Nasz Rajd Warszawa-Dakar – Mirek i Magda Osip-Pokrywka

Nasz Rajd Warszawa-Dakar

Mirek i Magda Osip-Pokrywka

Ze względu na zagrożenie terrorystyczne w Afryce w 2008 r. odwołano kultowy Rajd Paryż-Dakar. Co prawda nie planowaliśmy na niego jechać…, ale skoro już go odwołano?

Człowiek jest istotą przekorną. W listopadzie 2008 r. wyruszyliśmy z Warszawy z zamiarem dotarcia do stolicy Senegalu. Cała podróż trwała równo 5 tygodni, przejechaliśmy Europę, Maroko, Saharę, minęliśmy Zwrotnik Raka, potem Dakar. Z rozpędu dotarliśmy do plemion Bassari na południowo-wschodnich rubieżach Senegalu… Potem było już z górki, bo z każdym dniem coraz bliżej domu. Nasze auto (nie terenowe) po powrocie miało na liczniku o18 tys. km więcej.

___________________________________________________________________________

Algeciras

Trasa do Gibraltaru jest dość długa i zajmuje nam 2 doby, bo staramy się omijać płatne autostrady. Trzeba przyznać, że jeśli ktoś ma czas i zaległości w poznawaniu Europy to taki przejazd jest świetną okazją na uzupełnienie braków. W kolejce na prom widać już tendencję, która będzie nam towarzyszyć przez całą afrykańską podróż. Tam nie jeździ się na pusto. Potężna łazienkowa wanna na dachu stojącego przed nami samochodu już niedługo przestanie nas dziwić. Żegnaj Europo.

Info praktyczne:

▪ Bilet na prom to pierwszy poważny wydatek. 95 euro  w promocji (2 osoby plus samochód) za przeprawę przez czternastokilometrowy rów z wodą to raczej drogo.

▪ W trakcie 2-godzinnej przeprawy promowej trzeba się zgłosić do kontroli paszportowej, gdzie uzyskuje się coś w rodzaju wizy, w rzeczywistości jest to 6-cyfrowy numer i dwie litery wbite w paszport, pod którym figurujemy na liście pasażerów. Ten numer będzie potrzebny do wypełnienia dokumentów odprawy celnej samochodu w porcie w Tangerze.

Tanger

Brama Afryki przekroczona! Od razu stajemy się „żywym portfelem” dla tubylców. To dość standardowe podejście do białego w Afryce. Trzeba nauczyć się odmawiać, bo inaczej armia doradców, handlarzy, konsultantów i stręczycieli ogołoci nas z oszczędności błyskawicznie. Renoma Tangeru ma w tym względzie raczej złą sławę. Miasto do 1956 r. funkcjonowało jako międzynarodowa strefa tranzytowa przyciągając różnej maści ciemne typy z obydwu kontynentów. Jesteśmy w Królestwie Maroka. A jak królestwo, to musi być i król. Portrety króla Muhammada VI wiszą nie tylko w miejscach publicznych: urzędach, sklepach, parkach, ale również prywatnych domach. Zaskakuje nas również fakt, że wszyscy lubią swojego władcę.

Info praktyczne:

▪ Waluta marokańska to Dirham (Dh). Kurs walutowy stały 1 euro = 11 Dh

▪ Paliwo w Maroku jest tańsze niż w Hiszpanii o ok. 30 %. Litr oleju napędowego w Tangerze kosztuje 7,3 Dh (na większych stacjach można płacić kartą). W Maroku wymagana jest „zielona karta”.

▪ Życie w Tangerze zaczyna się nieco później niż w innych miasteczkach Maroka, około godz. 10.00, to podobno przez wzgląd na chergui – suche i upalne wiatry znad Sahary, które zderzają się tu z morzem.

Chefchaouen (Szefszawan)

Wysoko w samym środku Gór Rif świat wygląda niebiesko. Właściwie nie wiemy czy to halucynacje, czy rzeczywistość? Zabudowa miasteczka to kręte, strome i wściekle błękitne uliczki, wyglądające niczym sceneria z bajki o Królowej Śniegu. Niestety siąpi deszcz. Od właściciela kawiarenki na placu El Majzen dowiadujemy się, że jesteśmy w środku deszczowego miesiąca – „…pada już trzy tygodnie, a to znaczy że będzie padać jeszcze następnych dwa”. Na taką pogodę najlepsza jest gorąca słodka herbata ze świeżymi gałązkami mięty. Tubylcy znaleźli też inny sposób na poprawę nastroju i nagminnie palą tu kif (miejscową marihuanę).

