Od Jemenu do Sudanu – Anna Kocot, Rafał Nogowczyk

Od Jemenu do Sudanu

Anna Kocot, Rafał Nogowczyk

Trasa: Jemen (Sana, Wadi Dhahr, Kawkaban, Shibam, Thula, Maa’rib, Seyun, Tarim, Shibam – Wadi Hadramawt, Wadi Doan, Al Mukalla, Aden, Taizz, Ibb, Jibla); Dżibuti (Djibouti Town, Lac Assal, Lac Abbe, Obock, Moulhoule); Erytrea (Assab, Massawa, Asmara, Keren); Sudan (Chartum, Omdurman, Meroe, Shendi, Mussawarat – as – Safra, Naqa, Karima, Jebel Barkal, Kassala)

Ekipa: 4 osoby

Termin: 29.06 – 12.08. 2005

Afryka okazała się dla nas wielką niespodzianką – odbyliśmy wyprawę nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Odwiedziliśmy miejsca, w których czas nie płynie linearnie – albo zatrzymał się, albo płynie rytmem innym niż europejski, albo czasami się cofa.

Część 1. Złoto, kadzidło i mirra (Jemen: 29.06 – 13.07)

Wyruszając w tę podróż liczyłam, że zobaczę kwintesencję tego, czym jest dla mnie zachodnia część półwyspu Arabskiego – miejscem, które ominęła współczesna cywilizacja – żyjącym przeszłością i zanurzonym w tradycji. I nie pomyliłam się – Jemen oczarował mnie bajkową architekturą, bezkresem pustyni, przycupniętymi na zboczach gór tradycyjnymi wioskami, oazami urozmaicającymi jednostajną sepię pustynnych gór. Sana, która była przez tydzień naszą bazą wypadową, odbiega swym wizerunkiem od współczesnych metropolii. Stare miasto to plątanina wąskich uliczek, przy których stłoczono kilkupiętrowe domy o wyrafinowanych zdobieniach z motywami arabsko – indyjsko – afrykańskimi. Każdy z domów jest inny, choć wszystkie są do siebie podobne. Całość robi wrażenie, jakby tworzący medinę dżin znajdował szczególną radość w wymyślaniu coraz bardziej skomplikowanych kombinacji białych motywów umieszczonych na brązowo – terakotowym tle. Chaos architektoniczny Sany jest bardzo spójny, a w tysiącletnią starówkę zakrada się życie codzienne – bazary pełne przypraw, kadzidła, mirry, materiałów, zegarków, pamiątek odwiedzane są przez tłumy ludzi, sprzedawcy zachwalają swoje towary, ale bez natarczywości. Miasto jest bezpieczne – spacerowałam po medinie i bazarze sama po zmroku – nikt mnie nawet nie zaczepił (z wyjątkiem dzieci upominających się masowo, aby im zrobić zdjęcie). Jemeńczycy są narodem bardzo życzliwym i pomocnym, choć nie zawsze przy tym skutecznym – pytając o drogę należy liczyć się z tym, że efektem narady krajowców jest wskazanie błędnego kierunku. Poza stolicą zwykłym widokiem jest noszenie broni typu kałasznikow, nawet przez dzieci. Jemeńczycy, jak poinformowano nas w naszej ambasadzie, porywają cudzoziemców w celu uzyskania okupu, który następnie przeznaczają na wybudowanie w wiosce np. drogi lub szkoły. Z Sany wynajmujemy taksówkę, by zwiedzić okoliczne wioski górskie: Kawkaban, Shibam, Thulę oraz położony na stromej skale zamek Wadi Dhahr. Pełna zakrętów trasa jest bardzo malownicza – biegnie przez liczące ok. 2000 m.n.p.m. góry. Odwiedzamy zbudowane z kamienia tradycyjne wioski, w których czas zatrzymał się w średniowieczu – wszystkie wtopione są idealnie w otaczający je krajobraz. Życie toczy się leniwie – mieszkańcy zajmują się handlem i hodowlą zwierząt. W drodze do Wadi Hadramawt (wynajętym na 4 dni samochodem) zwiedzamy miasto biblijnej królowej Saby – Maa’rib – dziś zrujnowane zbiorowisko glinianych domów – wież pilnowanych przez ich uzbrojonych po zęby mieszkańców. Podziwiamy starą (jeden z cudów starożytnego świata arabskiego) i nową tamę w Wadi Sheba oraz ruiny należącego do Saby pałacu Baran wraz ze świątynią słońca i księżyca. Zatrzymujemy się na nocleg w Seyun, który będzie naszą bazą wypadową podczas pobytu w Wadi Hadramawt. Stamtąd jedziemy do Tarim, w którym znajduje się meczet z najwyższym w Jemenie minaretem, a po południu udajemy się do „Manhattanu pustyni” – Shibam, by podziwiać zachód słońca. Otoczone gajami palmowymi miasto położone jest tuż przy korycie wyschniętej rzeki (wadi), w którym – jak na Copacabanie – odbywa się symultanicznie kilka meczów piłki nożnej. Całość pustynnej metropolii obejmuje niewielką przestrzeń, kilkupiętrowe krzywe domki przytulają się do siebie i tłoczą, tworząc nieregularną masę. Architektura przypomina mi budowane przez dzieci zamki z piasku. Miasto oświetlane przez promienie zachodzącego słońca nabiera ciepłych kolorów – podziwiamy je z położonej naprzeciw Shibam góry, a zjawisku temu towarzyszą nawoływania muezinów dobiegające z kilku minaretów jednocześnie. Niezapomniane wrażenie – wraz z zapadnięciem zmroku nadciąga burza piaskowa. Do Sany powracamy poprzez najpiękniejsze wadi Jemenu – Wadi Doan. Mijamy położone na stromych zboczach gór i zanurzone w gajach palm daktylowych malownicze tradycyjne wioski. Na fasadach i okiennicach budynków w wiosce Khalla pojawiają się kolorowe kwiatowe motywy zdobnicze, zaś w jej pobliżu można zobaczyć charakterystyczne dla tego regionu, unikalne kapelusze kobiet – przypominające czarnoksiężnika z Oz. Na nocleg jedziemy do Al Mukalli – portowego miasta, które ożywa dopiero wieczorem, gdy przy nabrzeżu tłoczą się klienci znajdujących się tam restauracyjek. Po powrocie do Sany próbujemy uzyskać wizę do Dżibuti, co ze względu na brak oznaczeń nazw ulic okazuje się być zadaniem wyjątkowo trudnym. Po długiej gehennie docieramy na miejsce już po zakończeniu godzin urzędowania ambasady. Na dodatek okazuje się, że musimy w tym celu uzyskać poparcie naszej placówki (czyli najpierw ją znaleźć). Pomaga nam w tym kierowca minibusa rozwożącego pocztę dyplomatyczną – zwiedzamy przy okazji całą dzielnicę ambasad – gdy „listonosz” nie znajduje adresata, oddaje list ulicznemu żebrakowi. Ale jego pomoc pozwala nam zaoszczędzić dużo czasu. Polska placówka w Sanie okazuje się być bardzo gustowna, a jej personel niesłychanie życzliwy i pomocny, nie tylko w kwestii poparcia naszej sprawy w Dżibuti. Powracamy do afrykańskiej ambasady i tam wbijają nam do paszportów wizy do – uwaga! – Dijbouti. Jedziemy autobusem do Adenu – południe kraju tonie w zieleni, mijamy górskie miasteczka, tarasy uprawne. Wieczorem odwiedzamy dom, w którym mieszkał Artur Rimbaud; z jego oryginalnego wyglądu pozostało bardzo niewiele. Aden o poranku sprawia bardzo przygnębiające wrażenie – brzydka, chaotyczna, nieokreślona architektura. Miasto otoczone jest posępnymi skałami, co powoduje poczucie zamknięcia i odizolowania od świata – bez możliwości ucieczki. Wieje silny wiatr od morza, choć nie wiadomo, gdzie ono w ogóle jest. Mewy hałasują jak w filmie Hitchcocka. Ewakuujemy się do Taizz. Stamtąd wyruszamy na wycieczkę – najpierw minibusem do Ibb, a potem wynajmujemy samochód (to bardzo przesadzona nazwa jak na rozpadającą się kupę złomu, w której drzwiczki zamyka się na drut) do Jibli – jednego z najciekawszych miejsc w Jemenie. Górskie miasteczko liczy sobie około 1000 lat – zachowana została jego oryginalna zabudowa, a współcześni mieszkańcy żyją tak samo jak ich praprapra…..dziadowie. Wąziutkimi uliczkami dochodzimy najpierw do meczetu królowej Arwa (po którym oprowadzają nas mieszkańcy Jibli), gdzie można zobaczyć jej grobowiec, potem do pałacu Arwa. Zaglądamy też do szkoły koranicznej – w maleńkim pomieszczeniu uczy się około 100 dzieci! W deszczu i po zmroku docieramy do Sany. Tak kończy się pierwszy etap naszej podróży.

