Termin: 23 października – 31 października 2013 r. (8dni)
Uczestnicy: Ewa, Jarek
Trasa lotnicza: Warszawa Enfidha (przelot czarterowy linii Enter Air). My wykupiliśmy
tylko
przelot w ofercie last minute w pewnym znanym biurze podróży.
Trasa lądowa: BytomWarszawaEnfidhaSousseKairuan El JemGabesTatawinDuzKsar
GhilaneTauzerTunisSidi Bou SaidKartaginaTunisEnfidha
Koszty podróży: 749 zł. (samolot) + 60zł. PolskiBus (2 strony/os.)+ 881zł. (288 USD koszty
własne na miejscu) = 1690zł. na osobę z pamiątkami.
Kursy walut: 1 USD = 1,66 TND. Jednostką walutową jest dinar tunezyjski (TND). Dinar
dzieli się na 1000 milimów.
Czas: +1 h w stosunku do Polski, zimą czas się wyrównuje.
Bezpieczeństwo: Ogólnie jest bardzo bezpiecznie, Tunezyjczycy są pomocni i uprzejmi.
Wizy: Od 2010 r. wizy nie są wymagane od obywateli Polski. Na terenie Tunezji
można przebywać przez okres 90 dni.
Język: Język urzędowy to arabski i francuski. Tunezyjczycy są urodzonymi
poliglotami i szybko uczą się języków obcych.
Pogoda: Przez cały nasz wyjazd mieliśmy słońce, a temperatura oscylowała wokół
25ºC
Elektryczność: 220 V, gniazdka, jak w Polsce.
Przewodniki: Tunezja z „Pascal” i „Gazeta Wyborcza”.
Jedzenie: Miejscowa kuchnia jest tania, smaczna, lekko ostra, w zależności co kto lubi.
Koszyk podróżnika: woda mineralna mała0,400 TND, duża0,700 TND, cocacola
mała 0,750 TND, duża1,800 TND, chleb tostowy1 TND,
bagietka0,220 TND, piwo2,500 TND, wino 0,7l5 TND, papierosy 2
3 TND, internet1,52 TND/h, kartka pocztowa0,200 TND (do
dzisiaj jeszcze nie doszły) znaczek0,600 TND, herbata0,500
TND, kawa1 TND, 1l. ropy1,170 TND, 1l. benzyny
1,570TND.
23 październik 2013 r.środa●BytomWarszawa
O godz.23.45 wyjechaliśmy autobusem PolskiBus z Katowic.
24 październik 2013 r.czwartek●Warszawa EnfidhaSousseKairuan
O godz. 4.00 dojechaliśmy do Warszawy na Stację Wilanowska, gdzie czekaliśmy na autobus 331,
który o godz. 5.35 odjeżdża bezpośrednio na lotnisko (tylko 26 minut). Odlot mieliśmy o
godz.13.00. Cały czas byliśmy przekonani, że lecimy do Monastiru, gdzie ląduje większość
samolotów czarterowych z Polski. Pilot poinformował, że będziemy lądować w Enfidha i trochę
zbaranieliśmy, próbowaliśmy ustalić, gdzie leży ta miejscowość. Okazało się, że jest to nowe
lotnisko pomiędzy Hammamet a Monastirem, specjalnie wybudowane, aby pogodzić obie
miejscowości wypoczynkowe. Tak więc, po 3 godzinach lotu wylądowaliśmy w Tunezji. Z
lotniska zabraliśmy się do Sousse busikiem, który rozwoził turystów po hotelach. Zapłaciliśmy
rezydentce za przejazd 25 USD/2 os. (czyli około 40TND). Po drodze oczywiście okazało się, że
kierowca był przekonany, że wiezie nas do hotelu a nie do miasta. Tak zaczęła się nasza pierwsza
słowna potyczka z Arabem. No cóż, przekonaliśmy go, że zapłacone mamy za przejazd do
centrum Sousse, bo my nie zostajemy w żadnym z hoteli. Tak więc, dowiózł nas do bram mediny.
Należy wspomnieć, że kantor na lotnisku był zamknięty, więc musieliśmy szukać banku lub
kantoru w mieście. W jednym z wielkich marketów Jarek dokonał wymiany: 1USD=1,66TND.
Uwaga !!! Należy zatrzymać paragon w celu ponownej wymiany nadwyżki waluty w drodze
powrotnej do kraju. Stąd wzięliśmy taksówkę, aby dojechać do dworca louages (jest to
odpowiednik busataksówki zabierającego 8 osób). Za przejazd, według taksometru zapłaciliśmy
1,5 TND. Tutaj panuje ta sama zasada, jak w inych krajach arabskich, tzn. naganiacze wykrzykują
nazwy miejscowości i zachęcają do zajmowania miejsc w busie. Jak jest pełny, to odjeżdża.
