Snakes in transit – Togo, Ghana, Burkina Faso (2010) – Anna Kocot

Termin: 12.02. – 1.03.2010

Trasa: Lome – Aflao – Accra – Cape Coast – Elmina – Kakum National Park – Kumasi – Tamale – Bolgatanga – Po – Tiebele – Ouagadougou –

Bobo – Dioulasso  – Banfora – Pics de Sindou – Karfiguela – Ouagadougou

Tym razem nie musiałam biedzić się nad wymyślaniem tytułu relacji – sam podjechał mi tuż pod nos w Lome i w pełni wyraził całą poezję afrykańskich absurdów.

Chatka na kurzej stopce

W zasadzie przyjechałam do Togo ze względu na łatwość uzyskania wizy do Ghany, jednak pobyt w tym kraju okazał się bardzo ciekawy i przyjemny. Ozdobą stolicy kraju jest niewątpliwie ciągnąca się kilometrami, ocieniona alejami palm plaża, w tle której przesuwają się pływające po Zatoce Gwinejskiej statki. W niedzielę – podobnie jak na Copacabanie – odbywają się na niej masowo mecze piłki nożnej, a po południu pikniki rodzinne, festyny i ludyczne konkursy połączone z jazdą konną po plaży. Spacerując wzdłuż Route de Aflao zobaczyć można pałac prezydencki oraz resztki architektury kolonialnej o zabarwieniu lekko mauretańskim. Główna arteria miasta kipi życiem – uliczne jadłodajnie i stoiska pełne są ludzi. Ciekawe rozwiązanie przestrzenne dla sprzedawanych na stoiskach pomarańczy stanowią metalowe konstrukcje przypominające układ słoneczny – obrane w dziwaczne wzorki owoce tworzą model miniaturowego mikrokosmosu; wyglądają jak zawieszone w powietrzu przez anonimowego pankreatora planety. Piję świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy prosto z plastikowego wiaderka i wynajmuję moto taxi na Marche des Feticheurs. Ruch uliczny jest szalony – tłumy ludzi stłoczonych po kilku na jednym motorze, ryk silników w tłumie jednośladów oczekujących na pojawienie się zielonego światła, ochlapujące w trakcie jazdy błoto po wczorajszej ulewie, bezład pojazdów poruszających się we wszystkich możliwych kierunkach. This is Africa. Miejscami poruszam się mozolnie w całej kolumnie motocykli – jak w pochodzie pierwszomajowym. Nie ma gdzie wetknąć nawet szpilki. Humorystycznym dodatkiem do wycieczki jest konieczność konwersacji po francusku z mototaksówkarzem i sąsiadami w korku.

Odwiedzam targ fetyszy voodoo – w togijskim gabinecie osobliwości całymi rzędami prężą się makabrycznie wyszczerzone głowy małp – zwierzęce wersje „kaplicy czaszek”, kły słoni (używane jako trąby), rozdziawione szeroko paszcze krokodyli, złowieszczo zwisające zasuszone, pokrzywione ptaszyska, zwinięte w kłębek wężowe znaki zapytania, suszone myszy, żaby i jaszczurki. Poza tym zakupić można głowy słonia, lamparcie futra, igły jeżowca, ogony zwierząt przeznaczone do celów rytualnych, figurki o ludzkich kształtach (nabijane gwoździami lub nie). Wszystkie eksponaty ułożono niezwykle równo i systematycznie – szaleństwo jest całkowicie metodyczne. Barokowy turpizm święci triumfy – całość sprawia wrażenie, jakby jakiś afrykański Pol Pot dokonał masowej rzezi zwierząt.

Odwiedzam chatkę Baby Jagi – szaman z Beninu przyjmuje mnie w swoim gabinecie i wygłasza półgodzinny wykład o znaczeniu poszczególnych fetyszy. Następnie ustalamy cenę zakupów, rzucając w tym celu na ziemię muszelki. Uzdrowiciel z Beninu błogosławi moje fetysze, porozumiewając się ze swoim krajem za pomocą specjalnych dzwonków, i zostawia wizytówkę z adresem mailowym (na wypadek reklamacji spowodowanych ich nieskutecznością).