Część 2. Nie bądź mięczak, wstąp do Legii (Dżibuti: 13.07. – 17.07.)

Rozpoczyna się najbardziej nieprzewidywalna część naszej wyprawy – Afryka jest najmniej uporządkowanym lądem, a my trafiamy do jej części targanej różnego rodzaju konfliktami i niepokojami. Od samego początku pobytu w tym kraju zastanawia mnie dziwność jego istnienia – była kolonia francuska jest siedzibą Legii Cudzoziemskiej, różnego rodzaju agencji międzynarodowych, jest portem, ale celowość jej bytu jako kraju pozostaje dla mnie zagadką. My przybywamy tu dla atrakcji przyrodniczych (Dżibuti posiada najcieńszą na świecie skorupę ziemską i najniżej położony punkt Afryki – jezioro Assal) oraz, jak się potem okazało, po przygodę w stylu Livingstone’a. Całkowicie zmienimy styl podróżowania – jazda na dachu samochodu, brak regularnego transportu….. Stolica kraju – Djibouti Town – jest miastem o zabudowie kolonialnej, jego bazar oferuje typowe afrykańskie pamiątki, a bary wypełniają się wieczorem legionistami noszącymi kepi i obcisłe krótkie spodenki. Wynajętym na 2 dni jeepem „Toyot” (hehehe) udajemy się na wycieczkę w interior. Od razu napotykamy na korek spowodowany przewróceniem ciężarówki – co bardziej niecierpliwi kierowcy (z Legii) wyruszają na objazd przez wertepy. Podziwiamy po drodze rezultaty aktywności wulkanów – kaniony, Diabelskie Wyspy wraz z otaczającą je zatoką, zalany wodą wulkan. Krajobrazy są niesamowite – zastygła lawa tworzy dziwaczne wzory i kształty. Odwiedzamy powstałe dzięki aktywności wulkanów zimne i gorące (nawet do 80 stopni) źródła. Na tydzień przed jego wyparowaniem oglądamy jezioro Assal, najniższy punkt kontynentu (- 153 m.). W temperaturze ponad 40 stopni wydobywana jest tu sól i gips (największe pokłady na świecie). Opuszczamy przedpiekle i wjeżdżamy na pustynię Barra – tu rozpoczynają się bezdroża Afryki – tylko tubylcy wiedzą, którą ścieżkę wybrać. Mijamy po drodze inne wozy terenowe, okazuje się, że pustynny highway jest dość ruchliwy. Zapada zmrok, rozpoczynamy nasze nocne safari, podczas którego rozpętuje się pustynna burza. W ciemnościach spotykamy zagubionego na pustkowiu żołnierza. Dojeżdżamy do jeziora Abbe – ciemności rozświetla reflektor naszego jeepa – jadąc zygzakiem mijamy majaczące w mroku skały o dziwacznych kształtach przypominających budowle Gaudiego. Tor przeszkód biegnący między wapiennymi kominami wydaje się nie mieć końca, ale późną nocą docieramy na camping. Obsługa przygotowuje dla nas obiad (raczej obiadokolację), który zjemy w świetle lamp naftowych. Śpimy na wolnym powietrzu – afrykańskie niebo, pomimo mgławic, jest rozgwieżdżone i długo nie pozwala zasnąć. Rano podziwiamy niesamowitą scenerię Lac Abbe – wapienne formacje, wyglądające jak kopce termitów o różnych kształtach i rozmiarach, które wypełniają cały obszar wyschniętego jeziora. Kopce te, pierwotnie białe, ciemnieją w wyniku zawiania ziemią. Wśród przypominających „Katedrę” z filmu Tomka Bagińskiego stożków kryją się gorące źródła, których wyziewy są uważane przez tubylców za lecznicze. Wędrujemy na drugi kraniec jeziora, by zobaczyć spacerujące po wodzie flamingi i powracamy do jeepa – tym razem drogę powrotną do Djibouti Town (tzn. jej część pustynną) odbędziemy na dachu. Pustynia, wiatr, wyboje… Personel naszego hotelu doradza nam, by drogę na północ (do granicy z Erytreą) skrócić korzystając z samolotu wojskowego do Obock. Po wielu perypetiach udaje nam się zdobyć bilety (namalowane kolorowymi pisakami na kawałku kartonu) i maleńkim, wypełnionym około 20 osobami, samolotem odbywamy krótki lot nad zatoką. Lądujemy na piasku i wsiadamy do pickupa, który zawiezie nas do miasta. Wieczorem łapiemy pickupa do Moulhoule (granica z Erytreą), którym przemierzamy nocą pustynię, siedząc z gromadą Murzynów na workach z mąką rozdawaną w mijanych po drodze wioskach. Dojeżdżamy do granicy, ale nie mogąc złapać żadnego dalszego transportu decydujemy się na nocleg pod gołym niebem. W nocy zaczyna padać deszcz, więc żołnierze z dżibutyjskiego posterunku granicznego proponują nam nocleg w chacie, przynoszą herbatę, a rano, wobec dalszego braku transportu, przygotowują dla nas śniadanie (placki z tuńczykiem). Trafiliśmy na dzień, w którym nie ma transportu z Obock, wobec tego nie ma ludzi, którzy zapełniliby pickupa. Przystanek „depresja” wydaje się nie mieć końca – na domiar złego rozpętuje się burza piaskowa, przed którą ponownie chronimy się do wojskowej chaty. W końcu trafia nam się wóz jadący nie tylko do granicy, ale do naszego pierwszego celu w Erytrei – Assab. Ziemia niczyja między Dżibuti a Erytreą ciągnie się kilometrami, nie ma żadnej drogi ani regularnego transportu. Po półgodzinnej podróży przechodzimy szybką odprawę paszportową i wjeżdżamy do Erytrei. I tu zaczyna się seria niespodzianek…..

