Tunezja na dwóch kółkach czyli rowerem przez piaski Sahary
Marcin J. Korzonek, Agata T. Janyszek-Korzonek
Zaczęliśmy fatalnie – pierwszy dzień na rowerach w Tunezji, a my się czujemy jak na Marszałkowskiej w Warszawie. Mimo że jest to drugorzędna droga, duży ruch samochodowy, ciężarówki i smród spalin skutecznie zabijają całą przyjemność z jazdy na rowerze. Dodatkowo, leżące po obu stronach tony śmieci nie są się w stanie ukryć za wysokimi żywopłotami z kolczastych pięknych opuncji przyprószonych żółtymi owocami. Dopiero widok Mahdij – małego portowego miasteczka, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg wynagrodził nam te trudy. To piękne miejsce położone na samym cyplu uniknęło jeszcze zalewu turystów i gigantycznych kompleksów hotelowych. Zostajemy tutaj cały dzień wygrzewając się na plaży. Droga do Sfaxu – częściowo główną szosa przebrała czarę goryczy. Wydaje się, że jeżdżą tutaj wyłącznie olbrzymie śmierdzące ciężarówki. Dodatkowo zwiedzanie w okrutny upał – co prawda – pięknego i okazałego amfiteatru w El-Jem dołożyło swoje. O godzinie 17.30, gdy już wiemy, że przed zmrokiem nie dotrzemy do Sfaxu łapiemy stopa. Za drugim razem zatrzymujemy furgonetkę, rowery lądują na pace, a Agata i ja ledwo wciskamy się do środka na przednie siedzenie. Zostajemy wysadzeni na obrzeżach sporego miasta i po 10 km pedałowania, po ciemku docieramy do hotelu Medina.
Rano budzi nas piękne i głośne nawoływanie muezina do modlitwy z minaretu. „Hajja ala-alssalah….” – czyli „Szybko chodźcie na modlitwę” rozlega się codziennie 5 razy: o świcie, w południe, późnym popołudniem, o zmierzchu i po zmroku. Modlitwa jest jednym z pięciu filarów tej wiary i słychać ją wszędzie – w meczetach, na ulicy czy w sklepie.
Cały dzień poświęcamy na włóczenie się po Medynie bo tak się określa tę część miasta po arabsku. Po wczorajszych doświadczeniach omijamy pociągiem stutrzydziestokilometrowy odcinek bardzo ruchliwej szosy do Gabes. Pakujemy sakwy na bagażnik i oczywiście w największy upał – w samo południe ruszamy ku Matmacie mając nadzieję na ładną drogę. Z daleka od wszelkiego rodzaju pojazdów, mogliśmy nareszcie spokojnie pedałować. Początkowo po płaskim, ale zbliżając się do Matmaty teren coraz bardziej wypiętrzał się. Podjazd do samej wioski to już alpejskie serpentyny, na szczęście jest chłodniej – słońce powoli chyli się ku zachodowi. W hotelu, do którego docieramy już po ciemku dostajemy – jak przystało na okolice pokój pod ziemią. Matmata to jedno z najbardziej znanych miejsc w Tunezji. Słynie z osad troglodytów gdzie Berberowie swoje domostwa drążyli w skale. Hotel wykuty w skale miał jeszcze jedna zaletę – nikt przynajmniej nie robił nam problemów z przechowaniem rowerów w „pokoju”.
Rano tradycyjne tunezyjskie śniadanie wliczone w cenę (nienajmniejszą) pokoju. Bagietka, maleńkie pudełeczko masła i dżemu oraz kawa. Nawet mrówka dobrze by się nie najadła, a co dopiero cykliści. Później nauczyliśmy się, żeby zawczasu kupować serki topione i duży słoik dżemu – na szczęście bagietek nie reglamentowali. Cały dzień zwiedzamy okolicę – mieszkańcy często proponują wejście do podziemnych pomieszczeń – oczywiście nie za darmo… Co chwila podjeżdżają wielkie autobusy pełne turystów. Obowiązkowo zwiedzają nasz hotel – Sidi Driss – właśnie tutaj w barze kręcono część scen do Gwiezdnych Wojen i zachowały się dekoracje. Jesteśmy jedynymi gośćmi hotelu – być może z powodu gigantycznych karaluchów umilających nam czas podczas wieczornej toalety.