Wracam do centrum motorem, po drodze odwiedzam uliczny serwis – chłopaki dopompowują sflaczałe nagle opony za pomocą węża ogrodowego. Wstępuję do togijskiej Ikei pod gołym niebem: klienci baru przed zamówieniem napojów chłodzących wchodzą na zaplecze po krzesła, blaty oraz metalowe sześcienne rusztowania, z których muszą samodzielnie zaprojektować i złożyć stoły. Zanim spragniony klient baru wychyli butelkę zimnego piwa, musi wziąć przymusowy udział w plenerowym performance pt. „zbuduj sobie knajpę”.

Nie będę wnosić reklamacji do szamana – w drugim dniu pobytu fetysze przyniosły mi szczęście. Podjeżdżam motorem pod ambasadę Ghany, i po serii zabawnych pomyłek (nie wszyscy biali w Togo to Francuzi, a Polacy w Afryce nie muszą rozmawiać ze sobą po angielsku), poznaję Polaka z RPA, który przejechał samochodem Afrykę w ciągu miesiąca, jeżdżąc po bezdrożach z szybkością 160 km/h, po 18 godzin na dobę. Starał się o jednodniową wizę tranzytową, bo jechał do Europy na start rajdu Londyn – Kapsztad i zaprosił mnie do swojego magicznego samochodu, którym podwiózł mnie do Accry. Wehikuł Pana Samochodzika budził sensację wszędzie, gdzie się pojawił, cały czas otaczały nas tłumy potencjalnych kupców rozczarowanych faktem, że ten unikalny i oryginalny wóz w ogóle nie jest na sprzedaż. Trzydziestoletni Range Rover o poetyckiej nazwie „Snakes in transit” umieszczonej na bocznych drzwiczkach służył kiedyś do przewozu węży w Botswanie. Wszystkie drzwiczki wehikułu otwierało się i zamykało za pomocą młotka (blokada chroniąca przed zwierzętami), szyby były kuloodporne; wewnątrz wozu znajdowała się sypialnia, miniaturowa kuchnia (przez cały czas jazdy bez przerwy coś się gotowało), kamera z podglądem (przydała się przy negocjacjach z policją w Ghanie), a na zewnątrz prysznic. Ilość ciekawych gadżetów i różnego rodzaju broni oraz wymyślność schowków, w jakich można je przechowywać, okazała się niewyobrażalna. Wehikuł robił wrażenie opancerzonego czołgu, do którego górnego włazu wlewa się 10 litrów wody przeznaczonej do gotowania, chłodzenia i prysznica. Jedyne, czego w nim nie było, to pasów bezpieczeństwa. Pan Samochodzik przechowywał również jako souvenir spłaszczoną kulę, jaką do niego wystrzelono podczas napadu w Johannesburgu.

Z personelem ambasady dogadaliśmy się po afrykańsku – dialog przebiegał mniej więcej w tym duchu:

– Polacy, jesteście dla nas strasznym problemem.

– Jak dużym?

– 5 euro od osoby.

I w ten sposób, zamiast ustawowych 3 dni, czekaliśmy na wizy 3 godziny.

„Welcome aboard” – ku mojej radości drinkiem powitalnym na pokładzie linii „Snakes in transit” okazał się mój ulubiony południowoafrykański likier Amarula, przez który miałam niezłe przygody przy powrocie z Namibii. Na przejściu granicznym w Aflao spędzamy ponad 3 godziny – krążymy między biurami, co chwilę ktoś nam zwraca uwagę, że samochód jest źle zaparkowany (niezależnie od miejsca, w którym stoi). Na zwiedzanie wehikułu zgłasza się zorganizowana grupa policji oraz – standardowo – zbiegowisko ciekawskich i kupców. Ponieważ samochód pochodził z RPA, kierownica umieszczona była z prawej strony, ale wszyscy odruchowo podchodzili do lewej i dziwili, że to nie ja prowadzę. Po zadaniu mi po raz setny pytania „ a gdzie są te węże?” zaczęłam w odpowiedzi syczeć. W międzyczasie Pan Samochodzik poznał wszystkich urzędników na przejściu – procedury odprawy wozu okazały się wyjątkowo skomplikowane. Trudny również okazał się odcinek rajdu Lome – Accra, ze względu na chciwość drogówki, od wersji soft („Czy będziemy dziś jeść kolację na wasz koszt? Nie? To szkoda.”) do wersji hard. Późnym wieczorem docieramy do Accry, skąd każdy uczestnik udał się indywidualnie na swój odcinek rajdu.

