Uganda, Ruanda – Lidka i Bogumił Baranowscy

Uganda, Ruanda

Lidka i Bogumił Baranowscy

Termin: 18.01 – 01.02.2008

Uczestnicy: 6 osób

18.01.2008 (Piątek)

Nocą przylatujemy do Kampali . Bierzemy taxi i szukamy hotelu. Backpacers jest zajęty i taksówkarz za 15USD wiezie nas do hotelu . Po długich targach 45 USD za jedynkę (dla dwóch osób) ze śniadaniem i spanko.

19.01

Rano śniadanie i o 9 zabiera nas taxi-bus z lotniska na wycieczkę do Jinja do źródeł Nilu i katarakty , 120 USD za busa za 6 osób . Do południa przez kilka godzin szukamy tańszego hotelu . Albo kiepski , albo za drogi , wreszcie wiezie nas do Red Chili (www.redchillihideaway.com ) P.O.Box 40288 Nakanawa , Kampala ) udaje się wynająć domek dla 5 osób po 11 USD od osoby . Całkiem sympatycznie . W mieście wymieniamy dolary , płacą średnio – w internecie www.oanda.com przed wyjazdem sprawdzałem – kurs był wyższy . Wymieniamy po 300 USD na głowę . 1 USD – 1640 UGS . Jedziemy do Jinja oglądamy piękne katarakty na Nilu , rzeka dość szeroka , ładne miejsce . Wstępy 3000 i 5000 . Centrum Jinja . W drodze powrotnej pola herbaty , przyglądamy się handlującym straganom . Kobiety ładne , ubrane kolorowo , przepiękne dzieci . Jestem zaskoczona że jest czysto , domostwa choć biedne , całkiem zadbane . W powrotnej drodze spotykamy ogromne ptaszyska – zdjęcia . Zmęczeni wracamy do hotelu , tu czeka na nas przewodnik , z którym ustalamy cenę programu . Będzie z nami jeździł przez cały czas i co najważniejsze przywiezie nas z powrotem na lotnisko . Za samochód z kierowcą 90 USD za dzień plus sami płacimy za paliwo . (Sira Enterprises Tours&Ravel , Car Rental P.O.Box 2897 , tel.078-404188/071-557310 , Kampala-Uganda).

20.01

Wyjazd 8 Jedziemy do Murchison Falls National Park na północ kraju .Droga najpierw asfaltowa ok.150 km , jedziemy przez wioski i miasteczka . W każdej miejscowości wygląda podobnie , ludzie handluja po drodze wszystkim , czym się da . Raczej bardzo biednie . Domy z cegły , która wyrabiana jest ręcznie z czerwonej gliny, która jest wszędzie . Cegły są formowane ręcznie , suszone na słońcu , potem układane w 3 metrowe pryzmy-kopce , okładane gliną , na górę liście palmowe lub z bananowców , dołem wybiera się kilka cegieł tworząc palenisko pod kopcem . Tworzy się coś na kształt pieca , pod którym pali się ogniska . Po wypaleniu taki stos gotowy jest do rozebrania . Jest to bardzo powszechne , w wielu miejscach często można oglądać podobnie formowane piece . Po drodze bardzo zielono , wzgórza , trawy , jednak im dalej na północ roślinność ubożeje . Zjeżdżamy z asfaltu na bitą drogę , po godzinie dojeżdżamy do wejścia na teren parku . Wstęp po 35 USD od osoby i 18 USD za samochód . Trzeba te opłaty skrupulatnie przechowywać , bo potem kilka razy są one sprawdzane przez strażników . Jedziemy jeszcze przez ok. 1 godzinę i w końcu docieramy do głównej atrakcji – wodospadu . Po drodze stada pawianów . Piękny widok na Nil z góry , ogrom masy wody z szerokości 15 m spada w dół w wąska gardziel z wysokości 7 m. Miejsce bardzo urokliwe , obłoki dymu wodnego , który unosi się w koło daje przyjemne orzeźwienie . Po chwili jesteśmy mokrzy – trzeba się trochę cofnąć . Dalej jedziemy na kemping Red Chili . Po drodze przez park widzimy stada pawianów , guźce , gazele ?? Camping pod namiotami , ładnie położony . 14 USD za noc od osoby , 6000 obiad , 2500 piwo . Są prysznice i sanitariaty , jednak jak to na kempingach bywa – młodzież amerykańska tym razem rządziła . 21.01 Poniedziałek to był ciekawy dzień . Po ciężkiej , nieprzespanej nocy wstaliśmy wcześnie rano . Gdy jeszcze było ciemno wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy na safari . Po przeprawie promem przez rzekę wzięliśmy przewodnika z PN i zaczęło się szukanie zwierząt . To moje pierwsze safari , widzieliśmy guźce , żyrafy bardzo blisko , rodzinę słoni , różne antylopy , całe stada bawołów . Najciekawsze jednak było zobaczenie rodziny lwicy z młodymi ucztujących przy upolowanym bawole . Przewodnicy , aby wszystkie grupy jeżdżące po sawannie mogły to zobaczyć dzwonią do siebie i przekazują sobie najciekawsze informacje . Po kilku godzinach jazdy drogami sawanny ( taką ją sobie wyobrażałam z filmów ) wróciliśmy na lunch na camp . Zjedliśmy zupki minutki i pojechaliśmy na kolejne safari , tym razem łódką . Koszt 15 USD/ osoby . Płynąc po rzece Nil mieliśmy możliwość zobaczenia hipopotamy , krokodyle , bawoły , przychodzące do wodopoju rodzinę słoni , małpy , sporo ptactwa . Dopłynęliśmy pod wodospad (murchison falls) i wróciliśmy z powrotem . Odebrał nas Jeff i pojechaliśmy dalej . Teraz droga jest bardziej afrykańska , wyboista , dziurawa w rudawym kolorze . Zapada zmierzch , mijamy ciekawe wioski z pięknymi chatkami krytymi trzciną . Droga prowadzi wzdłuż jeziora Alberta i granicy z Kongiem . Szkoda , że nie ma czasu aby zatrzymać się i zrobić fotki , ale kierowca pędzi i jest bardzo zmęczony . Więc nawet mu nie proponujemy . Jazda nocą w tych warunkach jest bardzo niebezpieczna , wzdłuż wąskiej , wyboistej drogi idą słabo widoczni ludzie , co jakiś czas mijamy zbyt blisko rowerzystę lub inny samochód , jadący z przeciwka i oślepiający nas swoimi reflektorami . Nocą docieramy do miasteczka Masindi . Dość szybko znajdujemy hotel , jemy szaloną kolację za 3,5 USD i padamy spać . Pokoje 2 os. 40.000 i 35000 . Za 4 osoby w „2” – 60.000 . W cenie śniadanie.

