Saharyjska odyseja 2011

 

Saharyjska odyseja. Z Dakaru do N’Djameny

(Senegal, Mauretania, Mali, Niger, Czad) 2011

 

Anna Kocot

 

Termin: 2.07. – 21.08. 2011

Trasa: Dakar, Ile de Goree, St. Louis, Rosso, Nouakchott, Nouadhibou, Cap Blanc, Choum, Atar, Chinguetti, oaza La Gueyla, Oualata, Nema, Nara, Bamako, Mopti, Djenne, Sevare, Bandiagara, Kraj Dogonów (Djiguibombo, Kani – Kombole, Teli, Ende, Yaba Talu, Begnimato, Dourou), Hombori, Gao, Niamey, Agadez, N’Djamena, Bol, jezioro Czad

Przeloty: WarszawaParyż Dakar, N’Djamena – Paryż – Warszawa (Air France); Niamey – Ouagadougou – Lome – Cotonou – Douala – N’Djamena (Air Burkina/Asky)

 

Projekt „Sahara” planowałam na rok 2009, kiedy miałam 3 tygodnie czasu więcej niż obecnie; niestety, powstanie Tuaregów we wrześniu 2008 sprawiło, że przez dłuższy czas niedostępny był Niger. Kiedy przejazd lądem z Dakaru do N’Djameny był już możliwy, ze względu na ograniczenie czasowe okroiłam program, rezygnując ze zwiedzania Ennedi i przekroczenia lądowej granicy Niger – Czad. Nadmiar wypadków losowych w Mauretanii sprawił też, że musiałam ciąć program już na miejscu, po drodze; idea przekroczenia Sahary pozostała jednak w niezmienionym kształcie.

Serial „The magic moments of Africa” – odcinek 1. W Dakarze mieszkałam w portowej dzielnicy Yoff w pobliżu lotniska, niezapomnianym przeżyciem było pierwsze senegalskie śniadanie na plaży: przepyszna kawa z miniaturowego kubeczka i dwa rodzaje pączków serwowane na ławeczce umieszczonej w gąszczu wielokolorowych łodzi rybackich, wśród huku przelatujących 100 metrów nad głową Boeingów.

Zdecydowanie najciekawszym miejscem w Dakarze jest wyspa Goree – senegalski Zanzibar. Francuska wielokolorowa starówka sąsiaduje z opanowanym przez artystów wzgórzem, do którego prowadzi ocieniona baobabami aleja. Warto również zapoznać się z historią niewolnictwa w Maison des Esclaves oraz odwiedzić zabytkowy fort. Pewnym rozczarowaniem była dla mnie wizyta w St. Louis – połączone z lądem za pomocą żelaznego mostu stare miasto przypomina trochę Hawanę, jednak rozsypuje się o wiele mniej malowniczo niż stolica Kuby.

Wsiadam do ewidentnie wyciągniętego ze złomowiska peugeota „sept place”: samochód ma obdartą karoserię, rozprute fotele, powyłamywane klamki, całkowicie zdarte obicia i pustą deskę rozdzielczą, wszędzie panoszy się rdza. Dojeżdżam do legendarnego, najgorszego w Afryce przejścia granicznego w Rosso, słynącego z tego, że lokalna mafia bezwzględnie łupi i obdziera ze skóry każdego przyjezdnego. Z wywiadu przeprowadzonego w Dakarze wynikało, że łapownictwa można uniknąć, przechodząc przez granicę w towarzystwie mauretańskich przewoźników czekających na klientów po stronie senegalskiej. Mnie jednak udaje się ominąć niechciane opłaty w inny sposób: senegalski policjant wbijający mi pieczątkę wyjazdową uśmiał się do rozpuku, kiedy na pytanie: „Czemu wybrałaś akurat to przejście, są inne, bardziej cywilizowane” odpowiedziałam: „Bo chciałam zobaczyć ten bajzel na własne oczy”, i przydzielił mi do pomocy lokalnego bandziora, któremu w ramach prac społecznych kazał przeprowadzić mnie przez Rosso za darmo. Przepływamy pirogą rzekę graniczną, mój bandzior już po stronie mauretańskiej zaczął wręczać policjantom narkotyki (wiem, do czego służą na pustyni małe białe kuleczki, bo widziałam je już kiedyś w Turkmenistanie i Sudanie).

Docieram do Nouakchott, gdzie poznaję sławnego francuskiego podróżnika, Huberta Kriegela, który w ramach projektu „10 lat dookoła świata” przemierza świat w przyczepie motorowej. Wraz z przyjacielem Huberta, Jean – Louisem, zostajemy wieczorem zaproszeni na obiad przez kierownika hotelu. Ze stolicy docieram mercedesem „sept place” do Nouadhibou, odciętego od świata, zapomnianego miasta – widma na mauretańskim Wild West, gdzie ostatni dyliżans odjeżdża o 15.10. Wynajmuję peżocika, by dojechać na Cap Blanc – surowe warunki przyrody sprawiają, że widoczność spada czasami do zera: wiejący od oceanu wiatr sypie piaskiem i kamykami w oczy, po pół godzinie zaczyna mnie boleć skóra. Pośród zawiei przemykają czasami okutani wieloma metrami materiału ludzie, wielkie płachty powiewających ubrań tworzą abstrakcyjne, nieziemskie sztandary. Na skrzyżowaniu mijam zmierzający do stacji rozładunkowej najdłuższy pociąg świata przywożący z Zouerat rudę żelaza – niekończący się sznur wagonów pomału przesuwa się w kierunku kosmicznych konstrukcji jakby nie z tego świata. Zardzewiałe kominy tworzą w ponurych piaskach Sahary księżycowy krajobraz industrialny, jakby żywcem wyjęty z „Mad Maksa”. Taksówkarz próbuje odnaleźć w piasku ślady pozostawione przez innych kierowców, w drodze na przylądek błądzimy i gubimy się w piaskowej zawierusze. Wreszcie odnajdujemy poszarpane skaliste klify Cap Blanc – miejsca, gdzie ocean zderza się z pustynią. Obok zardzewiałej latarni morskiej, jak na plaży w Normandii po D-Day, bezwładnie spoczywa na boku gigantyczny wrak osiadłego na mieliźnie statku. Widok jak z „Lawrence’a z Arabii”: stalowy olbrzym wydaje się płynąć przez piasek. Leżący wśród lazuru morza i bieli piasku okręt w stanie post mortem poniósł klęskę w walce z naturą. Z trudem odnajdujemy wśród zawiei peżocika, odkopujemy go i popychamy, a mój kierowca zarzeka się, że już nigdy więcej nie przyjedzie osobówką na Cap Blanc. Po drodze odwiedzamy stację kolejową: obserwuję wjazd iron – ore trainu o 13.30. Nagle, w pustynnym „middle of nowhere”, wśród tumanów białego pyłu pojawia się nieskończona nić wagonów towarowych załadowanych ludźmi, kozami, ciężarówkami, wielbłądami, rudą żelaza. Na rozładunek towarów czekają na stacji samochody osobowe i pickupy. Jedyny wagon osobowy jest zatłoczony do niemożliwości: ludzie wysiadają oknami, część z nich jechała na dachu. Po około pół godzinie rozładunku pociąg odjeżdża do stacji końcowej przy porcie, a na małej stacyjce zagubionej w piaskowym wszechświecie znów zapada cisza i bezruch.