Część 3. UN – Mission Impossible (Erytrea: 17.07 – 26.07.)

Nie mam spójnej wizji Erytrei – po pobycie w tym kraju wydaje mi się on mozaiką różnych, odległych od siebie światów. Pierwszym obrazem jest wioska Abo – słomiane chaty w kształcie zeppelinów, gdzie życie toczy się w odwiecznym, niezmiennym rytmie narodzin, życia i śmierci. Wydaje się, że jej mieszkańcy nie maja zupełnie kontaktu ze światem. W Abo spędziliśmy 2 dni, ponieważ ze względu na nocne opady wezbrały wody rzeki i nasz pickup do Assab nie mógł sforsować brodu. Kierowca i pasażerowie, gdy podjechaliśmy do rzeki, padli zbiorowo plackiem i zaczęli się modlić do Allacha, by woda opadła. Gdy nie odniosło to żadnego skutku, zawróciliśmy do wsi i tam zostaliśmy nakarmieni i ugoszczeni – ze względu jednak na upał postanowiliśmy spać na matach pod gołym niebem (to już trzeci dzień bez mycia oraz kolejny nocleg pod gwiazdami, z posiłkami będącymi wyłącznie poczęstunkami Afrykanów). Nazajutrz ponownie próbujemy przebyć rzekę – siedzimy na pace na workach z żywicą wraz z 12 czarnymi pasażerami. Tym razem, dzięki wspólnym wysiłkom pasażerów i załogi – pickup utknął w błocie i trzeba go było wypchnąć – przejeżdżamy przez rzekę (woda trochę opadła w nocy, wszyscy popychają wóz), ale po jej drugiej stronie znów utykamy, ponieważ nie ma drogi i trzeba ręcznie usunąć większe kamienie, by samochód mógł przejechać dalej. Po około godzinie docieramy wreszcie do Assab – miasteczka, w którym panuje klimat tymczasowości – wydaje się, że ktoś zaraz zwinie naprędce postawione domki i pojedzie kręcić western gdzie indziej. Miasto przypomina Klondike w okresie gorączki złota, w drewnianych budach można nabyć towary przypominające te z epoki gomułkowskiej. W Erytrei, jako że była ona kolonią włoską, nadal można dogadać się w tym języku, przy plaży stoją opustoszałe wille włoskie. W restauracji „Aurora” spotykamy Bośniaków z wojskowej misji obserwatorskiej UNMEE (UN Mission Eritrea and Ethiopia), którzy rozpoznając w nas Słowian szybko sprowadzają naszego rodaka – pozdrawiam majora R.G.! – wieczorem wspólnie udajemy się ONZ-owskimi wozami w miejsce, w którym zostaliśmy powitani słowami: „Welcome to paradise!” [ciąg dalszy – tajemnica wojskowa]. Rano major zawiózł nas wozem służbowym (tym razem w pełnym umundurowaniu, bo udawał się potem na misję) na plażę. Znaleźliśmy się na najlepiej strzeżonej plaży świata – czwórka turystów była pilnowana najpierw przez majora, potem – ze względu na dzień wolny – przybyli obserwatorzy bośniaccy, by nas obserwować (zadanie: obserwacja z wody, potem wysłanie „patrolu” po piwo). Wieczorem, dzięki uprzejmości obserwatorów z UN, możemy skorzystać z jedynego w Assab połączenia internetowego (łącza satelitarne w ich kwaterze), by połączyć się ze stęsknionymi rodzinami. Próbujemy znaleźć transport do Massawy. Okazuje się, że kursuje tylko jeden autobus tygodniowo (jutro), ale wszystkie bilety zostały już sprzedane. Na dworcu obiecują nam, że jeśli kierowca się zgodzi nas zabrać, pojedziemy. Znajdujemy go w barze naprzeciw dworca, przekonujemy, że jesteśmy idealnymi pasażerami i kupujemy bilety – obiecano nam miejsca na skrzyni biegów. Autobus powinien odjechać planowo o 3 nad ranem. Przybywamy na dworzec punktualnie, ale okazuje się, że kierowca (Yared) spokojnie śpi w autobusie. Gdy już się obudził, nastąpiło pakowanie tobołów – gigant paki powędrowały do bagażników, na dach (piętrowo), do środka autobusu (półki, schody, podłoga pod siedzeniami i obok nich)– zdziwiło mnie później, że przy takim przeciążeniu autobus w ogóle ruszył z miejsca. Potem odczytano imienną listę pasażerów – każdy musiał potwierdzić, że wsiada, niektórzy spóźnili się i trochę namieszali, inni nie potrafili rozpoznać własnego nazwiska, przy załadunku panował wrzask i rejwach, ale autobus w końcu wyruszył – z dwugodzinnym opóźnieniem. W środku panował niemiłosierny ścisk – pasażerów było około setki, niektórzy siedzieli warstwowo. Gdy konduktor sprawdzał podczas jazdy bilety (po raz drugi, pierwszy był przy wsiadaniu), poruszał się jak Tarzan w dżungli – lawirował po poręczach w przysiadach i podskokach, deptając przy tym po pasażerach. Przez cały dzień grała muzyka – ta sama piosenka puszczana na cały regulator. Autobus osiągał maksymalną prędkość 50 km/h, podskakując na każdym wyboju z hukiem (spowodowanym nadbagażem). Droga do Massawy zajęła nam 18 godzin (z nieoczekiwaną przerwą 60 kilometrów przed celem – wieczorem