi); Tanzania: fryty – 1500 tzs/os., piwo Kilimanjro – 2000 tzs (Kahama); ryż z warzywami – 5000 tzs/os. (droga Kahama – Arusha); ryż z warzywami i fasolką – 4000 tzs/os., frytki z kurczakiem – 5000 tzs/os., piwo Serengeti – 2500 tzs, piwo Kilimanjaro – 2500 tzs (Arusha); makaron z warzywami – 5000 tzs/os. (droga z Moshi do Dar es Salaam ); kurczak z frytami – 7000-7500 tzs/os. (Dar es Salaam); kalmary – 15000 tzs/os., burger – 14000 tzs/os., ośmiorniczka z frytami – 15000 tzs/os., king fish z frytami – 17000 tzs/os., warzywa w sosie kokosowym – 13000 tzs/os., banany w sosie kokosowym – 7000 tsh/os. (Matemwe, Zanzibar); nieświeże ryby z colą – 11000 tzs/2os. (Stone Town, Zanzibar); pizza z warzywami i bananem – 2000 tzs, pizza z nutellą i kokosem – 3000 tsh, porcja barrakudy – 3000 tzs, tuńczyka – 3000 tzs, placek kokosowy, warzywny – 2000 tzs (targ nocny w Stone Town); kurczak z frytami oraz burger z chapati i frytami do tego cola – 18500 tzs (Dar es Salaam).
Dobre piwa, które piliśmy: Uganda – Nile Special, Bell, Castle (0.5l), Rwanda – Mutzig, Tusker, Primus (0,72l !!), Tanzania – Kilimanjaro, Serengeti (0,5l). W zasadzie wszystkie dobre, bo zimne, a dookoła gorąco.
Noclegi:
Beckpackers Hostel (Kampala) – 14000 ugx/os., w namiocie;
Moses Campsite (Sipi Falls) – 7000 ugx/os., w namiocie;
Peoples Quest House (Soroti) – 26000 ugx/pokój dwuosobowy;
Murchison Safari Camp (Przed Murchison Falls NP) – 20000 ugx/os., w namiocie;
Red Chili Camp (Murchison Falls NP) – 5 usd/os., w namiocie;
Yes Hostel (Fort Portal) – 15000 ugx/os., w dormitorium na 6 osób;
White House Hotel (Kesese) – 40000 ugx/pokój dwuosobowy;
Gorilla Beckpacker Lodge (Kabale) – 32000 ugx/pokój dwuosobowy;
Kamping Nshagi (Rushaga, przed Bwindi Impenetrable Forest) – 10000 ugx/os., w namiocie;
Graceland Hotel (Kisoro) – 25000 ugx/pokój dwuosobowy;
Cinfot Hotel (Ruhengerii) – 7000 rwf/pokój dwuosobowy;
Havana Guesthouse and Lodge (Gisenyi) – 10000 rwf/pokój dwuosobowy ze śniadaniem;
Mount Kigali Lodge (Kigali) – 7000 rwf/pokój dwuosobowy;
Guesthouse w Kahama (Kahama) – 20000 tzs/pokój dwuosobowy z ciepłą wodą;
Kitunda Guesthouse (Arusha) – 25000 tzs/pokój dwuosobowy ze śniadaniem, nocleg darmowy, jeśli jedzie się na safari ze Scandic Safaris;
Safari Inn (Dar es Salaam) – 30000 tzs/pokój dwuosobowy ze śniadaniem;
Lodge Tongwe (Matemwe, Zanzibar) – 45 usd/pokój dwuosobowy ze śniadaniem;
Jumbo Quest House (Stone Town, Zanzibar) – 40 usd/pokój dwuosobowy ze śniadaniem;
Econolodge (Dar es Salaam) – 35000 tzs/pokój dwuosobowy ze śniadaniem.
Wejścia:
Nile Gardens (Jinja) – wejście 5000 ugx/os.;
Bujagali Falls (Jinja) – 3000 ugx/os.;
Wodospady Sipi Falls – 25000 ugx/os. (przewodnik) +10000 ugx napiwek od wszystkich;
Wstęp do campingu nad jeziorem Nkuruba, oraz na Top of the World (jeziora kraterowe) – po 5000 ugx/os.;
Wycieczka po jeziorze Bunyonyi – 40000 ugx/os.;
Spice tour (Zanzibar) – 15 usd/os.;
Wioska Masajów w Ngorongoro Conservation Area – 80000 tzs/4os.;
Snorkeling na Zanzibarze – 110000 tzs/4os.
Parki:
Kidepo NP. – 35 usd/os., 30000 ugx /auto – wejście, 15000 ugx/os. – nocleg w namiocie na kampingu UWA, 20 usd – game driver, za każdy wyjazd.
Murchison Falls NP. – 35 usd/os. – wejście, 20000 ugx/auto – prom, 2000 ugx/os. – prom, łódka do Murchison Fall (UWA) – 25 usd/os.
Semuliki NP. – 25 usd/os. – wejście, 15 usd/os. – tzw. activities (wycieczka z koniecznym przewodnikiem), gumowce – 5 usd/os.
Toro-Semuliki Game Reserve – 25 usd/os. – wejście, 30 usd/os. – szukanie szympansów, 15000 ugx/os. – nocleg na kampingu.
Queen Elisabeth NP. – 35 usd/os., 30000 ugx/auto – wejście, 15000 ugx/os. – nocleg na kampingu UWA koło Mweya Lodge, 15000 ugx/os. – nocleg na kampingu UWA Ishasha River Camp 2, 25 usd/os. – rejs łódką, ranger na game drive – 52000 ugx w Ishasha za wyjazd.
Bwindi Impenetrable Forest NP. – trekking do goryli 500 usd/os. (w tym wejście do parku, lepiej wykupić wcześniej. Przykładowo my ok. 3 miesiące przed trekkingiem to zrobiliśmy, a miejsc było już mało i wszyscy nie załapaliśmy się do jednej rodziny).
Parc National des Volcans – trekking na wulkan Bisoke – 75 usd/os. (goryle – 750 usd/os.), wynajęcie auta z kierowcą z Ruhengerii do parku – 80 usd/za całość.
Pięciodniowe safari ze Scandic Safaris – 750 usd /os. (całość – w tym wszystkie opłaty parkowe). W ramach ceny sami płacimy za wejścia do Tarangire NP. – 45 usd/os., Serengeti NP 2×60 usd/os., noclegi na kempingach na Serengeti NP. 2×30 usd/os. (Lobo Public Camp, Seronera camp); pobyt w Ngorongoro i zjazd do krateru – 200 usd/za auto. Dodatkowe koszty – napiwek dla kierowcy – 200000 tzs i 100 usd dla cooka. Dla nas to pierwszy raz, kiedy poruszamy się po parku z wynajętym kierowcą i chyba jest to najrozsądniejsza opcja w tym przypadku. Podliczając wszystkie wydatki za wejścia i noclegi, dodając wynajęcie auta na własną rękę i zakupy, myślę, że kosztuje nas to więcej o 50-100 usd na osobę, a mamy luksus naprawdę dobrych posiłków i kierowcę, który wali Landroverem na pewno szybciej niż my byśmy jechali.
Transport:
Taksi Entebbe – Kampala 60000/6os;
Auto – 16 dni po 98 usd, czyli 1568/6os., dopłata przy oddawaniu samochodu – 100000 ugx za dojazd do Kisoro dla kierowcy, 130000 ugx na paliwo, zgodnie z wcześniejszą umową.
Disel – 160000 ugx (Kampala, 3050 ugx/za litr), 160000 ugx (Lira), 150000 ugx (Kitgum), 165000 ugx (Gulu – 3250 ugx/za litr), 142000 ugx (Fort Portal), 40000 ugx (Kasese), 194000 ugx (Kabale).
Matatu: Cyanika – Ruhengerii – 500 rwf;
Autobus: Ruhengerii – Gisenyi – 1100 rwf;
Matatu: Gisenyi – Rubona – 300 rwf;
Autobus: Gisenyi – Kigali – 3000 rwf;
Autobus: Kigali – Kampala – 8000 rwf;
Busik, matatu, autobus: Kigali – Arusha –31000 rwf;
Taksi do Kigali Memorial Site z dworca – 3000 rwf/6os.;
Taksi w Kigali: dworze – centrum 150 rwf;
Taksi do hostelu w Kahama z dworca – 3000 tzs/4os. (przepłacone strasznie);
Autobus: Arusha – Dar es Salaam – 28 000 tzs;
Taksi w Dar es Salaam z dworca Ubongo do Safari Inn – 17000 tzs;
Prom: Dar es Salaam – Stone Town – 35 usd;
Dalladalla: Matemwe – Stone Town –1500 tzs, 2000 tzs z plecakiem;
Dalladalla: Stone Town – Paje 2000 tzs;
Prom: Stone Town – Dar es Salaam – 6000 tzs;
Taksi centrum Dar es Salaam – lotnisko – 15 usd.