Pozornie senne miasteczko jest jednak wielkim międzynarodowym portem: przypadkowo jestem świadkiem spotkania w knajpce marokańskiej armatorów z Dubaju, Nigerii i Senegalu, którzy przy fajce wodnej omawiali sprawy wielomilionowych kontraktów handlowych. Rozmowy toczyły się po angielsku, francusku i hiszpańsku, a sami armatorzy, ubrani w zwykłe dżinsy i koszulki, po zakończeniu pertraktacji wpakowali się w 6 osób do jednego peugeota.

Nazajutrz kupuję bilet na wagon osobowy iron trainu do Choum. Pociąg odjedzie jednak nie o zwyczajowej 14.30., ale przed 21. Najpierw zebrany na stacji tłum pasażerów uprawia zbiorowy trainspotting: wypatrujemy wśród burzy piaskowej nadjeżdżającego pociągu, kilka razy popełniamy falstart, wybiegając tłumnie przed budynek w wyniku fałszywego alarmu. Gdy przez stację przesunie się już ok. 200 wagonów towarowych, rozpoczyna się szaleńczy wyścig tłumu do jedynego, jadącego na końcu, wagonu osobowego – ludzie wskakują do niego jeszcze w biegu, częściowo przez okna. Wejście do wagonu jest sztuką samą w sobie: najniższy schodek znajdował się na wysokości mojej szyi: należało się na niego wspiąć, chwycić za rurkę i podciągnąć na rękach, co przy obciążeniu ok. 20 kg bagażu wydaje się niemożliwe. Jednak presja ludzi bezwzględnie pchających się do środka wyzwala siły nadprzyrodzone – wiłam się na rurze jak tancerka go-go, spocona od stóp do głów, ale udało mi się wspiąć z plecakiem do wagonu. W ciemnościach rozgrywa się bitwa o miejsca siedzące w przedziałach – kto nie zdąży, musi siedzieć przez całą drogę na podłodze. W wagonie panują egipskie ciemności, siedzenia są zdemolowane – z niektórych pozostały tylko metalowe rusztowania (siedzi się wtedy na desce). Do mojego 6-osobowego przedziału wsiadło 10 osób, część z nich siedziała na podłodze, często do środka zaglądały też tłumy ciekawskich, bo byłam jedynym białasem w pociągu. Korytarz pełen był stojących, siedzących lub leżących ludzi. W tych warunkach konduktorowi udało się przeprowadzić pełną kontrolę biletów. Moi współpasażerowie poprzestawiali wszystkie bagaże na jedną stronę, żeby górna półka mogła służyć jako kuszetka. Co 2 godziny, na zmianę, na górę wskakiwał któryś z pasażerów, żeby się przespać na leżąco. W ciemnościach widoczne były tylko małe punkciki: papierosy (palone wewnątrz przedziału), latarki, komórki. Mauretańczycy wytoczyli na środek, tuż obok moich nóg, gigantyczną butlę gazową i zapalili ją. O mało co nie dostałam zawału, gdy pośrodku przedziału buchnęło nagle wielkie ognisko, na którym ustawili czajnik i przez całą noc parzyli herbatę. Butla straszliwie buja się podczas jazdy, a woda z czajnika rozlewa na wszystkie strony, ale po pewnym czasie człowiek zaczyna obojętnieć na ryzyko spalenia i poparzenia wrzątkiem. Dla wszystkich 10 pasażerów wystarczyć musiały, podawane z rąk do rąk, 2 szklaneczki. Następnie pojawiło się wiadro z przekąskami – chleb i jakaś niezidentyfikowana bliżej pasta, którą wspólnie smarowaliśmy kanapki. Ciemności panują nie tylko wewnątrz, ale i na zewnątrz: jadąc przez 10 godzin pustynnym Midnight Expressem w ogóle nie zobaczyłam Sahary. Atmosfera w przedziale jest jednak wspaniała: wszyscy dzielą się jedzeniem i piciem, żartują, śmieją, całymi godzinami wspólnie śpiewają i klaskają, popijając przy tym non stop herbatkę. W czasie podróży nie da się spać – jest gwarno i wesoło, poza tym pociąg straszliwie podskakuje we wszystkich kierunkach i buja się na boki tak, że bez przerwy wylewa się herbata, a kiedy gwałtownie hamuje, pasażerowie zsuwają się z siedzeń, a z półek spadają wszystkie bagaże i trzeba je ustawiać od początku.

Serial „ The magic moments of Africa” – odcinek 2. W mroku majaczą słabo oświetlone migotliwymi lampkami, a potem buzującym wesoło ogniem twarze, cicho pobrzmiewają arabskie melodie. Czasami Mauretańczycy przykrywają ogień srebrną tacą, która tworzy dodatkową, księżycową poświatę. Wodzirejem w przedziale był Mohamed, którego twarzy nigdy nie zobaczyłam: zarówno w dzień, jak i w nocy nosił okulary słoneczne i bardzo dokładnie okutany był swoim szaszem, którego nie zdejmował nawet podczas solowego wykonywania pieśni oraz radośnie dzikich okrzyków weselnych. Nad ranem w pociągu zapanowała panika – na stacjach nie ma tabliczek z nazwami, ludzie orientują się, gdzie są, według zwyczajowego czasu postoju. Wydawało się, że pociąg nie zatrzymał się w Choum i dojedziemy już tylko do następnej, ostatniej stacji – Zouerat. Strach miał jednak wielkie oczy – zatrzymaliśmy się w Choum, skąd pojechałam land cruiserem do Ataru. Po drodze mieliśmy przymusowy postój na pustyni, ponieważ w ramach ćwiczeń armia mauretańska zaczęła wysadzać w powietrze Saharę – huk wybuchów i kłęby dymu uniemożliwiały jazdę; wojsko bardzo dokładnie zdemolowało okolice Choum, a następnie szybko zwinęło żagle i wróciło do Ataru.