Info praktyczne:

▪ Górska droga z Chefchaouen do Ketamy to marokańskie zagłębie uprawy konopi indyjskich. Stręczyciele są tu tak natrętni, że potrafią zatrzymać przejeżdżające samochody (a nawet gonić je i używając klaksonu próbować zatrzymać), żeby tylko zaproponować pasażerom degustację, a potem rzecz jasna kupno swoich „ziółek”.

Fez

O świcie przekraczamy monumentalną bramę i za grubymi murami zanurzamy się w ludzkie mrowisko mediny. Chaos, zgiełk, niewiarygodny labirynt glinianych uliczek. Szukamy słynnych średniowiecznych farbiarni skór. Droga na „tarasy widokowe” prowadzi przez półki magazynów sklepowych. W końcu jesteśmy na dachu skąd widać tygiel farbiarni. Na ogromnym podwórzu usianym basenami z kolorową mazią ślamazarnie przemykają ludzkie postacie. Zdjęcia niezbyt mile widziane. Proces zaczyna się od garbowania, następnie skóra leży przez 3 tygodnie w roztworze naturalnego amoniaku (gołębie odchody i krowi mocz), po czym trafia do pralki z sokiem cedrowym i wodą. Po takim przygotowaniu nadaje się już do farbowania. Wtedy trafia na kilka dni do studni z roztworem naturalnego barwnika. Paleta kolorów jest bogata: na czerwono – wyciąg z kwiatu krokosza, na zielono – mięta, na żółto – szafran, na fioletowo – kobalt, na niebiesko – indygo, na brązowo – henna z orzechem.

Info praktyczne:

▪ Targ w dzielnicy Fas al-Bali to najlepsze miejsce na zakupy wyrobów ze skóry. Test na oryginalność skóry to próba ognia i wody. Prawdziwa skóra (nie syntetyczna) ma termiczną odporność: nie pali się ani nie marszczy, a woda po niej spływa bez śladu.

▪ Nie ma wiarygodnej mapy mediny Fezu. Szkoda tracić czasu na próby zapamiętywania drogi, i tak wcześniej czy później zabłądzimy.

Meknes

Starą stolicę nazywają marokańskim Wersalem. Przewodnicy mówią, że despotyczny Sułtan Mulaj Ismail bardziej cenił konie niż ludzi. Zapewne dlatego w realizację projektu budowy Królewskich Stajni – Heri es-Souani włożył tyle wysiłku. Mimo upływu już ponad 300 lat kunszt tej budowli nadal zadziwia (nie tylko absolwenta architektury). Gdy wyjdą już wszyscy turyści, sadowimy się pod sklepieniem, i przykładamy ucho do jednej z masywnych kolumn. Słyszymy rżenie blisko 12 tysięcy pełnokrwistych koni (chyba są zadowolone), krzątających się stajennych (w ilości zbliżonej do ilości koni) i nawoływanie samego sułtana.

Info praktyczne:

▪ Z Meknes warto pojechać do Rabatu. W konsulacie Mauretanii w ciągu 2 dni roboczych można uzyskać mauretańską wizę. Jeśli planujemy dwukrotnie przekraczać granicę Mauretanii opłaca się to zrobić. W Senegalu mauretańska wiza jest 2,5 razy droższa.

▪ 33 km na północ od Meknes, w Volubilis znajdują się świetnie zachowane ruiny rzymskiego miasteczka z początku naszej ery (zabytek UNESCO).

Casablanca

800 mln USD! Za taką kwotę powstał meczet Hasana II – trzecia pod względem wielkości świątyni świata muzułmańskiego. Spacerujemy nadmorskim bulwarem La Corniche i przyglądamy się tej górującej nad nabrzeżnym krajobrazem budowli. Do środka wejdzie 25 tys. wiernych, kolejne 80 tys. pomieszczą otaczające dziedzińce i place. Wszystko jest tu takie ogromne, że gdy wejdzie się do toalety nie wiadomo czy to właściwa sala.