2013-07-20
Ok. 13 jesteśmy w Entebbe, lecąc z Warszawy przez Dubaj. Różnica miedzy Polską a Dubajem plus 2 h, miedzy Polską a Entebbe plus 1 h. Z lotniska, po dłuższych pertraktacjach i zapłacie frycowego w nowym kraju, jedziemy taksówką do Kampali do Beckpackers Hostel. Nocleg spędzamy w namiocie na kawałku trawy przy hostelu. Wcześniej wychodzimy zobaczyć Kampalę. Ciekawy jest jeden z głównych dworców matatu, czyli minibusów stanowiących główny transport w Ugandzie. Chaos i bałagan są wręcz niesamowite, ale chyba działają, bo co chwila coś wyjeżdża z dworca pełnego ludzi.
2013-07-21
Rano budzi nas Billi Ssali z Active African Vacations i o 8 jesteśmy już przeszkoleni odnośnie samochodu. Nasze auto to Toyota minibus z napędem 4×4 i podnoszonym dachem – opcja bardzo użyteczna, szczególnie w parkach, podczas obserwacji natury. Na początek jedziemy do Jinja, tam trafiamy do Source of the Nile Gardens aby podziwiać źródła Nilu Wiktorii. Z ogrodów jedziemy kilkanaście kilometrów w górę rzeki, wzdłuż jej drugiego brzegu do Bujagali Falls, ale wodospadów nie widać, to znaczy widać, ale ciężko je nazwać wodospadami, a raczej uskokami skalnymi, które na pewno są dobre do raftingu – generalnie nic specjalnego. Podobno teren jest numerem jeden w Ugandzie dla ludzi potrzebujących raftingu, skoków na banji i innych tego typu atrakcji. Jedziemy dalej do Sipi Falls przez Iganga i Mbale – droga miejscami (głownie w Mbale) jest beznadziejna. Wieczorem docieramy do Moses CampSite – bardzo ładnie położonego miejsca bo usytuowanego na krawędzi Mount Elgon National Park, niedaleko największego z wodospadów. Ruch na drodze był dość spory, droga zajęła nam ok 4-5 godzin. Generalnie jeżdżenie jest dużo bardziej wymagające niż w Zimbabwe, Zambii czy Namibii.
2013-07-22
Rano wraz z przewodnikiem Gerardem, jednym z właścicieli kampingu idziemy na wycieczkę wokół wodospadów. Warto wynająć przewodnika, ponieważ ścieżki są prowadzone przez pola uprawne i sami pewnie byśmy dwóch wodospadów nie znaleźli. Najpierw idziemy do Sipi Fall 3, wodospad ma 85 m wysokości – podchodzimy pod sam spadek, gdzie zalewa nas woda. Następnie do Sipi Fall 2 – mniejszego, bo 70 m, który widzimy z góry i z dołu, obok jest jaskinia, w której 10000 lat temu mieszkali ludzie. Na koniec na terenie lodga prowadzonego przez Anglika oglądamy Sipi Fall 3, największy o 100 m wysokości i najbardziej znany. Po drabinie schodzimy na dół, do samego podnóża wodospadu i faktycznie jest on dość imponujący. Cała ścieżka jest poprowadzona przez rożne zakamarki między polami kukurydzy bananów czy kawy. Czasami przechodzimy koło zabudowań gdzie ugandyjskie latorośle z pisko-krzykiem „ooo muzungu” (czyli ooo białas) witają nas i domagają się zdjęć, co skrzętnie wykorzystujemy. Ruszamy w drogę do Soroti, wracając się do Mbale, myślimy, że pójdzie nam gładko i szybko – a tu error, 120 km niby asfaltu zajmuje nam 4 h. Są odcinki ok. 20 km eleganckie, a potem katastrofa, wiele razy zawadzamy podwoziem o jakieś występy. Nasze auto niestety okazuje się dość niskie. Często lepiej jechać poboczem niż szosą z olbrzymimi dziurami. Ok 17 docieramy do Soroti i postanawiamy na dzisiaj zakończyć podróż. Lądujemy w Peoples Quest House, gdzie również jest knajpka, w której przy dość dużej odporności na czekanie można zjeść (przygotowanie frytek zajęło ponad 1 h., ale to jest standard).
2013-07-23
O 6 pobudka i jedziemy do Kidepo NP. Szybciutko pokonujemy drogę do Liry, bo jest asfaltowa i nowa. Następnie jedziemy dalej do Kitgum i tu się powoli zaczyna komplikować, bo zaczyna się szutr, a i czasem są duże doły, odcinek 120 km pokonujemy w ok. 4 h. Z Kitgum wyjeżdżamy ok 13.30 z nadzieją szybkiego pokonania 143 km do Kidepo NP. Ale nic z tego, droga zajmuje nam następne ponad 4 h i dopiero ok. 18.00 jesteśmy przy bramie parku, a stąd jeszcze 22 km do bazy i potem 5 km do campingu. Wjeżdżamy do Kidepo NP i przed nami rozpościera się piękny widok na dolinę z bujną sawanną. Spotykamy ogromne stado bawołów, kilka zebr oraz antylop oraz guźce. Dojeżdżamy do headquarters, są tam ładne pokoiki do wynajęcia (niestety drogo), my oczywiście decydujemy się na camping (akceptowalnie). Dostajemy strażnika z bronią, bo takie są tam zasady i jedziemy na camping, który jest bardzo prowizoryczny, ale taki miał być. Warto wspomnieć, że korzystamy z opcji państwowej, która jest również najtańsza – to znaczy śpimy na campingu prowadzonym przez UWA (Ugandan Wildlife Authority). Po kilku noclegach na campach prowadzonych przez UWA stwierdzamy, że to jest chyba najlepsze rozwiązanie – wszystkie są położone w świetnych miejscach i nie ma na nich turystów (przeważnie). W Kidepo inne opcje noclegu są dość ograniczone – przy headquarters jest jeszcze duży ekskluzywny lodge. Ciekawostką przy wjeździe do parku jest była willa Idiego Amina, która też w przyszłości być może będzie stanowiła lodge, ale w obecnym czasie nic się tam nie dzieje i powoli popada w ruinę.
2013-07-24
O 6.30 pobudka na game drive. Jedziemy po rożnych dróżkach, na które bez naszego guida-strażnika byśmy nie wpadli, że można tam wjechać, bo prawie ich nie widać. Zwierzaków niewiele, są tylko duże stada bawołów i żyrafy. Ale otoczenie jest super. Po kilku godzinach wracamy do bazy, by zostawić guida. Umawiamy sie na 15.00 na drugi game drive. Po południu mamy trochę więcej szczęścia ponieważ oprócz żyraf i bawołów widzimy również kilka rodzajów antylop, szakale i dużo guźców. Zamawiamy drewno na ognisko i jedziemy jeszcze na zachód słońca, na który wspinamy sie na skały, skąd jest niesamowita panorama. Na campie wieczorem robimy ognisko i gadamy z naszym guidem. Niestety do lwów nie mieliśmy szczęścia, a podobno są, jak i słonie, które w tym czasie polazły do Sudanu Południowego, i strażnicy obawiają się, że mogą nie wrócić, bo zostaną zeżarte.
2013-07-25
6.30 pobudka – odwozimy naszego guida do bazy i wyjeżdżamy z parku. W Karendze zatrzymujemy sie na kupno kilku naleśników, tutaj nazywających się chapati, które zaraz jemy z dżemem – bardzo dobry i dający kopa posiłek, który potem często uskuteczniamy w różnych formach, np. chapati z bananami. Wybieramy z musu drogę, która przyjechaliśmy i w tajemniczych okolicznościach jedziemy inną, na której nie ma newralgicznych miejsc, których się obawialiśmy. Ok. 12 dojeżdżamy do Kitgum. Szybko znajdujemy drogę do Gulu, do którego docieramy ok. 16. Wieczorem dojeżdżamy aż do miejscowości Purongo, gdzie skręcamy w podłą szutrówkę do campingu przy Murchison Falls NP, tuż przed bramą Wankwar Gate.
2013-07-26
O 7.00 wyjeżdżamy z campingu w kierunku bramy i o 7.30 jesteśmy w parku. Jadąc w kierunku centrum parku widzimy dużo antylop, bawołów i żyraf. Na Buligi drive widzimy słonie, żurawie oraz trochę innego drobnego ptactwa. Generalnie antylop, żyraf, bawołów jest masa, w zasadzie w każdym miejscu gdzie się człowiek popatrzy. Powoli kierujemy się w kierunku Paraa do promu na godz. 14.00, aby przeprawić się na drugą stronę Nilu Wiktorii. Większość zwierzaków jest w delcie miedzy Nilem Alberta i Nilem Wiktorii, przy ujściu obydwu do jeziora Alberta, po drugiej stronie ich nie ma, bo las jest za gęsty. Na przystani promu rezerwujemy w UWA łódkę do wodospadu Murchisona. Czekając na prom odganiamy guźce i pawiany, które bezkarnie rozwalają śmietniki, a co bardziej odważne osobniki zakradają się do samochodów na szabrowanie. Po przepłynięciu promem na drugą stronę wsiadamy na małą łódkę – tylko nas 6 osób – gdy na innych jest tłum po kilkadziesiąt. Od razu widzimy masy hipopotamów, na brzegu trochę bawołów, antylop, guźców i ptactwa. Płynie się ok. 2 h do wodospadu, który faktycznie robi spore wrażenie. Ogląda się go z pewnej odległości, na którą można bezpiecznie dopłynąć łódką. Droga powrotna jest szybsza, bo z prądem rzeki i znowu w wodzie widzimy masę hipów, które denerwują się na nasz widok i sprawiają wrażenie jakby chciały atakować. Po skończonej podróży jedziemy na Red Chili Camp, po którym łażą guźce i fajnie na kolanach jedzą trawę, albo kradną ludziom pozostawione bez opieki rzeczy, ale do śmietników dobrać sie nie mogą, bo są one odpowiednio zabezpieczone. Generalnie camp jest dość mocno zatłoczony, bo masa ludzi przyjeżdża w grupach zorganizowanych.