Yared nagle zatrzymał się w jakiejś wsi i nakazał przerwę aż do 3 nad ranem). Znów spaliśmy w plenerze, nasz spokój zakłócali przez jakiś czas żołnierze, doradzając nam, byśmy nocowali w hotelu. Niewyspani dotarliśmy do Massawy. Dzień spędziliśmy na spacerowaniu po wyspach, na których położone jest miasto. Zabudowa Massawy to konglomerat architektury kolonialnej i mauretańskiej, bardzo zniszczony w wyniku działań wojennych. Miasto sprawia wrażenie wymarłego, odwiedzamy bary na starówce (wystrój charakterystyczny dla lat 70-tych) – panuje w nich dekadencka atmosfera – czekanie na Godota – ludzie sączą godzinami drinki w oczekiwaniu czegoś, co zapewne nigdy nie nastąpi. Następnego dnia wynajmujemy taksówkę do Asmary, by zobaczyć jedną z najbardziej malowniczych dróg w Afryce. Klimat stolicy Erytrei różni się od reszty kraju ze względu na wysokie położenie – jest wyraźnie chłodniej. Centrum Asmary wypełniają budynki z epoki włoskiego kolonializmu, główna ulica miasta (Liberation Avenue) ozdobiona jest palmami – klimatem przypomina ona San Remo, ale już po festiwalu. Nagły grad wielkości piłeczek pingpongowych udaje nam się przeczekać w „Impero” – barze o klimacie retro. Wpisujemy się w lokalny folklor – czas przy stoliku ciągnie się jak guma do żucia, czuję się jak na Sycylii pełnej Murzynów. Zwiedzamy katedrę, meczet, katedrę ortodoksyjną – Erytrea jest miejscem, w którym krzyżuje się bezkolizyjnie wiele tradycji. My jednak padamy ofiarą niechęci hotelarzy – przeszukujemy około 40 hoteli w centrum – nigdzie nie chcą nas przyjąć, choć w recepcjach widać, że jest mnóstwo wolnych miejsc. Większość hoteli w stolicy funkcjonuje jako pokoje na godziny lub zwykłe domy publiczne. W jednym z nich zostajemy jednak zaproszeni na tradycyjną ceremonię parzenia kawy (wielokrotne parzenie przy użyciu glinianego dzbanka, kadzidła, węgielków). Zaopatrujemy się w tę charakterystyczną erytrejską pamiątkę na lokalnym bazarze (ja otrzymuję ją w prezencie imieninowym – jednak dzbanek nie wytrzymuje trudów podróży pickupem do Chartumu). Zupełnie inne wrażenia mam z mojego ulubionego miasta w Erytrei – Keren. Swoim klimatem przypominało mi ono ekwadorską dolinę Vilcabamba oraz Sudan. Miasto położone jest wśród łagodnych, pełnych zieleni wzniesień, pośród których kryją się typowo afrykańskie wioski z okrągłymi, krytymi strzechą chatami. Keren jest niewielkie, posiada niską zabudowę i gwiaździsty układ ulic, sprawia wrażenie nieskażonego komercją i techniką. Właściwie granica pomiędzy miastem a wsią jest w nim zupełnie niezauważalna – przenikają się one wzajemnie, tworząc wraz z otaczającą je śródziemnomorską szatą roślinną jedną całość. Wieczorem odbywamy spacer do Maryam Dearit – sanktuarium Matki Boskiej, której drewniana figurka umieszczona została wewnątrz pięćsetletniego baobabu. Po drodze mijamy pięknie położony i zadbany cmentarz żołnierzy włoskich i erytrejskich poległych w latach 1940 – 41. Nazajutrz udajemy się na targ wielbłądów – okazuje się jednak, że ruch na nim jest tego dnia bardzo niewielki, o wiele atrakcyjniejszy okazuje się sąsiedni targ zwierząt hodowlanych – tłoczą się na nim tłumy ludzi, oferując na sprzedaż
głównie kozy – mnie zaproponowano to zwierzę za 800 nakfa. Erytrejczycy oznaczają swoją przynależność plemienną za pomocą głęboko wyrytych na twarzy blizn tworzących nieskończenie wiele różnych wzorów. Tą samą metodą oznaczane są wielbłądy. Inwencja twórcza Afrykanów przejawia się również we fryzurach kobiet – każda z nich uczesana jest w inną kombinację warkoczyków i splotów ozdabianych kolorowymi gumkami. W Keren trafiamy na lokalne święto, które można nazwać „dniem maturzysty” – całe miasto wylega na ulice, by uroczyście powitać autobusy wiozące młodzież, która tego dnia ukończyła szkołę. Powracamy do stolicy malowniczą górską drogą – jeszcze piękniejszą niż droga wiodąca z Massawy do Asmary, na zboczach gór można dostrzec wraki czołgów. Wobec braku połączeń lądowych i lotniczych między Erytreą a Sudanem lecimy do Sany, gdzie spędzamy 2 dni w tranzycie (czarna dziura), a stamtąd do Chartumu. W Asmarze trafiamy na zamknięte lotnisko (mamy wylot o północy) – przeczekujemy 2 godziny w gigantycznym namiocie – kantynie, gdy lotnisko zostaje otwarte, rozpętuje się burza, przedzieramy się w ulewie do terminalu, którego personel przetrzymuje nas do maksymalnego zmoknięcia (pod pozorem sprawdzenia paszportów). Po 2 dniach rozpoczynamy ostatni etap wyprawy – Sudan.