22.01

Po śniadaniu ruszamy w dalszą drogę . Dziś musimy dotrzeć tylko do Fort Portal , co zajmuje nam około pół dnia , więc nie ma szalonego pośpiechu . Znowu dziurawa droga , a kurz jest po prostu wszędzie . Po drodze podziwiamy miasteczka , kolorowych ludzi i krajobrazy . W jednej z przydrożnych wiosek zatrzymujemy się na robienie zdjęć . Poszliśmy do wioski , ale po paru chwilach zbieramy się z powrotem bo mieszkańcy robili się coraz bardziej namolni . Po południu dojechaliśmy na miejsce . Znaleźliśmy hotel na ulicy Malibu Street , jadąc w dół po lewej stronie , ok. 200 m od skrzyżowania z główną drogą , bardzo tanio , po 7 USD od osoby ze śniadaniem . Jest dość schludnie , pokoje 2 osobowe z łazienkami , wieczorem nawet ciepła woda . Z kilku oglądanych hotelików ten jest wart polecenia . Wszyscy mają bardzo zadowolone miny zwłaszcza , że zostajemy tam na 3 noclegi , więc będzie trochę oszczędności . Szybko coś zjadamy w pokoju i idziemy na spacer po mieście . Miasto bardzo ładnie położone , na wzgórzach , w oddali widać góry Ruwenzori . Najwyższy szczyt to ponad 5000 m . W koło bardzo zielono . Włócząc się po mieście trafiamy na grupę młodzieży śpiewających i grających na bębnach i grzechotkach . Podoba nam się ta muzyka i sposób w jaki się ruszają . Niektóre kobiety są naprawdę bardzo ładne . Po powrocie do pokoju małe pranie i czas na uzupełnienie notatek .

Koło hotelu w przydrożnych budach wystawiony jest głośnik . Drze się już pół dnia . Poszliśmy z Józkiem zobaczy , co tam jest. W budzie zbitej z desek było „kino” .Dwa czarno-białe telewizory , tłumek ludzi , ktoś puszcza filmy , oglądają na stojąco. Jest kilka drewnianych ławek do siedzenia. Film jest wojenny. Jadąc do Fort Portal stajemy w wiosce . Chatki 2 m wysokie , zbudowane z patyków i gliny . Przykryte trzciną . Zbiega się tłumek . Zaczynamy robić zdjęcia – chcą pieniądze – daję cukierki . Jeden mężczyzna prosi o pieniądze za robienie zdjęć , daję dolara – pocałował go . Jest mi głupio . Wycofuję się do samochodu . Ludzie są potwornie biedni ale raczej przyjaźnie nastawieni , póki nie wyjmie się aparatu . Żeby rozładować atmosferę trzeba dać prezenty , najlepiej pieniądze , wtedy pozują , ciągną za ręce w kierunku swoich chatek . Czasem jest to utrapienie , bo jeśli już dasz jednemu to inni też chcą – wtedy jest problem , jak się ogonić od towarzystwa .

Tu można poczuć się (niestosownie) siedząc wygodnie rozwalonym w busie , jadąc w 6 osób na 10 siedzeniach i patrząc jak ci ludzie w takich samych busach jadą po 30 osób , albo gdy widzi się jak śpią na ziemi , w swych gliniano-bambusowych chatkach . Nie wiem czy są szczęśliwi – może tak .

Koło Fort Portal krajobraz łagodnieje , ludzie „bogatsi”, schludniejsi , po drodze ciągną się olbrzymie plantacje herbata . Fort Portal położony jest na wzgórzach , w tle góry . Ludzie handlują wszystkim i wszędzie . Głownie siedząc wzdłuż drogi , od jednego obrzeża miasteczek do drugiego krańca . W Europie FP. byłoby bogatym , turystycznym miasteczkiem , jako brama do pobliskich gór . Ludzie są nas ciekawi , często zaczepiają , pozdrawiają , czasami drwią z nas i coś tam podśmiewują się . Jest to jednak inne zachowanie niż się spodziewałem . W Europie czarnoskóry osobnik mimowolnie traktowany jest z góry jako ktoś gorszy – choć może być w garniturze , krawacie i ze skórzaną teczką . Tu biały , który nie jest na swoim terenie czuje się niepewnie , ale na pewno lepiej niż Oni w odwrotnej sytuacji . Ich zaczepki pod naszym adresem biorą się chyba trochę z przyjacielskiego nastawienia a trochę z interesowności . Jednak raczej nie traktują nas protekcjonalnie i z góry . Choć odczuwa się też wyraźnie nieprzychylność spowodowaną latami ucisków kolonialnych i wykorzystywaniem .