2013-07-27
6.30 pobudka i jedziemy szybko wzdłuż Budongo Game Reserve na terenie parku do południowej bramy Butiaba. Spóźniamy sie 15 min, ale nie ma problemu. Droga do Hoimy prowadząca częściowo wzdłuż wschodniego brzegu jeziora Alberta przechodzi dość szybko. Od Hoimy do Fort Portal mamy 150 km, tu niestety droga jest kiepska i jedziemy przeważnie 30 km/h w porywach do max. 60 km/h. Po 150 km szutru mamy jeszcze 50 km asfaltu, na którym dopada nas burza, leje jak z cebra, nie tylko na zewnątrz, bo jak się okazuje mamy lekko nieszczelny samochód. W Fort Portal zatrzymujemy się w Yes Hostel. Robimy suszenie mokrych od rosy, a rano spakowanych namiotów oraz przepierkę. Wieczorem idziemy szukać jakiegoś obiadu, a ok. 22.00 zupełnie już po ciemku wracamy do hostelu.
2013-07-28
Rano jedziemy nad jeziora kraterowe. Ponad 20 km od Fort Portal jesteśmy przy pierwszym jeziorze Nkuruba, jest tam camp prowadzony przez społeczność miejscową – Lake Nkuruba Nature Reserve & Community Campsite. Idziemy ścieżką nad jezioro Nkuruba, ale nie budzi ono naszego zachwytu, mimo że podobno wolne jest od blikharii. Następnie idziemy na punkt widokowy Top of the World, z którego widać 5 jezior kraterowych. Jedno nazwane czarnym od koloru, drugie od imienia kobiety, która je odkryła, a trzecie od żab, których jest tam masa. Następnie jedziemy do kolejnego jeziora przy luksusowym Ndali Lodge nad jeziorem Nyinambuga. Schodzimy na dół nad brzeg jeziora, gdzie znajduje się tabliczka życząca przyjemnej kąpieli aczkolwiek na własną odpowiedzialność z uwagi na blikharię. Największą atrakcją dnia była spora grupa black-white colobus, które spotkaliśmy niedaleko jeziora Nkuruba.
2013-07-29
O 8 zbieramy się z hostelu. Nowiutką drogą asfaltową dojeżdżamy do Semuliki National Park, w którym idziemy na 2 h wycieczkę do gorących źródeł siarkowych. Po drodze widzimy małpy red colbus, black-white colobus oraz blue monkey, które są w konarach drzew. Dochodzimy do pierwszego źródła, które nazywa sie męskim. Było wykorzystywane przez mężczyzn, przychodzili tam ucztować i składać ofiary ze zwierząt. Źródło ma średnicę 2 m i znajduje się na dużej polanie w środku lasu, który stanowi ugandyjską cześć dżungli Iturii znanej z „Przygód Tomka na Czarnym Lądzie”. Olbrzymia większość lasu jest w DRC i w chwili obecnej jest niedostępna z powodu niepokojów w tym rejonie. Następnie idziemy do drugiego źródła żeńskiego, do którego kobiety przychodziły się kąpać. Oba źródła są siarkowe i to czuć. W kobiecym są dwa główne wypływy wody położone na stożkach. W męskim temperatura wody jest 106C, w żeńskim 104C. W żeńskim są miejsca na polanie obok stożków, w których woda również wrze i można tam gotować jajka. Zgodnie stwierdzamy, że ładniejsze jest źródło żeńskie. Po powrocie do headquarters oddajemy pożyczone gumowce i jedziemy do Toro-Semuliki Game Reserve. Podczas gdy pierwszy park jest najmłodszym, to drugi, choć nie park, jest najstarszym chronionym obszarem w Ugandzie. Podobno było w nim kiedyś bardzo dużo zwierzaków, ale podczas wojny z Tanzanią wojska tanzańskie masowo wszystkie wybili, wywożąc mięso dla żołnierzy. Dojeżdżamy do bramy, gdzie strażnicy mówią nam, żeby jechać 52 km nad jezioro Alberta na camping. Tak też robimy, po przejechaniu paskudnej wioski Ntoroko, jednej z najbrudniejszych, które widzimy w Ugandzie docieramy na camping. Są na nim guźce, jakiś potężny jaszczur i ptaszki broniące jaszczurowi dojścia do swojego gniazda i nikogo więcej. Wieczorem, przy kolacji atakują nas muszki jeziorne, małe, niegryzące ale upierdliwe. W niesamowitych ilościach, w jednej chwili pokrywają cały obszar, na którym jest pole namiotowe. Coś niesamowitego, jaka jest ich ilość, włażą dosłownie wszędzie – wytrzymujemy ich towarzystwo przez 15 minut i pokonani przez groźnego przeciwnika wcześniej udajemy się do namiotów na spoczynek.
2013-07-30
O 5.30 pobudka i szybkie pakowanie zupełnie po ciemku, tylko z towarzyszącymi muszkami. Co prawda nad ranem prawie ich nie ma – tylko świeczki oblepione truchłami świadczą o ich ilości z poprzedniej nocy. Jedziemy do lodga w centrum rezerwatu na chimps tracking. W lodgu wychodzi jakiś gość i mówi, że nie tu mamy czekać. Ale my twardo czekamy i o 7.15 przychodzi ranger. Wsiada do naszego auta i razem jedziemy do tzw. campu szympansowego, w którym mieszkają tylko naukowcy i rangersi. Od razy wychodzimy z tropicielem i rangersem na trasę, która okazuje się długą i męczącą. Szympansów nie znajdujemy, ale widzimy black-white colobus, blue monkey i red colobus. Przejście jest trudne w poprzek strumyków po mostkach budowanych na bieżąco, ale czasem i wzdłuż strumyków. Widzimy dużo śladów słoni, bawołów a nawet lamparta. Szympansy budują gniazda na drzewach, w których śpi tylko samiec alfa i podobno, jak w Azji u orangutanów, jest ono tylko na jedną noc. W rezerwacie jest ok 60 szympansów, ale badacze podejrzewają, że są jeszcze 3 dodatkowe rodziny po kilkanaście sztuk każda. Las jest duży, więc niestety ich nie znaleźliśmy, ale pozostałości po nich jest sporo. Jest to obszar, który prawdopodobnie niedługo będzie parkiem narodowym, a szympansy mają być atrakcją turystyczną. Po 5 h wracamy do obozu zmęczeni, brudni i pogryzieni przez rożne stworzenia, głownie mrówki. Te ostatnie kąsają strasznie boleśnie – nie można ich wyrywać, bo szczypce zostają w skórze, tylko należy je rolować. Po południu wyjeżdżamy z Toro-Semuliki i jedziemy do Kasese, miejscowości, która leży u podnóża Ruwenzori. Chcemy dostać się na kamping za Kasese, przy drodze wyjściowej na trekkingi w Ruwenzori, ale okazuje się, że droga jest nieczynna i nie ma dojazdu, można jedynie do campu dojść pieszo. Z powodu pogody – gór nie widać, mimo, że jesteśmy u ich podnóża i zbliżającej się burzy rezygnujemy z dalszego szukania kampingu i wracamy do Kasese, gdzie zatrzymujemy sie w White House Hotel.
2013-07-31
Rano wyruszamy w kierunku Queen Elisabeth NP. Dojeżdżamy wzdłuż jezior kraterowych drogą przez park do Main Gate i o 12.00 mamy wpisane wejście. Cofamy sie do obszaru, gdzie mają być zwierzaki. Na naszym game drivie dwa razy dość poważnie zakopaliśmy się w błocie, tak że musieliśmy wychodzić z auta i go wypychać. Potem jak wracaliśmy był w tym miejscu hipek pasący sie na łące. Poza tym dużo słoni, antylop i świetny krajobraz sawanny z drzewami kaktusowymi. O 15.00 wracamy do Mweya na rejs łódką wzdłuż kanału Kazinga Chanel, łączącego jeziora Edwarda i Jerzego. I to jest to. Dużo ptaków w tym małe czarno-białe hornbile robiące gniazda w ziemi, pelikany, kormorany, marabuty, orły i cała kupa innego skrzydlatego bractwa. Na nadbrzeżu masa hipków i bawołów oraz sporo słoni. W środku parku jest wioska, przy niej mały porcik gdzie ludzie łowią ryby, robią pranie lub myją swoje wehikuły, a tuż obok są hipy i krokodyle. Po rejsie trwającym 2 h jedziemy na kamping UWA, koło Mweya Lodge. Na drobny obiad idziemy do kantyny, która znajduje się niedaleko kampingu. Z kantyny, już dobrze po ciemku trzeba dostać sie do namiotów, a drogę przecina nam hipek. Gdy w nocy siedzimy przy ognisku niedaleko nas przechodzi kolejny hipopotam i jakiś mały kotowaty, do guźców się już przyzwyczailiśmy.