Część 4. Bardziej w pustyni niż w puszczy (Sudan: 28.07 – 12.08.)

Z perspektywy czasu uważam Sudan, pomimo wielu trudności spowodowanych biurokracją i skomplikowaną sytuacją polityczną, za jedno ze swoich większych objawień podróżniczych, na mojej liście ulubionych miejsc zajmuje on pozycję drugą. Jak wskazuje tytuł tego rozdziału, udało mi się zobaczyć tylko północną, pustynną część tego kraju, ale to, co mnie w nim ujęło, to jego wielobarwność, wielkie przestrzenie, prostota i bezpretensjonalność. Największym skarbem Sudanu są jednak jego mieszkańcy – otwarci, serdeczni, bezinteresowni, pogodni, przyjaźni, żyjący w zgodzie ze światem, wtopieni w tradycję i żyjący w harmonii z otoczeniem. Cechuje ich niespotykana w Europie radość życia, gościnność nie znająca granic – jeśli Sudańczyk przyjmie kogoś pod swój dach, podporządkuje swoje życie gościowi. Sudańczyków cechuje typowa dla krajów pustynnych chęć pomocy i „misz muszkila” – nie ma problemu – bo jeśli jest, to wystarczy zadzwonić do Mohammada, on go zaraz rozwiąże. Mieszkańcy tego kraju są bardzo rodzinni – posiłki spożywane są wspólnie z jednej wielkiej tacy, bez użycia sztućców. Jedzenie rękami z wielu półmisków wraz z wieloma innymi ludźmi jest bardzo miłym doświadczeniem, posiłek taki trwa długo – stanowi bowiem okazję do rozmowy. Typowym daniem jest oczywiście arabski fuul, ale jada się również dużo ryb. Posiłek można spożyć o każdej porze – nas gospodarze zagonili do jedzenia obiadu po północy. W kraju panuje całkowita prohibicja (nie taka jak w Iranie – z perskim okiem), nie ma również fast foodów typu Mc Donald. W Sudanie miałam duże poczucie bezpieczeństwa, nawet gdy podróżowałam przez tydzień sama, pomimo trwających wówczas zamieszek. Podróżowanie w tym kraju jest bardzo łatwe i bezpieczne – drogi i transport są dobre, a ludzie pomocni i komunikatywni – wielu Sudańczyków zna angielski. Mój pierwszy kontakt z tym krajem był zabawny – po wylądowaniu w Chartumie w środku nocy wraz z taksówkarzem – filozofem szukaliśmy taniego hotelu, po wielu nieudanych próbach taksówkarz zanosząc się śmiechem zaproponował nam nocleg w swoim samochodzie. Gdy w końcu udało się znaleźć lokum na miarę naszych możliwości finansowych, kierowca w zamian za pomoc w poszukiwaniach zażądał sumy większej niż umówiona i ku mojemu zdumieniu ustąpił, gdy postraszyłam go, że Allach to wszystko słyszy. Głośno rechotając odszedł z umówiona sumą. Pierwszy dzień w Chartumie spędziliśmy na zwiedzaniu miasta – centrum jest brzydkie, sprawia wrażenie niedokończonego – wokół pełno budynków będących dopiero w budowie. Odwiedzamy Mogran Family Park – miejsce, z którego dobrze widać zlewisko Nilu Białego i Błękitnego, przechodzimy przez most do Omdurmanu, gdzie trafiamy na mecz piłki nożnej ku czci sudańskiego Pele – Szahida, w którym udział biorą reprezentacje wszystkich regionów kraju. Po defiladzie obserwowanej przez obecnego na trybunie prezydenta kraju nastąpiła gra, w której brały udział wszystkie drużyny jednocześnie. Następnie udajemy się z poznanym na stadionie Sudańczykiem do meczetu Hamed – Al – Nil ( z grobowcem założyciela lokalnego sufizmu), w którym w każdy piątek wieczorem odbywa się taniec derwiszy. Po drodze mijamy cmentarz, gdzie mogliśmy zobaczyć pochówek. Do Hamed – Al – Nil trafiamy już po zachodzie słońca. Derwisze, w rytm chóralnie powtarzanych słów „La illaha illallah”, tańczą otoczeni przez wiernych kołyszących się do przodu i tyłu. W powietrzu roznosi się zapach kadzidła, tańczący zaczynają stopniowo wpadać w trans, grupa derwiszy podąża w centrum okręgu za swoim ubranym na czarno przewodnikiem, a ubrany w wielobarwną, krzykliwą szatę „zapowiadacz” komentuje kolejne czynności. Jeden z derwiszy rzuca się na ziemię i zaczyna po niej tarzać. Ceremonia kończy się wieczorną modlitwą. My wraz z naszym przewodnikiem jedziemy na kolację do restauracji etiopskiej. Kolejny dzień poświęcamy na użeranie się z lokalną administracją – jako obcokrajowcy musimy zarejestrować się w urzędzie, gdzie wbijają nam pieczątki do paszportów, załatwiamy w muzeum archeologicznym pozwolenia na wstępy do m.in. Jebel Barkal itp. Potem długo szukamy ministerstwa, w którym możemy otrzymać zgody na podróżowanie po kraju, ale spóźniamy się o 10 minut (koniec godzin urzędowania), które zdecyduje o całej naszej przyszłości w tym kraju. Przez następne kilka dni ministerstwo było nieczynne najpierw z powodu żałoby narodowej, potem z powodu zamieszek. Odwiedzamy Uniwersytet Chartumski – dziewiętnastowieczne, o wyraźnie angielskiej proweniencji budynki zanurzone są w zieleni, studenci siedzą na ławkach parkowych lub na trawie. Wśród studentów dominują kobiety – w Sudanie w ogóle nie daje się odczuć ich gorszego traktowania – widać, że pracują w firmach, prowadzą samochody. Sposób ich ubierania jest również bardzo zbliżony do europejskiego, choć o wiele bardziej kolorowy. Sudanki z powodzeniem mogłyby startować w konkursach na miss – spotkanie pięknej kobiety w tym kraju jest łatwiejsze niż kupno hamburgera. Późnym popołudniem jedziemy minibusem do Meroe (po drodze spotyka nas burza piaskowa, a potem deszcz – nie do wiary na pustyni), dojeżdżamy pod piramidy o zmierzchu – rozkładamy się na nocleg w ich pobliżu, ale uzbrojeni strażnicy zaprowadzają nas dalej – w pobliże ich kwater – i tam spędzamy kolejną noc pod gwiazdami. Rano zwiedzamy piramidy w Meroe oraz w mieszczącym się po drugiej stronie szosy Royal City. Czekamy przy drodze na transport powrotny do Chartumu – długo bez rezultatu, w końcu jedziemy autostopem z lekarzem i prawnikiem z organizacji „Roots”, którzy zapraszają nas na obiad w miasteczku Shendi, a następnie postanawiają zamiast załatwiać swoje sprawy w Chartumie, pokazać nam ruiny Mussawarat – as – Safra i Naqa. Pustynne safari sprawia nam wszystkim wiele radości – nagłe skręty, wyboje, podskoki – obydwaj Mohammadzi cieszą się z tej wariackiej jazdy jak dzieci. Drogę na pustyni wskazuje nam lokalny GPS – zabrany na pakę pickupa nomad. Po drodze nasi kierowcy zabierają również innych pustynnych autostopowiczów. Ruiny zwiedzamy z lokalnymi przewodnikami (mamy permity z muzeum), w drodze powrotnej jednak, z powodu nocnych opadów, utykamy w błocie, wypchnięcie wozu dzięki wspólnym wysiłkom zabiera nam tylko około godziny. Jak powiedział mi