Ruwenzori (2011) – Monika Witkowska

O Ruwenzori – ugandyjskich górach przy granicy z Demokratyczną Republiką Kongo, przeciętny Polak niewiele wie. Tymczasem te niezwykłe góry, zwane Deszczowymi (fakt, wyjątkowo tam mokro) lub Księżycowymi, to jedne z najpiękniejszych gór, jakie znam. Polecam je – zarówno miłośnikom ambitnych trekingów, jak i wspinaczki, tym bardziej że ich  najwyższy szczyt, Mt Margherita (5109 m n.p.m.), to trzeci co do wysokości szczyt Afryki, dużo trudniejszy od popularnego Kilimandżaro. Najciekawsza w Ruwenzori jest jednak roślinność – to właśnie ze względu na nią Park Narodowy Ruwenzori został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

W Ruwenzori wybrałam się z kumplem, który doleciał do mnie do Kampali, czyli stolicy Ugandy (ja wcześniej objechałam sobie Rwandę i Ugandę). Cały etap „górski” (plus pobyt w Kampali i dojazdy) zorganizowaliśmy sobie sami, dążąc do minimalizacji kosztów, chociaż trzeba się liczyć z tym, że park narodowy Ruwenzori tani nie jest (sam „permit” na tygodniowy treking ze wspinaczką kosztuje około tysiąca dolarów na głowę). Na końcu swojej relacji, tak naprawdę będącą częścią prowadzonego przeze mnie w Afryce bloga, zamieszczam trochę informacji praktycznych. Więcej opisów plus różne ciekawostki na temat Ruwenzori i innych miejsc w Ugandzie, znajdziecie na mojej prywatnej stronie www.monikawitkowska.pl

I dzień   w górach
Przejazd z miasteczka Kasese w góry, dojście z wioski Nyakelengija (1615 m n.p.m.) do Nyabitaba Hut (2651 m)

Różnice poziomów: 1036 m
Czas trekkingu: wg broszury parkowej 5 godzin, faktycznie – 3,5

Zaczęło się od formalności. W siedzibie parku narodowego, sprawdzono nam zezwolenia, przepytano, czy mamy wszystko z podanej listy sprzętu (lina, raki etc.), po czym omówiono dokładnie trasę i przedstawiono przewodnika – sympatycznie wyglądającego faceta o imieniu Johnson.
Ok. 11 ruszyliśmy. Najpierw szło się jeszcze normalną drogą, mijając wioski i pola, ale od tablicy informującej, że jesteśmy już w parku narodowym, droga zaczęła się piąć ostro do góry. Co jakiś czas trzeba było pokonać rzeczkę (czasem po kamieniach, ale były też i mostki), no i wszędzie pełno było wystających korzeni i śliskich kamieni (nie wiedzieliśmy, że będą one już przez cały czas, do ostatniego dnia). W międzyczasie Johnson zapytał, czy chcemy zobaczyć kameleona. Zaraz potem wszedł w krzaki i minutę później mieliśmy w rękach ślicznego, zielonego gada. Co do innych zwierzaków to w tym jeszcze stosunkowo nisko położonym lesie równikowym występują też lamparty, różnorakie małpy, w tym szympansy, no i słynne górskie słonie. W parkowej broszurze ostrzega się, że ze względu na dawne doświadczenia z kłusownikami, słynące z dobrej pamięci zwierzaki nie żywią zbyt ciepłych uczuć w stosunku do ludzi.
Niezwykły jest tutejszy las– prawdziwa dżungla, tętniąca życiem, trudna do przebycia gęstwina, nawet na 2500 m n.p.m. czyli wysokości naszych Rysów! Co do naszego dzisiejszego lokum to określenie „schronisko” jest mocno na wyrost –lepiej mówić o „samoobsługowej chatce”, której wyposażenie stanowi kilka piętrowych pryczy i stół. Jesteśmy w tym “apartamencie” sami, bo dla tragarzy i przewodników jest inna chatka, stojąca kilkadziesiąt metrów dalej.

II dzień  w górach
Z Nyabitaba Hut (2651 m) do John Matte Hut (3505 m)

Różnice poziomów: ok. 1000 m
Czas przejścia: wg przewodnika 7-8 godzin, nam zajęło 6,5