2013-08-01
Rano o 6.30 wyruszamy na game drive. We wschodniej części parku, za główną drogą przecinającą park, w okolicach jeziora Jerzego, zobaczyliśmy antylopy, słonie, i w końcu lwy – jeden młody samiec i 3 samice. Po porannym game drive wracamy spakować namioty i zjeść śniadanie, przy którym towarzyszy nam dość obleśny marabut, który bezczelnie coraz bliżej do nas podłazi. O 13.20 wyjeżdżamy na chwilę z parku, aby wjechać do niego ponownie w drodze do Ishasha. Po drodze mijamy stado słoni. Ok. 17 dojeżdżamy do Gate Ishasha, która stanowi wejście do tej części parku. 8 km od bramy jest Ishasha River Camp 2, położony nad rzeką Ishasha, która jest naturalna granicą z DRC, i nad którą wita nas stado hipów, pawianów i white-black colobusów. Hipy leżą kilkanaście metrów od campingu, na który mogą swobodnie wejść. Na campie jest sporo żołnierzy ugandyjskich – ciężko uzbrojonych, w kamizelkach kuloodpornych, obok jest ich cały obóz. A wszystko to z powodu granicy z DRC i to regionem tego państwa, który od lat stanowi jądro ciemności, do którego uciekają wszelkie szumowiny, terroryści, rebelianci, czy byli członkowie Interahamwe z Rwandy. W nocy oglądamy z 2 żołnierzami hipki w rzece. Po drodze do campu pełno jest antylop, w tym topi, które widzimy pierwszy raz. Wieczorem rozlega się niesamowity koncert odgłosów hipów i hien oraz różnego rodzaju tupania, chrząkania, wycia i ryków wokół namiotów.
2013-08-02
Raniutko, jak jest jeszcze ciemno wstajemy i sami jedziemy na game drive. Robimy część south track. Nie widzimy wiele oprócz kilku słoni, ugandan kob i topi. Ok. 8.40 wracamy z game drive, jemy skromne śniadanie i wynajmujemy na następny game driver rangersa, aby wskazał nam drzewa figowe, na które często wspinają się lwy (z tego znana jest Ishasha). Jeździmy wokół tych drzew figowych kilka godzin, ale szczęścia nie mamy. Po 3 h jeżdżenia i spotkaniu antylop, stadka słoni nie widzimy upragnionych kotów i wracamy do headquarters. Opuszczamy park Queen Elizabeth i kierujemy się w stronę Kabale. Droga początkowo jest dość wyboista, ale potem, bodajże za Runungiri zaczyna sie koszmar. Bardzo powoli pokonujemy w tumanach pyłu strome podjazdy pełne kamieni, kolein i dziur, poza tym chłodnicę tak zawaliliśmy syfem, że samochód się za bardzo grzeje, a ponadto zaczyna brakować nam paliwa. Ale po ciężkich przejściach po ok. 5 h docieramy najpierw do drogi głównej Kampala-Kabale i już zatankowani szczęśliwie dojeżdżamy do Kabale. Lokujemy się w Kabale Beckpackers, ale okazuje sie, że mimo zapewnień nie ma wody, więc sie szybko wyprowadzamy. Wciskają kity, ze jest ciepła woda, potem, że zaraz przyjdzie hydraulik, a potem, że to w całym mieście nie ma w ogóle wody i nie będzie. My zmuszeni obrosłym brudem szukamy dalej i znajdujemy Gorilla Beckpacker Lodge, który nie dość, że jest tańszy niż w Kabale Beckpackers to jednak ma wodę i poza tym nie usiłuje nas właściciel okantować. Obiad jemy już wieczorem w centrum miasta w poleconej przez właściciela hostelu knajpce, gdzie jedzenie w formie bufetu okazuje sie rewelacyjne (i tanie), i do oporu.
2013-08-03
Rano ustalamy z właścicielem, że weźmie nas nad jezioro Bunyonyi. Jedziemy na punkt widokowy, potem do przystani, gdzie jest jego kolega, który zabiera nas łódką motorową na jezioro. Ok. 11.15 wypływamy i płyniemy wokół wysp. Pierwsza wyspa to Bushara Island, przystosowywana na camp przez lokalną społeczność, na której jest kilka zwierząt: zebry, waterbuck, uganda kob, małpy. Druga wyspa to Sharp Island od nazwiska szkockiego lekarza, który ok 1930 r., zrobił na niej szpital dla chorych na trąd. Teraz jest tam szkoła. Trzecia malutka tylko z jednym drzewem to Punishment Island. Jest to wysepka, na którą były zsyłane kobiety, które przed ślubem zaszły w ciążę lub zostały złapane na czynach nieetycznych. Z uwagi, że kobiet nie uczyło się pływać, zostawiano je tam na pewną śmierć głodową, a jak którejś jakimś cudem udało się dostać na stały ląd to i tak były dobijane przez współplemieńców. Następnie płyniemy na południowy koniec jeziora, w okolice Kyevu na słynny targ, gdzie jesteśmy trochę za wcześnie i jeszcze jest mało handlujących, ale z góry nad brzegiem jeziora mamy świetny widok na spływające z całego jeziora małe łódki załadowane towarami. Spotykamy za to Pigmejów. Wracamy po 3 h do portu i następnie do Kabale. Ruszamy zaraz do Rushagi w Bwindi Impenetrable Forest. Droga jest dobra do Kisoro, a potem szutr, miejscami słaby. Docieramy po 2,5 h do Rushagi, gdzie jedyną dostępną finansowo opcją jest camp Nshagi, położony w pięknym miejscu. Ognisko, kolacja, pogaduszki z tutejszymi właścicielami i spać przed jutrzejszymi gorylami.
2013-08-04
O 6.30 pobudka, po czym szybkie pakowanie i idziemy do headquarters na briefing. Żenada, bo briefing polega na wciskaniu koszulek i innych pamiątek, a na temat samych goryli nic a nic. My idziemy do rodziny Mishaya – 8 osób: 4 Polaków i 4 Holendrów. Okazuje się, że musimy podjechać własnym autem, co jest trochę bez sensu. Wszyscy mają kierowców, tylko my na własną rękę gimnastykujemy się, żeby jak najszybciej dojechać na miejsce początku trekkingu. Jedziemy ok. 40 min na przełęcz, zostawiamy auta i idziemy szukać goryli. Po ok. 1.5 h docieramy do miejsca gdzie goryle były dnia poprzedniego. Ale teraz ich nie ma i szukamy dalej. Całe tropienie trwa w sumie ponad 5 h. W górę i w dół, po fragmentach takich, że tylko na czworaka, albo czołgając się. Ścieżka jest na bieżąco wycinana przez 2 przewodników, czasem używamy ścieżki zrobionej przez goryle (wtedy jest na czworaka), albo przez słonie (wtedy jest luksus). Przedzieramy sie przez las i jest ciężko, i gorąco, czasem zapadamy się po pas w jakieś jamy wypełnione próchnicą. Jak się okazuje trekking zaczęliśmy ok. 9.30, a ok. 7.00 wychodzi 3 tropicieli, którzy szukają goryli od miejsca ich ostatniego pobytu z dnia poprzedniego. Nasz ranger porozumiewa się z nimi przez krótkofalówkę i na tej zasadzie nasza grupa się przemieszcza. Raz idziemy w dół, bo goryle są w dolinie, potem znów pod górę, bo okazało sie, że uciekły do drugiej doliny. W końcu dowiadujemy się, że „nasze” małpy spotkały się z konkurującym stadem i trochę powalczyły ze sobą, i dlatego teraz tak szybko sie przemieszczają. Spotykamy się w końcu z 3 tropicielami i razem idziemy w poszukiwaniu największych naczelnych. Po ponad 5 godzinach udaje się nam w końcu ujrzeć upragnione goryle. Włażą na drzewo – wielki silverback i spora rodzinka w tym gorylątko na grzbiecie matki. Jedzą owoce, na ziemię spadają łupiny, czasem wypsnie się kupa, albo leją się siki. My siedzimy pod tym drzewem starając się uniknąć bombardowania. W końcu silverback schodzi, my idziemy za nim, a potem kolejno schodzą z drzewa wszystkie pozostałe goryle. W sumie widzimy 8 osobników, a więc prawie całą rodzinę liczącą 10 członków. Robią potężne wrażenie, zwłaszcza siła silverbacka, który zrywa się w naszym kierunku łapie gruby kawał drzewa i z łatwością go odłamuje, po czym z powrotem siada na swoim miejscu. Chyba było to ostrzeżenie, żeby się więcej nie zbliżać. Niewątpliwie magiczne jest spotkanie z tymi wielkimi małpami, szkoda tylko, że dzieje się to w gęstym i ciemnym lesie, a nie na polanie wśród zielonych, oświetlonych słońcem krzewów. Pobyt z grupą goryli trwa 1 h i po tym czasie trzeba odejść – takie są zasady i trzeba przyznać, że są one w 100% przestrzegane. Ok. 17 docieramy do auta i okazuje się, że mamy straszne problemy ze zjechaniem. Fragment drogi, który jest dla nas wyzwaniem to krótki odcinek – ma ok. 500 m, ale adrenalina idzie w górę – droga jest świeżo zrobiona i glina namoczona krótkim deszczem po prostu zsuwa sie pod kołami auta, a po prawej potężna przepaść. Z pomocą kilkudziesięciu miejscowych, którzy grackami zruszają glebę przed kołami oraz napychają nasze auto na drogę docieramy krótkimi kilkucentymetrowymi zjazdami kilkaset metrów niżej. Pomimo pomocy miejscowych jest to stresujące, bo auto w ogóle nie trzyma się nawierzchni, na pocieszenie widzimy, że miejscowy kierowca wożący Holendrów, którzy byli z nami na trekkingu poci się tak samo jak my. Dajemy miejscowym 20000 ugx za pomoc. Sami byśmy się chyba zabili. Po tych ciężkich przeżyciach wracamy do Rushagi po dwie koleżanki, które swój trek skończyły o 12.00, a my do nich docieramy przed 18.00. Zjeżdżamy na dół do skrzyżowania z główną drogą w okolicach MutuI i jedziemy do Kisoro. Mamy potężne problemy z autem, bo silnik się grzeje i co chwila musimy stawać, a chłodnica zabita takim syfem, że nie możemy jej w żaden sposób wyczyścić. W końcu ok. 21.30 docieramy do Kisoro, gdzie zatrzymujemy sie w Graceland Hotel. Jemy w hotelu po dłuższych perturbacjach z obsługą – kucharz się nad nami ulitował i zrobił nam frytki.