Mohammad 1, przyjaźni się z Mohammadem 2 od 2 lat, ale pierwsze ich wspólne zdjęcie zrobiłam ja. Szaleńczy rajd kończy się wulkanizacją koła – w międzyczasie popijamy herbatkę. W Chartumie nasi gospodarze zapraszają nas na kolację w dzielnicy Bahhariya, następnie wobec problemów ze znalezieniem hotelu Mohammad 1 proponuje nam nocleg w swoim mieszkaniu. Spędzimy tam aż 3 dni, ponieważ nazajutrz, z powodu śmierci wiceprezydenta Sudanu (dr John Garang zginął w katastrofie lotniczej na pograniczu z Ugandą, a reprezentowana przez niego mniejszość chrześcijańska z południa podejrzewała, że był to zamach sprowokowany przez muzułmańską większość) w mieście wybuchły zamieszki – palono sklepy, rozbijano szyby, zdemolowane zostało całe centrum. W całym Chartumie, także w dzielnicy, w której mieszkaliśmy (Chartum 2), zbierały się uzbrojone w pałki, gumowe węże i dzidy bandy, ludzie gromadzili się na dachach, by obserwować bieg wydarzeń. Nieczynne są telefony, nie ma wody, sytuację próbuje opanować wojsko, wprowadzona zostaje godzina policyjna, w całym mieście pełno jest posterunków wojskowych zatrzymujących wszystkich. Gdy próbowaliśmy dostać się do centrum po permity, zawracano nas ze względu na gromadzące się, zwłaszcza w okolicach uniwersytetu, bojówki gotowe do ataku. W trakcie zamieszek zginęło ponad 100 ludzi (tylko w pierwszym dniu 34), my spędzamy 3 dni najpi
erw u Mohammada 1 bawiąc się z czwórką jego dzieci, następnie u Mohammada 2 bawiąc się z dwójka jego dzieci, potem obydwaj przerzucali nas między domami swojej rodziny. Trafiliśmy nawet na jeden większy zjazd familijny, podczas którego żeńskie kółko postanowiło wykonać na mojej głowie lokalną fryzurę – kombinację warkoczyków nosiłam przez kilka dni. Całe towarzystwo spożyło wspólny obiad w bardzo dużym gronie – z podziałem na kółko męskie i żeńskie. Następnie męskie pojechało do innego domu grać w karty, a żeńskie do jeszcze innego zażyć kąpieli i zrobić pranie. Oczywiście pojechaliśmy pickupami wypełnionymi po brzegi członkami rodziny. Spotkaliśmy się później w jeszcze innym należącym do rodziny domu. Całe zamieszki w zasadzie przeleżeliśmy w łóżkach obżerając się na koszt naszych gospodarzy – tak więc będąc w centrum wydarzeń historycznych nie mogę się pochwalić żadnym kombatanctwem (ale – do czasu!). Nic tak nie zabija jak bezczynność, więc po 3 dniach wyjechaliśmy w miejsce, do którego nie potrzeba permitu – Jebel Barkal. Mohammad 1 odwozi nas rano na autobus do Karimy – czekamy ponad godzinę, aż się zapełni i ruszy, a przez 10 godzin jazdy słuchamy przemówień poświęconych pamięci wiceprezydenta przerywanych pompatyczną muzyką a’la symfonia hollywoodzka. Zjeżdżamy z asfaltu na drogę szutrową – w ciągu półtora godziny 4 razy łapiemy „gumę”. W ciemnościach przeprawiamy się promem przez Nil. W Karimie śpimy w hotelu „El Shamaliya” na wystawionych na dach łóżkach, rano budzimy się widząc w dali Jebel Barkal. Zwiedzamy piramidy El Kurru, świątynię Amona i świątynię Mut. Próbuję pić wodę z Nilu – przechowywaną w glinianych dzbanach tak, by piach opadł na dno – bez objawów zatrucia. Wracamy do Chartumu – ponownie przeprawiamy się przez Nil – tym razem łódką, potem łapiemy z Tengazi pickupa do samej stolicy – tym razem kierowca nie schodził poniżej 120 km/h, zamiast 10 godzin droga powrotna zajęła nam 4, ale nieźle mnie obiło na wybojach, stłukły się pamiątki, które miałam w plecaku, właściciel samochodu też poniósł straty – rozpadło się pudło z przewożonymi przez niego daktylami, a ich część zamieniła się w dżem. Ale nocna szalona jazda z sudańskimi autostopowiczami pod rozgwieżdżonym niebem była niezapomniana. Nazajutrz zwiedzamy jeszcze mauzoleum Mahdiego w Omdurmanie i oglądamy centrum zrujnowane po zamieszkach. Ze względu na pogrzeb dr. Garanga (transmitowany w TV) wszystko jest pozamykane. Nazajutrz postanawiam zostać „lonely traveller” i w pojedynkę udać się do miejsca, które uważam za kwintesencję sudańskości w Sudanie – Kassali. Minusem jazdy autobusami dalekobieżnymi w tym kraju jest konieczność zerwania się łóżka o świcie. Wstęp na dworzec Sahafa Zalati jest płatny (100SD), ale 9-godzinna podróż jest komfortowa. Jadę z grupą pakistańskich pielgrzymów udających się do meczetu w Khatmiyi – cały autobus interesuje się i opiekuje samotnym białaskiem. Na pierwszym postoju rozbawiły mnie tłumy ludzi, które wysiadły z kilkunastu autobusów, biegające po pustkowiu i błocie z dzbanuszkami służącymi do spłukiwania odchodów. Dworzec w Kassali znajduje się daleko od centrum, wysiadam przy górach Taka – dziwacznie wypiętrzone kształty oświetlone popołudniowym słońcem mienią się różnymi kolorami – jestem w afrykańskim Rio de Janeiro! Dojeżdżam minibusem do centrum – zwiedzam wszystkie lokandy (wyglądają one jak za czasów Stasia i Nel) i hotele w mieście – nie ma ani jednego wolnego miejsca! Po 2 godzinach w końcu znajduję nocleg, ale w dość drogim hotelu. Wieczorem muszę się zarejestrować na policji – jej posterunek znajduje się w hotelu Riyadh (z którego wcześniej mnie wyrzucono). Zostaję przesłuchana w małym różowym pokoiku – wszyscy oprócz mnie maja na sobie piżamy. Siedzimy lub półleżymy na łóżkach, popijając herbatkę. Pytania na przesłuchaniu są podchwytliwe: czym się różni parzenie herbaty w Sudanie od parzenia herbaty w Polsce, jakie znam inne sposoby parzenia herbaty, co sądzę o gościnności Sudańczyków itp.; następnie policjant o twarzy piętnastolatka (robi doktorat z historii Afryki w USA) zrobił mi wykład z historii afrykańskiego kolonializmu – o spotkaniu imperializmu francuskiego z brytyjskim pod Faszodą w 1889 roku. Czysty surrealizm – policja się śmieje, ja się śmieję… Po zarejestrowaniu mnie i kilku herbatkach zaprzestano prześladowań i zostałam wypuszczona. Następnego dnia będzie mnie dręczyć służba bezpieczeństwa, niewątpliwie po pobycie w Kassali należą mi się uprawnienia kombatanckie. Biorąc pod uwagę, że jestem jedynym białasem w mieście, fakt wykrycia mnie przez tajne służby dopiero po 2 dniach (przy tak dużej ilości tajnych agentów), i to przez przypadek, uważam za dowód ich nieudolności. Resztę wieczoru spędzam wałęsając się po mieście i gawędząc z jego mieszkańcami. Ciekawostką charakterystyczna dla Kassali jest to, że w przeciwieństwie do innych miast, w których uliczne herbaciarnie prowadzą