W oficjalnym informatorze piszą, że to najtrudniejszy dzień na całym trekingu, ale szczerze mówiąc wcale nas nie zmęczył.
Wyruszyliśmy o 8.45. W nocy było nawet ciepło, choć to może zasługa dobrego śpiwora. Na początku doszliśmy do połączenia szlaków (miejsce, do którego wrócimy za kilka dni zamykając pętlę dookoła gór), po czym droga zaczęła schodzić ostro w dół, prowadząc do wiszącego mostu przerzuconego przez rzekę Mubuku. W sumie trzeba było „spaść” około 100 metrów w pionie, a potem owe 100 metrów różnicy poziomów nadrobić. Z tym „spadaniem” to w moim przypadku wyszło dość dosłowne, bo rzeczywiście fatalnie się zwaliłam. Powodem była drabinka. Drewniana, więc w tym mokrym klimacie śliska jak cholera. Na chyba drugim stopniu rozjechały mi się nogi i poczułam, że lecę. Wyglądało to groźnie, bo poleciałam głową w dół, a na dole były kamienie. Zwykle w takich sytuacjach myślę o… swoim aparacie fotograficznym i tak było i teraz. Kiedy przerażony Johnson zapytał, czy wszystko w porządku, zamiast mu odpowiedzieć, sprawdzałam, czy mój Canon działa.
Głowa i nogi mnie bolały, bo glebnęłam solidnie, no ale po kilkunastu minutach doszłam do siebie i można było ruszyć dalej. Coraz bardziej fascynuje nas tutejsza roślinność. Najpierw zmieniliśmy strefę lasu równikowego na las bambusowy, potem rozpoczął się tzw. las wrzoścowy, złożony z niesamowitych drzew, na których wiszą porosty nazywane „brodą starca”. Wędrówka nie jest prosta, bo ścieżka wprawdzie jest, ale pełno na niej powalonych drzew, leżących na ziemi żerdzi, o mokrych, a przez to śliskich kamieniach i błocie nie wspominając.
Co do dzisiejszej chatki to jest to stojąca na malowniczej polanie całkiem porządna konstrukcja z dwoma pomieszczeniami, w tym pokojem „stołowym” (stół rzeczywiście w nim stoi) i zastawioną pryczami „sypialnią”. Mamy towarzystwo – wielkiego szczura!
Jesteśmy tylko 40 km od równika, a tymczasem siedzę w dwóch polarach i trzęsę się z zimna.
Kiepsko, bo zaraz po tzw. zachodzie słońca (gwoli ścisłości słońca widać nie było) zaczęło lać. Bądź co bądź nie na darmo tutejsze góry mają opinię wyjątkowo deszczowych i wilgotnych – każdego roku na ten długi na 125 km i szeroki na 65 km masyw spada około 2500 cm opadów (deszczu, gradu, śniegu), a szczyty gór zasłonięte są przez chmury statystycznie przez 300 dni w roku. Zresztą sama nazwa: “Ruwenzori” w języku miejscowego plemienia oznacza „Góry Deszczowe”. Inna popularna w różnych źródłach nazwa to z kolei „Góry Księżycowe”, co z kolei jest pomysłem Ptolomeusza, greckiego uczonego z II wieku n.e.

III dzień w górach
Z John Matte Hut (3505 m) do Elena Hut (4541 m)

Różnice poziomów: 1036 m
Czas przejścia: wg przewodnika 8 godzin, nam wyszło 7,5 godziny (ale w tym jest też czas na poszukiwania tragarki)

Kolejny super dzień, choć długi i nie ma co kryć, że dość wyczerpujący. No ale to na własne życzenie, bo chcąc zdobyć nieplanowany wcześniej Mt Baker, musimy teraz zrobić „dwa dni w jednym”, pomijając nocleg w Bujuku Hut (3962 m).
Wyruszyliśmy przed 9-tą, zaczynając od przejścia w bród wartko płynącej rzeki. Nie był to jednak problem, z racji tego, że tym razem od samego rana wystartowaliśmy w naszych woderach (wędkarskich kaloszo-spodniach), więc bez przeszkód mogliśmy brodzić po wodzie. Wbrew naszym wcześniejszym obawom okazało się, że całkiem dobrze się w takich mega-kaloszach idzie i wcale nie jest w nich gorąco i niewygodnie. Jedyny problem w moim przypadku stanowi to, że ponieważ nie do kupienia były rozmiary dopasowane do mojej stopy (nr 38), człapię w buciorach o trzy numery za dużych, nie za bardzo wierząc stabilności kroku na śliskich kamieniach.
Szczególnie spodobało mi się dziś przejście bagien. Aż trudno uwierzyć, że na wysokości 4300 m mogą być takie tereny – w Europie na zaledwie trzech tysiącach są tylko skały i lodowce! Błoto było zwykle po łydki, ale zdarzało się i głębsze – dwa razy wciągnęło mnie po uda. Aby uniknąć błota można było skakać między kępami traw, co też czyniliśmy, ale po pewnym czasie stało się to dość męczące i ryzykowne (kępy są wysokie, przez co w razie poślizgnięcia się, albo zjechania z nich i tak lądowało się w błocie). Na niektórych odcinkach w błoto były rzucone bale – wtedy bardzo przydawały się kijki, pomagające w utrzymaniu równowagi, by z tych śliskich beli nie zwalić się do błotnistego bajora.
Przerwę na tzw. lunch (czytaj: batony energetyczne) zrobiliśmy sobie przy jeziorku Bujuku. Po drugiej stronie było widać Bujuku Hut, czyli obóz gdzie pierwotnie mieliśmy nocować. Trochę tęskno tam zerkałam, tym bardziej że przed nami było długie i strome podejście, na dodatek w deszczu. W międzyczasie straciliśmy jeszcze sporo czasu na szukanie Night – naszej tragarki, która się gdzieś zgubiła, a w tych warunkach nie chcieliśmy dziewczyny zostawiać. Co do Night to niezwykle sympatyczne dziewczę. Ma 20 lat i pracując jako tragarka zbiera pieniądze na szkołę.
Wracając do trasy… Najbardziej męczący był ostatni jej odcinek. Byliśmy już zmęczeni, pogoda stała się dobijająca (mżawka, szarówka, coś w stylu polskiego listopada w najgorszej wersji), a na dodatek weszliśmy w bardzo nieprzyjemny i niebezpieczny teren śliskich płyt granitowych. W każdym razie wszyscy, włącznie z Johnsonem, odetchnęliśmy, kiedy wreszcie na skalnej półce pokazały się zielone chatki, oznaczające koniec wędrówki.
Jak na razie znowu ogłosiliśmy „dzień dziecka”, czyli zwolniliśmy się z obowiązku mycia. Tłumaczymy sobie, że tak jest zdrowiej, bo znowu – ziąb straszny! Trzęsiemy się z zimna, co nie dziwne, bo termometr w moim zegarku tym razem wskazuje 0,3 stopnia (i to w chatce). I kto mi uwierzy, że tak marzłam w równikowej Afryce? (przypominam, że jesteśmy tylko 40 km od równika). Za to trochę energii dodał nam obiadek (tradycyjnie liofilizat) – bardzo dobra paella z owocami morza, choć dodaliśmy trochę za dużo wody i wyszła zupa.
Mimo sporej wysokości (4541 m) czujemy się dobrze, za to drobne problemy mają nasi opiekunowie. Przyszli po tabletki na ból głowy, a to znaczy że daje im się we znaki wysokość.
Elena Hut to najbardziej spartańska z chatek w Ruwenzori– nawet łóżek w niej nie ma, tylko śpi się na materacach rozkładanych na podłodze. Trochę martwimy się o jutrzejszy atak na Marhgeritę, bo zepsuła się pogoda. Popołudnie było śliczne, ale wraz z zapadnięciem zmroku nasilił się wiatr, który teraz sprawia wrażenie jakby chciał zmieść nasze schronisko, a do tego pada śnieg.