Rozkład jazdy jest sprawą umowną. Oczywiście do południa kursów jest więcej niż wieczorem, a
nocą ruch jest sporadyczny, tak więc trzeba sobie dobrze rozplanować podróż. My postanowiliśmy
dostać się do Kairuan (57km), za przejazd zapłaciliśmy 4,700TND/os. + 0,100TND/os. za serwis
czyli wypisanie biletu. Kairuan jest to jedno z czterech świętych miast islamu, najważniejszy
ośrodek religijny w Tunezji (znajduje się tu około 130 meczetów). Próbowaliśmy na własną rekę
znaleźć hotel “Sabra”, ale polegliśmy. Sabra to jakieś popularne słowo w tym mieście i miało
wiele znaczeń. Był to warsztat, sprzedaż opon, restauracja, no i hotel. Zatrzymała się jakaś kobieta
i swoim samochodem zawiozła nas, klucząc po ulicach i dopytując innych mieszkańców o drogę.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Okazało się, że “Sabra Hotel” leży tuż przy głównej bramie do
starego miasta. Hotel jest kilkupiętrowy, w jego pobliżu znajduje się Wielki Meczet, a na
przylegającym placu przesiadują mężczyźni pijący herbatę i palący fajkę wodną. Taki obrazek też
zastaliśmy. Wchodząc do hotelu na chwilę zamarło życie, a większość ludzi ciekawie nam się
przyglądała. Pozdrawiali nas, pytali skąd jesteśmy. Recepcjonista był trochę zdziwiony, bo nie
miał nigdy turystów z Polski. Meldunek w hotelach tunezyjskich to przede wszystkim wypełnienie
druczku dla policji. Za nocleg zapłaciliśmy 28TND/pokój (śniadanie w cenie). Posługiwaliśmy się
starym przewodnikiem Pascala z 2004r., tak więc ceny i opisy niektórych miejsc bardzo odbiegały
od wskazówek. Hotel lata świetności ma już za sobą, ale jest czysty i skromny. Poszliśmy na mały
rekonesans i zjedliśmy pierwszego brika – 2 TND, pieczonego w głębokim tłuszczu (naleśnik z
jajkiem, ziemniakami, harisą), bardzo dobra przekąska, w miarę sycąca. Zazwyczaj do tego
podawane są frytki, które stanowią podstawowy dodatek do wszystkich dań. Są jedzone na zimno i
ciepło, grube i cienkie, jako wkładka do bułek, naleśników, kebaba, szałarmy, a czasem jako
przystawka do pizzy. Ceny przekąsek są różne, ale ogólnie jest tanio. Do tego spróbowaliśmy
napoju gazowanego w typie “Sprita” – 1,8 TND.
25 październik 2013r.piątek●KairuanSousseEl JemGabes
O godz. 7.00 mieliśmy w hotelu śniadanie. Byliśmy mile zaskoczeni, że nie był to przysłowiowy
tost i łyżeczka dżemu, ale w miarę solidne kontynentalne śniadanie. Potem ruszyliśmy do
historycznej mediny, która została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego
UNESCO. Najpierw dotarliśmy do Meczetu Trzech Drzwi. Jako, że dzisiaj mamy piątek, wszystko
jest pozamykane, więc robimy zdjęcia z zewnątrz. Wiemy też, że i tak nie weszlibyśmy do środka,
bo nie jesteśmy muzułmanami. Tak więc, chodziliśmy po starym mieście, które dopiero budziło
się do życia. Otwierały się dopiero zakłady tkackie, z których słynie miasto. Weszliśmy do
jednego z nich przyglądając się, jak tkane są jedwabne chusty. Właśnie w Kairuan warto zakupić
dywan, bo charakteryzują się tu ciekawymi wzorami i są stosunkowo tanie. Obok Wielkiego
Meczetu Sidi Okba za murami miasta znajduje się cmentarz muzułmański Shorfa. Następnie
udaliśmy się do Basenów Aghlabidów (które zbudowane zostały w celu magazynowania wody).
Obszar jest rozległy i płaski, więc poprosiliśmy o możliwość wejścia na taras budynku. Stąd
rozciąga się widok na okolicę i owe baseny. Postanowiliśmy jechać dalej i poszliśmy szukać
dworca autobusowego. Trzeba dojść do mauzoleum Abi Zamaa alBalawi, potem skręcić w prawo
w uliczkę, gdzie widać mury i bramę wjazdową dworca. Tu kupiliśmy bilety do Sousse za 2,960
TND/os. z firmy Soretrak. Odjazd miał być o godz. 10.30. Autobus typu „miejski przegubowy”
pokonał trasę w godzinę. Z dworca autobusowego wzięliśmy taxi za 1 TND do dworca louages,
skąd dalej pojechaliśmy do El Jem. Podróż kosztowała 4,650 TND/os. i trwała godzinę. Busik
zatrzymuje się w centrum miasteczka, skąd piechotą przeszliśmy do słynnego Koloseum. El Jem
jest niewielkim miasteczkiem, którego główną atrakcją jest ogromny amfiteatr, trzeci co do
wielkości w cesarstwie rzymskim (po Koloseum w Rzymie i amfiteatrze w Kapui). Ten
gigantyczny amfiteatr wzniesiony został na przełomie II/IIIw. i mógł pomieścić 27tys. widzów.