kobiety, tutaj jest to domeną mężczyzn. Wieczorne i nocne życie towarzyskie toczy się na dachach domów, popularną rozrywką jest palenie fajki wodnej. Kolejny dzień rozpoczynam od wizyty na suqu – ludzie są zdumieni, że nie mam swojego tłumacza, rozpoznaję pieniądze i porozumiewam się po arabsku. Czegoś takiego nie widzieli. Odwiedzam warsztaty, pijalnie herbaty i soków (świeżo wyciśnięte pije się z miseczek), śledzę leniwie toczące się życie. Idę na piechotę pod góry Taka – wrażenie jest niesamowite i dziwaczne. Miejsce to zupełnie nie pasuje do brzydoty centrum, ale jego abstrakcyjne piękno zatrzymuje mnie na dłużej. Następnie udaję się na zwiedzanie okolicznych wiosek – natychmiast otaczają mnie chmary dzieci w ilości 30 – 40, które pchają się przed obiektyw aparatu (wszystkie chcą być sfotografowane), wskakują w kadr, gdy robię zdjęcie, uniemożliwiając mi zrobienie takich zdjęć, jakie chcę. Chodzą za mną krok w krok, pokazują ciekawe miejsca, pytają mnie, jak mam na imię, a potem zbiorowo skandują: „Ania!, Ania!, Ania!…”, wzbudzając radość dorosłych – zostałam bóstwem wioskowym. Potem dzieci dostarczą mi jeszcze jednego niezapomnianego przeżycia, ale o tym – w epilogu. Wioski mają charakter typowo afrykański – składają się z przeważnie okrągłych glinianych bielonych chat ze spiczastymi strzechami, są ogrodzone albo słomianymi matami, albo żywopłotami. Wyjeżdżam z wioski autostopem – zabiera mnie niemiłosiernie zapchany pickup, do którego wsiadam w biegu i upycham się po drodze. Następnie odbywam pieszy spacer do położonych u stóp gór Taka sadów, w których można zrywać grapefruity prosto z drzewa. Po drodze zostaję zatrzymana przez lotny patrol bezpieki (posterunek pod drzewkiem) za fotografowanie w zakazanym miejscu. Agenci pakują mnie do samochodu i zawożą do kwatery głównej w centrum. Gdy oczekuję przy recepcji na wezwanie mnie do środka, poznaję z imienia wszystkich wchodzących tajniaków (recepcjonista wita ich: „Cześć, Abdul”, „Cześć, Ibrahim”….). Następnie prowadzą mnie do oberszefa na przesłuchanie (oczywiście po angielsku). W tajnym gabinecie o wyglądzie salonu, w którym nobliwa ciocia przyjmuje gości, siedzi 2 facetów, oczywiście w koszulach w obrusową kratę (zauważyłam, że w Sudanie tajniacy noszą koszule w dużą kratkę, a uniwersyteccy inteligenci w drobną). Przesłuchanie rozpoczęli od pouczenia mnie o istnieniu miejsc, w których nie wolno robić zdjęć, nie pouczyli jednak, jak je rozpoznać. Następnie zapytali: – Masz pozwolenie na fotografowanie? – Nie mam. – Masz travel permit? – Nie mam. Tu pouczyli mnie o konieczności posiadania pozwolenia na podróżowanie – ze względu na moje bezpiecz
eństwo (z powodu bliskości granicy z Erytreą czują się za mnie odpowiedzialni i jeśli coś mi się tu stanie, oni za to bekną). Nakazano mi opuścić miasto, ale dopiero następnego dnia – ten miałam jeszcze dla siebie. Potem nastąpiły tortury przebiegające w takim oto duchu: – Jeszcze jedną herbatkę? – Nie, błagam, już nie mogę, nie!!!! – No to pij. Pooglądaliśmy trochę telewizji, potem agenci postanowili sprawdzić, co sfotografowałam. W tym celu kazali mi wyciągnąć film z aparatu i zabrali go do wywołania (zażyczyłam sobie najlepszy zakład w mieście, do którego przeszłam się wraz z jednym z agentów). Szefostwo kazało mi się zgłosić na komendę po odbiór zdjęć o godzinie 19, ale odmówiłam, bo o tej porze uruchamiają jedyny w mieście Internet, wobec czego kazali mi zaproponować, kiedy mogę przyjść – ja na to, że o g.20. Uwolniona z rąk oprawców kontynuowałam wycieczkę do sadów, ale po drodze zatrzymała się przy mnie ciężarówka, której kierowcy zaproponowali mi podwiezienie. Zajechaliśmy jednak za daleko i wylądowałam na dworcu, na który przyjechałam wczoraj. Kierowcy jednak postanowili naprawić swój błąd i kupili mi bilet na autobus powrotny do miasta. Ponownie w centrum! Tym razem zdecydowałam, że chyba nie jest mi pisane dotarcie do sadów, i pojechałam minibusem do Khatmiyi – wioski u podnóża gór Taka, w której znajduje się słynny meczet. Krajobrazy wioski były zachwycające, w meczecie, którego wnętrze znajduje się pod gołym niebem (nad rzędami kolumn nie ma dachu) trafiłam na modlitwę pielgrzymów – atmosfera była tak mistyczna jak podczas tańca derwiszy w Omdurmanie. Do miasta wracałam minibusem, który zatrzymywał się co 3 metry, by zabrać lub wysadzić pasażerów. Wieczorem odbieram wywołany przez bezpiekę film (w zasadzie pół filmu) – kwatera główna jest tak tajna, że cała ulica jest nieoświetlona i muszę iść po omacku. W salonie cioci zastaję piknikową atmosferę – cała komenda ogląda moje zdjęcia i chwali ich wysoką jakość, mój talent, komentuje kompozycję i pyta, czy nie chciałabym sprzedawać ich do gazet w celu reklamowania Sudanu. Ja też się uśmiałam, na zdjęciach nikt nie dopatrzył się niczego zakazanego, ale ponownie przypomnianvo mi, że jestem w tym mieście persona non grata. Po kilku herbatkach ewakuowałam się. Rano wyjeżdżam – na dworcu i na wszystkich przystankach po drodze sprawdzany jest mój paszport (jako jedyny – jednak przypilnowali, żebym się wyniosła). W Chartumie okazuje się, że nie tylko nie dostałam travel permitu, ale na dodatek zaginęło moje podanie (wraz z załącznikami). Nie mam szans na nielegalny wjazd do Port Sudan, w Chartumie również pogarsza się sytuacja. Sprawdzam możliwość wcześniejszego powrotu do kraju – zostaję wpisana na listę oczekujących. Zwiedzam suq w Omdurmanie i płynę promem na wyspę Tuti – podobno są tam mudżaheddini sprowadzający broń z Etiopii dla zbuntowanego Południa – ja jednak widzę tylko senną atmosferę wioski ukrytej w centrum wielkiej metropolii. Sprawdzam swoje szanse w Lufthansie – spóźniam się i trafiam tam już po zamknięciu, ale wślizguję się na czworaka pod niedomkniętą roletą – na ten widok personel dostaje ataku śmiechu i zostaję przesunięta na liście oczekujących z 18. miejsca na 1. (Chyba wyrzucili jakiegoś Araba). Lecę dziś w nocy. Jeszcze ostatni spacer nad Nilem i pożegnalna kolacja w mojej ulubionej knajpce – szef na wieść, że dziś wyjeżdżam, stawia mi posiłek na koszt firmy. Ostatni rzut oka na kolory Sudanu. Wieczorem wsiadam do rozpadającej się taksówki z rozgadanym kierowcą wykonującym dziwaczne manewry (wrzeszczą na niego wszyscy inni kierowcy) i kończę swoją afrykańską przygodę na lotnisku w Chartumie.