IV dzień w górach
Z Elena Hut (4541 m) do Kitandara Hut (4023 m) z atakiem szczytowym na Mt Margherita (5109 m)

Różnice poziomów: w górę ok. 570 m, w dół ok. 1090 m
Czas przejść: według rozpiski 11 godzin (wejście na Margheritę – 5 godzin, zejście 3 godziny, zejście z Elena Hut do Kitandara Hut – 3 godziny).
Czas naszego przejścia: 10 godzin  (gdybyśmy się nie zgubili we mgle na Marghericie byłoby 8,5).

Hurra! Udało się zdobyć Margheritę, co w warunkach na które trafiliśmy, łatwo nie było!
Już pierwszy odcinek dał nam się trochę we znaki, bo zgodnie z naszymi przypuszczeniami, po nocnym opadzie śniegu było strasznie ślisko, a tu trzeba było wdrapywać się na pionowe prawie skały, z mało przyjemną ekspozycją. W jednym miejscu jest wprawdzie lina, co bardzo pomaga (zwłaszcza przy schodzeniu), ale gdzie indziej trzeba już liczyć tylko na swoje ręce i nogi.
Podejście do linii śniegu, czyli pokonanie skalnego kuluaru i zdobywanie wysokości po granitowych występach, zajęło nam półtorej godziny. Po założeniu raków, wyjęciu czekanów i powiązaniu się liną, zaczęła się część lodowcowa – najpierw ostre podejście, potem łatwy, trawers tzw. Plateau Stanley`a, potem znowu trochę zabawy na skałach  i w końcu przejście głównego, dość konkretnie nachylonego lodowca. Szczelin za dużo nie widzieliśmy – właściwie to oprócz szczeliny brzeżnej wyłoniła się tylko jedna, no i gdzieniegdzie było słychać płynące pod spodem rzeki lodowcowe.
Cała droga do szczytu liczona jest na 5 godzin i tyle nam wyszło, bo dobre 45 minut zajęło nam szukanie właściwej drogi na lodowcu, z racji tego, że była mgła i Johnson nie wiedział gdzie jest. Oczywiście nie miał kompasu, o GPSie też tu się nikomu nie śniło (za błąd uważam, że myśmy nie mieli GPSa). Szukanie drogi wyglądało tak, że po prostu staliśmy i czekaliśmy. Na środku lodowca, na zimnie, próbowaliśmy przebić się wzrokiem przez otaczającą nas mgłę. Ponieważ wcześniej się rozbierałam z ciuchów (na wyjściu ze schroniska ubrałam się ciut za ciepło), po pół godzinie stania było mi zimno, aż w końcu zaczęłam się trząść, więc zapytałam Johnsona co ma zamiar zrobić. Po tym pytaniu Johnson zdobył się wreszcie na radykalny krok odczepienia się z liny, którą byliśmy związani i poszedł zrobić wizję lokalną. Wrócił po kwadransie ze szczęśliwą miną oznajmiając, że już wie gdzie jesteśmy – skały po których wchodzi się na szczyt były zaledwie 5 minut dalej.
Na szczycie trochę posiedzieliśmy, bo łudziliśmy się, że rozwieją się chmury i cokolwiek zobaczymy, ale gdzie tam. W każdym razie wierzymy Johnsonowi, że widok jest super, można popatrzeć na Kongo, a niemal na wyciągnięcie ręki jest drugi co do wielkości szczyt masywu Stanleya, czyli Alexandra (5083 m). Nie ma jednak co narzekać, bo i tak dobrze, że w tej mgle było widać tablicę potwierdzającą, że jesteśmy na Marghericie 🙂 .
Drogę powrotną, tzn. zejście ze szczytu do schroniska ogólnie szacuje się na 3 godziny, więc liczyliśmy, że w dwie, max dwie i pół się wyrobimy. Wszystko było dobrze, do momentu gdy na Plateau Stanley`a, pewni, że już jesteśmy już przy znajomych skałach, Johnson stanął i oznajmił, że… nie wie którędy dalej. Powtórzyła się sytuacja z lodowca pod Margheritą, z tą różnicą że tym razem mniej zmarzliśmy, choć Johnson dłużej szukał drogi. Wrócił rozpromieniony, mówiąc że dobrze że znalazł, bo w lipcu była grupa, która też tutaj zabłądziła we mgle, ale niestety musieli biwakować, czekając do następnego dnia aż się poprawi widoczność.
W każdym razie do Elena Hut dotarliśmy kompletnie przemoczeni, bo kuluar który rano był zamarznięty, teraz przeistoczył się w rodzaj wodospadu, a nasiąknięte wodą liny, którymi asekurowaliśmy się przy schodzeniu po stromych skałach, sprawiały, że woda wlewała nam się przez rękawy mocząc nasze ubrania od środka.
Po krótkiej przerwie na spakowanie się i ugotowaniu obiadku (tym razem Travellunch w wersji spaghetti carbonara) wyruszyliśmy w drogę do następnego schroniska, czyli Kitandara Hut. Nie było sensu zostawać na drugą noc w Elenie, no bo szkoda czasu, a poza tym zawsze lepiej „spadać” niżej, gdzie jest i cieplej, i powietrze ma więcej tlenu, więc lepiej się organizm regeneruje (wg tabelki dorwanej w Himalajach, na wysokości 5000 m n.p.m. w powietrzu jest już o połowę mniej tlenu niż na poziomie morza). Z zejściem trzeba się było mocno spieszyć, żeby spróbować zdążyć przed zmrokiem. Teoretycznie jest to odcinek liczony na 3 godziny drogi, przy czym nie jest to łatwe zejście, zwłaszcza jeśli już się jest trochę zmęczonym.
Poza jednym przystankiem na przełęczy Scott Elliot Pass (4372 m), która jest najwyższym punktem osiąganym przez trekingowców idących głównym szlakiem, cały czas gnaliśmy. Wyszła z tego prawdziwa ścieżka zdrowia – najpierw mokre skalne płyty, potem gołoborza z wielkimi głazami, no i znowu zdradzieckie korzenie i powalone drzewa, a na koniec jeszcze przeprawa po kamieniach przez rzeczkę (tym razem nie mogliśmy brodzić w wodzie, bo na nogach mieliśmy zwykłe buty trekingowe). No ale udało się – cel osiągnęliśmy po dwóch godzinach marszobiegu.
Teraz jest już prawie 21… Ze zmęczenia nawet jeść mi się odechciało. Zadowoliłam się kisielkiem i kubkiem herbaty malinowej. W tej chatce przynajmniej jest cieplej niż w Elenie – termometr wskazuje 7,8 stopnia C. Po prostu upał! 🙂 Gorzej, bo wszystko mamy dokumentnie mokre – ciuchy, buty, no ale liczymy że tragarze podsuszą je przy ognisku.
A tak na marginesie to super położony jest ten camp – nad jeziorem, przy wypływającym z niego strumieniu. Z rejonu skalnej pustyni znowu wróciliśmy do strefy bujnej roślinności, w której zewsząd dobiega śpiew ptaków.