Cobra Verde

Inspiracją do podróży do Ghany był dla mnie film Wernera Herzoga. Małe białe portugalskie zameczki położone nad brzegiem morza w Cape Coast i Elminie były sceną jednego z największych dramatów w historii – tędy właśnie, jak przez maleńkie dziurki od klucza, przesączyła się cała Afryka, by zaludnić obie Ameryki. Ekspozycje w obu muzeach prezentują warunki, w jakich przewożeni byli niewolnicy pod pokładami statków, kajdany, zdjęcia z targu niewolników w Nowym Świecie, fotografie wykonane po biczowaniu zbiega z plantacji, zdjęcia słynnych wyzwoleńców i działaczy ruchu abolicjonistycznego. W Elminie można wejść do celi śmierci przeznaczonej dla buntowników i zobaczyć pręgierz, przy jakim karano niesfornych więźniów. Ale – po kolei.

W Akrze załatwiam wizę do Burkina Faso i udaję się na zwiedzanie miasta. Ochrona zamku Osu nie wpuszcza mnie do środka. Uzasadnienie: nie mam umówionego spotkania z prezydentem. Okazuje się, że położona przy plaży stara latarnia morska jest nieczynna i nie mogę zobaczyć panoramy stolicy, ruszam więc na starówkę, żeby zobaczyć kilka budynków kolonialnych, które oparły się niszczącemu działaniu czasu. Z Accry jadę na zachód, odwiedzam znajdujące się w pobliżu zamków wielobarwne, gwarne porty rybackie – gąszcz łodzi zacumowanych przy brzegu i kakofonia ich kolorów przypomina wyprzedaż w sklepie z papużkami. W parku narodowym Kakum doznaję iluzji stanu nieważkości – spaceruję zawieszona w powietrzu jak Piotruś Pan; mosty sznurowe rozpięte 30 metrów nad dżunglą umożliwiają podziwianie przyrody z lotu ptaka. Punkt startowy znajduje się na wzgórzu o wysokości 180m.n.p.m., spacer po zabezpieczonych z boku siatkami wąskich kładkach trwa w sumie około pół godziny, podczas której jest się zawieszonym między ziemią a niebem. Kładki podczas spaceru kiwają się na wszystkie strony, na końcu każdej z nich znajdują się platformy pośrednie, na których można odpocząć i przymierzyć do następnego odcinka Hitchcockowskiego serialu „Zawrót głowy”. Z Cape Coast jadę wielkim pomarańczowym autobusem do Kumasi – na trzyosobowym siedzeniu trafia mi się miejsce obok 2 najgrubszych bab w tym mieście. Całą drogę siedzę półgębkiem, a moje sąsiadki bez przerwy jedzą i usiłują mnie poczęstować swoim ohydnym rybskiem. W Kumasi dostaję w hotelu pokój, którego łazienkę dzielę z pracownikami sąsiedniego biura – w wannie mogę się spokojnie pławić dopiero po godzinach pracy (polecam pokój nr 103), a portier bardzo dokładnie mnie instruuje, jak i kiedy otwierać i zamykać drzwi tego przybytku. Przemierzam na piechotę największe targowisko Afryki – bazar Kejetia to morze ludzkich głów, ocean zgiełku i labirynt bez wyjścia. Docieram do Manhyia Palace – siedziby władców królestwa Aszanti, nadal zamieszkanego przez obecnie panujących. Dostępne dla turystów muzeum okazuje się być rodzajem Madami Tussaud’s ludu Aszanti – odziane w królewskie szaty woskowe figury króla i królowej – matki są główną atrakcją pałacu, który eksponuje również meble, broń i zastawy królewskie. Nie udaje mi się dostać do autobusu jadącego do Tamale – okazuje się, że pasażerów z biletami jest więcej niż siedzeń (podwójne rezerwacje, przez złośliwych zwane bałaganem), więc załoga autobusu nie zgadza się na zabranie dodatkowego pasażera bez żadnej rezerwacji. Kupuję