2013-08-05
O 7.30 umawiamy sie z Oswaldem, kierowcą właściciela firmy, od którego wypożyczyliśmy naszą Toyotkę, który ma zabrać auto. Oswald odwozi nas na granice z Rwandą do Cyaniki, gdzie oddajemy mu auto. Samochód w drodze na granicę nam się zagotował, a kierowca chłodząc silnik za pomocą polewania go zimną wodą !!! wszystkim nam siedzącym wewnątrz auta zafundował prysznic, jego szczęście, że ciepły, a nie parzący. Granicę przechodzimy na piechotę. Żeby uzyskać wizę rwandyjską trzeba pokazać dokument załatwiany on-line, z czymś w rodzaju promesy. W zasadzie to chyba formalność, bo każdy z nas ma inny punkt przekraczania granicy w tych dokumentach i inne planowane daty. Z granicy autobusem – matatu, do którego wlazło ok. 25 osób (a według pojemności auta powinno 9) dojeżdżamy do Ruhengerii i idziemy do hotelu Cinfot. Jemy lunch w jakiejś muzułmańskiej knajpie w samym centrum. Dobra wiadomość jest taka, że bufety w Rwandzie również funkcjonują. Odpoczywamy obijając sie w hotelu, łażąc po mieście i zauważając, że faktycznie nie ma nigdzie porozrzucanych torebek foliowych. Chyba jest to najczystsze państwo z tych, które w Afryce widzieliśmy. Na koniec idziemy na drugi obiad do Green Garden – knajpki w centrum z super żarciem oczywiście w formie bufetu. Przed wieczorem załatwiamy sobie kierowcę na jutrzejszy dzień pod wulkan Bisoke w Parc National des Volcans – samemu się tam nie dojedzie.
2013-08-06
O 5.45 pobudka i idziemy do miejsca gdzie umówiliśmy sie z kierowcą. O 6.15 kierowca przyjeżdża i jedziemy do headquarters w Parc National des Volcans w celu podboju wulkanu Bisoke. W headquarters jesteśmy pierwsi, po nas zaczynają się zjeżdżać ludzie, wszyscy z jakimiś agencjami, ubrania wypasione, średnia wieku oględnie mówiąc wyższa, czuć potężną kasę – ale nic dziwnego stąd tropi się goryle tyle, że za 750 usd. Ok. 8.00 wyjeżdżamy 4 autami do miejsca, z którego zaczyna się trekking. Dojeżdżamy do parkingu pod Bisoke, gdzie spotykamy rangersów. Wyruszamy, niestety w dużej grupie turystów, rengersów, strażników i tragarzy!! z 2500 m i mamy wejść na wulkan o wysokości 3711 m. Najpierw łatwo idzie się do granicy parku, potem już zaczyna się pod górę. Po drodze mijamy grupy, które poszły na goryle. Pierwszy postój jest przy rozwidleniu, z którego jest 40 min do domu Diane Fossey – niestety, żeby tam pójść trzeba zapłacić dodatkowe kilkadziesiąt usd. Mu idziemy dalej pod górę, często po workach z ziemią, z których zrobiono ścieżkę. Po ok. 2.15 h docieramy na krawędź krateru, w którym jest jezioro. Droga na górę prowadzi przez las, który jest jak wyjęty z filmu “Goryle we mgle” o Diane Fossey. Jest mglisto i ślisko, ale las jest przepiękny. Ok. 0.5 h odpoczywamy na górze i zaczynamy zejście. Idzie z nami ze 6 strażników i kilku porterów, którzy, o dziwo, dla niektórych współtowarzyszy okazują się przydatni niosąc im plecaki i pomagając przy podchodzeniu i schodzeniu, albo po prostu trzymając ich za ręce!! My oczywiście z nich nie korzystamy, bo kosztuje to 10 usd, a i po co? W drodze powrotnej blisko wyjścia z Parc National des Volcans spotykamy rodzinę goryli. Widzimy 6 osobników siedzących na drzewach nad ścieżką. Od razu przewodnik zakazuje fotografowania i nas pogania do dalszej drogi, bo to inna wycieczka, za oglądanie goryli nie płaciliśmy, ale się nie dajemy i udaje nam sie strzelić parę fotek. Nie nasza wina, że goryle są przy samej ścieżce, no cóż, ale chodzi o ciężkie pieniądze. Ok. 15.30 wyjeżdżamy z parkingu i jesteśmy w hotelu ok. 16.20. Po oporządzeniu się idziemy na obiad tak jak wczoraj do Green Garden.
2013-08-07
Ok. 9 docieramy na dworzec autobusowy, gdzie o 9.30 mamy autobus firmy Virunga Express do Gisenyi i po godzinie jesteśmy w Gisenyi, gdzie koło dworca lokujemy się w Havana Guesthouse and Lodge. Idziemy na plażę, na której kąpie się kilka osób, niestety wygląda ona mało atrakcyjnie. Wzdłuż jeziora docieramy na granicę z DRC. Pytamy się jakiegoś tajniaka na przejściu, za ile możemy dostać wizę do DRC, a on nam na to, że 250-300, ale jakiej waluty to nie wiemy, bo odpowiada, że wszystko jedno. Jakiś ruch, ale mały funkcjonuje na przejściu. Właściciel naszego hostelu mówi, ża lepiej nie iść do Gomy w DRC, bo jest niebezpiecznie i ciągle strzelają. Znajdujemy w centrum Gisenyi knajpę z tradycyjnym już dla nas bufetem. Po południu jedziemy matatu do Rubona wzdłuż wschodniego wybrzeża jeziora Kivu, gdzie oglądamy port z charakterystycznymi łódkami służącymi do połowu ryb i browar, do którego nas nie wpuszczają. Wracamy 7 km na piechotę, robiąc zdjęcia i będąc przez wszystkie dzieciaki witanymi piosenką „muzung farang” co stwierdzamy, że znaczy biały obcy i muszą ich uczyć jej w szkołach. Dzieciaki strasznie się przy tym cieszą.
2013-08-08
Rano idziemy na dworzec, gdzie bardzo sprawnie pakujemy się o 8.30 do busa do Kigali. Lądujemy na dworcu Nyabugogo, i obok znajdujemy dość paskudny hostelik – Mount Kigali Lodge. Tutaj niestety grupa się rozdziela – dwie koleżanki wracają do Kampali i dalej do Polski, czworo jedzie dalej. Dziewczyny kupują bilet na autobus do Kampali, my optymistycznie do Arushy w Tanzani. Oj ta droga da nam popalić. Zostawiamy bagaże i taksówką jedziemy do Kigali Memorial Site, do którego wejście jest darmowe, można oczywiście, odpowiednio dopłacając skorzystać z przewodnika. Na parterze jest opisana historia genocide, czyli ludobójstwa, które miało miejsce nie tak dawno temu w Rwandzie. Tutsi, hutu i twa to były kasty w obrębie 18 klanów, które żyły w Rwandzie, członkowie kast różnili się przede wszystkim posiadanym majątkiem. Dopiero Belgowie wprowadzając w 1932 r. dowody osobiste wprowadzili formalny podział na Hutu i Tutsi. Ci, którzy mieli powyżej 10 krów to Tutsi, ci co poniżej to Hutu. Tutsi byli lepiej zarabiający i lepiej wykształceni. Do 1994 r. miały miejsce pogromy Tutsi, ale ludobójstwo na skalę masową zaczęło się w 1994. W tamtym roku samolot z Prezydentem Rwandy i z prezydentem Burundi na pokładzie, został zestrzelony przy lądowaniu w Kigali, w wyniku czego rząd został przejęty przez ekstremistów. Prasa i telewizja nawoływały do pogromu Tutsi i wszystkich z nimi sympatyzujących – nawet w obrębie rodziny. Specjalne bojówki Interahamwe dokonały planowanego szczegółowo ludobójstwa. Ok. 1 mln osób zostało w bestialski sposób zamordowanych. W samej stolicy zostało zabitych ok. 250000 osób. Najbardziej wstrząsająca jest sala ze zdjęciami dzieci – ofiarami ludobójstwa, w której opisano ze szczegółami okoliczności ich śmierci. Dookoła są symboliczne grobowce ludzi zabitych w Kigali. Wrażenie jest wstrząsające. W większości miast w całej Rwandzie znajdują się Memorial Site. Wracamy na piechotę do dworca i następnie jedziemy taksówką do centrum Kigali. Oglądamy hotel Des Milles Collines, czyli hotel Tysiąca Wzgórz, w którym odbywały sie zdarzenia opisane w filmie „Hotel Rwanda”. Przechodzimy sobie przez hotel i robimy zdjęcia, po czym piechotą wracamy do knajpy przy naszym questhousie.