Kierujemy się na wschód – ku morzu. 30 km górskiej drogi do Toujane to piękne widoki, ostre serpentyny, często jeszcze szutrowa droga – robotnicy właśnie robili nowiutki asfalt – czyli to co rowerzyści lubią najbardziej. Podczas jednego ze zjazdów przednie koło – obciążone sakwami – wpada w poślizg na mokrym błotnistym szutrze (droga jest polewana wodą na czas robót drogowych, aby się nie kurzyło) i o mało nie wpadam pod olbrzymią ciężarówkę. Wygrzebuje się spod kół samochodu cały ubłocony. Na przełęczy pomagamy małemu chłopcu napompować koło w rowerku i zostajemy poczęstowani dojrzałymi daktylami – bardzo kalorycznymi – oraz miętową herbatą w tradycyjnych małych szklaneczkach. Takie chwile, gdy objuczony rower stoi obok, a my siedząc w kucki w cieniu kamiennego murka – jak wszyscy, odpoczywamy i kontemplujemy wszystkimi zmysłami miejsce w którym się znaleźliśmy są warte wszystkich wcześniejszych wyrzeczeń, żeby tutaj się znaleźć..
Sama wioska Toujane jest bardzo fotogeniczna i jest to jedno z najładniejszych miejsc, jakie odwiedziliśmy – położona w wąwozie biegnącym w stronę morza z kamiennymi domami przyklejonymi do jego zbocza. Za przełęczą piękny i ostry zjazd. Niestety duże prędkości są wykluczone – droga jest wąska i dziurawa jak sito.
Następnego dnia docieramy na Jerbę i spędzamy tutaj 4 dni w hotelu wylegując się na plaży z palmami. Jadąc z powrotem rowerami powtórzylibyśmy przez cały dzień część trasy, i z tego powodu decydujemy się na taksówkę. Rowery lądują na dachu i w ekspresowym tempie przenosimy się z powrotem do Medenine.
Nasza trasa biegnie wzdłuż pasma górskiego oddzielającego wybrzeże od pustyni. Znajdują się tutaj ksary – ufortyfikowane warownie składające się z wielu dwu, lub trzykondygnacyjnych spichlerzy (gorf). Budowali je rdzenni mieszkańcy – Berberowie, którzy pod naporem koczowników w X i XI wieku opuszczali żyzne doliny i chronili się w ufortyfikowanych miasteczkach. W razie ataku nieprzyjaciół ludność wioski chowała się w Ksarze broniąc to co decydowało o przeżyciu – czyli jedzenie i wodę.
Cały czas wyprzedzają nas autokary i coraz większa ilość jeepów – nic dziwnego zbliżamy się przecież do Sahary – jednej z głównych celów wycieczek znad morza. Góry to wreszcie okazja do rozbicia się na dziko; możemy ukryć namiot za pagórkiem. Po zwiedzeniu Ksaru Hadada – bardzo ładnie zachowanego, z mnóstwem zakamarków – kierujemy się do małej wioski Chenini. Tutaj musimy znaleźć drogę biegnąca już przez pustynię – na zachód. Mamy z tym małe kłopoty, ale po prawie godzinnym błądzeniu wreszcie ją znajdujemy. Dojeżdżamy na rozstaje gdzie kończy się asfalt, i już przy szutrowej drodze rozbijamy namiot. O 6.20 wstajemy i po śniadaniu nieco niewyspani ochoczo bierzemy się za pokonanie najbardziej dzikiego odcinka na naszej trasie. Droga to typowy pustynny trakt – dwie koleiny wyżłobione w żwirowo-piaszczystym podłożu, gdzieniegdzie są porozrzucane małe, kolczaste krzewy. Po 5 kilometrach droga rozdwaja się. Oczywiście nikogo nie ma, żeby zapytać się która odnoga jest właściwa. Zresztą takie rzeczy to normalka na pustkowiach; szlaki są robione według potrzeb – jeśli ktoś, gdzieś musi jechać, droga sama się robi – tutaj nic nie ogranicza „kreatywności” kierowców. Z tego właśnie powodu nie ma nigdy dokładnych map takich terenów – zawsze trzeba się pytać miejscowych – oni są tutaj alfą i omegą. Po krótkim namyśle obieramy bardziej zachodnio-południowy kierunek – przy najbliższej okazji weryfikujemy naszą decyzję i okazuje się ona na nasze szczęście trafna. W ciągu dnia co ok. pół godziny mijają nas całe tabuny identycznych – zazwyczaj białych – Toyot, Jeepów, czy Nissanów. W każdym z klimatyzowanych samochodów siedzi 6 turystów i kierowca.