Mauretania jest krajem o profilu policyjno – żandarmeryjno – wojskowym, wszyscy kontrolują wszystkich, nie można zajechać zbyt daleko, bo co kilka kilometrów znajduje się jakiś checkpoint, na którym zadają setki wścibskich pytań, często niemających nic wspólnego z kontrolą. Dokumenty oglądane są bardzo długo, zwłaszcza paszport obcokrajowca – raz nawet zdarzyło się, że zupełnie bez powodu, ze zwykłej ciekawości, na jednym z posterunków oglądano tylko mój paszport przez ponad 40 minut. W razie awarii autobusu lub publicznego pickupa obcokrajowiec nie może spać na pustyni razem z lokalnymi pasażerami – „pour votre securite”( kilka lat temu uprowadzono i zabito tu 2 zagranicznych turystów). Przy każdej awarii od razu ktoś dzwonił na policję, natychmiast przyjeżdżał po mnie służbowy pickup, przywożono mnie na komisariat, gdzie odbierano mi paszport i podejmowano gościną aż do czasu naprawienia pojazdu. Spałam na służbowych materacach policyjnych, objadałam się wspólnie z funkcjonariuszami z wielkiej służbowej michy przynoszonej na komisariat, oglądałam telewizję, brałam udział w modłach policjantów siedząc razem z nimi na dywanikach modlitewnych, słowem wielokrotnie żyłam na koszt podatnika mauretańskiego. Przymusowa opieka policyjna nie jest uciążliwa, funkcjonariusze są bardzo uprzejmi i gościnni, na dodatek zabawiali mnie zawsze konwersacją i załatwiali moje sprawy na mieście – kiedy wydawało mi się na komisariacie w Nema, że siedzi ich tu tylu, a nic nie robią, okazało się, że moje podejrzenia są niesłuszne: policjanci przeprowadzili na mieście śledztwo i wykryli, że oprócz pickupów rejsowych jest jeszcze jeden, dodatkowy pojazd jadący w tym dniu do Oualata, i kupili dla mnie bilet. Na żadnym z posterunków nie stwierdziłam obecności więźniów. Podczas nocnej blokady drogi z Ayoun el Atrous do Nema rozbawił mnie komendant posterunku, który, straszliwie zaspany, odebrał mi paszport, wcisnął go między sprężyny swojego wyra, a następnie przywalił swoim ciężarem i natychmiast zasnął. Dla mnie również przyniesiono takie samo służbowe wyro i ustawiono przed komisariatem, pod gwiazdami. I noc z głowy, bo komendant głośno chrapał, wylegując się na moim paszporcie.

Mauretańskim zwyczajem podróżnym jest wożenie ze sobą kolorowych mat – dywaników i czajniczków. Na każdym postoju i przy każdej okazji naród herbaciarzy natychmiast rozwija dywaniki i parzy herbatkę – wielokrotnie przelewaną do miniaturowych szklaneczek w celu utworzenia pianki – i błyskawicznie rozwija życie towarzyskie. Wśród 5 odwiedzanych przeze mnie w tym roku krajów to właśnie w Mauretanii było najsympatyczniej i najweselej.

Zwiedzam Chinguetti, średniowieczne kamienne miasto – karawanseraj z maleńkim meczetem. Ze względu na brak turystów francuskich (Sarkozy osobiście zabronił Francuzom podróżować za granicę) czynna jest tylko jedna biblioteka z manuskryptami – w Habott kustosz pokazuje mi oprawione w skórę rękopisy pochodzące z XIII wieku i późniejsze, przerzucając ich stronice w rękawiczkach. W mieście czynny jest tylko jeden hotel – Auberge Zarga, którego właściciel, Abdul, jest zbyt leniwy, żeby sprawdzić pokój przed oddaniem go jedynemu klientowi. W rezultacie obudziłam się o 4 nad ranem ze straszliwym bólem w ręce – miałam w łóżku skorpiona. Po poziomie bólu zorientowałam się, że jest jadowity, ale nie wiedziałam, czy śmiertelnie, bo w hotelu nie było ani właściciela, ani nikogo z obsługi. Nikt mi nie pomógł zahamować rozprzestrzeniania się jadu po ciele, a skorpiona zabiłam sama. O 6 rano pojawił się Abdul, żeby odebrać pieniądze za wycieczkę. Najpierw stwierdził, że tu nie ma skorpionów, dopiero, kiedy mu pokazałam, co zatłukłam w łóżku, przyznał, że zaniedbał swoje obowiązki. Nadal nie zaproponował sprowadzenia lekarza, rozpoznał tylko markę skorpiona (nie był śmiertelny) i stwierdził, że poboli przez 1 dzień i przestanie. Nie przestało, jak pokażą kolejne wypadki, a Abdul na zakończenie bezczelnie zaproponował mi jeszcze, że da mi swoją wizytówkę, żebym mogła polecać jego hotel. Wobec tego polecam: nie zatrzymujcie się w hotelu u tego bezczelnego mordercy.