23.01

Wyjazd 8.30 do doliny Semliki i gorących źródeł . Wjeżdżamy z FP od razu w bitą drogę, bardzo krętą i wyboistą , prowadzącą przez góry Ruwenzori . Przepiękne tereny , wzniesienia ponad 1000 metrowe , zieleń rosnąca kaskadowo , wzgórza tarasowe , uprawiane przez mieszkańców , aż po same czubki . Ich chatki na wzgórzach ślicznie komponują się z otaczająca roślinnością jednak nędza ich bytowania przygnębia . Ludzie ci wyglądają na umęczonych , mają apatyczne , niewidzące spojrzenia . Po ponad dwóch godzinach jazdy omal nie dostajemy wstrząsu mózgu , ale w końcu docieramy do parku z gorącymi źródłami . Wstęp 25 USD . Idziemy na trzy godzinną pieszą wycieczkę po lesie tropikalnym . Przewodnik opowiada nam i pokazuje rośliny kakaowca i czerwone orzeszki palmowe z których robi się olej . Nad głowami w koronach drzew czasem widać małpy . Gorące źródło to dwa małe gejzerki z wrzącą wodą , które nazywają się Female i dalej jeden szerszy , większy – Male . Legenda głosi , że dawni mieszkańcy tych terenów wierzyli , że mieszkają tam duchy ich przodków . Składali tam ofiary ze zwierząt i czekali na białego Boga . W jedno miejsce chodziły modlić się kobiety , do drugiego mężczyźni . Stąd ich nazwy . My gotujemy tam tylko jajka kurze , po 10 minutach są na twardo . Generalnie to bardzo ładne miejsca , zwłaszcza ten Male , położony w rozlewiskach traw na tle dżungli i zielonych gór . Wracamy do drogi i Jeff wiezie nas do wioski Pigmejów-Semliki . Król chce od osoby po 10.000 . Robią za to pokaz śpiewu i tańca . W sumie byliśmy tą wizytą tak przejęci , że zamiast być tam zaplanowaną jedną godzinę , po 15-20 minutach Jeff i przewodnik szybko nas stamtąd zwinęli . Zanim się zorientowaliśmy , Lidkę obstąpiły dzieci i prosiły o cukierki , dorośli koniecznie chcieli nam coś sprzedać ze swoich wyrobów, Nana poszła oglądać lepiankę króla – notabene facecik w czerwonym T-shircie wcale go nie przypominał . Rozdaliśmy z Lidką przywiezione bransoletki i to rozwaliło cały występ, jak później doszliśmy do wniosku , to chodziło tylko o to aby oni jak najwięcej sprzedali nam swoich wyrobów . W wiosce hodują marihuanę i ogólnie wyglądają na trochę niezrównoważonych . Jeden z nich z tego całego podniecenia wyraźnie zaczął się onanizować . Chyba wszyscy spodziewaliśmy się czegoś innego – choć chyba było warto.

24.01

Wyjazd 6.30 , jeszcze ciemno – do parku z szympansami . Po drodze przepiękne tereny wyłaniają się z opadającej porannej mgły . Dziennie wpuszczaja do parku 36 osób , po 18 rano i po południu . Niemiła niespodzianka – cena od osoby 95 USD i decydować trzeba się szybko , bo jadą następni chętni . Okazało się , że szef Jaffa dokonał wcześniej rezerwacji . Trochę narzekamy na cenę więc szef parku przydziela na przewodnika w postaci sympatycznej dziewczyny . Jedziemy kawałek w głąb lasu , potem pieszo . Przewodniczka prowadzi przez gąszcz „na słuch” , co jakiś czas przystajemy w ciszy i nasłuchuje odgłosów dżungli , potem udajemy się w jakimś kierunku truchtem , znowu przystajemy , nasłuchujemy i zmieniamy kierunek truchtu . W końcu zobaczyliśmy je . Najpierw przebiegły przez drogę z miejsca gdzie śpią do miejsca gdzie jedzą . Żywiły się akurat figami i gdy zbliżaliśmy się , z wysokości koron drzew rzucały w nas owocami . Było przy tym dużo wrzasku i pohukiwania . Gdy się najadły , trochę już spokojniejsze , zaczęły schodzić z drzew , przysiadać , kilka podeszło do nas na odległość ok. 5 m . Z tych emocji , które nas ogarnęły zapomnieliśmy , jak poprawnie robić zdjęcia , i w końcu z sześciu aparatów jak wyjdą 3 poprawne fotki to będzie cud . Szympansy są w ciągłym ruchu , jest słabe światło , nie wolno używać fleszy aby ich nie straszyć , więc zrobienie jakiegoś zdjęcia jest naprawdę niełatwe . Było to ekscytujące przeżycie . po ok. 2,5 godz. wróciliśmy do wyjścia z lasu , gdzie umówiliśmy się z naszym kierowcą . Stąd ruszyliśmy w kierunku jeziora Nkuruba w kraterze starego wulkanu . Było niewielkie , bardzo ładnie położone , w dole , choć ciężko dostępne , otoczone gęstą roślinnością . Stromą , śliską ścieżką w dół , po której akurat spacerowały mrówki wielkości muchy schodzimy do tafli . Koszt – 10.000 , który trzeba było zapłacić właścicielowi kampu , znajdującego się nad jeziorem za oglądanie tego miejsca , był lekko naciągany . (Lake Nkuruba Community CAmpsite PO Box 291 Fortportal phone 0782 198668 ) . Kamp składa się z kilku domków murowanych , krytych strzechą , w środku od 4-6 łóżek . Koszt wynajęcia 15.000 od osoby . Obok był drugi kamp , konkurencyjny – mieli między innymi jeden domek , który znajdował się nad samym jeziorem , pięknie położony – poznana Szwedka , która tam mieszkała płaciła za domek 45.000 UGS . Wracamy do Fort Porto – Jeff pozaplanowo jedzie w bok ok. 2 km i pokazuje nam dwa cudnie położone jeziora głęboko w dolinach , z piękną roślinnością w koło . Przebijają one swoim urokiem L. Nkuruba . Nie znał dokładnej nazwy – wołają na nie potocznie Twice Lakes . Cała droga w kierunku gór Ruwenzori to przepiękne wzgórza , zieleń , kwiaty papugi i małpki . Późnym popołudniem wracamy do hotelu . Z tym Lake Nkuruba w przewodniku to trochę naciągane . Ale trudno . Za oknem ciągle słychać „kino .