więc bilet na następny dzień, okazuje się, że tym razem dobrze trafiam – autobus jest idealnie absurdalny: pojazd produkcji chińskiej firmy Yutong prowadzi kierowca w firmowej czapeczce FBI. Autobus posiada nagłośnienie z efektem podwójnego echa – kiedy kierowca ogłasza tubalnie przez mikrofon: „Módlmy się za udaną podróż”, brzmi to, jakby Bóg osobiście przemówił z niebios. Niesamowity pogłos sprawia, że nie można nie przyłączyć się do chóralnego: „Amen”. W trakcie podróży co jakiś czas przez megafon dudni głos z boskimi ogłoszeniami: „15 minut przerwy”, „dajcie wszystkie płyty CD i DVD, jakie macie” lub „dziękuję za cierpliwość” (po zatrzymaniu autobusu na bieg kierowcy do WC). Tym razem trafia mi się bardzo sympatyczna sąsiadka – kiedy się do mnie przysiadła, pomyślałam: „Jeśli ona nie zagada do mnie w ciągu 3 minut, to nie jestem w Afryce”. O tym, że jednak jestem w Afryce, przekonałam się już po minucie. Dziewczyna znała na pamięć wszystkie teksty piosenek puszczanych przez boga autobusowego, i śpiewała je przez kilka godzin, następnie w ramach wymiany kulturowej poczęstowałyśmy się wzajemnie orzeszkami (identycznymi, bo kupionymi na postoju u tej samej handlarki). W Tamale decyduję się dojść z dworca do hotelu na piechotę. Pomaga mi zapytany o drogę chłopczyk, ale kiedy prowadzi mnie trasą na skróty, prawie że biegnie. Przy obciążeniu plecakiem ważącym 17 kg (bagaż przed wejściem do autobusu jest ważony na wadze dworcowej) i temperaturze 36 stopni w cieniu trucht połączony z filozoficzną konwersacją na temat zderzenia kultur oraz wykładem z językoznawstwa i kulturoznawstwa (chłopczyk był przedwcześnie dojrzały intelektualnie) kompletnie mnie wykończył. Na dodatek okazało się, że skrót prowadził przez dzielnicę muzułmańską – kiedy wbiegliśmy w położoną w pobliżu świątyni uliczkę, przymeczetowe dziadki siedzące w cieniu na dywanikach na mój widok wydały pomruk niezadowolenia – okazało się, że nie spodobało im się, że nie przywitałam się, wchodząc do ich dzielnicy. Nakazano mi zawrócić, obejść meczet dookoła, i wejść w uliczkę jeszcze raz, tym razem witając się przygotowaną uprzednio formułką. Posłusznie zawróciłam, i pouczona przez małego mądralę, wyrecytowałam do dziadków: „anaua”. Dziadki w odpowiedzi wymamrotały unisono, tym razem zadowolone: „naa”, pokiwały głowami z aprobatą, i formalnościom stało się zadość. Pomruczeli i wpuścili mnie do dzielnicy. Odtąd, żeby uniknąć bieganiny wokół sklepów spożywczych, rybnych i z narzędziami oraz boisk z trenującymi drużynami piłkarskimi, do każdego zgromadzenia ludzi liczącego co najmniej 2 osoby wykrzykiwałam hasło powitalne. I tak do biegu z elementami filozofii dodałam powtarzaną jak mantrę wyliczankę „anaua/naa/anaua/naa”. O dziwo, pomimo meczetowego detouru, do hotelu dobiegłam przed Amerykanami, którzy jechali ze mną tym samym autobusem, a z dworca przyjechali taksówką. Siedząc w hotelowym barze – ogródku nagle usłyszałam za swoimi plecami straszliwy skrzek, a w stojącej za mną doniczce zaczęła poruszać się ziemia. Ghańczycy wyjaśnili mi racjonalnie, że to żaba, która schowała się tam przed upałem, porusza grunt, ale ja uznałam, że jeśli zaczyna na mnie wrzeszczeć doniczka, to najwyższa pora iść spać – jutro czeka mnie kilka przesiadek i przejście granicy na piechotę.