Wybieram się na całodniową wycieczkę wielbłądem do oazy La Gueyla. Diuny o wschodzie słońca wyglądają magicznie, tworząc bezbrzeżny ocean różowo – żółtych wzniesień. Pierwszy etap trasy pokonujemy z moim przewodnikiem na piechotę, ze względu na walkę z bólem wlokę się daleko za nim i obydwoma wielbłądami, stanowiąc najsłabsze ogniwo karawany – dziwi mnie, dlaczego podczas wycieczki na wielbłądzie tyle chodzę, ale później zrozumiałam, w czym rzecz. Jazda po wydmach jest najtrudniejszym elementem obcowania z wielbłądem, na początku mój przewodnik wsadza mnie na jego grzbiet tylko na terenie płaskim. Pierwszą w życiu lekcję jazdy na wielbłądzie odbywam w języku francuskim – jak spadnę, będzie to moją winą, trzeba się było lepiej nauczyć. Przewodnik każe mi zdjąć buty, przywiązuje je z tyłu wielbłąda razem z kanistrem wody na drogę, sprowadza kamela do parteru, wpycha mnie na siodło – i nagle szybuję 3 metry w górę. Wielbłąd buntuje się i ryczy na mnie podczas wstawania, przy schodzeniu do parteru podczas zsiadania też następuje mały szok, a wspinaczka po szyi zwierzęcia nie jest łatwa. Podczas jazdy buja na wszystkie strony, trzeba trzymać nogi razem z przodu i chwycić sznurki przy siodełku z przodu i z tyłu. Nagrodą za wysiłek fizyczny włożony w jazdę (mięśnie mocno się muszą przy tym napracować) są wspaniałe widoki, u góry jest dużo chłodniej niż na dole, wieje lekki wietrzyk, a ja naprawdę płynę na okręcie pustyni. Wielbłądzik jest grzeczny: buja mnie równomiernie i przewidywalnie. Docieramy na wielkie plateau, na którym znajduje się oaza – schodzimy w dół, by zanurzyć się w gąszczu palm daktylowych. Przez kilka godzin, do popołudnia, odpoczywamy w cieniu przy lunchu i wielkiej misce z kozim mlekiem. Powrót do Chinguetti jest dla mnie niespodzianką, bo przewodnik, chcąc najwyraźniej zaoszczędzić na czasie, pozwolił mi przez całą drogę powrotną jechać na wielbłądzie, i tutaj przekonałam się, jak trudną i wymagającą sprawności fizycznej sztuką jest jazda po diunach. Ale obserwacja zachodzącego słońca z grzbietu bujającego się majestatycznie wielbłąda jest niezapomniana.

Nazajutrz wracam do Ataru, a ból po ukąszeniu mija.

Kiedy w Mauretanii korzysta się z cywilnego autostopu, szybko okazuje się, że jest on jednak wojskowy. Po złotym mercedesie, do którego wsiadłam, oprócz dziecka i 2 maleńkich kotków, poniewierała się broń, a do kierowcy żołnierze na checkpointach zwracali się „panie kapitanie”. Kociaki natychmiast zamieszkały w nogawkach moich spodni i generalnie przez całą drogę z Ataru do Nouakchott zdradzały swojego pana ze mną. Władca Kotów okazał niespodziewaną znajomość języka rosyjskiego, i tak, na środku pustyni, wysłuchałam wiersza Puszkina w oryginale. Następną niespodzianką okazał się niezapowiedziany piknik z barbecue po drodze. Nagle, na środku Sahary oberwałam po głowie reklamówką pełną jakichś ochłapów i nakazano mi: „Biała kobieto, przyrządź mięso z wielbłąda”. Nie mam pojęcia o przyrządzaniu wielbłądziny, ale po pół godzinie walki z tępymi nożami i górą mięsa wyszły mi „brochettes de chameau”, a jedyną osobą, która się pochorowała po spożyciu mięsa z rusztu, była szefowa kuchni. Ogólnie na kocyku piknikowym panował totalny rozgardiasz, co chwilę ktoś siadał przez pomyłkę na kotach, więc rytualna herbatka przeplatana była nieustannym żałosnym pomiaukiwaniem spłaszczonych futrzaków. Na początku jazdy Władca Kotów obiecał mi strzelanie na pustyni, ale jak się potem okazało, zamiast strzelnicy były wykopki. Kiedy już zamknęłam pustynnego Mc Drive’a, okazało się, że w międzyczasie złoty mercedes pogrążył się w piaskach Sahary i ugrzęźliśmy na dobre: zleżały piasek natychmiast zamienia się w beton, po 3 godzinach kruszenia, odkopywania i popychania staliśmy dokładnie w tym samym miejscu. Wreszcie udaje się sprowadzić pomoc, wracamy na szosę, ale posłuszeństwa odmawia chłodnica. Musimy żebrać po drodze o wodę i co kilkanaście minut zatrzymywać się w celu schłodzenia silnika. Zbieramy, co się da, od kogo się da, w czym tylko się da: butelki, kanistry, kontenery. Udaje się nam przejechać kilkaset kilometrów. W nocy zaczyna się harmattan, podczas gdy ja w ogóle nawet nie zdołałam zauważyć w tych warunkach szosy, Władca Kotów przejeżdża go z szybkością 160km/h. Pojawia się nadzieja, że dojedziemy rano do stolicy. O 2 nad ranem Władca Kotów stwierdza, że zasypia nad kierownicą i dalej nie jedzie, zwala się na piasek, i zaczyna głośno chrapać – mogę zapomnieć o złapaniu autobusu do Nema. Nazajutrz rano następuje najzabawniejszy akt żebrania o wodę: żebranie firmowe. Władca Kotów przypomniał sobie, że 40 kilometrów od Nouakchott znajduje się baza wojskowa – wstąpiliśmy tam i zostaliśmy obdarowani najhojniej, bo zajechał do nas cały pickup wypełniony kontenerami z wodą. Tutaj też miała miejsce najśmieszniejsza scena: żołnierze masowo wylegli z bazy, żeby zobaczyć całą zabawną menażerię, jak wytoczyła się z samochodu, w rezultacie na szlabanie wisiało jakichś 20 uzbrojonych po zęby chłopa i zbiorowo krzyczało: „kici, kici!”. Bilans autostopu na trasie Atar – Nouakchott: normalnie przejazd trwa 6 godzin, my jechaliśmy przez 2 dni, z noclegiem na pustyni, i użebraliśmy po drodze kilkadziesiąt litrów wody.

Dotarcie do Oualata zajmuje dużo czasu i jest męczące: 20 godzin w autobusie z Nouakchott do Nema, potem długie oczekiwanie na pickupa i wreszcie 3 godziny jazdy po pustyni, podczas harmattanu, częściowo po ciemku. Docieram tam późnym wieczorem na rejsowym pickupie wypełnionym po brzegi ludźmi i bagażami. Oualata to kolejne średniowieczne miasto – karawanseraj z zabytkowymi bibliotekami, tym razem jednak w kolorze sepii, jego znakiem charakterystycznym jest „tarha oualata” – stosowany tu powszechnie biały element zdobniczy. Podobnie jak Chinguetti, miasto rozczarowuje mnie, więc kiedy przychodzi pora na decyzje o cięciach w programie, pozbywam się miast – karawanserajów, czyli Timbuktu i Zinderu.