25.01

Wyjazd 9.00 w kierunku Kasese i Parku Elizabeth . Droga asfaltowa , ładne krajobrazy , wzdłuż drogi po prawej ciągną się góry Ruwenzori , po lewej śliczna zieleń . Mamy dziś nocować w parku więc się nie spieszymy . Za Kasese mijamy jezioro George i Edwarda , przecinamy Kazinga Channel łączący te dwa jeziora . To już teren parku . Jeff wiezie nas do miejsca , gdzie mamy oglądać węże . Wjeżdżamy w boczną drogę , widok przepięknie zielonej sawanny . Dojeżdżamy do wejścia i przewodnik kasuje nas po 10 USD za spacer po lesie do jakiejś jaskini , w której ma żyć 20 gatunków najjadowitszych węży . Płacimy także po 35 USD za wstęp na teren Q.E.N.P. Po ok. godzinnym spacerze przez las dochodzimy do jaskini . Dziwi mnie słyszany już od jakiegoś czasu narastający pisk . Okazuje się , że jest to wielka grota , gdzie żyje tysiące nietoperzy . Wdrapuję się za przewodnikiem po głazach znajdujących się w tej grocie , tuż nad głowa , na ścianach , wokoło pełno nietoperzy , boję się o coś oprzeć , żeby na któregoś nie wleźć . Przewodnik świeci latarką między skały i ukazuje się ogon uciekającego pytona . No i już po wężach . Wracamy i tak zadowoleni – takiej ilości nietoperzy z tak bliska jeszcze nie widziałem . Z wrażenia jestem cały mokry od potu . W lesie po drodze spotykamy płochliwe małpki czarne z białymi mordkami i długimi , szerokimi ogonami , które w czasie skoku z drzewa na drzewo pomagają im w locie (Black-White Colobus ). Rozkładają w czasie lotu szeroko łapy i tak układają swoje ciało , że wydaje się , że tworzą coś w rodzaju latawca , co pomaga wydłużyć długość skoku .

Po powrocie do samochodu okazuje się , że jest problem z noclegiem w parku i postanawiamy wrócić 50 km do Kasese . Bardzo podła mieścina i o nocleg trudno . Po którejś próbie znajdujemy , no i gdzie…. oczywiście koło „kina” . Z jednej strony budynku drze się głośnik z kina , z drugiej trochę ciszej – bo tylko kilka kramów i zajezdnia autobusów dalekobieżnych . Kierowcy uwielbiają trąbić , zewsząd słychać telewizory i muzykę . No tak – to dopiero 22.00 . Ania przy meldowaniu nas w recepcji ofiarowuje dziewczynie Tic-Taki . Po jakimś czasie dziewczyna rewanżuje się – przynosi jej aluminiową , jednorazowa , zamkniętą tackę . W środku prezenty – jajko , lizak okrągły i krakersy . To bardzo miły gest . Jajko okazuje się być ugotowane .

26.01

Wyjazd 6.00 – potem okazuje się , że niepotrzebnie tak szybko . Jedziemy przez teren QENP , najpierw asfaltem potem w boczne drogi bite . Ogromne tereny – prawie płaskiej sawanny , bardzo zielonej , obfitującej w świeżą trawę i drzewa kaktusów . Zwierząt jednak mało – pojedyncze sztuki lub małe stadka różnych gatunków antylop , bawołów i sporo guźców . Po dwóch godzinach takiej włóczęgi jedziemy w inne miejsce do kampu nad Kazinga Channel , który łączy jezioro George z Edward . Bukujemy bilety na wycieczkę łodzią po kanale – 15 USD od osoby – i czekamy do 14.30 . Kamp jest przepięknie położony na wzgórzu , z widokiem na oba jeziora i kanał . Obok hotel pod bogatszych turystów – 2 ze śniadaniem 255 USD ! . Domek dla 4 osób 550 USD za noc ! (Mweya Safari Lodge www.mweyalodge.com . Mają też drugi hotel w Murchison Fallus N.P. www.ParaaLodge.com . Na Kampie ceny umiarkowane , nocleg 30.000 UGS , zupa 2000 , herbata 1000 , cola 1000 . Wycieczka po kanale w podobnym stylu jak w Virunga NP. – choć inne zwierzęta . Jest sporo hippo , małe grupy bawołów , do których podpływamy bardzo blisko . Kilka krokodyli , ale są dużo mniejsze jak te Nilowe , raczej przypominają wielkością Warany , jest też sporo różnego ptactwa , są nawet orły . Przepływamy koło wioski rybaków – łowią sieciami z drewnianych , wąskich łodzi , z wysokimi dziobami , po dwóch , trzech w każdej , wiosłując ręcznie . Tylko jedna łódź na ponad 10 miała silnik zaburtowy . Przewodnik twierdzi , że rybacy nie łowią na kanale , tylko wiosłują do jeziora , tam ciągną sieci całą noc i na 6-7 rano wracają . Za to , że nie zabijają zwierząt i zajmują się łowieniem tylko na jeziorze a nie na kanale , podobno z każdej opłaty wnoszonej przez turystów za wycieczkę łodzią po kanale otrzymują 20% odszkodowania . Trochę to nie do wiary – wyglądają bardzo biednie . Wiosłują sposobem „kanadyjskim” , każdy ma jedno wiosło , ręcznie strugane . Dwu godzinna wycieczka kończy się o 17.00 i jedziemy dalej w kierunku Kabale . Po dwóch godzinach jazdy przez przepiękne pagórki porośnięte różnymi rodzajami drzew , bananowców , olbrzymie , ciągnące się kilometrami , wielohektarowe plantacje herbaty , śliczne jeziora kraterowe – widoki trochę jak ze Szwajcarii -, docieramy do rozstaju dróg w miejscowości Ishaka i tu znajdujemy hotel po 20.000 za 2 osobowy pokój . Da się przeżyć , choć o 19.30 wyłączają prąd . Właściciel uruchamia agregat – jest akurat za ścianą naszego pokoju – w uszy zatyczki , tabletka na sen – będzie dobrze ! W sumie jak na razie komarów jest niewiele a i tak jak dotąd wszędzie są moskitiery .