2013-08-09
O 3.30 pobudka i szybko idziemy na dworzec. O 4.30 odjeżdżamy busikiem na 30 osób do granicy z Tanzanią – Rusumo. Przechodzimy przez most graniczny, widząc wodospad Rusumo Fall. Na granicy kupujemy wizy i wchodzimy do Tanzanii. Jakiś gość nas łapie i każe czekać na autobus. Czekamy i przyjeżdża matatu. Zaczyna sie gehenna, bo w matatu w porywach jedzie 31 osób plus kura, a powinno według miejsc siedzących 11–12 (+ewentualnie kura). Najlepszy jest punkt kontrolny policji, gdzie policjant nie zwraca uwagi na ilość osób tylko na kurę, którą właścicielka trzyma na kolanach i każe ją wsadzić pod siedzenie, cóż przepisy bhp muszą obowiązywać. Od 10 do ok 15 jedziemy tym matatu, a krajobrazy są inne niż do tej pory, z obu stron busz podobny do tego w Namibii czy Botswanie. Ludzi mało, tylko pasące się krowy i kozy. W końcu docieramy do Kahama. Dworzec w centrum paskudny, zgłaszamy sie do biura Taqwa, czyli naszego autobusu i jutro o 6 rano mamy jechać dalej. Taksówką jedziemy do questhousa, który jest w sumie zaraz koło dworca, więc za taksówkę słono przepłacamy. Obiad jemy w jakiejś knajpie, z zawodem stwierdzając, że tutaj bufetów już nie ma.
2013-08-10
Rano karnie o 5.30 jesteśmy na dworcu. Autobusów jest z 15 i wygląda to, że wszystkie będą w jednej chwili odjeżdżały – formują konwój przynajmniej na kawałek drogi. Podobno ten odcinek jest dość niebezpieczny i stąd poruszanie się w konwoju. Swój autobus znajdujemy bez problemu, po zapakowaniu bagaży wsiadamy, są 3 miejsca z jednej strony i 2 z drugiej. Autobus nie jest pełny, w tylnej części nikt nie siedzi. Po wyjeździe przenosimy sie na tył zastanawiając sie, dlaczego wszyscy z tyłu przeszli na początek i tam się cisną stłoczeni – jakiś hak w tym musi być. Po kilku kilometrach optymistycznie rozłożeni na siedzeniach dowiadujemy się w dość bolesny sposób, na czym polega zagwozdka – okazuje się, że kierowca pomija istnienie „leżących policjantów” i pędzi przez nie stówą, a my latamy na pół metra w górę. Po prośbach i apelach pasażerów, żeby zwalniał, faktycznie na dwóch pierwszych lekko przyhamowuje, a potem zapomina się i znów grzeje jak szalony. Taka jazda w końcu skutkuje uszkodzeniem przedniej osi autobusu – a więc przymusowy postój. Kierowcy bardzo sprawnie usterkę naprawiają i możemy jechać dalej. W dalszej drodze dosiada się trochę ludzi i kierowca jedzie po hopkach trochę wolniej, ale też często o nich zapomina. Jedziemy przez Nzega, Singida, Babati i w końcu wysiadamy ok. 16.00 w Arushy. Droga była malownicza, głównie sawanny, sporo baobabów. Przed Arushą już typowe sawanny, z olbrzymią ilością kóz i krów wypasanych przez miejscowe plemiona Iraqw i Charga. Ze względu na sposób ubierania się można ich łatwo pomylić z Masajami. W Arushy idziemy do Kitunda Guesthouse niedaleko dworca autobusowego. Z hoteliku mamy dobry widok na pobliskie Mt. Meru, o ile tylko nie jest on w chmurach. Obok w hostelu w firmie Scandic Safaris po porównaniu kilku ofert z innych biur i długich targach organizujemy safari na 5 dni.
2013-08-11
Rano idziemy do Scandic Safaris uregulować należności za 5 dni – ustalamy, że za wejścia do parków i noclegi na kampingach płacimy sami kartą na miejscu. Po załatwieniu wszystkiego i zrobieniu zakupów, ok. 11 jedziemy do Tarangire NP. Przez najbliższe dni będziemy podróżować dużym Land Roverem z kierowcą i kucharzem, co jest dla nas nowością, bo do tej pory wszystkie parki w państwach Afryki Wschodniej i Południowej zwiedzaliśmy na własną rękę. Park Tarangire znajduje się ok. 2,5 h na południowy-zachód od Arushy. Dostajemy zapakowany lunch – duży i dobry (i taki wypas do końca safari). Ok. 14 wjeżdżamy do parku. Z daleka widzimy lwice, duże stada gnu, zebr, impali oraz hordy słoni. Park ma świetne krajobrazy, głównie za sprawą baobabów. Są tu tylko stare baobaby, młode nie rosną, bo pawiany zjadają nasiona, a stare są uszkadzane przez słonie, więc pewnie pewnego dnia już ich nie będzie. Bardzo dużo ludzi w parku, nawet park Krugera w RPA pod tym względem zostaje z tyłu. Jedziemy na kamping przy jeziorze Manyara, na drodze do Ngorongoro. Na campie dużo ludzi, rozbijamy gdzieś z boku namioty i dostajemy obiad, podkreślam, że dostajemy – bo jest to dla nas nowością. Nasz chief przygotował bardzo dobry obiad najpierw zupa dyniowa, potem kartofle pieczone z rybą, sałatka zimna i warzywa smażone. Jak się okaże Jacob, czyli nasz chief upasie nas przez najbliższe dni bardzo dobrym jedzeniem.
2013-08-12
Rano pakujemy wszystko do Landka, nasze bagaże i duże ilości jedzenia, z którego nasz kucharz będzie wyczarowywał super potrawy idą na dach i jedziemy. Najpierw kierowca załatwia wjazd do Ngorongoro Conservation Area, czyli obszaru, gdzie żyją rdzenni Masajowie. Nie mogą uprawiać tam ziemi, utrzymują się tylko z hodowli bydła. Przejeżdżamy koło punktu widokowego do wnętrza krateru Ngorongoro. Widok piękny, ale musi zaczekać na później. Na razie jedziemy dalej przez Ngorongoro CA, gdzie widoki są dalej zadziwiające – sawanny i pastwiska otoczone wzgórzami, czasem wioska Masajów otoczona kolczastymi gałęziami akacji. Dalsza droga ok. 50 km prowadzi przez bardzo surową okolicę, ale dalej jest to Ngorongoro CA. Droga jest dość fatalna, a poza tym strasznie zakurzona – ale nie można się spodziewać niczego innego w tak wysuszonej okolicy. Przy drodze często stoją dzieci masajskie z pomalowanymi na biało twarzami, próbując wyciągnąć coś od białych przejeżdżających tędy masowo samochodami. Dojeżdżamy do Naabi Hill Gate, które stanowią wjazd do Serengeti, gdzie jemy lunch wśród dzikiej masy turystów podróżujących podobnie jak my, ale również w ciężarówkach tzw. „overland trucks”, które zabierają od kilkunastu do 30 osób (horror). Co ciekawe nie widać ludzi z własnymi autami – po prostu tutaj się to nie opłaca. Wchodzimy na punkt widokowy, z którego jest widok na bezkresne sawanny. Jedziemy ok. 60 km do Seronery w środkowej części Serengeti, a wokół tylko trawa aż po horyzont. Widzimy małe stadka antylop, 2 lwy leżące niedaleko drogi, geparda pod drzewem, w rzeczce masę hipków, słonie, w końcu 3 hieny, ptaka sekretarza i orła. Po drodze pomagamy kierowcy landrovera z Amerykanami, którzy stracili już drugie koło w ciągu dnia. Nie ma co się dziwić, bo co chwila samochody stoją i wymieniają koła – droga wygląda jak tarka, tylko z dużo większymi i bardziej oddalonymi od siebie szczytami. Samochód wydaje się, że przy pewnej prędkości przeskakuje tylko po tych pagórkach. Ale jazda jest dość ciężka i jednak przeznaczona dla dużych samochodów terenowych. Mniejsze samochody też przejadą tylko w dużo dłuższym czasie. Od Seronery jest jeszcze ok. 80 km do naszego campu – Lobo Public Camp, położonego w północnej części Serengeti. Z ciekawostek niedaleko Lobo jest najdroższy camping, o którym słyszeliśmy – Serengeti Migration Camp położony nad brzegiem Grumeti River, w miejscu, gdzie przechodzą zwierzaki w drodze na północ i potem wracając do Tanzanii w trakcie wielkiej migracji. Cena noclegu to podobno 1950 … usd!!! Z powodu zbliżającego się wieczora i sporej odległości do Lobo kierowca gna jak szalony, czasem do 90 km/h. Okolice dookoła prezentują głównie wypaloną trawę, zwierzaków nie za wiele. Camp jest położony malowniczo pod skałkami i niestety jest zatłoczony.