W Oualata nastąpił ciąg dalszy historii ze skorpionem – nagle, po kilku dniach, ujawnił się uśpiony jad i w ciągu 10 minut od tego, jak stałam na własnych nogach, zostałam nagle całkowicie sparaliżowana od stóp do głów, nawet nie mogłam mrugać oczami. Plusem przebywania w państwie policyjnym jest to, że kiedy na pustyni nie może przyjechać po mnie karetka, pod ręką jest żandarmeryjny pickup. Zdążyłam wskoczyć do wozu i wycharczeć, jaki rodzaj skorpiona mnie ukąsił, żeby żandarmi mogli przekazać informację lekarzowi, kiedy wysiadł mi układ oddechowy. Gdy wnosili mnie do szpitala, już nie oddychałam. Miałam tak konwulsyjnie poskręcane paraliżem ręce, że lekarz nie umiał wbić igieł z kroplówki – dwaj żandarmi odginali mi je na siłę. Wiejskie sensacje roznoszą się błyskawicznie: ledwo mnie wnieśli do szpitala, a już powiadomiony został prefekt policji, który natychmiast pojawił się przy moim łożu śmierci i zaczął mnie przesłuchiwać. Nie zważając na to, że aktualnie nie oddycham, wypytywał, jak się nazywam. Potem okazało się, że właścicielka sklepiku spożywczego, w którym jest jedyna w Oualata lodówka z coca colą, jest konfidentką policji. Doniosła, że poprzedniego dnia wypiłam u niej 8 puszek coli i prefekt powiedział, że na pewno to mi zaszkodziło. Lekarz dość szybko przywrócił mi oddech, potem przez kilka godzin leżałam na materacu pod gołym niebem pod kroplówką, a paraliż powoli ustępował, w międzyczasie nad moim łożem boleści uzbierało się duże grono ciekawskich i zrobiła się z tego typowa mauretańska impreza towarzyska – żadnego szacunku dla chorego: śmiechy, plotki… Jak się lepiej poczułam, to się przyłączyłam. Wszyscy dopytywali mnie, jak się nazywam, a potem chóralnie przećwiczyli moje imię i nazwisko. Kto pojedzie do Oualata, może sprawdzić, czy się dobrze nauczyli. Lekarz, kiedy mnie wypuszczał ze szpitala, doradził mi, żebym została dłużej i odpoczęła, więc leżałam na dywanie w hotelu jeszcze przez jeden dzień, nic nie robiąc. Żandarmi odwiedzili mnie i skontrolowali, czy prawidłowo się odżywiam. Przez grzeczność jadłam przy nich normalnie, ale przez następne 3 dni nie jadłam absolutnie nic. Nie wiem, co dodają do kroplówek, ale przez cały ten czas w ogóle nie odczuwałam głodu, po raz pierwszy zaczęłam normalnie jeść dopiero w Mali. Żandarmi zaproponowali mi też, że odwiozą mnie swoim pickupem do Nema (akurat wracali nazajutrz do bazy), żebym nie tłoczyła się na pickupie rejsowym. Rzeczywiście, byłam przez kilka dni osłabiona i ich pomoc była w tym momencie bezcenna. Od Nema aż do malijskiego Nara miałam całe pasmo awarii pickupów, w wyniku których utknęłam na pustyni na dłużej.

W wyniku nadmiaru wydarzeń: szpital, masowe awarie samochodów, które powodowały, że nie udawało mi się złapać kolejnych połączeń i granicę Mauretanii z Mali przekraczałam przez ponad 3 dni, na 7 – tygodniowej wyprawie dorobiłam się prawie tygodniowego opóźnienia, które udało mi się tylko częściowo nadrobić po drodze.

Drewnianym autobusem docieram z Nara do Bamako – stolicy najciekawszego od strony turystycznej kraju na tegorocznej trasie. Szybko zauważyłam, że podczas podróżowania po Mali nie należy zbytnio przejmować się rozkładem jazdy autobusów – kiedy docierałam na dworzec 15 – 20 minut po ich odjeździe, kupowałam w kasie bilet, firma dzwoniła do kierowcy, żeby przytrzymał autobus na najbliższym postoju lub stacji benzynowej, a ja goniłam go na motorze. Kiedy autobus zatrzymuje się na przystankach i podchodzą do niego ludzie – sklepy, Malijczycy zazwyczaj przywołują wybrane sklepy: „Banan, chodź tu!” albo: „Kanapki, do mnie!”. Mnie pewien problem sprawiały w tej dziedzinie miejsca, w których ludzie nie znali francuskiego i mówili tylko w języku Bambara. Wtedy stawałam na schodkach autobusu i kiedy chciałam zjeść jajko, udawałam głośno kurę, gdakając, a kiedy chciałam zjeść banany, udawałam na migi małpę. Przez Mopti docieram, z przesiadkami, do Djenne.

Serial „The magic moments of Africa” – odcinek 3. Tradycyjny rejs imieninowy odbywam w tym roku przed terminem: przeprawiam się promem przez rzekę Niger. Rozgwieżdżone niebo rozbłyskuje nagle w ciemnościach światłem piorunów, tworząc magiczne efekty specjalne. Na niebie pojawia się jakby mgławica tworząca supernową, słabe refleksy lekko połyskującej rzeki odsłaniają ciemny zarys promu i sylwetek ludzkich. Afrykańskie planetarium.

Tym razem miasto – karawanseraj budzi mój zachwyt, przywołując nieokreślone poczucie bycia „gdzieś w świecie islamu” bez wyznaczania ram czasowych i terytorialnych; świat karawan okazuje się nagle bytem współczesnym. Może tak wyglądał stary Bagdad. Wśród bibliotek i medres przetrwały dawno zapomniane gdzie indziej formy kultury, starówka Djenne jest jak zagubiona w piaskach pustyni twierdza rodem z Tolkiena. Djenne stanowi formę płynną i ulotną, wraz z porą deszczową ujawnia się nicość jego bytu, który odradza się wciąż w tej samej, ale innej formie, odbudowywany siłami mieszkańców. Największa na świecie budowla z gliny, wielki meczet, przypomina zamek z piasku: abstrakcyjne wieże naszpikowane drewnianymi kolcami, jakby nastroszone w obronie przed nieznanymi barbarzyńcami, wyglądają jak scenografia do „Gwiezdnych wojen”. Miasto jednocześnie tętni życiem – gromady dzieci z wielkimi drewnianymi tabliczkami zawierającymi wersety Koranu, których mają się nauczyć na pamięć, przemierzają Grand Marche, na którym w poniedziałki odbywa się wielki kolorowy bazar. Jednolite w kolorze fasady budynków różnią się detalami zdobniczymi – okienkami, bramami, uchwytami i stanowią kontrast dla feerii kolorów ubrań przesuwających się ulicami ludzi. Niesamowite skrzyżowanie kultur i epok.