Kiedy na 25 kilometrze – po 3 godzinach jazdy w czterdziestostopniowym upale widzę starą, zardzewiałą i powykrzywiana tablicę, z ledwie widocznym napisem „Cafe” – myślę sobie, że płyny chłodzące moją głowę już się porządnie zagrzały. Przystajemy na chwilę, żeby się ochłodzić pijąc gorącą wodę z bidonu, marząc o zimnej coli. Kiedy po paru kilometrach na horyzoncie pojawia się buda zbita z desek, przypominamy sobie o mijanym wcześniej drogowskazie; czyżby jednak…? Gdy w końcu docieramy do owej – jak się okazuje cafe, i na pytanie czy jest Cola, w naszych rękach ląduje butelka zimnego ciemnego napoju. Moje zdumienie jest tak wielkie, że idę na zaplecze i na migi pytam się właściciela skąd u licha na środku pustyni, z daleka od wszelkiej elektryczności posiada zimne napoje. Moje zdziwienie jest tym większe, jak zobaczyłem starą lodówkę, wypełnioną napojami, ociekającą wręcz lodem w środku. Obchodzę ja dookoła szukając kabla – oczywiście nie ma go. Rozwiązaniem zagadki jest proste – lodówka jest po prostu zasilana gazem. Miły właściciel częstuje nas za darmo makaronem z tradycyjną bardzo ostrą pastą z papryki – harisą. Gawędzimy z nim na migi. Na pytanie czy widział tu jeszcze jakiś rowerzystów poza nami, odpowiada że turystów nie, ale co roku jest organizowany wyścig na rowerach po pustyni i wtedy tą droga przejeżdża cały peleton zawodników. Musimy ruszać dalej. Żar lejący się z nieba słabnie do ok. 30 stopni, więc posileni i wypoczęci pokonujemy prawie 20 km. Teren zrobił się jeszcze bardziej pustynny – jak okiem sięgnąć na horyzoncie są tylko małe wydmy z drobnymi krzewami. Droga jest czasami przysypana piaskiem, tak że rowery musimy przeprowadzać przez piaszczyste łachy. Obóz rozbijamy 50 metrów od drogi – i tak nie ma gdzie się ukryć.
Żadne słowo nie opisze tego co się czuje pijąc herbatę z blaszanego kubka, kiedy cisza zalega nad bezkresną pustynią po zgaszeniu benzynowej maszynki. Kiedy już nie trzeba pedałować, żołądek jest syty, a w namiocie czeka rozłożony śpiwór. Dla takich chwil warto cały rok czekać i odkładać każdy zarobiony grosz.
Rano skoro świt zrywamy się i brnąc w gęstym piachu docieramy do naszej drogi. Jest coraz gorzej – piasek jest sypki, i tworzą się sporej wysokości wydmy na naszym szlaku. Jeśli dalej tak będzie, możemy mieć problem… O dziwo po 3 kilometrach docieramy wreszcie do rurociągu. O dziwo, bo z mapy wynikało, że czeka nas jeszcze paręnaście kilometrów jazdy, a tu taka niespodzianka. Na zardzewiałym i pogiętym drogowskazie widzimy upragniony „Ksar Ghilane”. Stajemy tylko na chwilę, bo nawet nie zdążyliśmy się jeszcze porządnie zmęczyć, i gawędzimy z Francuzami jadącymi na czele kawalkady Jeepów. W odróżnieniu od większości „białasów” nie są wożeni klimatyzowanymi luksusowymi maszynami przez miejscowych przewodników, ale sami jeżdżą własnymi samochodami po pustyni. Są mocno zdziwieni, gdy się dowiedzieli że przejechaliśmy drogę na rowerach z Chenini. Pocieszamy ich, że skoro my przejechaliśmy, to i oni sobie poradzą – w końcu co cztery koła to nie dwa.