Druga refleksja dotycząca Casablanki jest już bardziej europejska. Pod nr 248 przy bulwarze Sour Jdid tak jak przed laty zaprasza Rick’s Cafe. I choć Humphreya Bogarta i Ingrid Bergman zobaczymy tylko na ekranie telewizora, to kultowy lokal wiernie oddaje przedwojenną atmosferę francuskiej kolonii. Uwaga na składanie zamówień – można tu stracić majątek!

Info praktyczne:

▪ Wnętrze meczetu Hasana II niewierni mogą zwiedzać tylko w zorganizowanych wycieczkach z przewodnikiem, codziennie (bez piątków) w godz. 9.00, 10.00 i 11.00 (koszt 120 Dh/osobę). Warto.

▪ Wjazd do starej mediny autem jest niemożliwy. Auto na noc można bezpiecznie zostawić na pl. Ahmed el-Bidaoui, ale nie pod drzewem, bo rano będziemy mieli jedno wielkie ptasie g…o.

Ait Benhaddou

Widok wbija nas w ziemię. To standardowy plan filmowy. Bohater z wielbłądem, bijące czerwienią starożytne ruiny, a w głębi majestatyczne górskie szczyty Wysokiego Atlasu. Ait Benhaddou to najlepiej zachowana kasba (zespół fortecy z otaczającym ją miastem) w całym Maroku, utrwalona na kadrach film Gladiator. Dziś pozostało na tym pustkowiu tylko 8 rodzin. A i Ci pewnie niedługo się wyprowadzą. Miejscowość pozostanie jednym wielkim planem filmowym. Nic dziwnego, pobliskie Quarzazate to marokańskie Hollywood, tam powstaje niemal cała produkcja filmowa królestwa.

Info praktyczne:

▪ Jak kupić dywan? W Maroku dywany są tkane, wyszywane lub „supełkowane”. W zależności od rejonu mają inne wzory i kolorystykę. Najcenniejsze są dywany z Wysokiego Atlasu, które łączą wszystkie trzy techniki. Test naturalności wełny polega na przypaleniu koniuszka sznurka i powąchaniu. Naturalną wełnę będzie czuć przypalonymi włosami, a sztuczną pieprzem.

▪ Marakesz rozczarowuje (przynajmniej nas rozczarował), ale jeśli na poniższe pytania odpowiesz 3 razy tak – musisz tam jechać. Nr 1: Chcesz zrobić zdjęcie zaklinacza węży na placu Djemaa el-Fna? Nr 2: Umówiłeś się z kolegami, którzy pojechali z Orbisem do Maroka? Nr 3: Lubisz płacić za herbatę 30 Dh?

Essaouira

Miasto jest przeciwieństwem Marakeszu. Niewiadomo jak to się dzieje, ale nachalność ulicznych naganiaczy spada tu do zera. Gdybamy, że być może tych najbardziej aktywnych zamknięto w twierdzy na wyspie, albo rozszarpały ich stada mew. Te ptaki uzyskały tu chyba status obywateli miasta, pełno ich na plaży, w porcie, kafejce, a są nawet w toalecie. Tutejszy port rybacki to najbardziej malownicza część marokańskiego wybrzeża, no może pomijając krwawy proces patroszenia ryb.

Info praktyczne:

▪ Jadąc z Essaouiry na południe, po 170 km dociera się do zjazdu na Agadir. To duma marokańskiej turystyki. Po tragicznym (18 tys. ofiar) trzęsieniu ziemi w 1960 r. miasto odbudowano w stylu „twoje wakacyjne marzenie”. Jeśli nie macie uczulenia na język niemiecki na plaży – można zajechać.

▪ Rejon wokół Agadiru to zagłębie produkcji oleju arganowego. Żmudna technologia ręcznej produkcji powoduje, że cena oleju jest wysoka (3 razy drożej niż oliwa z oliwek). Ciemny olej stosuje się w gastronomii, jasnego używa się do celów kosmetycznych.

Sidi Ifni

Ile może być wzorów różnych drzwi w jednej miejscowości? Zachodzimy w głowę łażąc po starym hiszpańskim kolonialnym miasteczku. Zabudowa z wczesnych lat 30. nie wyróżnia się niczym specjalnym (no może poza arkadowymi podcieniami okalającymi bazar), ale każdy dom ma inne drzwi, najczęściej z elementami kutymi w stylu art deco. Jest w nich również coś wspólnego, to kolor. Błękit, taki sam jak blask oblewającego kamienne klify morza 10 km na północ, na plaży w Legzira.