Serial „The magic moments of Africa” – odcinek 4. Jestem fanką jazdy na motorze po Afryce; w Bandiagarze wynajmuję motor, żeby dojechać z przewodnikiem do Kraju Dogonów i z powrotem. Przemierzamy Abdulem wielkie zielone równiny, mijamy baobaby oraz ludzi jadących na motorach i w ciężarówkach. Pełne zanurzenie w Afrykę.

Malijczycy są niezwykle uczciwi – kiedy wyjeżdżałam z Bandiagary, wysłałam jednego człowieka na bazar po orzeszki cola, drugiego po benzynę do motoru, a trzeciego po napoje, a sama pilnowałam na ławeczce bagażu. Każdy z nich dostał banknot o wysokim nominale, bo nie miałam drobnych, wszyscy trzej wkrótce wrócili z towarami i zgodnie odliczoną resztą. Orzeszki cola są paskudne w smaku, ale ponoć dają niezwykłą dawkę energii – należy je w tym celu przeżuć i wypluć. W Kraju Dogonów obdarowuje się nimi tradycyjnie emerytów, tzn. ludzi, którzy dożyli sędziwego wieku od lat 45 wzwyż, a wodzowi wioski aplikuje się zawsze podwójną dawkę. Orzeszkożercy czyhają na przechodniów przy gościńcach i masowo przeżuwają importowany z Burkina Faso i WKS towar; czasami próbują go wyłudzić młodsi, udając zmęczonych życiem.

Trzydniową wędrówkę przez południową część Kraju Dogonów rozpoczynam od karkołomnego zejścia z falezy do Kani – Kombole. Pofałdowany malowniczo klif jest niezwykle stromy i trudny do pokonania, po drodze podziwiam panoramę wielkiej równiny oraz rzekę i wodospad w dolinie pod falezą, biorę też krótką, ochładzającą kąpiel. Trekking w Pays de Dogon jest ucztą dla oczu – krajobrazy, przyroda i architektura są przepiękne – ale daje także możliwość zagłębienia w jedną z najciekawszych, unikalnych kultur Afryki. Kani – Kombole to jedna z najpiękniejszych wiosek, w rajskiej dolinie obcuje się z widokami jakby z czasów biblijnych: gliniane meczety – miniaturki meczetu w Djenne, strzeliste baobaby i kamieniste pagórki dają poczucie odcięcia od świata i przebywania w innej rzeczywistości. W środku dnia, ze względu na upały, zazwyczaj odpoczywa się w zajazdach; po południu wędruję wzdłuż klifu do Teli – zawieszonej w powietrzu wioski skalnej, do której trzeba się wspiąć po prawie pionowej ścianie. Część naskalna stanowi niezamieszkaną obecnie starówkę, ja spędzam noc w części współczesnej Teli, w zajeździe z widokiem na wioskę na klifie.

Serial „The magic moments of Africa” – odcinek 5. Jestem fanką spania w Afryce na dachach. W Teli instaluję się z materacem i moskitierą na dachu hotelu, dzięki czemu mam nad sobą gwiazdy, wieczorem oglądam zachód słońca nad ścianą starówki, a rano wschód słońca.

Jedną z ciekawszych wiosek w tym rejonie jest Begnimato: wspinaczka do niej jest dość wyczerpująca, ale widok wynagradza trudy: wieś położona jest przy kanionie przypominającym Góry Stołowe. Begnimato wbudowane zostało w naturalny i malowniczy sposób w otaczające je dziwaczne skały, osada podzielona jest jak Jerozolima – na część chrześcijańską, muzułmańską i animistyczną. Zachód słońca podziwiam tym razem ze szczytu falezy, na której leży Begnimato, obserwując, jak wieczorne światło przesuwa się wzdłuż niekończącej się równiny.

Serial „The magic moments of Africa” – odcinek 6. Dojeżdżam do Hombori, gdzie wynajmuję motor do słynnej La Main de Fatima – fantastycznie ukształtowanej grupy skał przypominającej jeden z najważniejszych symboli islamu. Samo Hombori przypomina małe Rio de Janeiro – w środku miasteczka nagle wypiętrzają się abstrakcyjne góry o kosmicznych kształtach i niespodziewanie się kończą. Niesamowite góry stołowe ciągną się kilometrami zaczynając od Douentzy, wygląda to jak grupa wenezuelskich tepui: wysokie skalne ściany ozdobione welonami wodospadów. Kawałek Ameryki Południowej w środku Afryki.

W Gao zwiedzam słynny grobowiec Askia – na gliniany ziggurat można się wspiąć i podziwiać z jego szczytu widok na miasto oraz różową diunę. Grobowiec otoczony jest przez meczet, w ściany którego wmurowano fragmenty murów przywiezionych z Mekki.

W Gao po raz pierwszy stykam się z procedurą zabawy w policyjnego chowanego z moim paszportem. Na rogatkach miasta policjanci odbierają mi dokument i każą szukać go na komisariacie w centrum (w międzyczasie ktoś przywozi go do miasta na motorze). Gra w chowanego ma na celu zarejestrowanie mnie i wbicie do paszportu lokalnej pieczątki, muszę też wypełnić formularz, dokąd się udaję w dalszą drogę z Gao. Taką samą zabawę w paszportowego berka uprawia policja nigerska w Agadezie. My schowamy twój paszporcik, a ty szukaj komisariatu. Przekraczam granicę z Nigrem i jadę do Niamey. W stolicy udaje mi się załatwić wizę do Czadu szybciej niż w ciągu ustawowych 24 godzin. Konsul i sekretarz ambasady mają zdrowy ubaw z zawartości mojego paszportu, a pomysł przejechania Sahary autobusem i utopienia się na koniec w jeziorze Czad niezwykle ich zachwyca. Czadowe misie zgodnie zarechotały i dostałam wizę od ręki.

Podróż autobusem Sonefu do Agadezu jest przeżyciem niezapomnianym – 15 godzin podskakiwania na wybojach, zwłaszcza na ostatnim kilkugodzinnym odcinku, głęboko odbija się na wnętrznościach. Kierowca mojego autobusu był kolekcjonerem pluszowych maskotek – spora ich ilość zdobiła przednią szybę pojazdu. Dyndający z sufitu przez całą drogę pluszowy wielbłąd nie wytrzymał trudów dirt tracku i przed samym Agadezem odpadł, dzielnie na stanowisku natomiast utrzymał się aż do końca różowy potwór z Ulicy Sezamkowej.