V dzień w górach
Z Kitandara Hut (4023 m) próba wejścia na Mt Baker (4843 m), powrót do Kitandara Hut (4023 m)

Różnice poziomów: ok. 820 m
Czas przejścia wg przewodnika: 8 godzin

Mt Baker nas pokonał! Nie udało się! Za przegranych jednak się nie uważamy, bo czasem więcej odwagi wymaga podjęcie o wycofaniu się, niż ambicjonalne, ale nierozsądne robienie czegoś na siłę.
Zaczęło się bardzo dobrze. Od schroniska do szczytu mieliśmy trochę ponad 800 m przewyższenia, przy czym wyglądało że to żaden problem, bo na lekko, a w formie byliśmy dobrej. Początkowo nawet pogoda była przyzwoita, dzięki czemu zrobiliśmy przerwę fotograficzną, aby uwiecznić widok na nasz camp.
Niestety ładna pogoda w Ruwenzori to rzadkość, tak więc wkrótce zaczęło padać, a kiedy dotarliśmy do przełęczy (4282 m), już na dobre sypało mokrym śniegiem. Żeby nie było za łatwo, od tego momentu trzeba było odbić z głównego szlaku trekingowego i zacząć piąć się po stromych skałach, a kiepska widoczność sprawiała, że nie łatwo było zorientować się w terenie.
To były naprawdę trudne warunki. Jakieś 250 m od szczytu Johnson oznajmił, że najbardziej zdradziecki odcinek jest wciąż przed nami, i że on jako przewodnik nie jest nam w stanie zagwarantować bezpieczeństwa. Szczerze mówiąc nawet nie musiał nas przekonywać co do odwrotu – byliśmy przemoczeni, no i sami wiedzieliśmy, że nie ma sensu ryzykować.
Zejście wcale nie było prostsze niż wejście. Ogólnie było zimno i nieprzyjemnie, a jedyne o czym marzyliśmy, to by jak najszybciej znaleźć się w naszej chatce nad jeziorem i zrobić sobie kubek gorącej herbaty. Niestety, tak szybko marzenie się nie spełniło. W połowie zejścia, już na głównym szlaku, była drabinka. Żeby do niej sięgnąć i postawić na niej nogę złapałam się wystającego korzenia, co okazało się zgubne. Rozległ się trzask, po czym poczułam że lecę – wraz ze złamanym korzeniem, a potem był już tylko ostry ból i świadomość że coś nie tak z moim kolanem. Właściwie to powinnam dziękować Bogu, że zahaczyłam się nogą o szczebel drabinki, bo inaczej bym spadła jeszcze ze trzy metry niżej, zapewne głową lub kręgosłupem przywalając o skały.
Ponieważ noga bolała i puchła, opcja dalszego samodzielnego schodzenia raczej nie wchodziła w grę. Po jakimś czasie pojawili się tragarze, po których zbiegł Johnson. Niestety chłopcy nie mieli zupełnie pomysłu jak mnie znieść. Najpierw jeden z nich wziął mnie na barana, ale chwilę później poślizgnął się i wyrżnął – razem ze mną oczywiście. W tej sytuacji wolałam już w tych najtrudniejszych miejscach zsuwać się o własnych siłach. Ostatecznie wypracowałam sobie system tzw. dupozjazdów z użyciem tylko jednej nogi.
Wieczorem przy herbacie Johnson stwierdził wprost, że nie widzi szans, bym przez następne dwa dni liczone na 5 i 8 godzin łażenia, dała radę kuśtykać, tym bardziej, że szlak prowadzi bardzo stromo w dół. Moje wątpliwości, że trochę głupio robić zamieszanie z akcją ratunkową, Johnson szybko rozwiał. Bez ogródek powiedział, że miejscowi którzy po mnie przyjdą, to się nawet ucieszą – zarobią na tym trochę kasy, co mnie kosztować nic nie będzie, bo w zezwoleniu na treking jest wliczony ewentualny koszt akcji ratunkowej. Poza tym „pocieszył”, że takie akcje są tu bardzo często.