10 kilometrów, które zostały nam do widocznej cały czas na horyzoncie w postaci czarnej plamy oazy, jedziemy zupełnie odprężeni upajając się myślą o kąpieli w jeziorkach. Zamiast jednak przywitania szumiącymi palmami musimy przejechać przez niezbyt piękne podwórka, z porozrzucanymi śmieciami, obok prowizorycznych zagródek na zwierzęta. Im jednak bardziej wgłębiamy się w oazę, tym bardziej robi się ładnie. Docieramy do campingu na którym jest małe jeziorko wypełnione ciepłą wodą. To jedna z atrakcji Ksar Ghilane – gorące źródła. Niestety miejsce jest bardzo skomercjalizowane – przyjeżdżają tutaj prawie wyłącznie jeepy z nadmorskich kurortów. Nie ma żadnych sklepów, a ceny w barach przyprawiają nas o zawroty głowy i to nawet po ochłodzeniu wodą. Tym bardziej cieszymy się ze spotkania grupy prawdziwych maniaków starych samochodów. Przyjechali tutaj swoimi jeepami z II Wojny Światowej z Holandii, i aby dotrzeć do oazy przedzierali się z Douz przez środek pustyni. Cała karawana około dwunastu samochodów miała oczywiście miejscowego przewodnika, ale i tak utknęli i zakopali się. Delektujemy się cieniem i kolejnymi butelkami coli, ale niestety na nas już czas – wsiadamy na nasze rumaki z napędem na jedno koło. Kolejne zaskoczenie tego dnia: asfaltowa droga. Na mapie oczywiście nic na ten temat nie można wyczytać, ale przynajmniej przez 15 kilometrów gnamy jak opętani. Po dojechaniu z powrotem do rurociągu sielanka się kończy. Szutrówka (Arabowie mówią: piscine) – jak to często w krajach pustynnych bywa – biegnie wzdłuż rurociągu naftowego. Droga ta jest jedną z dwóch biegnących na południe kraju – w stronę Libii i Algieri. Z tego wywnioskowałem, że mimo że będzie ona szutrowa, to jednak lepszej jakości niż dotychczasowy szlak. Niestety jest jeszcze gorzej. Większy ruch powoduje powstawanie na całej jej szerokości tarki – małych garbów, podobnych do tych jakie się tworzą w miastach przed światłami gdy asfalt „zwija się” pod kołami hamujących pojazdów. Do tego oczywiście dochodzą nieustające piaszczyste łachy. W ciągu 40 minut pokonaliśmy asfaltem 15 km, a teraz grzebiemy się jak dzieci w piaskownicy i w ponad dwie godziny pokonujemy zaledwie 5 km. Zmęczeni, a przede wszystkim zniechęceni rozbijamy obóz obok drogi. Dosłownie dziesiątki białych jeepów przejeżdżające z dużą prędkością i wzniecające tumany kurzu zniweczyły całe nasze popołudniowe mycie. Nawet wieczorem, po zapadnięciu zmroku słyszeliśmy wycie hordy terenowych motorów.
Rano wytrzepujemy się z drobnego piachu, który mamy dosłownie wszędzie i po szybkim śniadaniu ruszamy. Sytuacja nie poprawia się ani na jotę, tylko upał się wzmaga, aby w południe dojść do ok. 40 C w cieniu. Coraz więcej czasu brniemy w piachu. Rano kierowca z przejeżdżającej furgonetki proponuje nam podwiezienie, ale dziękujemy za propozycję. Im bliżej jednak do południa, tym bardziej plujemy sobie w brodę. Według mapy mamy jeszcze około 80 kilometrów do asfaltu. W takim tempie – liczę – może tam to zająć 3-4 dni. Z ciężkim sercem podejmujemy decyzję o skorzystaniu z pomocy samochodu, ale oczywiście jak na złość, przez najbliższą godzinę nic nie jedzie. Nic oprócz spychaczo-koparki….
I tutaj potwierdza się jedna z zalet krajów azjatyckich czy afrykańskich czyli, w odróżnieniu od sztywnych Europejczyków, całkowita bezproblemowość. Ileż to razy można usłyszeć magiczne wręcz „no problem”. Rowery lądują w olbrzymiej łyżce, a my wciskamy się po obu stronach kierowcy do kabiny. Nie, żebym oczekiwał wygód, ale siedzenie na rozgrzanej obudowie silnika, z lewarkiem skrzyni biegów między nogami, nie należało do przyjemności. Kierowca uśmiechnięty (szczególnie do mojej żony) – kilometry piekielnej pustyni zostają za nami (a właściwie centymetry, bo jedziemy z z oszałamiająca prędkością 15 km/godzinę) piękna pogoda – żyć nie umierać… Po drodze pałaszujemy jeszcze tunezyjski obiad – kaszę kus kus z wściekle ostrym sosem z papryki. Sielanka się kończy spotkaniem z żandarmerią. Niestety panowie policjanci nie byli już „no problem” i tylko możemy się domyślać – bo nie znali angielskiego – że kierowca koparki miał nieprzyjemności. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło…. przynajmniej zmieniliśmy środek lokomocji na szybszy, a nawet wściekle szybki. Zostajemy dowiezieni do kolejnej oazy – Bir Soltane, i z powrotem lądujemy na siodełkach rowerów. Do Asfaltu zostały 35 km, ale droga się nie poprawiła ani o jotę. Zrezygnowani prowadzimy znowu rowery po piachu, ale nie ma to większego sensu, więc próbujemy coś złapać i … po 20 minutach znowu lądujemy na pace policyjnej terenówki. „Nasi” policjanci chyba sami doszli do wniosku, że z tej piaskownicy się tak szybko nie wygrzebiemy. Na upragnionej szosie lądujemy przed 18.00 i natychmiast gnamy jak na skrzydłach ze średnią prędkością 21 km/godzinę do Cafe Tarzan. gdzie nocujemy w szałasie z palmowych liści.