Turystyka w Nigrze umarła 4 lata temu, pozamykane zostały hotele i agencje turystyczne, więc kiedy przyjechałam na dworzec w Agadezie, taksówkarze po kolei informowali mnie, który hotel (również) jest nieczynny. Sytuacja z noclegiem wyglądała kiepsko i tutaj, nieoczekiwanie, na scenę wkroczył Mahmud. Przyjechał na dworzec, żeby odebrać znajomego, który, jak się okazało, nie przyjechał. Mahmudowi było obojętne, czy ten białas, czy tamten, więc wpakował mnie do samochodu, którym przyjechał ze swoją ekipą, i zaprosił do swojego hotelu. Hotel „Tchintoulous” będzie w przyszłości najbardziej atrakcyjnym miejscem noclegowym w mieście, ale nie został jeszcze zbudowany do końca, dlatego właściciel zaproponował mi, żebym pomieszkała w nim za darmo. Przebudowa jest nadal w toku, grupa ludzi, z którą Mahmud pojawił się na dworcu, była jego ekipą remontową, on sam przy bliższym poznaniu okazał się bardzo fajnym człowiekiem, zaś jego pomoc w walce z urzędami w Agadezie była bezcenna. Z ekipą budowlaną spędziłam dużo czasu na tarasie hotelu, popijając co wieczór przez kilka dni około 200 herbatek i prowadząc długie debaty na tematy wszelakie. W sąsiedztwie mieliśmy najbardziej fałszującego muezina, jakiego kiedykolwiek słyszałam, więc codzienny ubaw był gwarantowany.

Główną atrakcją Agadezu jest wielki meczet, na szczyt którego można się wspiąć o godzinie 17, kiedy przychodzi strażnik. Smukła sylwetka minaretu Grand Mosquee widoczna jest z prawie każdego miejsca glinianej starówki. Strażnik owija mi głowę dywanikiem modlitewnym, który służy jako ochrona przed atakami całych stad nietoperzy zamieszkujących wnętrze minaretu. W niektórych miejscach sklepienie jest bardzo niskie i nie dociera do nich światło wnikające przez małe okienka rozmieszczone wzdłuż klatki schodowej. Platforma widokowa minaretu jest wąziutka, łatwo można z niej wypaść, ale widok jest imponujący: całe miasto jak na dłoni, a w dali majaczą góry Air.

Udaje mi się otrzymać permit na wyjazd w góry Air i na pustynię Tenere – po kilku dniach zabiegów u prefekta policji, w dyrekcji turystyki i biurze gubernatora władze zezwalają na wyjazd, sprawa rozbija się jednak o eskortę wojskową – żądania finansowe komendanta jednostki są zbyt wygórowane. Nie doceniłam jednak czynnika czasowego: negocjacje z każdą z instytucji w Agadezie trwają po kilka dni. Brakuje mi już czasu na dalsze rokowania i rezygnuję z wyjazdu. Poznanie mechanizmów funkcjonowania państwa Niger jest jednak równie fascynujące jak wycieczka na pustynię – w którymkolwiek dniu, o którejkolwiek godzinie zajrzeć na komisariat, policjanci zawsze masowo leżą na podwórku i się opalają (chcą być jeszcze bardziej czarni), żołnierze całymi hordami grają w karty lub przetaczają się z jednego barłogu na drugi. W biurze gubernatora można spędzić całą wieczność nie załatwiając zupełnie nic, ponieważ mechanizmy funkcjonowania tego urzędu są absolutnie nieprzeniknione. Nie zrozumiałam nawet zasady funkcjonowania kolejki petentów: tłumy ludzi zamaskowane szaszami wchodzą do gubernatora w jakimś niezrozumiałym porządku. Wygląda to trochę jak wielki, zorganizowany napad na bank. Regułą załatwiania spraw papierkowych w Nigrze jest prawo Murphy’ego: jeśli odsyłają cię z jakimś nieprawidłowo wypełnionym formularzem, następne biuro, które musisz odwiedzić, zawsze znajduje się dokładnie na przeciwnym końcu miasta.

Wracam do Niamey, skąd polecę do N’Djameny. Ponieważ na 4 miesiące przed wylotem zabrakło biletów na mądre przeloty na tej trasie, zakupiłam przez internet bilety tanie, ale głupie. Lecąc połączonymi siłami Air Burkina i Asky między Nigrem a Czadem zwiedziłam: Burkina Faso, Togo, Benin i Kamerun (międzylądowania w Ouagadougou, Lome, Cotonou i Douala). Muszę przyznać, że w porównaniu z zeszłym rokiem, kiedy z powodu remontu lotniska odprawa w Ouaga była koszmarna, w tym roku wszystko poszło świetnie, i to na tyle, że kiedy Francuzi, z którymi rozmawiałam na lotnisku w Lome, wyśmiewali się, że przy tych wszystkich przesiadkach nie mam szans na zobaczenie swojego bagażu, odpowiedziałam im, że w pełni ufam liniom lotniczym Asky w tej dziedzinie. I rzeczywiście – bagaż doszedł do N’Djameny bez szwanku.

W stolicy rejestruję się na policji – wymaga to wypełnienia 2 formularzy i dostarczenia 2 zdjęć. Pieczątka, jaką wbito mi w paszporcie, jest jedynym legalnym dokumentem, jaki będę posiadać podczas pobytu w Czadzie – nie starałam się o travel permit, ponieważ jego uzyskanie trwa tydzień, a zawartość (jak pokazał przykład Nowozelandczyka, z którym przyjechałam do Bol) i tak może zostać całkowicie zakwestionowana przez policję.

Z N’Djameny dojeżdżam do Bol, w celu zobaczenia jeziora Czad zanim ostatecznie zniknie. To miał być ostatni etap podróży przez Saharę i jej uwieńczenie. Na miejscu okazało się jednak, że wcale już nie chcę oglądać jeziora, tylko jak najszybciej wrócić do N’Djameny. Niestety, z powodu ramadanu nie pracowali w tym dniu kierowcy land cruiserów i musiałam zostać jeszcze jeden dzień dłużej.