Elipsa jego obwodu wynosi 427m. (wstęp 10tys. TND/os). Obeszliśmy kilka razy całą budowlę,
zeszliśmy też do podziemi. Poniżej areny znajdują się pomieszczenia i korytarze, gdzie
gladiatorzy, zwierzęta i ofiary oczekiwali na swoją kolej. Potem wróciliśmy na dworzec rozpytując
o połączenie do Sfaks. Zjedliśmy w jednej z przydrożnych knajpek obiad w postaci tuńczyka z
puszki, frytek, sałatki i jajka sadzonego. Do tego podawana jest zazwyczaj bagietka. Po dłuższym
oczekiwaniu okazało się, że busik do Sfaks pojedzie, ale jak zapłacimy za pozostałe miejsca.
Kierowca chciał policzyć miejscowych za normalną cenę, a my mieliśmy dopłacić za pozostałe
wolne miejsca. Wiadomo, że takie numery z nami nie przejdą. Okazało się, że za 30 minut jest
pociąg do Sfaks. Poszliśmy więc na dworzec kolejowy. Tutaj dowiedzieliśmy się, że o godz.16.00
pociąg pojedzie aż do Gabes, co nas jeszcze bardziej urządzało. Kupiliśmy bilety za
10.400TND/os. Pociąg się spóźnił, ale nas to już nie martwiło, bo chcieliśmy już tylko dojechać do
tego miasta, gdzie planowaliśmy kolejny nocleg. Po 4 godzinach dotarliśmy na miejsce. Podróż
pociągiem tunezyjskim jest w miarę wygodna. Podział jest na 3 klasy (1,2 oraz komfort), różnica
tkwi w klimatyzacji, jej braku i fotelach. Problem słabej infrastruktury kolejowej powoduje, że
pociągi przepuszczają się nawzajem i czasem trzeba dłużej czekać na przejazd. W Gabes udaliśmy
się do hotelu polecanego przez przewodnik „Hotel Ben Nejima” za 18 TND/pokój. Poszliśmy
jeszcze na dworzec autobusowy sprawdzić połączenia do Tatawin, ale rozkład jazdy napisany był
po arabsku, a ludzie nie potrafili nam odpowiedzieć na nasze pytania po angielsku. Wróciliśmy do
hotelu i w knajpce obok zjedliśmy pyszne lawasze z salami i sałatkami. Dzisiaj pokonaliśmy około
320km.
26 październik 2013 r.sobota●GabesTatawinDuz
Około godz. 6.30 pobudka, dłużej spać nie możemy, co jest zawsze dziwne na wakacjach. W
domu o tej godzinie zawsze rodzi się bunt i chęć pospania dłużej. Poszliśmy na dworzec i
zaczęliśmy szukać busa do Tatawin. Samochód szybko zapełnił się podróżnymi i za 8 TND/os.
pojechaliśmy dalej. Po drodze naszą uwagę zwracały prowizoryczne stacje benzynowe, czyli
beczka napełniona benzyną i lejek z gumowym wężem zamontowanym na stelarzu. Jak się
dowiedzieliśmy później paliwo było przemycane z Libii. Po dwóch godzinach byliśmy na miejscu.
Tu zaczęliśmy szukać taksówki, aby objechać okoliczne ksary (czyli ufortyfikowane spichlerze).
W końcu jeden z kierowców zgodził się pojechać za 75TND/pół dnia. Ustaliliśmy, że chcemy
zobaczyć Haddada, Chenini, Douiret i Guermessa i w tej kolejności rozpoczęliśmy zwiedzanie.
Wszędzie wstęp jest wolny, chociaż można zostawiać datki na konserwację tych miejsc.
Przejechaliśmy około 120 km w 5 godzin. Miejsca są warte odwiedzenia z uwagi na ich położenie
i historię. Haddada wykorzystana została do kręcenia filmu „Gwiezdne Wojny” i część jest
odrestaurowana, a pozostała część to gruz. Można więc porównać jak wyglądało wcześniej. Mimo
wszystko miejsce to zachwyca labiryntem wąskich uliczek i dziedzińców. Chenini jest
najciekawszą z ksar. Warto nawet poświecić dwie pozostałe i spędzić tu więcej czasu. Ksary
położone są na stoku góry i wspina się do nich ułożoną, kamienistą drogą. Z dołu wygląda na
bardzo stromą i wymagającą trasę, ale jest to spacerek. Można zajrzeć do środka budowli, w
centralnej części ściany skalnej ulokowany jest biały meczet, który wyraźnie kontrastuje z żółtymi
skałami. Do tego obrazka dopełnia piękne, błękitne niebo. Można stać i przyglądać się,
podziwiając pomysłowość i kunszt architektoniczny mimo wszystko prostych ludzi, a nie
wybitnych inżynierów. Pozostałe ksary, położone są na wzgórzach, w większości zniszczone,
chociaż mieszkańcy powoli je odbudowują, zamieszkują i przystosowują do ruchu turystycznego.