Zanim dotrzemy – już po czarnej i utwardzonej drodze do Bramy Sahary – czyli Douz, przyjdzie nam się zmierzyć jeszcze z burzą piaskową. Dziwne przeżycie – gdy ze zbierających się i gęstniejących, ołowianych chmur zamiast strug deszczu do ataku ruszają miliardy drobin piasku wciskających się w każdy zakamarek ciała i roweru.
Zaraz po dotarciu do hotelu zmieniamy na parę godzin środek transportu na bardziej odpowiedni na pustynne wojaże. To niesamowite, jeszcze parę godzin temu zmagaliśmy się z wiatrem, piaskiem i zmęczeniem, a teraz – wieczorem obserwujemy zachód słońca z wysokości wielbłąda razem z innymi turystami, przeżuwając ponoć najlepsze na świecie, a na pewno w Tunezji, daktyle– zwane „palcem światła”. Są niezwykle słodkie i mają prawie przeźroczysty miąższ.
Przed nami ostatni etap – 130 km drogi przez największe w Afryce północnej wyschnięte słone jezioro – Chott el-Jerid. Wreszcie siły natury sprzyjają nam: cały dzień mamy wiatr w plecy. Przez 60 kilometrów po obu stronach drogi ciągnie się biała solna pustynia. Dopiero tutaj – na środku jeziora – tyle że wyschniętego – pierwszy raz od trzech tygodni jesteśmy mokrzy nie od potu, ale od deszczu. Krótka ulewa nie pozwoliła nam nawet dobrze odpocząć pod daszkiem z palmowych liści w przydrożnej cafe. Ostatnie 20 km przez wioski jedziemy już po zmroku. Niestety nie należy to do przyjemności – za nami słyszymy nieustające krzyki dzieci i nie tylko. Mam wrażenie, że gdy zaszło słońce i Allach już nie widzi, miejscowi raczą się czymś mocniejszym. Na ulicy gromadzą się grupki młodzieży, która koniecznie chce żebyśmy się zatrzymali. W Tozeur. kończymy rowerową część naszej podróży poślubnej i odtąd będziemy się już poruszać pociągami, i autobusami. W ten sposób odwiedzamy jeszcze górskie oazy w Tamerze, Mides i Szebice , stolicę Tunezji: Tunis, oraz Sidi Bu Said – ulubione miejsce artystów – leżące nad morzem.
Gdy na początku października w ulewny dzień lądujemy na lotnisku w Poznaniu już tylko w pamięci pozostają nam palmy na plaży i piękna dzika pustynia z drobnym białym piaskiem dookoła.
Informacje praktyczne
Warto zwiedzić
Matmata
Jedna z największych – obok samej pustyni – atrakcji Tunezji. Rzesze turystów ogląda unikalną na skalę światową atrakcję – podziemne domostwa wydrążone w miękkich skałach. Z powodu palącego słońca Berberowie od stuleci mieszkają w domach pod ziemią. Cała okolica jest usiana pagórkami – każdy to jeden dom. Takie mieszkanie ma same zalety – w miarę potrzeby łatwo powiększyć metraż, latem panuje tu chłód, a w zimne noce jest cieplej niż na zewnątrz. Ściany często są ozdobione są rysunkami dłoni i ryb – według berberyjskich wierzeń, symbole te zapewniają szczęście i dostatek. To tutaj Lucas kręcił jeden z epizodów Gwiezdnych Wojen – w jednym z hotelów (Sidi Driss) można oglądać zdewastowane nieco pozostałości dekoracji filmowych.