Dzienniki motocyklowe

W Burkina Faso zachwyciła mnie genialna w swej prostocie instytucja: ogólnokrajowa sieć wypożyczalni motorów. Płaci się za wynajęcie motocykla (wraz z Murzynkiem – przewodnikiem), benzynę, i można jechać wszędzie, gdzie się chce. Mieszkańcy tego kraju masowo korzystają z jednośladów: matki odwożą rano całe gromadki dzieci do szkoły, nie ma też autobusu, w którego bagażniku lub na dachu nie byłoby przewożonych kilka motorów. Stacje benzynowe w całym kraju wyglądają jak przydrożne, przenośne stoiska z artykułami monopolowymi – benzyna tankowana jest przez lejki wprost z ustawionych rzędami na drewnianych półeczkach butelek po winie, piwie, wódce i whisky, czasami z małych kanisterków. Część stoisk, na których w ten sam sposób można zakupić olej, troskliwie osłaniana jest przed słońcem kolorowymi parasolami. Czołowa firma przewozowa Burkiny nosi dumną nazwę „Rakieta”, ale część jej parku maszynowego zdecydowanie nie dorasta do obietnicy złożonej przez nazwę. Elementem lokalnego folkloru są też małe vany – tak załadowane towarami, że w ich wnętrzu brakuje już miejsca dla pasażerów, którzy wiszą na zewnątrz, z tyłu samochodu, po kilka osób przyczepionych rękami do dachu. Pękate cysterny z benzyną często przyozdabiają złote myśli w rodzaju: „wszystko, co robi Bóg, jest dobre”, „nie jedź zbyt blisko mnie” lub – mój ulubiony – „Air Force One”.

Przekraczam południową granicę Burkiny i w Po udaję się na kolejny w mojej afrykańskiej karierze zjazd Harleyowców. Wcześnie rano, żeby uniknąć upałów, wynajmuję motocykl do Tiebele. Tankujemy butelkę whisky i udajemy się off road do wioski zamieszkanej przez lud Kasena. Podskakujemy na wybojach, mój kierowca spotyka kolegów jadących w tym samym kierunku, więc poruszamy się tyralierą złożoną z trzech motorów, konwersując przy tym po francusku. Przekrzykujemy huk motorów, drogę przebiegają cały czas kury i kozy, mijamy tradycyjne, zbudowane na wzór Tiebele wioski, porastające pobocza drogi baobaby i łagodne, skaliste pagórki. Na rozdrożu pojawia się off road z offroadu – wjeżdżamy do sąsiadującego z Tiebele miasteczka. Zgodnie z afrykańską poetyką, znajdujący się w nim bar nazywa się „Titanic”, a sklep monopolowy „Vatican”. Wioskę zwiedzam z lokalnym przewodnikiem – kompleks domów i fortec przypomina lilipucie Carcassonne i stanowi miniaturowy przekrój wszystkich afrykańskich stylów budowania chat. Cała osada utrzymana jest w palecie kolorów: ochra, sepia, brąz, czerń i biel. Ściany ozdabiane są wzorami geometrycznymi, pojawiają się również elementy trójwymiarowe – jaszczurki. Tiebele to labirynt wewnątrz labiryntu: w kompleksie połączonych ze sobą okrągłych lub kwadratowych domów (niektóre z nich pokryte są strzechami), podwórek, schodów, murów obronnych kryją się budynki mieszkalne o kopulastych sklepieniach, których wnętrza kryją kolejne niespodzianki. Zwiedzam, za zgodą właścicieli, jeden z domów – mieszkańcy wioski są maleńcy, wchodząc do chaty muszę skulić się i poruszać na czworaka. Przechodzę kolejno z jednego, oświetlanego tylko przez mały otwór w dachu, pomieszczenia, do kolejnego: sypialnia z moskitierą, kuchnia, spiżarnia. Mieszkańcy Tiebele używają w kuchni kalabaszy, wnętrza ich domów przypominają właśnie ich kształty – odwrócone do góry dnem półokrągłe naczynia. Z dachów domów rozpościera się panorama wioski – jakby żywcem wyjęta ze snów afrykańskiego projektanta Lego: szaleństwo wzorów, kształtów i kolorów, paradoksalnie znakomicie do siebie dopasowanych, i funkcjonalnych – Tiebele jest zamieszkane przez zwykłych ludzi. Wracamy do Po inną drogą – przez aleję baobabów. Jadę do Ouagadougou, nazywanego przez tubylców w skrócie Waga. Mieszkańcy stolicy okazują się być bardzo przyjaźni, najbardziej bawi mnie stosowane wobec mnie przywitanie „bon soir, le blanc”(aż się prosi, żeby odpowiedzieć: „bon soir, le noir”))). Stolica nie jest atrakcyjna, zobaczyć w niej można wielki meczet, pałac Moro Naba (należący do cesarza Mossi), ale generalnie Waga to wielkie miasto – bazar, często bez asfaltu. Wsiadam do „Rakiety” i udaję się do Bobo – Dioulasso. Już o 10 rano połowa pasażerów (prawowitych muzułmanów) otwiera kupione na postoju puszki z Heinekenem. Po drodze kierowca potrąca krowę, która nagle wbiega na szosę – goniącemu ją pasterzowi udaje się uniknąć wypadku. Wstrząs po zderzeniu trwa krótko – po chwili wszyscy wracają do oglądania głupawej komedyjki na video.