Ugandyjczycy mówią do siebie ok. 150 narzeczami , które jak twierdzi Jeff są podobne do siebie , jednak często wplatają w swoją mowę język angielski – trochę w uproszczonej wersji , lub rozmawiają ze sobą po angielsko-jakimś tam . Gazety lokalne też wydawane są po angielsku .

27.01

Wyjazd 7.00 Jedziemy z Ishaki w kierunku Kisoro ? i granicy . Jest to jakaś nowo budowana droga , więc potwornie wyboista , kręta z czerwonej gliniastej ziemi – ale za to jakie widoki ! Prowadzi przez góry i doliny . Wyjeżdżając na przełęcze widać ogrom zieleni . Na stokach bardzo stromych wzgórz , wszędzie małe poletka uprawne . Jest to dość żyzny teren . Dużo różnych roślin . W dole jeziora , mnóstwo kwiatów . Przypomina mi to Szwajcarię z jej najlepszych zakątków . Zupełnie nie jak Afryka . Jeff spieszy się , bo przed 15.00 powinniśmy dotrzeć do granicy z Rwandą , więc postoje są rzadkie . Pogoda niestety lekko deszczowa , brak słońca , zdjęcia kiepsko wychodzą . Gdy tylko gdzieś się zatrzymujemy przy drodze , aby strzelić fotkę , zawsze jak z pod ziemi wyrastają dzieci . Są wszędzie . Biedne , ale uśmiechnięte . Uciekają na widok aparatu . Give me pen…. Dojeżdżamy przed 15.00 do G… Pół godziny przerwy w przydrożnym barze na obiad , jedzenie lokalne – ziemniaki słodkie , gotowane banany , cos tam jeszcze , kawałek kury do tego zupa . Da się jeść . Z piwem to 5500 UGS . Na granicy wypełniamy kwity , takie same jak w samolocie , dla celników ugandyjskich i ich pieczątka wyjazdowa . Za pierwszym szlabanem dopadają nas koniki , kurs w miarę dobry , tylko trzeba uważać na stare i nowe banknoty . Za 1 USD płaca 500 FRW , za 10.000 UGS – 3000 FRW . My jednak spokojnie wymieniamy w budce-kantorze już za szlabanem Ruandyjskim . Wiza wjazdowa za 60 USD . Pies z kulawa nogą nie zainteresował się moimi permitami , tak pieczołowicie przeze mnie przygotowywanymi w Internecie . Cała przeprawa trwała godzinę . Było to nieduże , spokojne przejście , warte polecenia . Jedziemy dalej od granicy , już asfaltem w stronę Ruhengeri . Tam u znajomego Jeffa mamy spanie po 15 USD od osoby w całkiem fajnym domu . Ruhengeri wygląda trochę zamożniej ak miejscowości Ugandy . Domy murowane , otoczone wysokimi murami , stalowe bramy ukrywające wnętrza , na murach wtopione kawałki szkła . Ulice piaszczyste . Jest tu jakby więcej ludzi niż dotychczas , są bardziej kolorowo ubrani . Ciągle gdzieś idą wzdłuż drogi , dźwigają różne tobołki , jeśli tylko się da to oczywiście na głowach . Próbuję zrobić parę fotek z samochodu , ale od razu wygrażają pięściami , czasem straszą , że czymś w nas rzucą . Samo miasteczko nie robi przyjemnego wrażenia , choć otoczone jest pięknymi wulkanami Karisimbi i Nyragongo . Stąd wyrusza się na treking do goryli . Jak się potem okazuje będziemy się wspinać na jeden z tych wulkanów . 28.01 Dziś jest ten dzień ! Jedziemy do biura Parc National des Volcans (ORTPN) , gdzie mamy załatwione wcześniej miejsce na wycieczkę do goryli . Jest już mały tłumek , pogoda dopisuje , jest trochę słońca , choć pochmurno . Widać jak powoli tworzą się 8 osobowe grupki , do których przydzielany jest przewodnik . Wyczuwa się ogólne podniecenie i zdenerwowanie . Podsłuchałem rozmowę , jeden gość chwali się , że jest już czwarty raz ! W końcu jakiś znajomy Jaffa woła nas na bok , kasuje po 20 USD za pośrednictwo w rezerwacji i przydzielają nam przewodnika . Robi się małe zamieszanie bo Jeff każe nam wyciągać po 500 USD i bierze wszystko w kieszeń dla kogoś tam, ale chyba nie trafia to do kasy parku . Nie ważne . Po około pół godziny odprawa z przewodnikiem . opowiada nam ile tych goryli jest , do której rodziny idziemy , jak je rozpoznają ( po kształcie nosa) i nazywają , pokazuje nawet ich zdjęcia , co jedzą , jaki maja rozkład dnia , ile ważą , co się dzieje gdy przywódca ginie lub umiera itd. idt. W końcu formuje się kawalkada 6-7 samochodów i jedziemy do lasu w kierunku wulkanów . Droga jest tak wyboista i dziurawa , że kilkakrotnie walimy zawieszeniem o wystające kamienie . Wydaje się , że szybciej byłoby pieszo – tak wolno jedziemy . Taka kawalkada samochodów terenowych wzbudza ogólne poruszenie wśród dzieci i mieszkańców wiosek . Przez ok. 1 godz. jazdy drogą w górę cały czas obok samochodu biegną dzieci . Brudne , gołe czasem ubrane do połowy , czasem obdarte , zapłakane , zasmarkane często też uśmiechnięte , machają i wyciągają ręce , niektóre tańczą i cieszą się . Jest ich ogromna ilość . Kilkoro biegnących dzieci ma w ręku rysunki własnoręcznie namalowane na kawałkach papieru kolorowymi kredkami , przedstawiające goryle . Rysunki usiłują sprzedać . Ogólnie jest to przygnębiający widok . Dzieci od najmłodszych lat już pracują , najczęściej widać , jak noszą wodę w bańkach 5 i 10 litrowych uginając się pod ich ciężarem , zajmują się opieką jeszcze młodszymi dziećmi , które dopiero zaczęły chodzić . Ludzie mieszkają tu w okropnej biedzie – domki 3 na 4 m , zbudowane z pionowych , wąskich drzew , przeplatanych dla wzmocnienia w poprzek bambusem i utkanych gliną , która jest wszędzie . Dachy z kawałków blachy lub przykryte słomą albo dużymi liśćmi . Ziemia jest żyzna , czarna , powulkaniczna – właściwie rośnie tu wszystko : fasola , ziemniaki , zboże , owoce .