Dlaczego odechciało mi się zwiedzać? Kiedy przyjechaliśmy wieczorem do Bol, okazało się, że w jedynym aktualnie czynnym w mieście hotelu „Sodelac” nie ma ani jednego wolnego miejsca (z powodu ramadanu). Obcokrajowca w takiej sytuacji natychmiast przejmuje policja i zabiera na przymusowy nocleg na komisariacie. Wieczorem, kiedy poszłam do WC na zewnątrz posterunku, usłyszałam jakieś przeraźliwe dźwięki, ale nie wiedziałam, co to jest. Dowiedziałam się nazajutrz o 7 rano. Tuż pod moim nosem policja torturowała więźniów. Narzędzia i metody katowania były gestapowskie, aresztanci wydawali z siebie nieludzkie wycie, po zakończeniu tortur instrumenty leżały odłożone na stole w równym rządku. Tortury odbywają się 2 razy dziennie, poza godzinami urzędowania komisariatu: wcześnie rano i późno wieczorem, więc interesanci odwiedzający policję widzą tylko jej rutynową działalność. Nie jest to zezwierzęcenie jednego komisariatu, ale oficjalny ogólnokrajowy rządowy nakaz traktowania więźniów.

Aby uniknąć drugiego przymusowego noclegu na posterunku, wymuszam na kierowniku Sodelac, żeby znalazł mi oficjalne zakwaterowanie. Zostaję przydzielona do maleńkiej kanciapki przy mieszkaniu służbowym czadyjskiego pracownika ONZ zatrudnionego przy lokalnym programie żywieniowym. Dzięki jego znajomościom udaje mi się też dostać do konwoju Czerwonego Krzyża jadącego do stolicy. Bez entuzjazmu oglądam jezioro Czad i wracam do N’Djameny konwojem 4 samochodów Red Cross przewożonych z Nigru do RPA. Wsiadam w samolot powrotny i kończę saharyjską przygodę „z Dakaru do N’Djameny”.

AK

 

Informacje praktyczne

Wizy: Senegal – ambasada Francji w Warszawie, 60€, odbiór w ten sam dzień, wymagane są 2 zdjęcia i potwierdzenie rezerwacji hotelu (ja miałam wydruk maila); Mauretania – ambasada w Dakarze, 41.000 CFA, 2 zdjęcia, 24h, ja po uprzejmym przyduszeniu konsula otrzymałam po 3 godzinach; Mali – ambasada w Nouakchott, 6.500 UM, 2 zdjęcia, odbiór w ten sam dzień; Niger – konsulat w Bamako, 30.000 CFA, 2 zdjęcia, 3 dni oczekiwania; Czad – ambasada w Niamey, 15.000 CFA, 2 zdjęcia, 24h, ja dostałam od ręki.

Szczepienia: przy wjeździe do Nigru i Czadu sprawdzane są „żółte książeczki” z wpisem o szczepieniu przeciw żółtej febrze. Przez cały wyjazd stosowałam profilaktykę antymalaryczną (Mephaquin, zakupiony podczas poprzedniego wyjazdu w Togo).

Waluty: Senegal, Mali, Niger – frank zachodnioafrykański (CFA), 1€ = 655 CFA; Mauretania – ougiya, 1€ = 390 UM; Czad – frank środkowoafrykański (FCF), 1€ = 670 FCF.

Czas: Senegal, Mauretania, Mali – 2h do tyłu w stosunku do Polski; Niger i Czad – 1h do tyłu.

Noclegi: Dakar –Auberge de Poulagou 11.000CFA, St. Louis – Auberge de Jeunesse 6.000CFA, Nouakchott – Auberge Menata 3.000UM dorm, Nouadhibou – camping Abba 3.200UM, Chinguetti – Auberge Zarga 1500UM (odradzam!), Atar – Auberge de Bonheur (pokój z klimatyzacją) 7.000UM, Oualata – Auberge de l’Amitie (odradzam!) 2500UM, Nara – Stop Sahel 3.000CFA, Bamako – dorm w Mission Catholique 5.000CFA, Djenne –Campement Houber dorm 6.000CFA, Bandiagara – Auberge Kansaye 5.000 CFA, średni koszt noclegu w zajeździe w Kraju Dogonów 10 – 15€, Hombori – Kaga Tondo 3.000CFA, Gao – Atlantide 15.000CFA, Niamey – Irsh Dara 7.500CFA, Agadez – Tchintoulous (gościna), N’Djamena – Cosmos Big Guest House Hotel, pokój z klimatyzacją 26.500FCF, Bol – Sodelac 10.000FCF (bez prądu i wody, ale za to daleko od komisariatu).

Przejazdy: Dakar – miejski autobus 175CFA, prom w obie strony na Ile de Goree 5.000CFA (20 min.), bush taxi Dakar – St. Louis 6.000CFA (4h), bush taxi St. Louis – Rosso 2200CFA (2h), piroga w Rosso 500CFA, mercedes Rosso – Nouakchott 3000UM (3h), mercedes Nouakchott – Nouadhibou 5.000UM (5h), taxi do Cap Blanc i z powrotem 6.000UM, iron ore train do Choum 2.500UM (10h), toyota Choum – Atar 2.000UM (2h), pickup Atar – Chinguetti 2.500UM (2h), autobus Nouakchott – Nema 10.000UM (20h), pickup Nema – Oualata 2.000UM+1.000UM za bagaż (3h), pickup Nema – Adel Bagrou – Nara (granica z Mali) 6.000UM+1.000UM za bagaż, autobus Nara – Bamako 5.000CFA (8h), autobus Bamako – Mopti 9.000CFA+1.000CFA za bagaż (8h), peugeot Mopti – Sofar – Djenne 5.000CFA (3-4h), minibus Sevare – Bandiagara 1.500CFA+500CFA za bagaż (45 min.), motor Bandiagara – Djiguibombo/ Dourou – Bandiagara 10.000CFA+12.500CFA (1h w jedną stronę), autobus Sevare – Hombori 7.000CFA (4h), motor z Hombori do La Main de Fatima 5.000CFA, autobus SNTV Hombori – Gao (4,5h)+ Gao – Niamey (10h) – (ważny 2 miesiące, można wysiadać po drodze) 20€, autobus SNTV Niamey – Agadez 14.000CFA (15h), land cruiser N’Djamena – Bol 10.000 FCF (8h).

Wstępy: Ile de Goree – Maison des Esclaves 500CFA,biblioteka Habott1000UM,wycieczka wielbłądem z Chinguetti do La Gueyla 12.000UM, wstępy do wiosek w Kraju Dogonów 1500CFA.

Wyżywienie: średnia dzienna8 – 10 €, w Kraju Dogonów 20 – 25€.

Ludzie godni polecenia: Mahmud („Tchintoulous”, Agadez), Abdul – Bandiagara (abdoulay_togo@yahoo.fr).

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u