Postscriptum

Po tej wyprawie utkwiły mi w pamięci dwa obrazy. Pierwszy to zagubione na bezkresie pustyni klapki – porzucone przez właścicieli z bliżej nieodgadnionych powodów. Drugi to biegnąca za pickupem, którym odjeżdżam do Kassali, gromada dzieci, krzycząca: „Aniaaaaaaaaa!!!!!!…..” i machająca mi łapkami na pożegnanie.

Informacje praktyczne

Jemen: wiza 60USD – na lotnisku, kurs waluty 1USD = 192 riale, hotele: Sana – „Al Nasr” na starówce1400 YR za pokój 3-os., 1200YR/2-os., Seyun – „Seyun Palace” 1500 YR/2-os., Al Mukalla – „Al Khail” 2000 YR/3-os., Aden – „Al Bahr Al Ahwar” 2000YR/2-os., Taizz – „Al Kheir” 1400YR/2-os., transport: wynajęcie jeepa z Sany do Wadi Hadramawt na 4 dni na 5 os. – Universal Travel 410USD, taxi z Sany do okolicznych wiosek 5000 YR/3 os., minibus w Sanie 10 – 20 YR/os., taxi 300YR (200/os.), autobus z Sany do Adenu 1000 YR/os., shared taxi Aden – Taizz 500YR/os., z Taizz do Ibb 250YR/os., Ibb – Jibla 75 YR/os., shared taxi Taizz – Sana 700 YR, wyżywienie: herbata ok.15 YR, sok ok.10 – 20 YR, shawarma 150 YR, obiad w restauracji ok.400 YR, wstępy: Wadi Dhahr 500YR, pałac Saby 200YR. Permity w Jemenie – pomimo ich oficjalnego zniesienia, podróżowanie bez nich w niektóre rejony kraju nadal jest niemożliwe. Nikt nie chciał nas zabrać do zbiorowej taksówki do Ma’rib. Nie pomogły tłumaczenia, że permity nie są już wymagane. Doradzono nam skorzystanie z usług jakiegoś biura podróży. Na drodze pomiędzy Sana’a a Seiyun pozwolenia były sprawdzanie wielokrotnie – na każdym checkpoincie kierowca wręczał żołnierzom kopie. Dżibuti: wiza 30USD – ambasada w Sanie, kurs waluty 1USD = 177 franków (tylko na Menelik Place po negocjacjach), hotel w Djibouti Town (z klimatyzacją) – „Auberge Sable Blanc” 6000 DJF/2-os., transport: taksówka z lotniska do centrum 4USD, wynajęcie jeepa z pełnym wyżywieniem na 2 dni – negocjowane, samolot do Obock 3000 DJF/os., pickup z Obock do Moulhoule 12000 DJF, pickup z Moulhoule do Assab 2000 DJF/os., wyżywienie: woda mineralna 1,5 l. 70 – 100 DJF, kotlet z wielbłąda 1200 DJF, rekin z grilla 800 DJF, naleśnik 300 DJF, lunch 150 – 400 DJF, duże soki 250 – 400 DJF. Erytrea: wiza 50 Euro – Berlin, kurs waluty 1USD = 15 nakfa, hotele: Assab – „Assab Pension” 44Nkf/2-os., Massawa – „Central Hotel” (z klimatyzacją) 240 Nkf/2-os., Asmara – „Capri2” 100 Nkf/2-os., „Stella” 80 Nkf/2-os., „Vittoria” 100 Nkf/2-os., Keren – „Yohannes” 200Nkf/2-os., transport: autobus z Assab do Massawy 158 Nkf/os., taxi Massawa – Asmara 1000 Nkf, autobus miejski w Asmarze 1 Nkf/os., minibus Asmara – Keren 40 – 50 Nkf/os., wyżywienie: kanapka z jajkiem, pomidorem itp. od 8 Nkf, pizza 35 Nkf, koktajl z lodami 14 Nkf, ciastko 3 Nkf, sałatka 22 Nkf, herbata1,5 Nkf, spaghetti 25 Nkf, duża woda mineralna 12 Nkf. Sudan: wiza 40 Euro – Berlin, kurs waluty1USD = 247 dinarów, hotele: Chartum – „El Dame” 3000 SD/2-os., „Elhomirra” 2500 SD/2-os., Karima – „El Shamaliya” 300 SD za łóżko na dachu, Kassala – „Tilal Asharqe” 5500 SD/2-os., transport: taksówka z lotniska w Chartumie do centrum 2000 SD, autobus miejski w Chartumie 30 SD, minibus 100SD, minibus do Atbary (wysiadka w Meroe) 1100 SD, autobus Chartum – Karima 2500 SD, autobus Chartum – Kassala 3900 SD, minibus Kassala – Khatmiya 30 SD, przeprawa przez Nil 50 DS, prom na wyspę Tuti 20 SD, opłaty specjalne: rejestracja obcokrajowca 7750 SD – Aliens Registration Office, pozwolenia na wstęp do zony archeologicznej 10USD za każdą (można załatwić za darmo, pokazując jakąś legitymację) – Muzeum Archeologiczne, pozwolenie na podróżowanie 30USD – Ministry of Humanitarian Affairs, pozwolenie na fotografowanie (nie warto, wszystko zależy od interpretacji bezpieki) darmowe, wstępy: Mogran Family Park 150SD, wyżywienie: herbata 50 SD, sok 70 SD, fuul 100 SD, lunch – fuul w bułce i herbata 100SD, „hamburger” 200 SD, mała woda mineralna 50 – 70 SD. Przeloty wewnętrzne: Sana – Djibouti Town (z międzylądowaniem w Taizz), Asmara – Sana – Chartum (z 2-dniowym tranzytem w Sanie) – Yemenia 330USD/os. Opłaty za wylot: z Erytrei 20USD, z Sudanu równowartość 20USD płacona w dinarach.

Ciekawostki

Ministerstwa w Chartumie: Ministry of International People’s Friendship, Ministry of Child Welfare, Aliens Office Registration (tutaj rejestrują ufoludków, a nie foreigners))))))). African English (głównie z Erytrei): “Drive with care! Life is dear!”, “Our customer is our king”, “ Caution! Bears safety”, “For security reasons any unattended bagage can be immadietely destroyed by special service. Keep them with you”(lotnisko w Dżibuti), “Sprite – obey your thirst!”, “For further shopping visit up stairs”, “Let you enjoy our gentle coffee”, “elmentary school”, “Well come!”, “To the cash” (do kasy), “Check in = chicken” (lotnisko w Sanie).

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u