VI dzień w górach
W Kitandara Hut (4023 m)

Rozdzieliliśmy się. Po nocnych przemyśleniach przekonałam Adasia, że jednak powinien zacząć schodzić . Ekipa ratunkowa z tego co mówi Johnson powinna dotrzeć dzisiaj w nocy, po czym od razu, mimo ciemności, ma wystartować ze mną w dół, idąc do celu non-stop, choćby i dwie doby bez przerwy. Skoro tak, to bez sensu by Adaś się katował nieprzerwanym marszem, zwłaszcza że w nocy ominęłyby go widoki, jakie w tych górach są naprawdę niepowtarzalne. Stanęło na tym, że Adaś ruszył pod opieką jednego z tragarzy, a ja z Johnsonem zostałam.
Jeszcze wcześniej, tzn. dzisiaj o świcie, wyruszył na dół tragarz, którego zadaniem jest wezwanie pomocy. Gdzieś w okolicach następnego campu jest ponoć szansa na złapanie zasięgu komórkowego – jeśli się uda, około południa w biurze parku powinni już organizować ekipę ratunkową.
Ogólnie dzień mija nam z Johnsonem na leniuchowaniu. Johnson śpi, ja czytam przewodnik po Ugandzie. W ramach przerywników obserwuję upartą myszkę, która usiłuje mi wejść do buta.

VII dzień w górach
Akcja ratunkowa, czyli ściągnięcie mnie z Kitandara Hut (4023 m)  do wioski Nyakalengija (1615 m)

To był koszmar! – mowa o akcji ratunkowej. Gdybym wiedziała, że tak to będzie wyglądać, albo bym cudownie ozdrowiała, albo zagryzłabym zęby i sama z tych gór zeszła.
Akcja znoszenia mnie zaczęła się nad ranem. Ponieważ noga mi w międzyczasie spuchła, zesztywniała i wciąż mocno bolała, liczyłam na nosze, ale to co przyniesiono, mocno się różniło od moich wyobrażeń. Cały i jedyny sprzęt stanowił cienki kawał plastiku, do którego musiałam się władować zawinięta w śpiwór, po czym zasznurowaną tak, że o jakimkolwiek ruchu nie było absolutnie mowy, ciągnięto mnie po kamieniach i wystających korzeniach. W każdym razie szybko zapomniałam o bolącej nodze, bo dużo gorszy stał się ból kręgosłupa i obitej kości ogonowej. Na dodatek plastik miał dziury, a że teren był jak tutaj wszędzie błotnisto-bagnisty, wlewająca się w „nosze” woda sprawiła, że dość szybko mój śpiwór zaczął nasiąkać niczym gąbka.
Co do ekipy ratowników to w sumie było z 30! Ostatecznie nie było wiadomo, kto ma mnie nieść, bo wysiłek większości  z nich skupiony był na tym, jak tu zarobić (no bo dostają za to kasę), a się nie narobić. Stałym punktem programu były kłótnie i strajki, polegające na tym, że aktualnie niosąca mnie ekipa zaczynała coraz bardziej zawzięte dyskusje, po czym kładła mnie gdzie bądź i szła sobie w siną dal, chcąc w ten sposób zmusić następnych do przejęcia ładunku z moją osobą. Ma się rozumieć, następna ekipa wcale się do męczącego zajęcia nie kwapiła, udawała więc że nie wie o co chodzi i krzyczała na tych pierwszych, że są niepoważni. A ja leżałam obolała, ze zdrętwiałymi kończynami, nie mogąc nawet wyplątać się z więzów które mnie omotywały i po prostu miałam dość. Oczywiście nikt z „ratowników” nie miał nawet apteczki, nikt też nie zapytał co mi właściwie jest, czy brałam jakieś leki i jak się miewam.
Na dole byliśmy ok. 5 rano kolejnego dnia, czyli po 22 godzinach. Najgorzej było w nocy. Wszyscy byli zmęczeni, a droga była wyjątkowa ciężka (co chwila rzeczki do przekraczania w bród, strome zejścia po kamieniach i śliskich korzeniach). Na dodatek coś mnie zaczęło gryźć, a nie mogłam się podrapać czy choćby zatłuc tego świństwa. W pewnym momencie rzucono mnie na ziemię i towarzystwo gdzieś w panice się rozbiegło. Z tego co zrozumiałam, powodem był słoń. Dość ciekawe to uczucie kiedy człowiek leży na ścieżce, wszyscy zwiali, no i czeka się myśląc: przyjdzie – nie przyjdzie? Nadepnie czy ominie?
Im bliżej końca, tym „ratownicy” częściej się kłócili, aż w końcu wypracowali sobie harmonogram: 20 minut niesienia, kwadrans kłótni i strajkowania. Kiedy byliśmy już całkiem blisko celu, jedna ekipa po kolejnej awanturze postanowiła sobie zupełnie pójść – do domu. Na szczęście zanim odeszli wymusiłam, żeby mnie rozplątali i powiedziałam, że mam w nosie ich humory i jakoś sobie poradzę. Podziałało! Unieśli się honorem i donieśli mnie do końca, a dokładniej do drogi, gdzie czekał samochód parku narodowego. Kierowca podrzucił mnie do lodge`u, w którym podobno zakwaterował się Adam. Byłam zdziwiona, bo to camp mający opinię drogiego, teoretycznie poza naszym budżetem, ale rzeczywiście Adaś tam był. Okazało się, że fakt, oficjalnie jest 100 dolców za dwójkę, ale mój dzielny towarzysz wynegocjował bardzo dobrą zniżkę i wyszło 30 tys. szylingów (jakieś 18 dolców) na nas dwoje, ze śniadaniem.