Z dworca w Tatawin udaliśmy się busem za 8 TND/os. do Gabes. a stąd mieliśmy autobus do Duz.
Bilet na godz. 19.40. kosztował 8,970 TND/os. Po 2,30h byliśmy na miejscu. Tu zatrzymaliśmy
się w „Hotel 20 Mars” za 20 TND/pokój. Tym razem sięgneliśmy do hotelu z przedziału „ceny
umiarkowane” i okazało się, że często był to lepszy wybór. Hotel jest oblegany przez turystów
indywidualnych z plecakami, jak i wycieczki zorganizowane. Można zauważyć, że stanowi bazę
wypadową dla rajdowców, którzy organizują wyprawy na pustynię.
27 październik 2013r. niedziela●DuzKsar Ghilane
Śniadaniekabaret, kuchnię obsługiwał chyba niespełniony aktor, przypominający Samuela L.
Jacksona. Przedrzeźniając nas, i śmiejąc się z turystów serwował kawę, kakao, herbatę, wywołując
śmiech. Udaliśmy się na miasto szukać agencji, która zorganizowałaby nam wycieczkę na
pustynię. Okazało się, że w niedzielę agencje nie pracują. Tak więc, spotkaliśmy po drodze Alego,
który zaproponował nam swoje usługi. Wynegocjowaliśmy cenę 170 TND/ za cały dzień pobytu
na pustyni. Nie chcieliśmy lunchu, wielbłądów, relaksującej kąpieli, i innych ofert, tylko
zwariowaną przejażdżkę po wydmach. Poczekaliśmy trochę na przyjazd kierowcy, który pickupem
dowiózł nas do wrót Sahary, tzw. Wielkiego Ergu Wschodniego. Jest to miejsce, gdzie nie kursuje
żaden publiczny środek transportu. Jadąc do Ksar Ghilane, po drodze mijamy Beduinów, którzy
korzystali z kąpieli w gorących źródłach bijących pod pustynią. Niesamowite wrażenie. W około
otaczają nas rozgrzane przez słońce piaski, a z wnętrza wybija gorąca, siarkowa woda. Można
natrzeć się błotem i relaksować. Po dwóch godzinach dotarliśmy na miejsce. Tu Ali i kierowca
wykorzystali moc Toyoty 4X4, jeżdżąc po wydmach i wzbijając tumany piasku. W sumie byliśmy
zadowoleni z samochodowego safari. Na pustyni trwała wyprawa ciężkich samochodów
ciężarowych, jeepów, itp. maszyn w ramach akcji na rzecz dzieci niepełnosprawnych. Tu
mogliśmy przyglądać się tym „samochodowym potworom” pokonującym wydmy, bez żadnego
wysiłku, spalając przy tym dziesiątki litrów ropy. Super sprawa, szczególnie widząc uciechę
niepełnosprawnych osób. Podczas przeprawy jeepem przez piaski pokonuje się wydmy, które w
zależności od pory dnia i zmieniającego się światła, przyjmują barwę złota i czerwieni. Mniej
więcej 2 km od oazy, znajdują się ruiny rzymskiego fortu Tisavar. Wróciliśmy do Ksar Ghilane,
gdzie jest dobrze przygotowana baza turystyczna, przyciągająca poszukiwaczy przygód. Można tu
zażyć kąpieli w stawie zasilanym wodą z gorących źródeł. W jednej z knajpek zjedliśmy brika za
3,5 TND. Następnie poszliśmy zwiedzać okolicę. Najpierw znaleźliśmy parking, gdzie stały
wielkie ciężarówki i samochody terenowe. Mogliśmy podpatrzeć przygotowania logistyczne,
wielkie pakowanie prowiantu oraz wody. Dla nas to ciekawe sprawy. Następnie poszliśmy do
położonego obok kempingu dla ekskluzywnych turystów. No trzeba powiedzieć, że robi wrażenie
wybudowany na pustyni duży basen z podgrzewaną, zdrojową wodą, palmy, leżaki i piękny widok
pustyni. Goście mają do dyspozycji klimatyzowane namioty, urządzone w stylu afrykańskim. Jest
sala ogólna, jadalnia, punkt widokowy. Urokliwe miejsca. Obok są tańsze, ale równie sympatyczne
ośrodki wypoczynkowe. Każdy znajdzie tu dla siebie odpowiedni przedział cenowy.
Prawdopodobnie z własnym namiotem też nie byłoby problemów. Wracając spotkaliśmy grupę
mężczyzn wynajmujących quady i wielbłądy. Jarek postanowił pojeździć na quadzie. Zapłacił 40
TND za godzinę jazdy. W tym czasie Ali załatwił nam wielbłądy (2530 TND/os.) i trochę się
wkurzył, że samowolnie coś zorganizowaliśmy bez niego. No cóż. Ponownie wytłumaczyłam mu,
że nie jesteśmy naiwnymi turystami, którzy nie rozumieją realiów ich biznesu. Obniżenie nam
ceny wycieczki spowodowało, że liczył na naciąganie nas na dodatkowe atrakcje w cenie
wskazanej przez niego. Nie przyszło mu do głowy, że jesteśmy w stanie rozeznać ceny,
potargować się i nie jest nam do tego potrzebny. Dla niego ważna był prowizja od tych atrakcji.