Główną atrakcję Bobo stanowi XIX-wieczny meczet w stylu sudańskim, wyglądający jak wielki gliniany kaktus. Budowla skonstruowana została na bazie drewnianego rusztowania – jego sterczące z murów końcówki przypominają kolce. „Jeżyk”, ze względu na opady, jest odnawiany co 10 lat, wśród wspinających się po nim śmiałków zdarzają się wypadki – z powodu złamania przegnitych szczebli. Wnętrze glinianej świątyni dostępne jest dla zwiedzających, można również wejść na jej dach, a stamtąd do wnętrza liczącego 5 poziomów minaretu (na każdym z nich zbudowano osobne, przeznaczone do modlitwy, pomieszczenia dla kobiet i mężczyzn). Po drugiej stronie ulicy znajduje się najstarsza w mieście dzielnica Kibidwe, a w niej dzielnica muzułmańska z pochodzącym z XI wieku domem założycieli miasta, dzielnica fetyszy, a także warsztaty rzemieślnicze produkujące wyroby z brązu i żelaza. Starówka ma charakter artystyczny i byłaby całkiem ciekawa, gdyby odwiedzający Bobo francuscy turyści nie zrobili tego samego, co w Etiopii – w wyniku czego biały przyjezdny nie może przejść w spokoju nawet 5 metrów.

Kolejną „Rakietą” lecę do Banfory, miasteczka – bazaru, gdzie wynajmuję motocykl Yamaha starszy ode mnie – licznik prędkości miał zupełnie nieruchomą wskazówkę – i odbywam przejażdżkę w kierunku gór Sindou. Jedziemy z moim Murzynkiem ocienionymi przez topole alejami, mijamy po drodze gliniane wioski i najlepiej wypolerowane drzewa w Afryce: baobaby lśnią jak Harleye – Davidsony, którymi akurat nie mam tu okazji pojeździć. Po godzinie podskakiwania na mocno pożeberkowanej drodze zza drzew zaczynają wyłaniać się abstrakcyjne kształty Pics de Sindou. Plateau, na które wspinam się po naturalnie utworzonych skalnych schodach, powstało w wyniku sedymentacji. Kosmiczne kształty wapiennych ostańców wypiętrzają się grupami, tworząc nieregularne, ciekawe od strony plastycznej kompozycje –  jakby wieże zbudowane ze strumieni mokrego piasku na plaży lub szalone grafiki Beksińskiego. Próbuję zerwanego w okolicy Sindou miejscowego przysmaku – le pomme de cajou, owocu przypominającego wyglądem czerwony lampionik, a smakiem mango. Wracamy do Banfory, skąd jedziemy nad wodospady Karfiguela. Po drodze bierzemy prysznic, nie zsiadając z motoru – pola trzciny cukrowej podlewane są stale z gigantycznego zraszacza, przynoszącego też niechcąco ulgę spoconym podróżnym. Wspinaczka na kaskady ma 2 etapy – na pierwszym poziomie można zobaczyć najefektowniejszą część wodospadu – warkocze wody, zaś na wyższym podejść blisko mniejszej półki i wziąć kąpiel. Wracam do Waga, biorę maksymalnie zdezelowaną, uruchomianą drucikami taksówkę, którą trzeba trochę popchnąć przed odjazdem i trafiam na lotnisko, które okazuje się być dosłownie zabite deskami (remont). Z Waga dolecieć można tylko do Paryża, Trypolisu i Niamey, więc moja prośba o nadanie bagażu do Berlina spotkała się ze zrozumiałym niezrozumieniem. Musiałam wytłumaczyć na odprawie, że „Berlę” to stolica „Alemań”, a kod lotniska Tegel to TXL. Odprawa wszystkich 3 odlatujących tego wieczora samolotów odbywała się jednocześnie, ludzie tłoczyli się w dusznych korytarzach, a informacja o tym, który samolot będzie teraz odlatywał, przekazywana była pocztą pantoflową – nigdzie niczego nie wyświetlali. Ogłoszeń podawanych po francusku przez megafon nie rozumieli ani tubylcy, ani Francuzi. Potem nastąpił maraton przez rozmnożone do granic absurdu stanowiska rewizji osobistej, i już jestem na płycie lotniska. Jeszcze tylko kontrola dokumentów przed schodkami do samolotu, a potem na ich szczycie (dla bezpieczeństwa), i lecimy. Adieu, Burkina.