Ksary
Na południe od Matmaty znajduje się kraina ksarów – ufortyfikowanych spichlerzy berberyjskich. Rdzenna ludność tych ziem, musiała w X wieku ustąpić miejsca koczownikom, którzy przybyli z Egiptu wraz ze swymi stadami i zdewastowali tę urodzajną krainę. Berberowie opuścili urodzajne doliny i osiedli na nagich szczytach, gdzie wybudowali ufortyfikowane miasteczka. Swoje zbiory chronili właśnie w ksarach – obronnych spichlerzach.
Jednym z najładniejszych Ksarów jest Ksar Hadada. Znajduje się w centrum wioski, w sąsiedztwie meczetu. To właśnie tutaj George Lucas realizował w 1997 r. kolejne sceny do filmu Gwiezdne Wojny. Po Ksarze można swobodnie chodzić. Zwiedzanie labiryntu wąskich uliczek, tarasów, kameralnych dziedzińców spichlerzy-wnęk, zwanych gorfami oraz podziwianie zachowanych elementów budowli (np. drzwi z drzewa palmowego) będzie dużą frajdą nie tylko dla dzieci. Kiedyś w części kasru dział hotel turystyczny.
Nieźle zachowany jest również Ksar Chenini zbudowany na szczycie wzgórza. Twierdza pochodzi z 1143 roku, a wykute w skałach domy są nadal zamieszkane. Niektóre domostwa posiadały także górne kondygnacje, których wysokość dochodziła nawet do kilku pięter. Budowano je z odłamków skalnych, przez co z dużej odległości stawały się prawie zupełnie niewidoczne dla wroga
Ksar Quled Soltane – nam nie udało się do niego dotrzeć, ale podobno jest najciekawszą i najlepiej zachowaną warowną wioską w Tunezji. Gorfy wznoszą się ponad dwoma dziedzińcami na wysokość 4 kondygnacji.
Ksar Metameur – XII wieczny ksar 6 km na zachód od Medenine. Specjalnie może nie warto tutaj jechać, ale jeśli znajdzie się na naszym szlaku można zajrzeć do tego niedużego zabytku. Znajduje się tutaj również hotel Les Ghorfas – noclegi w niezbyt czystych gorfach w Ksarze.
El Dżem (El-Jem)
W mieście Al-Dżamm (El-Jem) przetrwał jeden z najbardziej imponujących zabytków rzymskich w Afryce – koloseum – niewiele mniejsze od znajdującego się w stolicy Włoch. Koloseum mogło pomieścić 30 tys. widzów.
Tauzar (Tozeur)
Leżące w regionie szottów (słonych jezior) bardzo ładne stare miasto, w którym warto spędzić dzień na spacerowaniu po wąskich uliczkach starej dzielnicy Ouled el-Hadef. Region jest znany z uprawy palm daktylowych.
Douz (Duz)
Zwane bramą Sahary – to małe miasteczko położone na skraju Wielkiego Ergu Wschodniego. Dalej na południe są tylko piaski Sahary. W każdy czwartek odbywa się targowisko w starych sukach w centrum miasteczka.
Zaafrane
Do leżącego 12 km na południowy zachód od Douzu warto się wybrać na półdniową wycieczkę aby podziwiać imponujące wydmy. Takich nie ma Douzie. Bez problemu wynajmiemy wielbłądy i przewodnika.
Ksar Ghilane
Oaza jak z dziecięcych marzeń – dlatego jest oblegana przez tłumy turystów dowożonych w klimatyzowanych jeepach prosto z nadmorskich kurortów. Dla rowerzystów to wymarzony cel podróży – aby się tam dostać o własnych siłach trzeba przejechać po prawdziwej pustyni. Z Tatawinu (Tataouine) 85 km po szutrowej drodze. Do Douz jest 147 km, z czego 70 km biegnie po szutrowej w wielu miejscach piaszczystej drodze. Przenocować można w namiocie beduińskim oraz na luksusowym – jak na te warunki – campingu. W oazie jest małe jeziorko, w którym można pływać.
Chott-el-Jerid (Szot-el-Jerid, Szott-el-Dżerid)
Największe słone jezioro (szot) w Afryce Północnej. Przez większą część roku jezioro jest suche, jego dno pokryte jest kryształkami soli. Przez jezioro biegnie szosa asfaltowa na dwumetrowej grobli – z Kibili (Kebili) do Tawzaru (Tozeur) – 85 km. Wspaniały rowerowy przejazd połączony z możliwością wystąpienia fatamorgany.