VIII dzień
powrót do Kasese i przejazd do Kampali

Nie powiem żebym była wyspana po zaledwie dwóch godzinach drzemki. Rano mimo zapewnień szefa campu, że skoro to najdroższy nasz nocleg, to będzie ciepła woda, w kranie leciała tylko zimna. Nie było wyboru – po przeżyciach dnia poprzedniego wykąpać się musiałam, ale co z tego skoro po suszeniu ciuchów przy ognisku wszystko mieliśmy przesiąknięte dymem! Kiepsko, bo nie wiem co będzie z polarem który muszę zabrać do samolotu, a już nie zdążę go wyprać. Czuć go w promieniu stu metrów!
Po śniadaniu zapakowaliśmy się do samochodu podstawionego przez biuro parku. Nie zamawialiśmy go, ale uznaliśmy że to transport w ramach akcji ratunkowej. W drodze do Kasese zahaczyliśmy jeszcze o miejscowy ośrodek zdrowia, gdzie chciałam aby wystawiono mi zaświadczenie do firmy ubezpieczeniowej, ale pani lekarka zupełnie nie pojmowała o co mi chodzi. Ciekawa była sama przychodnia. Nawet wody bieżącej w niej nie ma, a do osłuchiwania płuc pacjentów służy mocno zabytkowa niby-trąbka.
Tym razem podróż do stolicy odbył się bez żadnych przygód, jeśli nie liczyć adrenaliny, jaką zapewniał nam kierowca autobusu. Facetowi chyba marzy się kariera rajdowca, albo ma tendencje samobójcze. Poza tym mieliśmy niezły folklor ze strony współpasażerów. Co ciekawe, prawie wszyscy wieźli ze sobą kurczaki. Żywe! Najpierw wkładano te biedne kury do luku bagażowego, potem jednak nie było już miejsca, wiec jechały w środku, zazwyczaj przyciśnięte butem właściciela. Kto wsiadał bez kury, miał okazję zakupić ją jeszcze na przystanakach, przez okno, od obnośnych sprzedawców zachęcająco machających ptakami (mowa o kurach). Również nam usiłowano kury sprzedać, ale za zdecydowanie lepszą inwestycję uznaliśmy pieczone matoke (zielone banany) i awokado. Co do awokado to myśleliśmy że za 1000 szylingów kupujemy jedną sztukę, a tymczasem szczęka nam opadła ze zdziwienia, bo okazało się że dostaliśmy ich chyba z 10 i to tak wielkich, o jakich w Polsce nigdy nam się nie śniło!
W Kampali byliśmy po 7 godzinach jazdy, ok. 21. Niestety, w naszym guest housie, gdzie zdeponowaliśmy niepotrzebne w górach rzeczy, miejsc nie było, ale na szczęście to okolica bazaru z mnóstwem tanich hotelików dla handlujących Ugandyjczyków, więc szybko znaleźliśmy nowe lokum.
Na kolację poszliśmy do lokalnej knajpki, oczywiście wywołując zdziwienie, że jako mzungu (biali) kręcimy się po takiej okolicy. Okolica wg mnie jest ok, nie tyle niebezpieczna, co po prostu nie odwiedzana przez turystów. Wieczorem, po zamknięciu bazaru, robi się z niej dzielnica rozrywki – z mnóstwem barów, tanich knajp (zjedliśmy super kolację za jedyne 5000 szylingów) i burdeli. Mnie tam się podoba – przynajmniej możemy poobserwować prawdziwą Kampalę by night.

Kolejny dzień
Kampala, wylot

W drodze na lotnisko wybraliśmy najtańszą opcję, czyli najpierw matatu (zbiorowy mikrobus) do oddalonego o 30 km Entebe (cena: niecałe 2 dolce) i dopiero stamtąd, za 4 dolce, taksówka na lotnisko (matatu na lotnisko nie dojeżdżają).
Pożegnanie z Ugandą odbyło się w dość stresującej atmosferze, bo pan przy odprawie najpierw przyczepił się do mnie o 1 kg (!) nadbagażu, a potem wyżywał się na Adasiu, nie chcąc zaakceptować plecaka z czekanem. Mówiliśmy, że przecież na wylocie z Europy nie było problemów i że czekan jest odpowiednio zabezpieczony. Pan czepiał się chyba dla samej przyjemności czepiania i w końcu bagaż nadał. Ale ogólnie żal było wylatywać. Uganda to niewątpliwie jeden z ciekawszych zakątków Afryki, a Ruwenzori to góry nieporównywalne z żadnymi innymi.

INFORMACJE PRAKTYCZNE (dane z lutego 2011 r.)