Dojeżdżamy w końcu do miejsca , z którego już ruszamy pieszo . Okazuje się , że jest to ostra wspinaczka po stromych stokach wulkanu , po czarnej śliskiej glinie , wśród chaszczy , pokrzyw , ostrych krzewów i różnych innych roślin często przewyższających wysokością człowieka . Oprócz 8 osobowej grupy z przewodnikiem dołącza do nas 3 pomocników, grupę otwiera dwóch strażników z przodu a zamyka żołnierz z tyłu . Wszyscy z karabinami maszynowymi i krótkofalówkami . Nasze panie nieświadome co je czeka na razie prą ostro do góry . Co jakiś czas strażnicy przez radia przekazują sobie informacje w którym kierunku mamy iść – bo przecież te goryle cały czas się przemieszczają . Francuz , który dołączył wcześniej do naszej grupy ma GPS . Jak się potem okazuje po 2,5 godziny forsownego podejścia wyszliśmy prawie na 3000 m . Właściwie to już zwątpiłem , że cokolwiek zobaczymy . Jednak dociera do nas podniecająca informacja – są ! W nasze globtroterki wstępują nowe siły . Po jeszcze pół godzinie wspinaczki w końcu je widzimy ! Ogromny Silverback , 3 matki , kilkoro mniejszych i jedno maleństwo . Strażnicy wydaja różne odgłosy naśladujące odgłosy goryli . Powoli , bardzo ostrożnie się do nich zbliżamy . Nie są płochliwe , nie uciekają – jakby się nami specjalnie nie interesowały . Właśnie skończyły posiłek , głowa rodziny śpi , matki odpoczywają a małe baraszkują . Zaczynamy fotografować . Strażnicy pozwalają zbliżyć się nam na odległość 1-2 m ! Przykucam przed jedną z matek w odległości 2-3 m i robię zdjęcia – nagle zdenerwowała się i ostro z pomrukiem rusza w moim kierunku . Uskakuję w bok i aż krzyczę z wrażenia . Strażnicy się tym jednak specjalnie nie przejmują . Jedna z matek przechodzi obok stojącego Ruandyjczyka z naszej grupy ocierając się o jego nogę . Faceta zamurowało . Są to ogromne emocje , przebywać tak blisko z tymi ogromnymi , pięknymi zwierzętami . Po ponad godzinie obcowania (zrobiłem grubo ponad 100 zdjęć ) trzeba schodzić . Okazuje się to dla niektórych jeszcze trudniejsze niż podejście . Wcześniej mocy dodawały emocje , teraz zmęczenie i trochę wysokość daje się we znaki . Jednak strażnicy są bardzo uczynni , bardzo się poświęcają i pomagają komu trzeba . Po ponad dwóch godzinach docieramy do samochodu potwornie usmarowani , ale szczęśliwi . Jeszcze godzinny zjazd w dół po kamieniach , odebranie certyfikatów honorujących pobyt i wracamy na kwaterę . Szybkie mycie i idziemy z Jeffem na local food . Za 2500 FRU w barze można sobie nałożyć na talerz górę jedzenia z różnych garnków . Moja górka okazuje się być mała . Jeff opowiada przy obiedzie o niesprawiedliwości , o zachłanności rządu , ogólnej korupcji , zbyt jeszcze małej edukacji , śmierci 700 osób , które właśnie zginęły w zamieszkach w Kenii po wyborach prezydenckich . Ogólnie ciężkie tematy polityczne , ale on jest wiecznym optymistą i ogromnym patriotą . „Uganda to najlepszy i najładniejszy kraj na świecie . Gdyby Bóg miał dom na ziemi , to mieszkałby w Ugandzie” – to słowa Jeffa . Uganda to bowiem jest Raj na ziemi !? A co z Ruandą ?