Jarek wrócił zadowolony, bo w końcu poszalał quadem na wydmach. Jednym z najpiękniejszych
tworów Sahary, jest występująca tu róża pustyni, misternie ukształtowana przez piasek, z
kryształkami powstającymi z wapnia i soli. Wracając do Duz, Ali wciąż skarżył się, że nic dziś nie
zarobił, że jest głodny itp. No, stwierdziliśmy, że się chłopak narobił, siedząc w cieniu kilka
godzin i czekając na nas. Więc jeśli spotkacie szczerbatego mężczyznę głośno zachwalającego
swoje usługi na mieście, to jest to Ali. Człowiek już zmęczony, zanim zacznie pracę. Do Duzz
wróciliśmy po zachodzie słońca pokonując dzisiejszego dnia ponad 300km. Postanowiliśmy zostać
na noc w tym samym hotelu. Kolację zjedliśmy w postaci miski kuskusu z warzywami, kurczaka z
ryżem, solidnie i tanio. W okolicach dworca weszliśmy do Teehaus na miętową herbatkę i fajkę
wodną (1,5 TND). Wzbudziliśmy małą sensację, a ja na pewno, bo nie jest to widok spotykany,
aby turystka przesiadywała w takim miejscu i paliła sziszę. Oczywiście o kobietach tunezyjskich
nie wspomnę.
28 październik 2013r. poniedziałek●DuzKebilaTauzar
Śniadanie to powtórka z rozrywki z udziałem Pana Murzyna. Potem poszliśmy na dworzec
louages, skąd dojechaliśmy do Kebili. Płaciliśmy 2,100 TND/os. Do Tauzar busy odjeżdżają z
innego rejonu. Trzeba przejść przez targowisko i na następnej ulicy jest kasa biletowa.
Zapłaciliśmy 6350 TND/os. Trasa wiedzie przez Wielki ChottelJerid (SzottelDżerid), który jest
jednym z trzech tunezyjskich słonych jezior (największe w Afryce Północnej). Tu można
obserwować jedno z najbardziej fascynujących zjawisk na Ziemi – fatamorganę. Jest to złudzenie
wywołane załamaniem promieni słonecznych w warstwach powietrza o różnej temperaturze. Przez
większą część roku jezioro jest suche, jego dno pokryte jest kryształkami soli. Przez jezioro
biegnie asfaltowa szosa na dwumetrowej grobli – z Kebili do Tauzar. Wrażenie robi pokonanie
natury i wykorzystanie potencjału takiej przestrzeni. W Tauzar wynajęliśmy rowery za 20 TND/os.
na pół dnia i pojeździliśmy po okolicy. Odwiedziliśmy plantację daktyli, gdzie akurat trwały
zbiory. Rosną tu najsmaczniejsze daktyle deglat ennour czyli „palec światła”. Nasycenie ich
kryształkami cukru jest tak duże, że owoc wydaje się być przezroczysty. Po drodze znaleźliśmy
wielki magazyn, gdzie siedziały kobiety i oglądały każdy owoc, sprawdzając, czy nie ma czasem
„lokatora na gapę”, czyli robaka. Zajrzeliśmy do środka, gdzie mogliśmy porobić kilka zdjęć, z
zastrzerzeniem, że nie wrzucimy ich na „facebooka”. Ok! Dostaliśmy jeszcze pół reklamówki
przebranych już daktyli, i pojechaliśmy dalej w kierunku Skały Belvedere, czyli wzgórza, z
którego rozciąga się wspaniały widok na okoliczne gaje palmowe. Okazało się, że teren jest
ogrodzony, a wokoło rozciąga się pole golfowe. Obszar został zaadoptowany jako miejsce relaksu,
jest plac zabaw dla dzieci, ławeczki, a skały zostały przyozdobione podobiznami „kogoś”, nie
wiemy kogo. Przypomina to skały z wykutymi sylwetkami prezydentów USA w Mount
Rushmore. Tutaj od miejscowych dowiedzieliśmy się, że o godz. 20.30 odjeżdża pociąg do
Tunisu. Pojechaliśmy do centrum i zaczęliśmy szukać dworca. Jeden z zapytanych mężczyzn
wsiadł ma motor i podprowadził nas do…sali treningowej. Okazało się, że dla nich „train” brzmi
jak trening a nie pociąg. Pokazaliśmy w przewodniku transkrypcje po arabsku i w końcu
dojechaliśmy do dworca. No to była droga, dzięki której kilka siwych włosów przybyło.