Przelot
Najwygodniej jest dolecieć do Entebe – miasta z lotniskiem ok. 30 km od Kampali, stolicy Ugandy. Połączenia oferuje KLM oraz Brussels Airlines, przy czym najtańsze bilety jakie udało nam się znaleźć, kosztowały 3200 zł. Plusem połączeń wymienionych linii jest możliwość zabrania dużego bagażu – dozwolone są dwie sztuki po 23 kg, co przy sprzęcie górskim ma istotne znaczenie. Inną, tańszą ale bardziej kłopotliwą i czasochłonną opcją jest przelot do Nairobi (dobre ceny KLM) skąd do Kampali kursują międzynarodowe autobusy.
Wiza ugandyjska
Po zapłaceniu 50 USUSD otrzymuje się ją na granicy. Zdjęcia nie są potrzebne.
Pieniądze

W Ugandzie w użyciu są szylingi ugandyjskie, których przelicznik w lutym 2011 r. wynosił ok. 2340 UGX za 1 USUSD. W wielu miejscach (choćby w biurze parku narodowego) można płacić dolarami, chociaż muszą być to dolary z datą emisji po 2001 roku (z 2001 włącznie), a czasami datą graniczną jest nawet 2003 rok! Starsze dolary nie są zwykle akceptowane – można je wymienić jedynie w bankach i kantorach (zwanych w Ugandzie “forex”) w dużych miastach i po gorszym kursie.
W górach pieniądze nie są nam potrzebne – na szlaku nie ma żadnych sklepików czy handlarzy pamiątkami.

Organizacja akcji górskiej w Ruwenzori

Pobyt w chronionych jako park narodowy górach Ruwenzori możliwy jest wyłącznie z przewodnikiem, po wykupieniu zezwoleń, których cena zależy od długości pobytu, trasy i zdobywanych szczytów. Oprócz standardowej trasy po tzw. Central Circuit Trail (trwająca zwykle 6-7 dni pętla głównym szlakiem, z dojściem na wysokość 4372 m), można zrobić też krótsze wycieczki, choćby dwudniowe (z noclegiem w pierwszym schronisku), czy pętlę cztero- albo pięciodniową. Warto pamiętać, że trekkingi nie obejmują zdobywania szczytów, przy czym za każdą górę płaci się dodatkowo.
Ceny dla cudzoziemców: 6 dniowy trekking „standard” (Central Circuit Trail)- 780 USUSD, Central Circuit Trail plus wspinaczka na Mt Margherita – 990 USUSD, wspinaczka na każdy dodatkowy szczyt -150 USUSD, każdy dodatkowy dzień w górach – 120 USUSD
Podane ceny obejmują: opłaty za przebywanie na terenie parku narodowego, wynagrodzenie i wyżywienie przewodnika oraz dwóch tragarzy (noszą do 25 kg naszego bagażu oraz jedzenie naszej obsługi), opłatę za ewentualną akcję ratunkową, podatek na miejscową społeczność (idzie na ten cel 20 % procent dochodów parku), możliwość spania w chatkach-schroniskach bez dodatkowych opłat. Ponoć jest w tej opłacie także węgiel drzewny (chyba do ogrzewania się?), ale my dowiedzieliśmy się o tym dopiero po powrocie z gór :-).

Gdzie załatwiać i opłacać zezwolenia na treking/wspinaczkę:

Monopolistą w organizowaniu wypraw w górach Ruwenzori jest Ruwenzori Mountaineering Services (RMS), firma mająca swoje przedstawicielstwa w Kampali, w Kasese oraz na początku szlaku prowadzącego w góry, w wiosce Nyakalengija (w sumie najwygodniejsze miejsce, bo i tak każdy wybierający się na trekking musi tam trafić). Informacje: http://rwenzorimountaineeringservices.com

Kiedy jechać

Chmury, deszcze i wilgoć to warunki normalne w Ruwenzori niezależnie od pory roku. Najlepsza pora (kiedy pada mniej niż w innych okresach i mamy szansę na mniej zamglone widoki) to miesiące od końca grudnia do początków marca i od końca czerwca do początków września. My byliśmy na przełomie listopada i grudnia.

Wyżywienie

W biurze RMS możemy zamówić kucharza, który zapewni nam całodzienne wyżywienie. W przypadku kiedy zamierzamy gotować samodzielnie, lepiej nie liczyć na gotowanie na ognisku rozpalanym przez tragarzy – trzeba mieć swój gaz. O rozpaleniu ogniska z drzewa pozbieranego w lesie nie ma mowy, ze względu na przepisy parku narodowego. Butlę gazową można pożyczyć w biurze RMS (50 USUSD za butlę na grupę do 3 osób), ale przynajmniej ta, którą ja widziałam, była duża i ciężka. Optymalnie moim zdaniem jest zabrać z Polski własną kuchenkę (palnik), a paliwo lub kartusz z gazem kupić w Kampali (nie przywieziemy go z kraju ze względu na zakaz wożenia takich artykułów w samolotach).
Uwaga! W Kampali nie udało nam się kupić kartuszy do epi-gasa! W dużych centrach handlowych można kupić kartusze (a także palniki) do tzw. bluetów! Jeśli chodzi o zużycie gazu – my mieliśmy ze sobą dwa kartusze po 500 ml, przy czym pierwszy kartusz skończył nam się dopiero piątego dnia (a gotowaliśmy dużo, nie oszczędzając gazu).
W kwestii jedzenia… W naszym przypadku podstawą wyżywienia były naprawdę doskonałe w smaku i szybkie w przygotowaniu (bo wystarczy tyko zalać je wrzątkiem) liofilizaty firmy Travellunch (strona dystrybutora: www.sporting-brozyna.pl). Liofilizowane dania obiadowe okazały się wystarczającym posiłkiem głównym, z kolei na śniadanie jedliśmy liofilizowane musli, urozmaicając je kanapkami z pasztetami czy serkami topionymi. W ciągu dnia zdawaliśmy się na różne słodycze, kabanosy i batony energetyczne (także firmy Travellunch).
Wprawdzie my praktycznie cały prowiant przywieźliśmy z Polski, ale jeśli myślimy o zaprowiantowaniu w Ugandzie, nie ma z tym problemu, jako że w supermarketach dużych miast jest niemal wszystko, chociaż ceny wielu artykułów są wyższe niż u nas (chodzi np. o konserwy, sery czy lepsze słodycze, w Ugandzie stanowiące towar luksusowy).