2013-08-13
Rano o 6.00 wstajemy i oglądamy wschód słońca. W oddali widać stada bawołów antylop i zebr. O 8.30 zbieramy się do samochodu i jedziemy w stronę Seronery, czyli centrum Serengeti. Zaraz przy campie są dwa lwy, pan i pani wygrzewający się na skale. Po drodze dużo żyraf, zebr, antylop Thompsona i Granta, impali, i innych. Na drodze z Lobo widzimy jeszcze hienę zabitą przez samochód, a Najam (kierowca) mówi, że zdarza się to dość często – bo kierowcy pędzą za szybko po parku, głównie na skutek nalegań klientów. Przy campie Seronera jest rzeka Seronera i w niej minimum 200 hipopotamów upakowanych jeden na drugim – jest to tzw. Hippo Pool. Ok. 13.00 jesteśmy na campie, rozbijamy namioty, jemy lunch i o 16.00 jedziemy ponownie na game drive. Na drzewie nad rzeką widzimy dwa lamparty nażarte i wygrzewające się, nagle konar, na którym się wylegiwały załamuje się pod nimi. Któryś z kierowców powiadamia rangersów i po 5 minutach przyjeżdżają i podjeżdżają pod to złamane drzewo. Chyba nic się lampartom nie stało, bo zaraz odjeżdżają, w każdym razie pomoc przyjeżdża szybciej niż do chorego w Polsce. Podobno kierowcy mają obowiązek powiadamiać o wszystkich incydentach w parku związanych ze zwierzakami. Jedziemy dalej widzimy grupę 13 lwów, większość samice, kilka młodych samców. Są od nas ok. 10 m, leżąc w trawie przy drodze. Przed dojazdem wieczornym do kampingu oglądamy jeszcze zachód słońca, który wygląda tak jak powinien w Afryce – z dużym słońcem i rozłożystymi akacjami na horyzoncie. Sceneria środkowej części Serengeti jest malownicza: akacje, sawanny i gdzieniegdzie rzeki. Po jak zwykle dobrej kolacji rypiemy w karciochy, a towarzyszą nam szczury, które sprzątają resztki pozostawione przez ludzi na stołach. Bardzo prosty sposób utylizowania resztek. A jak stwierdzimy w ciągu następnego dnia – jest jeszcze drugi – mianowicie olbrzymie stado mangust pręgowanych, które wcinają wszystkie okruchy i chyba przełażą przez camping każdego dnia.
2013-08-14
O 5.30 pobudka i jedziemy na game drive. Kierowca Najam jest o dziwo punktualny, co zdarza mu się po raz pierwszy!! Chyba z zemsty za tak wczesną pobudkę wiezie nas z godzinę przez tereny wypalone przez strażników. Są tam skupiska skał, które nazywają się kopjie, a konkretnie Masai Kopjies i tam wśród nich powinny być lwy. W końcu przy samej drodze znajdujemy dostojnego lwa, który leży ze 3 m od auta i nic sobie z nas nie robi. Potem spotykamy polująca lwicę, która przez długi czas czai się na gazelę Thompsona, ale koniec końców nie udaje jej się skutecznie zapolować. Lwów jest sporo – niedaleko w trawie wystają tylko uszy przynajmniej dwóch lwic, a za kilkadziesiąt metrów pod krzakiem leży 6 lwiątek. Widzimy lamparta defilującego przed tłumem samochodów. I właśnie przyjemność oglądania tych pięknych zwierząt jest troszkę popsuta ilością widzów – zgromadziło się kilkadziesiąt !! samochodów. Potem obserwujemy jeszcze dwa lwy w trawie, a na deser dwa gepardy, które siedzą pod drzewem, ale są niestety daleko. Jeden z nich zaczyna polować na antylopę, ale rezultatów nie widzimy, bo ukryła je wysoka trawa. Oprócz kotów spotykamy jeszcze “standard” czyli słonie, hipopotamy, antylopy, żyrafy w dużych ilościach oraz dwa red ears fox oraz hienę. Trasą, po której od rana jechaliśmy to głownie okolice zwane Masai Kopjies czyli skały Masajów i okolice rzeki Seronera. Wracamy na camp i o 14.00 zbieramy się do wyjazdu. Po drodze napotykamy jeszcze następnego lamparta siedzącego na drzewie. Ok. 15 dojeżdżamy do bramy, Najam wykupuje pobyt w Ngorongoro i zjazd do krateru, po czym ruszamy dalej. Droga prowadzi jak poprzednio najpierw do końca Serengeti i przez Ngorongoro Conservation Area, gdzie zatrzymujemy się w wiosce Masajów, po której oprowadza nas jeden z nielicznych jej mieszkańców mówiący po angielsku. W wiosce jest ok. 150 osób mieszkających w ponad 30 chatach. Na powitanie wykonują taniec i śpiewają ubrani w swoje charakterystyczne stroje. Zwiedzamy jedną z chat, zbudowanych z gałęzi i uszczelnionych gliną. Wejście jest zaokrąglone, w celu przeciwdziałaniu wiatrowi. W środku znajduje się palenisko, dwa łóżka, jedno dla rodziców i drugie dla dzieci. Pomieszczenie jest oczywiście malutkie. Cała wioska obramowana jest cokołem z kłujących gałęzi akacji. Idziemy jeszcze do szkółki, gdzie malutkie dzieci uczą sie liczyć i pisać. Dowiadujemy się, że rocznie tylko dwójka dzieci, wybranych przez starszyznę wioski, wyjeżdża do „prawdziwej” szkoły. Nasz przewodnik opowiada nam o życiu i zwyczajach Masajów. W wiosce mieszka klan składający się z kilku rodzin, którego członkowie nie mogą się żenić miedzy sobą tylko z ludźmi z innej wioski, kobieta idzie wtedy do wioski męża. Masajowie są nomadami i jak w okolicy skończy sie trawa dla bydła to się przenoszą w inne miejsce, ale do tej wioski jeszcze wrócą. Hodują kozy, krowy, nie sprzedają ich, tylko trzymają na mięso. Dziury w uszach robią nożami. Dorastające dzieci malują twarze na biało i jak zabiją lwa (kiedyś tak było) to stają sie wojownikami i jest uczta. Przewodnik jak i inni mieszkańcy wioski nie lubią Amerykanów i nienawidzą Chińczyków. Po ciekawej wizycie jedziemy dalej do Simba Camp nad kraterem Ngorongoro. Może być zimno, bo camping leży na wysokości 2600 m. Ludzi masa, aż miejsce na namiot ciężko znaleźć.
2013-08-15
Znowu pobudka o 5.30, składanie mokrych namiotów, następnie śniadanko i o dziwo szybciutko, bo ok. 7 startujemy. Wracamy drogą w kierunku Serengeti – kilkanaście km i dojeżdżamy do zjazdu do krateru. Widoki super z chmurami wspinającymi się na okalające krater wzgórza. Różnica poziomów między krawędzią krateru, z której jest zjazd, a kraterem wynosi ok. 600 m. Zjeżdżamy dość ostro w dół i widzimy wielkie stada zebr i gnu, które przecinają nam drogę idąc do wodopoju, potem 3 lwy w oddali, chyba sami panowie i 2 hieny cętkowane. Przejeżdżamy przez las, w którym jest dużo słoni, a następnie na sawannie znowu stada zebr i gnu, a dodatkowo bawołów. Nad jeziorem znajdującym się w środku krateru widzimy sporo pelikanów i flamingów. W oddali pojawia się nosorożec. Przy drodze żurawie, hipopotamy i impale, co pewien czas szakal lub hiena. Potem napotykamy na 4 lwice, które bezstresowo przechodzą sobie miedzy samochodami. Na następnej drodze spotykamy ponownie 3 lwice, z których jedna w poszukiwaniu cienia kładzie nam się pod samochodem, gdy odjeżdżamy wszystkie trzy zalegają pod innym autem. Przed wyjazdem z krateru inną drogą niż wjazdowa widzimy jeszcze olbrzymie stado pawianów. Podobno zwierzaki mogą wychodzić i wchodzić do krateru, ale na pewno nie ze wszystkich stron, bo jest za stromo. Przez cały czas pobytu obserwujemy chmury, które wyglądają tak jakby się wspinały na ściany krateru dając niesamowity widok. Po ok 5 h w środku wyjeżdżamy i jedziemy do Arushy. Pobyt w kraterze jest limitowany do bodajże 4-5 godzin i nie można go przekraczać. Po 17 dojeżdżamy do hostelu Kitunda Guesthouse, tego co poprzednio, gdzie nie płacimy za nocleg – jest to gratis za skorzystanie z usług Scandic Safaris. Nasi kierowca i kucharz po dostaniu obowiązkowego napiwku są chyba zadowoleni. Wieczorem rezerwujemy autobus do Dar es Salaam w firmie Happy Nation. Naganiacze na dworcu są strasznie nachalni, chyba pierwszy raz podczas całej wyprawy aż tak bardzo. Wieczorem jemy obiad, nie tak smaczny jak przez ostatnie dni, ale przyzwoity, potem jeszcze na piwko się udajemy i ok. 22.30 wracamy do hostelu. Mijając nocą dość dziwnych ludzi wydaje się nam, że zbyt bezpiecznie na ulicach to chyba jednak nie jest.