Poruszając się zdezelowanymi rowerami z hamulcami na „słowo honoru”, pokonywaliśmy główne
ulice miasta, wśród ogólnego ruchu ulicznego. Każdy skręca kiedy chce, pokazując ruchem ręki,
że chce skręcić w lewo lub w prawo. Jest to ruch niedostrzegalny w normalnych warunkach i
powoduje kraksy. Ja jechałam za Jarkiem i darłam się na kierowców, jak tylko zauważyłam ich
niecny zamiar wjechania mi w drogę. Słów nieparlamentarnych nie cytuję. Kupiliśmy bilety do
Tunisu na godz. 20.30 za 20,100 TND/os. w 2 klasie. Zwróciliśmy rowery, a następnie w jednej z
pizzerii zjedliśmy przepyszne szałarmy. Pociąg przyjechał przed czasem, ale trzeba go było
jeszcze posprzątać. Zdziwiło nas, że tak dużo piasku jest w środku, ale wyjaśnienie miało pojawić
się już za parę chwil. Gdy pociąg ruszył, zaczęły dostawać się do niego chmury piasku. Okazało
się, że wjechaliśmy w pustynię, a jego prędkość wznieca tumany kurzu i pyłu, który zasysa do
środka. Planowo na miejscu mieliśmy być o godz. 5.00. Okazało się, że co parę godzin
zmienialiśmy lokomotywę, przepuszczaliśmy inne pociągi, tak więc mieliśmy 5 godzin
opóźnienia.
29 październik 2013 r. wtorek●TunisSidi Bou SaidKartagina
Nad ranem wciąż byliśmy w drodze do Tunisu. Około godz. 8.00 byliśmy już w Sousse, tu
postanowiliśmy się przesiąść na szybki pociąg, który zmierzał do stolicy. Konduktor sprawdził
nasze bilety, ponarzekał, ale nie kazał dopłacać. Około godz. 10.00 dotarliśmy na miejsce
znajdując pokój w hotelu „Bretagne” za 35tys. TND/pokój. Ceny wyższe, ot, stolyca! Zmyliśmy z
siebie pustynny kurz i pojechaliśmy podmiejskim pociągiem linii TGM do Sidi Bou Said. Bilet
kosztuje 2 TND/os. trasa kończy się w Carthage Residence, bo remontowane jest torowisko. Dalej
do centrum Sidi Bou Said podwozi nas autobus (oczywiście sytuacja może ulec zmianie i pociąg
będzie znów dojeżdżać do La Marsa). Tu opanowało nas fotograficzne szaleństwo. Miasteczko jest
jednym z najładniejszych z całej naszej trasy. Błękitny i biały to kolory dominujące pałaców,
domów, świątyń, nieba i morza. Trzeba przejść się jego uliczkami, piękny jest tu każdy detal i
szczegół, min. misternie zdobione balkony z kutego żelaza, okiennice, drzwi i pnącza bugenwilli,
czego można chcieć więcej. Poświęciliśmy kilka godzin na włóczenie się po zakamarkach uliczek
i podwórek. Warto również wybrać się do położonej na szczycie klifu restauracji „Cafe Sidi
Chabanne” oferującej jedne z najpiękniejszych widoków w tym rejonie. Bardzo nam się podobało.
Potem podjechaliśmy do Kartaginy wstęp 10tys. TND, gdzie zwiedziliśmy ruiny amfiteatru,
odnowiony teatr, oraz kilka starożytnych kolumn. Teren antycznej Kartaginy jest rozległy i warto
pomyśleć o taksówce lub rowerze. Przy drugiej opcji należy wziąć pod uwagę upał! Obecnie jest
to wielkie rumowisko, wokół którego rosną pachnące eukaliptusy i mimozy. Wróciliśmy do
Tunisu, spacerując główną ulicą Ave Habib Bourguiba. Jest to najbardziej reprezentacyjna ulica
miasta, znajdują się tu liczne kawiarnie i restauracje oblegane przez miejscowych, fast foody, oraz
eleganckie butiki. Następnie zjedliśmy kolację i podeszliśmy jeszcze do mediny, ale wszystkie
kramy z pamiątkami po godz. 19.00 były już pozamykane.
30 październik 2013r. środa●Tunis
Po śniadaniu ruszamy zwiedzać miasto. Najpierw oglądamy katolicką katedrę St. Vincent de Paul.
Następnie nasze kroki kierujemy do mediny. Wizyta na suku (czyli targu) jak zwykle jest
niezapomnianym przeżyciem. To prawdziwy festiwal ulicznego gwaru, „fotograficznych kadrów”
i egzotycznych smaków. To tutaj tętni serce tej aglomeracji. Jest to gąszcz ślepych zaułków i
uliczek. Oglądamy, jakże znane nam widoki: porcelana, garnki, szisze, przyprawy, perfumy, buty,
świecidełka, lampy, szale, pluszowy wielbłąd. Są tu warsztaty tkackie, pracownie malarzy,
rzeźbiarzy i rękodzielników. Błądząc uliczkami znajdujemy poszczególne atrakcje turystyczne,
takie jak meczety, min. AzZajtuna wstęp 5 TND (jest jedynym meczetem w mieście otwartym dla
niemuzułmanów), medresy, bogate domostwa, ale większość jest niedostępna dla innowierców.