Oazy górskie.
Trzy oazy: Szebika, Mides i Tamerza to żelazny punkt wycieczek dla turystów, którzy trafią do Tozeur. Na własna rękę trudno tam się dostać publicznym transportem w jeden dzień. Najlepiej (chociaż nie najtaniej) zabrać się z półdniową wycieczką jeepem (30DT=25$ od osoby). Uwaga dla rowerzystów: droga od Chebiki do Mides (ok. 20 km )
Szebika (Chebika)
Z daleka widoczna jako zielona plama na tle jałowych skał – położona południowym krańcu pasma górskiego – oaza wcinająca się pomiędzy skały.
Mides
Położona tuż przy granicy z Algerią (widać ją) wioska w której znajduje się piękny wąwóz. W charakterystycznym krajobrazie warstwowych skał były kręcone sceny do wielu filmów – między innymi do „Angielskiego Pacjenta”.
Tamerza
Również oaza malowniczo usadowiona na tarasach z 12-to metrowym wodospadem.
Jerba (Dżerba, Djerba)
Zatłoczona i pełna hoteli (tylko na wybrzeżu na szczęście) wyspa jest turystycznym hitem Tunezji. Nawet w samym środku zimy temperatury na Dżerbie rzadko spadają poniżej 15°C. Najlepszym terminem wyjazdu jest wiosna i jesień – noclegi są wtedy tańsze, turystów mniej, a słońce nie daje się we znaki. Jeśli ktoś chce się wybrać do Tunezji z rowerem do hotelu – polecamy właśnie Dżerbę. 500 km2 płaskiej stosunkowo wyspy poprzecinanej siatką dróg i ścieżek, wśród gajów palmowych i oliwnych to wprost wymarzone miejsce na rowerowanie. Na wyspie znajduje się 14 synagog – w przeszłości zamieszkiwała tutaj liczna społeczność żydowska.
Kairouan
Czwarte najświętsze miejsce dla muzułmanów (po Mekce, Medynie oraz Jerozolimie). Największą atrakcją – tego bardzo konserwatywnego miasta – jest Wielki meczet z VII wieku. Nam niestety Kairouan nie był po drodze.
Tunis
To przede wszystkim stolica kraju. Warto na pewno zwiedzić słynne muzeum Bardo – z wspaniałą kolekcja rzymskich mozaik, oraz przespacerować się po medynie.
Sidi Bu Sa’id (Sidi Bou Said)
Położone na skalnym płaskowyżu nad Morzem Śródziemnym, 10 km na północny wschód od Tunisu, piękne miasteczko z charakterystycznymi domami o białych ścianach i błękitno-niebieskich dachach oraz zdobieniach ściąga tłumy turystów. Spacerując po wąskich uliczkach można poczuć się jak… na greckiej wyspie.
Ambasady
Ambasada Polska w Tunezji
5, Impasse No 1, Rue de Cordoue,
2092 El Manar I, Tunis
e-mail: amb-pologne@ati.tn
tel. (0.02161) 884-112, 873-837, 874-843; tel. : (002161) 873.837 / 874.843
fax 872-987
tlx (409) 14024 POLMIS TN
Ambasada Tunezji w Polsce
Warszawa
ul. Myśliwiecka 14
tel. (22) 628-25-86, (22) 628-63-30
fax. (22) 621-62-95
czynna pn.-pt., 9.00-15.00
Adres e-mail firmy: ambtunpl@it.com.pl
Noclegi
W miejscowościach turystycznych nie ma problemów z hotelami, ale niestety nie są one zbyt tanie jak na kieszeń turysty trampingowego. Zazwyczaj pokój dwuosobowy ze śniadaniem kosztuje 20-30 DT. W Tunezji śniadanie jest wliczone w cenę pokoju, i wynajęcie go bez wcale nie oznacza obniżenia kosztów.
Krótki przegląd hoteli w których spaliśmy:
Mahdia – Hotel El-Jazira (18DT/pokój dwuosobowy, 22DT/pokój dwuosobowy ze śniadaniem. Czyste i przytulne pokoje, można poprosić z widokiem na morze.
Safakis – Hotel Medina (4 DT od osoby). Pokoje jak cele w więzieniu, ale w miarę czysto. Hotel wybitnie dla miejscowych, a nie dla turystów. Ciepły prysznic płatny 1DT.