2013-08-16
O 7.00 idziemy na dworzec, nasz autobus odjeżdża pół godziny przed czasem, wiec dobrze, że jesteśmy wcześniej. Gość, który wczoraj sprzedał nam bilety usiłuje nas naciąć na jakąś horrendalną opłatę za 3 bagaże, ale mu się nie dajemy. Po 1.5 h jesteśmy w Moshi, Kilimanjaro niestety nie widać, bo są chmury. Ok. 14.00 jest postój na lunch. Całą drogę w telewizorze w autobusie jest nadawany program kulturalny – 2 filmy RPA nawet fajne i jakieś ichniejsze telenowele, a w przerwach piosenki, beznadziejne zarówno jako piosenki jak również jeszcze gorsze teledyski z grubymi babami niepotrafiącymi się poruszać. Rozglądając się dookoła może to dziwić. Ok. 20.15, a wiec po 12 h jazdy dojeżdżamy na dworzec Ubongo w Dar es Salam. Jest już noc, więc bierzemy taksi do hotelu Safari Inn. Ok 22.00 idziemy jeszcze coś zjeść do pobliskiej muzułmańskiej knajpy, gdzie żarcie jest dobre, ale drogie – widać, że to duże miasto i turystów dużo.
2013-08-17
Rano idziemy na prom na Zanzibar, który odpływa o 9.30. Płyniemy 1,5 h i jesteśmy na Zanzibarze. Po dojściu na przystanek autobusowy, który jest tu dość dobrze zorganizowany, wszystkie autobusy mają stałe trasy i ponadto numery!!! bierzemy dalladalla nr 118 do wioski Matemwe. Dalladalla są inne niż matatu na kontynencie, bo nie mają ścian, tylko poziome deski, żeby nie wypaść, i plandekę na górze rozpościeraną w razie deszczu, ponadto siedzenia są ustawione wokół samochodu, a nie rzędami jak w matatu. Po drodze kontrola policji, liczą ile osób jest w środku – widać ze jest ok. (czyli ok. 30), bo jedziemy dalej. W Matemwe lądujemy po ok. 1.15 h i okazuje się, że to dziura. Idziemy na plażę szukać noclegów, a tu error, pokój od 70 usd. W końcu, po długich poszukiwaniach i dość ograniczonych możliwościach znajdujemy tańsze pokoje w Lodge Tongwe. Idziemy na lunch do sąsiedniego włoskiego lodga, gdzie za jakieś żenująco małe porcje płacimy żenująco dużą kasę, potem wieczorem jeszcze na obiad do innego pobliskiego lodga, gdzie jest trochę lepiej pod względem ilości i smaczności jedzenia i porównywalnie źle pod względem ceny. Generalnie jedzenie jest drogie, ale innych opcji zjedzenia obiadu poza okolicznymi lodgami nie znaleźliśmy, a w wiosce nie ma miejscowej knajpy, ani nawet naszych ulubionych chiapat. Wioska jest strasznie brudna i zaśmiecona – a nad morzem wypasione ośrodki dla białych. Kontrast między lodgami i wioską, oddzielonych tylko murem jest przygnębiający. Plaża za to ładna, dość szeroka z białym piaskiem.
2013-08-18
W końcu z rana się byczymy, dopiero o 10.30 idziemy na snorkeling. Płyniemy łódką wzdłuż brzegu, aż do przesmyku wzdłuż rafy, przez który można wypłynąć na otwarte morze. Płyniemy na zachód wyspy Mnemba, która leży przy północnej części Zanzibaru. Jest tam idylliczna biała plaża, ale my na nią wysiąść nie możemy, bo jest własnością prywatną, została kupiona przez gościa z RPA, który założył tam resort dla baaardzo bogatych białych. Płynąc na miejsce snorkelingowania podpływa do nas łódka i nasz “kapitan” płaci jakiś haracz, podobno opłatę za możliwość nurkowania i snorkelingowania na tym obszarze. Rafy prawie w ogóle nie ma poza kikutami wymarłych koralowców, rekompensatą są kolorowe rybki – ale szału nie ma. Woda dość chłodna i zdarzają się parzące meduzy, które po wyjściu neutralizujemy octem. Dostajemy owoce: banany, papaje, arbuza, super kokosa i … ogórka. Potem przenosimy się na wschodnią stronę wyspy i drugie snorkelingowanie. Tym razem rafa jest ciut lepsza. Delfinów niestety nie widzieliśmy, a podobno dość często się pojawiają w tym rejonie. Wracamy ok. 16.00 do domu i idziemy na północ wzdłuż plaży na spacer chcąc kupić jakieś owoce. Dochodzimy do targu rybnego, który już nie działa i wracamy przez wioskę do domu. Zadziwiające jest to, że 100 m od plaży płaci sie kolosalne pieniądze za pobyt w lodge, a zaraz za nimi jest bieda, że aż piszczy. Ciekawe, że ludzie, którzy przyjechali do tych wypasionych resortów, często nawet nie wychodzą poza obszar hotelu, nie mówiąc już oczywiście o wyjściu do wioski. O dziwo na plaży również nie ma prawie turystów, którzy siedzą cały dzień nad basenami.
2013-08-19
Idziemy na plażę porobić poranne zdjęcia. Jest potężny odpływ i z wody wystają poletka z algami, przy których pracują miejscowe panie. Podobno większość alg jest eksportowana głównie do Japonii. Potem idziemy na dalladalla i jedziemy do Stone Town, a następnie numerem 340 do Paje, gdzie docieramy ok. 13. Plaża jest ładna, ale ze względu na przypływ wąska, za to woda lazurowa, fajniej to wygląda niż w Matemwe. Paje jest zanzibarską siedzibą kiteserfingu. Jest poza tym taniej niż u nas w Matemwe. Wracamy dalladalla tak jak poprzednio do naszej wioski. Obserwujemy dzieci w busikach, niektóre są one bardzo wymalowane, nawet noworodki mają oczy pomalowane i kolczyki w uszach. Jak pani wsiada z dwójką dzieci to jedno z nich jak nie ma dla niego miejsca siedzącego (lub „kucającego”) ląduje u sąsiada na kolanach. U nas podobne zachowanie podlegałoby zapewne pod molestowanie. Przy wysiadaniu noworodki są podawane z rąk do rąk aż mama wysiądzie i je odbierze.
2013-08-20
Opuszczamy Matemwe i idziemy na dalladalla. Nawet nie dochodzimy do skrzyżowania, a busik podjeżdża i wsiadamy po drodze. Jedziemy z częścią już znanych pasażerów z dnia poprzedniego, którzy nas rozpoznają i pozdrawiają. Lądujemy na przystanku w Stone Town, gdzie idziemy do Jumbo Quest House. Łazimy po kamiennym mieście, zwiedzamy podstawowe atrakcje, jemy jakieś nieświeże ryby (z gratisowymi robakami), kupujemy kilka pamiątek. Wieczorem idziemy nad morze na targ, gdzie się rozkładają sprzedawcy i gdzie można się dobrze najeść. Piwa nigdzie nie ma w Stone Town! Skandal.
2013-08-21
Mamy wolne przedpołudnie więc wyjątkowo wykupujemy zorganizowaną wycieczkę– spice tour. Najpierw kierowca podwozi nas do kas biletowych, gdzie kupujemy bilety na prom, potem zbieramy jeszcze 6 osób i jedziemy na farmę przyprawową. Farma to za dużo powiedziane – jak dało się przewidzieć, widzimy w zasadzie tylko ogród botaniczny, ale jest ciekawie. Z owoców widzimy jak rośnie rambutan, kakao, star fruit, jackfruit itp, z przypraw: gałka muszkatowa, kardamon, cynamon, wanilia, goździk, pieprz czarny, curry, trawa cytrynowa, itp. Kiedyś Zanzibar słynął ze swoich plantacji przypraw, ale wydaje się, że dzisiaj to już pieśń przeszłości. Potem idziemy do domu jakiegoś gościa, który sprzedaje wytworzone olejki, potem drugiego, który sprzedaje przyprawy i tam też jest lunch, na który dają ryż z sosem z przyprawami i ciapaty. Wracamy do Stone Town, większość jeszcze jedzie na plażę się kąpać, my mamy prom, więc musimy wracać. Prom Kilimanjaro 4 jest o 15.30 i płynie ok 1.45 h i strasznie kołysze – połowa ludzi ma problemy. Dość masowe wymiotowanie – zauważalny efekt domina. Rzuca promem okrutnie, kobitki leżą na podłodze, kilka zasłabło, niezła jazda. W końcu docieramy do Dar i drałujemy do Econolodge, a wieczorkiem idziemy jeszcze do pobliskiej knajpki Chief.
2013-08-22
Rano krótki spacer po Dar es Salaam, w okolicach wybrzeża. Ciężko gdzieś się oddalić, bo co chwilę porządnie leje. Wracamy do hotelu, zbieramy nasze manatki i jedziemy taksi na lotnisko. I tak się niestety kolejna podróż do Afryki kończy, ale nie na długo.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u