Robimy rozeznanie w cenach, dobijamy targu, kupując parę pamiątek, mając nadzieję na zrobienie
dobrego dla nas interesu. Udało nam się wejść na dwa tarasy widokowe, z których rozciągała się
panorama mediny. Na chwilę wychodzimy z plątaniny uliczek na Place du Gouvernement
oglądając budynki rządowe i siedzibę władz miasta. Następnie zostawiliśmy w hotelu nasze łupy,
czyli zakupione pamiątki i ruszamy do nowej części miasta. Tu zobaczyliśmy wieżę zegarową i
hotel „Du Lac” stylizowany na budynki z „Gwiezdnych Wojen”. Architektoniczny koszmarek,
górujący nad budynkami z czasów kolonialnych. Tunis bardzo przypomina francuskie lub włoskie
miasta. Znaleźliśmy też kilka piwiarni (22002500 TND za małe piwo). Potem podjechaliśmy
metrem nr 4 (w rzeczywistości jest to tramwaj) za 0,400 TND/os. do Muzeum Bardo (otwarte od
9.3016.30), gdzie znajduje się największa na świecie kolekcja rzymskich i bizantyjskich mozaik
przeniesiona z terenów całej Tunezji. Poza tym można tu zobaczyć marmurowe rzeźby, sarkofagi,
maski, lampy, garnki. Wstęp kosztował 11tys. TND/os., naprawdę warto tu przyjechać. Następnie
metrem nr 2 udaliśmy się na stadion Stade Olympique w El Menzach, który służy dwóm
drużynom: Club African Tunis i Espérance Sportive de Tunis. Akurat skończył się mecz i
mogliśmy podejrzeć miejscowe gwiazdy futbolu afrykańskiego. Wróciliśmy do miasta i poszliśmy
do Careffour`a, który znajduje się w pobliżu stacji Republique. Tutaj można zakupić mocniejszy
alkohol. Okazuje się, że wielu Arabów zaopatruje się w wysokoprocentowe trunki i nikt nie robi z
tego afery. Następnie piechotą dotarliśmy do dworca kolejowego. Plac de Barcelone to
komunikacyjne serce miasta. Znajduje się tu dworzec louages, autobusowy, oraz przebiegają tu
wszystkie linie metra. Ustaliliśmy odjazdy pociągów do Enfidha i wróciliśmy w okolice hotelu.
Znaleźliśmy tanie jedzonko w postaci omletów w bułce. W tym rejonie jest mnóstwo różnych fast
foodów za niskie ceny. Weszliśmy do jednej z herbaciarni i zapaliliśmy pożegnalną sziszę.
Oczywiście najważniejszą atrakcją było oglądanie meczu, który został brutalnie przerwany
wiadomościami. Okazało się, że dziś wybuchła w Sousse bomba, gdzie zginął terrorysta.
Tunezyjczycy nie pochwalają radykalnego islamu, i są niezadowoleni z sytuacji u siebie, jak i w
sąsiednich krajach arabskich. Chcą dalej żyć i wzorować się na krajach europejskich, a ich
odnośnikiem jest Francja i Włochy. Są bardzo mobilni, dużo podróżują, wielu zna Polskę, mówią
po polsku i znają realia naszego kraju. Zdają sobie sprawę, że akty terroru źle wpływają na
wizerunek i traci ich gospodarka, która w dużej mierze utrzymuje się z turystyki. Wróciliśmy do
hotelu, spakowaliśmy się i poszliśmy spać.
31 październik 2013 r.czwartek●TunisEnfidhaWarszawa
O godz. 8.30 pojechaliśmy pociągiem do Enfidha. Po 2 godzinach byliśmy na miejscu. Malutki
dworzec utrzymany w biało – niebieskim kolorze jest podsumowaniem uroczych widoczków.
Doszliśmy piechotą do centrum miasteczka i wstąpiliśmy do banku mając nadzieję na wymianę
ostatnich pieniędzy. Okazuje się, że bankom nie wolno wymieniać dinarów na dewizy, których
zresztą i tak nie posiadają. Możliwe jest to tylko na lotnisku. Mając kilka godzin do odlotu ja
zostałam w jednej z knajpek, a Jarek poszedł zwiedzać miasto. Po jakimś czasie przyszedł z
policyjnym tajniakiem, który zażądał paszportu. Potem kazał zabrać bagaże i udaliśmy się na
komisariat. Tutaj polecili pokazać zdjęcia jakie zrobił. Okazało się, że Jarek robił zdjęcia w rejonie
stacji benzynowej i dworca, stojąc obok komisariatu. Ponieważ sytuacja po wybuchu bomby była
dosyć napięta, a w ostatnim czasie w wyniku zamachów zginęło 7 policjantów, byli więc trochę
przewrażliwieni. W Tunezji nie wolno robić zdjęć obiektom wojskowym, posterunkom policji,
budynkom rządowym, Po przejrzeniu karty pamięci okazało się, że wszystko jest w porządku.