Informacje praktyczne

Przeloty: Berlin – Paryż – Lome, Ouagadougou – Paryż – Berlin (Air France)

Wizy: Togo – lotnisko w Lome, od ręki, 20 euro. Ghana – ambasada w Lome, normalny czas oczekiwania 48 godzin, 4 zdjęcia i 12.000 CFA. Tryb „ekspresowy” (oficjalnie niedostępny) – dodatkowo 5 euro, odbiór po 3 godzinach. Burkina Faso – ambasada w Accrze, 3 zdjęcia, 56 USD + 11 USD za znaczek, odbiór po 3 godzinach. Godziny urzędowania ambasad podane przy wejściu nie uwzględniają „maniany”, czyli co najmniej półgodzinnego poślizgu przy ich otwarciu.

Języki urzędowe: Ghana – angielski, Togo i Burkina Faso – francuski.

Temperatury: w lutym sięgają ok. + 36/+ 39 stopni, w klimacie równikowym trudne do zniesienia, hotelowe wentylatory nie przynoszą w nocy ulgi (przez 2 tygodnie chodziłam w stanie permanentnego wampirycznego niewyspania).

Czas: 1 godzina do tyłu w stosunku do Polski.

Waluta: Togo – 1USD = 495CFA (frank zachodnioafrykański używany również w Burkina Faso). Ghana – 1USD = 14,3 Ghc (cedi). Burkina Faso – 1USD = 448CFA. W bankach w Burkinie czasami marudzą, że wolą euro, a nie dolary.

Przewodnik: Podczas wyjazdu korzystałam z LP „Africa”, wydanie z roku 2007, w którym rozdział poświęcony Burkina Faso jest bardzo lakoniczny i zawiera niewiele informacji.

Noclegi: Togo. Lome – „Le Galion”(wentylator+łazienka) 8.000CFA. Ghana. Accra – „Date”(2os., wentylator+łazienka na zewnątrz) 16 Ghc, Cape Coast – „Sammo Guest House & Hotel” (wentylator+łazienka na zewnątrz)10 Ghc, Kumasi – „Hotel de Kingsway” (z łazienką i wentylatorem) 21,80 Ghc, Tamale – „Catholic Guest House”(łazienka+wentylator) 12 Ghc. Burkina Faso. Po – „Auberge de Agoabem”(łazienka+wentylator) 5.200 CFA, Ouagadougou – „Yenenga”(łazienka zewnętrzna+wentylator) 7.380 CFA, Bobo – Dioulasso – „Le Cocotier” (łazienka+wentylator) 7.500 CFA

Woda i prąd: zdarzają się krótkie, przejściowe ich braki.

Przejazdy: Togo. Taksówka z lotniska do centrum (wieczorem) – 4.000CFA, taxi moto na większe odległości – 500 CFA. Ghana. Minibus z Accry do Cape Coast (klimatyzowany, odjeżdża z dworca Kaneshi), 3h, 5.50 Ghc; taxi z centrum na dworzec Kaneshi 5 Ghc; shared taxi Cape Coast – Elmina (odjeżdża z parkingu poniżej katedry), 20 min., 1 Ghc, drogę powrotną odbyłam autobusem miejskim za 0,4 Ghc; minibus Cape Coast – Kakum NP (nieklimatyzowany, zatrzymuje się ok. 1 km od wejścia do parku), 1h, 1Ghc; autobus „Metro bus” Cape Coast – Kumasi (odjeżdża z dworca przy katedrze), 4h, 4 Ghc; autobus Kumasi – Tamale (tylko 1 dziennie, odjeżdża o godz.10 rano), 7 h, 12 Ghc+ 0,5 Ghc za bagaż; minibus (nieklimatyzowany) Tamale – Bolgatanga 2.5h, 4Ghc+1 Ghc za bagaż; shared taxi Bolgatanga – Paga (granica z Burkiną) 0.5h, 2 Ghc+1 Ghc za bagaż. Burkina Faso. Shared taxi Paga – Po (mocno rozklekotane)15 min., 500 CFA+200 CFA za bagaż; wycieczka motorowa Po – Tiebele (ok. 3,5 h) 9.000 CFA; autobus Po – Ouagadougou 2,5h, 2.500 CFA; autobus Waga – Bobo – Dioulasso 6h, 6.000 CFA; autobus Bobo – Banfora 1,5h, 1300 CFA; wycieczka motorowa Banfora – Pics de Sindou – Banfora – Karfiguela 5h, 15.000 CFA, taxi na lotnisko w Waga 800 CFA. Minibusy i autobusy „Metro bus” w Ghanie wyruszają dopiero po całkowitym zapełnieniu wnętrza pasażerami. W autobusach dalekobieżnych w Burkinie zawsze można zakupić jedzenie z koszyczka, można też zakupić je podczas postoju na dworcach. Czasami policja sprawdza na terminalu zgodność biletu z numerem bagażu na nalepce. Dworce są dobrze zorganizowane, prawie nie ma opóźnień, a bagażowi wykonują swoją pracę sprawnie, nie domagając się napiwków. Należy przybyć na dworzec pół godziny przed odjazdem autobusu.