29.01

Muzunga , Buzungu ! Zaczynam się przyzwyczajać , że na każdym kroku wzbudzamy poruszenie , zwłaszcza wśród dzieci . Dziś ma być dzień lenistwa . Wyjeżdżamy dopiero o 9.30 z Ruhengeri do Gisenyi nad jeziorem Kivu . To ok. 70 km – 1,5 godziny jazdy niezłym asfaltem . Ruanda w tej części wciąż bardzo górzysta i malownicza . Pogoda nie dopisuje , pochmurno , wciąż popaduje . Wydaje się , że w Ruandzie ludzi jest dużo więcej . Odnosi się takie wrażenie jakby ich życie polegało na tym , że rano wstają , wkładają sobie na głowę coś do niesienia i gdzieś idą . Przez cały czas wzdłuż drogi , w obu kierunkach przemieszczają się piesi . Mniej lub bardziej kolorowi , brudniejsi lub schludniej wyglądający , z pakunkami lub na pusto . Ale cały czas w ruchu . Giseny okazuje się być dość ładnym miejscem , z piaszczystymi , białymi i czystymi plażami , z eleganckimi rezydencjami i hotelami z dawnych czasów , trochę już podniszczonymi . Obok granica z Kongo Demokratycznym . Jeff twierdzi , że ta ilość ludzi w Ruandzie bierze się stąd , że migrują z pobliskiego Konga , gdzie dalej trwa wojna .

Bardzo chciałem pojechać z Gisenyi wzdłuż jeziora Kivu , ale J. uparł się , że nie pojedzie . Chciałem więc pojechać taxi-motorem , ale niestety pada deszcz . W zamian za to łazimy po targu – nic ciekawego – znajduję nawet ładny materiał – metka z Ikei ! Kosztujemy obiad w restauracji , za 1000 Fr można nałożyć sobie ile się chce , do tego dają deser w postaci ananasa . Jedziemy na objazd choć kawałek wzdłuż jeziora , Jeff zmiękł , gdy zapłaciliśmy mu za pokój , nie za bardzo chciał spać w samochodzie , a w Ruandzie nie ma podobno zwyczaju , że kierowcy grup mają nocleg za darmo , tak jak to praktykuje się w Ugandzie . Po drodze natrafiamy na sklep z pamiątkami , należy się targować . Zbicie ceny o połowę nie stanowi dużego problemu . Natrafiamy na przystań rybaków z ciekawymi , charakterystycznymi łodziami . Są długie , drewniane , z dziobu i rufy wystają długie drągi ok. 5m długości , wygięte w łuk ku wodzie . Akurat wypływają na łowy . Łączą się w zespoły składające się z trzech łodzi tworząc coś na kształt trimaranu . Takie ułożenie daje stabilizację przy wyciąganiu sieci . Za przystanią trafiamy na motel-restaurację pod nazwą Paradise . Rzeczywiście jest to Raj ! Nieduży stylowy budynek z cegły , z patio i ogrodem pełnym kwiatów i roślin , schodzącym do jeziora , z widokiem na zatokę i jezioro oraz odległą wyspę . Akurat łodzie wypływają na łowy , wioślarze śpiewają w rytm wiosłowania , w oddali słychać śpiew chórku dziecięcego , za plecami wysokie wzgórza obrośnięte bananowcami i Bóg wie czym tam jeszcze . Brakuje tylko zachodzącego słońca wpadającego do jeziora . Taką Afrykę chciałem zobaczyć i poczuć się jak w czasach kolonialnych . Na dodatek kelner przynosi mydło , miskę i dzban ciepłej wody do umycia rąk przed jedzeniem , potem podaje świeżą rybę pieczoną na węglu i zimne piwo . Nie Raj ?! Czar pryska , gdy tylko wjeżdża się z powrotem na drogę . Znowu pełno obdartych , biednych , zasmarkanych , wyciągających rękę . Dla mnie jest to przygnębiające . Wracamy do naszej noclegowni . Brak wody , po interwencji dostajemy kanister gorącej wody i miskę do umycia . O 3.15 w nocy budzi nas cholerny Muezin . Okazuje się , że obok noclegowni jest Mosk . Jak nie kino to Muezin . Ale jest OK. Potem drze się jeszcze raz koło 5.00 .

30.01

Wyjazd 8.30 do Kigali . Droga powrotna przez Ruhengeri , raz już przez nas oglądana jest piękna . Dalej za Ruhengeri jest jeszcze ładniej . Gorąco polecam ten odcinek , to ok. 160 km , jadąc wolno między 1000 wzgórz , wspinamy się na przełęcze , cudne widoki . Ziemia bardzo urodzajna , każdy kawałek zagospodarowany , aż po wierzchołki wzgórz . Mnóstwo ludzi w polu . Po drodze cegielnie , targi , kramy . Firma Strabag (chyba z Austrii) buduje nowe kawałki drogi . Dojeżdżamy do Kigali . Miasto położone na kilku wzgórzach robi wrażenie czystego , rozbudowującego się , na obrzeżach jak wszędzie biedota . Zatrzymujemy się w hotelu Au… reklamowanego przez Lonely Planet . Nocleg po 10 USD od osoby , pokoje z łóżkiem małżeńskim i łazienką . Afrykańczycy są jednak dużo czyściejsi niż Arabowie . W Kigali odwiedzamy muzeum pamięci narodowej poświęcone martyrologii plemion Ruandy , wojny Tutsi-Hutu , ale też i innym narodom , w tym jest o Polsce , Bośni , Wietnamie itd. Traumatyczne przeżycie , zwłaszcza że są puszczane filmy pokazujące to wszystko , co działo się w Ruandzie w 1997 roku . Jedna sala poświęcona jest tylko dzieciom . Należy to zobaczyć i uchylić czoła .