Dodatkowe zdziwienie wzbudziła tablica rejestracyjna, którą Jarek skombinował w jednym z
warsztatów samochodowych. Pooglądali z ciekawością nasze paszporty, pieczątki, wizy, pouczyli
i puścili wolno. Wzięliśmy nasze bagaże, kupiliśmy jeszcze prowiant i pojechaliśmy podmiejskim
autobusem na lotnisko. Przejazd kosztował 0,550 TND/os. Tutaj czekała nas kolejna przeprawa
tym razem z celnikami. Okazało się, że tablica rejestracyjna to nielegalny suvenir i nie możemy
jej wywieźć. Panowie dzwonili, pytali szefostwa, ale nie odpuścili. Wzięli nas do pomieszczeń, o
których pewnie nigdy byśmy nie wiedzieli, że istnieją i zaczęli pytać, skąd mamy tablicę, czy
kupiliśmy, za ile, od kogo, itp. Na takich rozmowach upłynął nam czas, tłumaczeniu, że
podróżujemy samodzielnie, bez biur podróży, sami wszystko załatwiamy. Sprawdzili paszporty,
pooglądali wizy z innych krajów. W końcu zapytali co robimy w Polsce na co dzień. Jarek według
nich musiał być żołnierzem, bo jego wygląd na takiego wskazywał. Co prawda czasem pobiegnie
w biegu wojskowo – przygodowym, ale żołnierzem nie jest… Zarekwirowali nam tablicę i
pozwolili iść na halę odlotów. Wymieniliśmy jeszcze ostatnie dinary na dolary, zjedliśmy posiłek i
czekaliśmy na samolot. Czas mijał nam na słuchaniu o podbojach naszych wczasowiczów, no cóż,
po raz kolejny stwierdziliśmy, że nie jest to nasza bajka. Może za 50 lat ?
Wróciliśmy do zimnej Warszawy i autobusem nr 175 podjechaliśmy do Dworca Centralnego.
Tutaj spotykaliśmy okaleczonych, zakrwawionych ludzi, niektórym z ust sączyła się krew, inni
mieli oklejone plastrami czoła, oczy. Znowu bomba ? Nie to Helloweennasze nowe, polskie
święto. Obrazek kończy facet w pióropuszu indiańskim pomalowany na czerwono z drugim
facetem z głową konia. Polska to dziwna kraina. O godz. 0.15 Polski Bus zabiera nas do Katowic,
a o godz. 6.00 meldujemy się w domu.
Podsumowanie:
Tunezja jest naprawdę ciekawa. Co najważniejsze ludzie tutaj nie są tak uciążliwi, jak w innych
krajach arabskich, gdzie każdy chce Ci coś sprzedać. Prawdziwą pełną niespodzianek Tunezję
można odkryć tylko poza hotelowymi enklawami. Ogólna zasada im dalej od kurortów tym
ciekawiej. Z Polski można tu dolecieć w niecałe 180 min. czyli zdecydowanie krócej niż
samochodem z Bytomia do Zakopanego !!! Codziennie rano można usłyszeć głośne nawoływanie
muezina do modlitwy z minaretu: “Hajja ala, alssalah…” czyli szybko chodźcie na modlitwę,
rozlega się pięć razy dziennie. Najbardziej znanym Polakiem w tym kraju jest…były trener
reprezentacji Tunezji Henryk Kasperczak. Cena kupna pamiątek jest wypadkową białej skóry (im
turysta bielszy, tym krócej przebywa w Afryce), więc nie wie ile co kosztuje. Tunezyjki cieszą się
niespotykaną w innych islamskich krajach swobodą. Nie noszą chust na głowach mają prawo do
rozwodu, a dziewczynki chodzą do szkoły tak samo jak ich bracia. Kobiety są tu lekarzami,
prawnikami, nauczycielkami, politykami i mają prawo do takiego samego wynagrodzenia jak
mężczyźni. Jedynie na południu kraju, gdzie mieszkają szyici w dalszym ciągu kobiety noszą
czarne stroje i zakrywają głowę. Tunezja okazała się fajna na tak krótki wypad. O tej porze roku
było mało turystów, wszędzie można było negocjować ceny, a co najważniejsze dopisała nam
pogoda, czego jeszcze więcej można chcieć.
Ciekawostki:
• Tunezja posiada 1298 km wybrzeża turkusowego Morza Śródziemnego, sąsiaduje z
Algierią i Libią.
• Sahara liczy 9 mln. km2 – jest to większości sevir, porośnięty licznymi suchymi roślinami. Wbrew powszechnie panującej opinii zaledwie 1/9 cześć pustyni pokrywa piasek.
• Palma daktylowa żyje średnio 150200 lat i rocznie daje około 120 kg owoców. Z daktyli
produkuje się pyszny likier Thibarine, dostarcza zwierzętom paszy, zaś z włókien
wykonuje się obuwie i liny.