Drogi główne we wszystkich 3 krajach mają asfalt, w Ghanie i Burkina Faso są nawet autostrady. Ghana zwraca szczególną uwagę na zachowanie limitów prędkości, kontrole policyjne są częste.

Wstępy: Togo – Marche des Feticheurs 3.000 CFA+ 2.000 CFA za aparat fotograficzny. Ghana – zamek w Cape Coast 8 Ghc+ 1 Ghc za aparat, zamek w Elminie 9 Ghc, wstęp do Kakum NP 0,2 Ghc, spacer „canopy walkway” 9 Ghc, pałac w Kumasi 7 Ghc. Burkina Faso – Tiebele 2.000 CFA, Grand Mosquee w Bobo – Dioulasso 1.000 CFA, wstęp na starówkę 1.000 CFA, Sindou 1.000 CFA, Karfiguela 1.000 CFA+ 250 CFA za parking.

Wyżywienie: Togo – sok w ulicznej pijalni 300 CFA, piwo 600 ml 600 CFA, szaszłyki 3.500 CFA, duża kanapka na ciepło 1500 CFA, omlet 1200 CFA, woda w woreczku 25 CFA. Ghana – omlet w bułce i herbata 2 Ghc, zupa 3 Ghc, curry wołowe 4,5 Ghc, 10 małych bananów 1 Ghc, hamburger 6 Ghc. Burkina Faso – stek z frytkami 2.500 CFA, piwo 650 ml 500 CFA, woda mineralna 1,5 litra 500 CFA, omlet w chlebie+ herbata 450 CFA, kanapka 250 CFA, woda w woreczku 25 CFA, 1 banan 25 CFA.

Woda pitna w foliowych woreczkach: Czasami zupełnie nieszkodliwa dla żołądka, czasami bardzo (co raz niechcąco ożywiło moją zupełnie banalną konwersację ze sprzątaczem w hotelu w Waga – wychodząc z ubikacji na korytarzu zostałam standardowo zagadnięta:

– Ca va?

– Maintenant ca va.

Szara eminencja: Cichym bohaterem tej wyprawy była butelka coca – coli, bez której nie byłam w stanie funkcjonować. Ceny: Togo – 400 CFA, Ghana – 0,6 Ghc, Burkina Faso – 400 CFA.

Bezpieczeństwo: Należy unikać poruszania się po Lome w nocy, w dzień miasto jest całkowicie bezpieczne. Wszystkie z tych 3 krajów są przyjazne, choć w niektórych miejscach ludzie zajmujący się turystyką potrafią być bardzo natrętni (zwłaszcza w Bobo – Dioulasso).

Ciekawostki: W telewizji ghańskiej w sobotni wieczór warto obejrzeć „Splash of sounds” – kultowy program z muzyką live, w którym przed publicznością w studio prezentują się zespoły z całego kraju. W Burkina Faso klient banku nie może samodzielnie otwierać i zamykać drzwi, należy tę czynność pozostawić wyspecjalizowanemu personelowi. W całym kraju w miejscach publicznych wiszą zakazy sikania, masowo i ostentacyjnie omijane przez mieszkańców.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u