31.01

Rano o 10.00 rozstajemy się z grupą na lotnisku w Kigali – lecą do Kamerunu przez Nairobi – i jedziemy główną drogą w kierunku Kampali . Do Entebbe ponad 500 km. Mamy czas , po drodze chcemy zajechać do parku Lake Mburo N.P. więc nocleg będziemy robić w Mbarara . Po drodze obiad w barze za 2500 RFr . Lokalne jedzenie – kurczak , ryż , banan , awokado , słodkie ziemniaki i coś tam jeszcze . Trasa przeurocza , nadal wspinamy się na przełęcze , to znowu zjeżdżamy w doliny pomiędzy wzgórzami . Wzdłuż drogi olbrzymie plantacje herbaty , ciągną się przez ponad 10 km , od Ruandy przez granicę do Ugandy . Granica w Gatunie- „międzynarodowa” . Przykra niespodzianka , nasza wiza kupiona na lotnisku za 100 USD jest jednokrotnego przekroczenia . Znowu musimy zapłacić 100 USD . Zły humor szybko przechodzi pod wpływem przyrody i widoków . Pagórki łagodnieją , przechodzą w równinne łąki , sporo bydła . Potem teren znów rośnie ale już nie tak ostro jak w Ruandzie . Nocleg w Mbarara w hotelu Ruhinda Exotic Hotel (Buremba Rd.) za 20.000 UGS okazuje się być nietrafiony lub , jak kto woli rewelacyjny , dyskoteka zaczęła się po 20.00 . na razie pod drzwiami „wędrówki ludów” . Mam nadzieję , że ok.1.00 powinno się uspokoić . Biorę tabletkę na sen . Zobaczymy .

Jeff po drodze opowiada mi ciekawą rzecz , wg. niego mężczyzna , który nie jest żonaty i nie ma dzieci , nie jest poważany , nie może być autorytetem . Nie może także piastować stanowisk publicznych ponieważ nie rozumie potrzeb ludzi posiadających rodziny na utrzymaniu .

01.02

Jedziemy rano do Lake Mburo National Park zobaczyć zebry . Wjazd jest dość drogi za tak niewiele : 25 USD od osoby , 30.000 UGS za samochód i 5.000 za kierowcę . W końcu i zebr było niezbyt dużo , trochę innych kopytnych . Jeśli ktoś widział zebry spokojnie może sobie odpuścić . Droga do kabale jest asfaltowa , ale wąska i dziurawa . Jest również dość nużąca , widoki za oknem już nie takie jak wcześniej , choć w koło sama zieleń . W pewnym momencie widzimy , jak ludzie od jakiegoś czasu biegną wzdłuż drogi , trzymając to plastikowe butelki , to wiaderka , bańki , kanistry itp. Myślałem , że dowieźli im świeżą wodę. Po ok. 1.5 km zobaczyliśmy w rowie wywróconą cysternę z paliwem , z której wyraźnie wyciekała benzyna albo ropa . Gromada ludzi otaczała ją i podstawiała te wszystkie naczynia , aby wyłapać jak najwięcej . Obok tej cysterny zatrzymały się jeszcze dwie inne . Tak sobie myślę , że gdyby to „hukło” , to byłaby niezła dziura w ziemi . Raczej nikt nie myślał o zabezpieczeniu terenu , ludziach , straży pożarnej i tych wszystkich europejskich „pierdołach”. Ratować co się da . Co kraj to obyczaj .

Droga w pewnym miejscu zbliża się dość niedaleko do jeziora Viktoria . Przy drodze natychmiast widać budy z jakimś dużym gatunkiem czerwonawych ryb . Jeśli ktoś kupi sobie taką rybę , to wiesza ją sobie na sznurku np. na wycieraczce samochodu , lusterku lub z przodu na masce i tak ją transportuje . Kiedy pierwszy raz to zobaczyłem , to myślałem że to taka plastikowa , swoista ozdoba .

Rzuca się także w oczy brawurowa jazda kierowców wielkich autobusów dalekobieżnych . Jadą z ogromną prędkością jak na możliwości tych dróg , pchają się , spychają z drogi inne pojazdy . Generalnie obowiązuje na drodze zasada – duży może więcej . Nas spychają autobusy , my trąbimy na motory i rowery , no a piesi to od razu , już nauczeni doświadczeniem , skaczą do rowu .

Kampala jako stolica raczej przegrywa czystością i ogólnym szaleństwem busów ze stolicą Ruandy – Kigali . Kigali wydaje się ładniej położone , ma więcej kwiatów , szersze i mniej zatłoczone ulice . Naszym subiektywnym zdaniem Ruanda – choć byliśmy w niej krócej – bardziej się podobała . Nie ma może tylu zwierząt w parkach narodowych co Uganda , jednak krajobraz bliższy jest naszemu sercu . Na korzyść obu krajów wypada również sprawa lokalnego jedzenia . Kilkakrotnie jedliśmy w lokalnych barach to samo co nasz kierowca , piliśmy ich doskonałą herbatę gotowaną na tutejszej wodzie i do lotniska w Entebbe sensacji żołądkowych nie było .

Apropos lotniska w Entebbe – właśnie wyłączyli światło . Nic nie działa . To chyba częste na lotniskach ? Żegnamy Ugandę .

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u