Matmata – hotel Marala (11DT od osoby ze śniadaniem). Hotel w podziemiach. Pokoje to wydrążone w piaskowej skale pieczary bez okien. Łazienka wspólna. Obsługa ma krzywe miny, jakby jedli cytryny przez cały dzień.
Matmata Hotel Sidi Driss (12 DT od osoby z marnym śniadaniem). Czasy świetności ma za sobą.
Medenine – Hotel Hana (12 DT za dwuosobowy pokój, 20DT – lepszy standard). Czysto, schludnie, w centrum.
Duz – Hotem 20 Mars (20DT dwójka z łazienką). Bardzo miła i dowcipna obsługa. Ładny – z wewnętrznym dziedzińcem i położony obok targowiska. Typowy turystyczny hotel.
Tamazret – Hotel Karima. (20 DT za dwójkę ze śniadaniem). Miła obsługa, śniadanie słabe. W hotelu jest spory wybór wycieczek.
Transport
Do Tunezji najszybciej i najłatwiej polecieć samolotem – lotem czarterowym. Mamy dużo biur do wyboru, a w najgorszym razie możemy kupić najtańszą wycieczkę do hotelu i po prostu zrezygnować z niego. My bilety kupiliśmy w TUI, lecieliśmy z Poznania do Monastyru, a wracaliśmy do Warszawy. Dobrą ofertę ma też Neckermann. Loty czarterowe mają jedną dużą zaletę dla rowerzystów – bez większych problemów przewieziemy rower – płaci się zryczałtowaną opłatę (np. 25USD), lub – jeśli się uśmiechniemy do obsługi przyjmującej bagaż – nawet nic.
Jedzenie
Nie każdemu przypadnie do gustu (i smaku) tunezyjskie dania, dlatego warto przed wyjazdem kupić spory zapas chińskich zupek, których tutaj nie kupimy.
Woda
W miastach w kranach ma fatalny smak. Aby wypić dobrą herbatę trzeba użyć butelkowanej.
Wszędzie można kupić niegazowaną butelkowana wodę (1,5 l) w cenie od 0,35 DT (w markecie) do 0,5 DT w sklepach oraz 1-1.5 DT w oazach. Najbardziej popularne marki to Sabrina i Marva.
Napoje
Coca-Cola, Fanta, Boga (miejscowy cytrynowy napój) 1,5 DT za 1,5l w sklepie. Bez problemu wszędzie dostępne. W oazach o wiele drożej.
Herbata
Podawana w maleńkich szklaneczkach, zazwyczaj miętowa, mocna i słodzona. W turystycznych miejscach cukie jest podawany osobno.
Kawa
Potrafi być bardzo dobra, ale w wielu miejscach na śniadanie w hotelach podaje się coś co smakuje pomiędzy pomykami a wczorajszą odgrzewaną kawą.
Restauracja Ben Khalifa w Matmacie – może nie jest najtańsza, ale jedzenie wyborne.
Rowerem po Tunezji
Jazda po głównych drogach nie należy do przyjemności. Ruch samochodowy jest duży, a Tunezyjczycy prowadzą samochody z typowo arabską fantazją. Same drogi są w niezłym stanie – bez większych dziur. Czasami asfalt jest gruboziarnisty – ciężko się po nim jedzie. Drogi szutrowe często są poprzecinane poprzecznymi drobnymi garbami tzw. tarką. Czym bliżej Sahary, tym większe fragmenty drogistą przysypane piaskiem – na wielu odcinkach rower trzeba prowadzić.
Ceny
Jednostką monetarną w Tunezji jest Dinar (DT). Kurs z sierpnia 2005 roku:
1USD=1,27 DT
1 DT=0,79 USD
Ceny pochodzą z 2003 roku, ale również są aktualne +-5% na rok 2005.
Koszt wyjazdu na jedną osobę na 4 tygodnie z podróżą samolotem wyniósł: 3100 zł z czego: bilet lotniczy 1430 zł, pieniądze na trasę 1200 zł, filmy z wywołaniem 273 zł, części rowerowe 170 zł, wizy+przesłanie 45 zł, różne 35 zł, przewodniki 15 zł.
Są to koszty uśrednione – z wyjazdu dwuosobowego.
Relacja ze zdjęciami jest na oficjalnej stronie wyprawy:
http://www.wRower.pl/tunezja2003