Ekwipunek

Jeśli chodzi o sprzęt wspinaczkowy, przywieźliśmy go z Polski. W rezultacie na nasz trzyosobowy zespół (my dwoje plus przewodnik) mieliśmy w górach 20 metrów liny (moim zdaniem było optymalnie), uprzęże, raki, dwa czekany, a tzw. szpeju wspinaczkowego – karabinki, „dyżurne” taśmy, prusiki, śruby lodowcowe oraz przyrządy asekuracyjno-zjazdowe (nic się z tego nie przydało, ale nigdy nic nie wiadomo).
Jeśli chodzi o ubranie, trzeba nastawić się na różne warunki pogodowe – od tropikalnego upału po wysokogórskie mrozy i śnieżyce (nie sugerujmy się bliskością równika). Najbardziej dokuczliwa jest wilgoć – trzeba przygotować się, że po przemoczeniu rzeczy trudno jest wysuszyć. Odradzam zabieranie koszulek bawełnianych – miałam taką jedną i po przepoceniu pierwszego dnia do końca pobytu w górach nie udało mi się jej dosuszyć. Polecam natomiast koszulki z materiałów „oddychających”, które bardzo szybko schną.

Na pewno trzeba mieć ze sobą:
– koniecznie coś od deszczu! Poza kurtką przydatna jest też peleryna, do tego wodoodporny pokrowiec na plecak
– buty trekkingowe, najlepiej skórzane, dobrze zaimpregnowane, na dobrej, nieślizgającej się podeszwie; nie ma sensu brać butów typu plastikowe skorupy (lodowiec jest bardzo krótki)
– wodery czyli kaloszo-spodnie; ja miałam takie do pachwin, podczepiane do paska, ale lepszą opcją okazały się spodnio-buty Adasia sięgające aż do pasa (w moje, przy podchodzeniu ścieżkami zamieniającymi się w potoki, nalewała się woda)
– kijki – przydają się przy schodzeniu (odciążają kolana), ale są też nieocenione również przy przejściu bagien (pomagają utrzymać równowagę przy przejściach po śliskich balach)
– okulary przeciwsłoneczne, ważne zwłaszcza na lodowcu!
– latarkę – najlepiej czołówkę
– apteczkę
– ciepły śpiwór! Ja miałam “Yeti I” firmy Bergson, o zakresie temperatur od +15 do -2 st.C i muszę powiedzieć, że spisał się znakomicie. Poza tym jest lekki (950 g) i po ściśnięciu paskami kompresyjnymi – malutki (niewiele większy od menażki).

Z innych rzeczy warto zabrać także:
– świeczki – przydają się w pozbawionych światła schroniskach
– papier toaletowy – bo nie wszędzie jest, a i do wytarcia stołu się przyda
– worki na śmiecie – w schroniskach nie ma koszy, a poza tym są niezastąpione przy zabezpieczaniu rzeczy przed zamoknięciem czy zawijaniu brudnych butów i ciuchów
– GPS – dotyczy wspinających się na Margheritę (na lodowcu często jest mgła)

Noszenie bagaży

Każdemu, w ramach opłaty za trekking czy wspinaczkę, przysługuje prawo oddania 25 kg swoich rzeczy do niesienia przez tragarzy (w sumie jest ich dwóch na jednego turystę). Jeśli mamy więcej bagażu, możemy wziąć kolejnych tragarzy, płacąc po 70 USUSD za każdego z nich w przypadku trekkingów bez wspinaczki i 110 USUSD jeśli chcemy zdobywać którąś z gór. Bagaż oddawany tragarzom warto zabezpieczyć przed zmoczeniem (deszcze) i ubrudzeniem (błoto). W ciągu dnia chodzimy wyłącznie z tzw. dziennym plecakiem (nosimy tylko to, co niezbędne w czasie drogi, typu kurtka, jedzenie, picie, apteczka itp.), natomiast do głównego bagażu mamy dostęp na noclegach.

Warunki sanitarne, woda

* Toalety to „sławojki” ustawione w pobliżu chatek. Papier toaletowy na ogół trzeba mieć swój.

* Zawsze w pobliżu chatek jest ujęcie wody (prowizoryczna rurka albo rzeka). * Na prysznic nie liczmy.

* Jeśli chodzi o wodę do picia, to my akurat wodę zawsze gotowaliśmy, ale myślę że w najwyższych partiach gór, nie miałabym oporów aby ją pić wprost ze strumienia. Profilaktycznie tabletki do odkażania wody ze sobą miałam, chociaż z nich nie korzystałam.

Mapy gór

Ponoć teoretycznie są, ale w praktyce ich nie ma (przynajmniej my nigdzie nie spotkaliśmy, choć szukaliśmy). Przed wyjściem na trekking można jedynie popatrzeć na schematyczną mapę namalowaną na ścianie biura RMS. Prowizoryczna mapka szlaku jest w poświęconym Ugandzie przewodniku anglojęzycznej serii Bradt.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u