Info praktyczne:

▪ Największy wybór srebrnej berberyjskiej biżuterii jest w Tiznicie. Wzdłuż murów starego miasta są rozmieszczone warsztaty jubilerskie, w których można uzyskać najlepsze ceny.

▪ Za Tan-Tan nasila się częstotliwość kontroli policyjnych. Co kontrolują, trudno powiedzieć. Dokumenty, samochód, bagaże, poglądy? Po pewnym czasie ustalamy, że chodzi im o fiche (fisz). Co to? Kartka z brulionu z wypisanymi odręcznie wszystkimi danymi o nas (im więcej danych tym lepiej). Taki dokument pozostawiony w policyjnych aktach otwiera każdy szlaban.

Tarfaya

Piach, piach, i jeszcze raz piach. Poczynając od Goulmime system samochodowej nawigacji można wyrzucić. Dalsze poruszanie się na południe staje się banalnie prosta, mianowicie jest tylko jedna droga. Co kilkaset kilometrów oaza ze stacją benzynową, jak np. Tarfaya. W tych zasypanych piaskiem kilku betonowych murach jest muzeum. Przecieramy ze zdziwienia oczy – muzeum Saint-Exupéry’ego – autora „Małego Księcia”. Otóż ten słynny francuski poeta-lotnik przed wojną pracował w poczcie lotniczej: Tuluza – Casablanca – Dakar. Podczas jednego z wielu swych lotniczych wypadków (nie miał farta) pisarz musiał się katapultować. Bliskość oazy uratowała mu wówczas życie. Następne przystanki na trasie przez Saharę Zachodnią: Laayoune i Boujdour są zdecydowanie mniej ciekawe.

Info praktyczne:

▪ Cena paliwa na stacjach Sahary Zachodniej jest o połowę niższa niż w Maroku. To skuteczny sposób na motywowanie ludzi do zasiedlania terenów anektowanej przez Maroko Sahary Zachodniej.

▪ Mimo, że co kilkaset kilometrów powinna być stacja benzynowa, dobrze jest mieć ze sobą zapas paliwa w kanistrze. Bywa, że stacja na trasie jest nieczynna, bo czeka na dostawę.

Dakhla

Ostatnia ostoja cywilizacji przed granicą z Mauretanią. Aby tam dotrzeć trzeba specjalnie zjechać z głównej drogi na długi (40 km) cypel, na krańcu którego jest miasteczko. Wszędzie stąd daleko: do Agadiru – ponad 1000 km, Nouakchott (stolicy Mauretanii) – ponad 500 km. Co ciekawe lokalne lotnisko ma regularne (raz w tygodniu) połączenie z Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Okolice miasteczka mają szanse stać się mekką dla miłośników surfingu. W zatoce wiatr utrzymuje się przez cały rok na poziomie 20÷30 węzłów, co stwarza wspaniałe warunki do uprawiania wodnych sportów.

Info praktyczne:

Lokalne zapleczem do uprawiania windsurfing jest dość skromne: 2 kempingi bez własnej elektryczności. 25 km od Dakli bezpośrednio przy drodze Camp Sidiego i pod drugiej stronie zatoki Camp Rashida (tu może być trudno dojechać bez 4×4).

W stronę Nouadhibou

Przed nami „ziemia niczyja”. To wydaje się trochę dziwne, już opuściliśmy Maroko, ale jeszcze nie jesteśmy w Mauretanii. Śniady chłopak łamanym francuskim proponuje, że przeprowadzi nas do granicznego posterunku za „drobne 20 euro”. Robiąc to sami narażamy się podobno na ryzyko wjechania na miny, które są tu pamiątką po dobrych międzysąsiedzkich stosunkach między Mauretanią i Saharą Zachodnią. Można w to nie wierzyć, ale sprawdzać też się nam nie chce, więc zaoszczędzając 20 euro ruszamy za jakimś miejscowym przemytnikiem. Porzucone wraki osmolonych samochodów, wystające jak kikuty z przysypujących je stopniowo piasków zrobią wrażenie na największych śmiałkach.

Info praktyczne:

▪ Najprostszy sposób pokonania 3 km bezdroży strefy granicznej między Marokiem i Mauretanią to jazda po śladach jednego z lokalnych samochodowych przemytników. Jeżdżą oni tędy po kilka razy dziennie.

Nawakszut (Nouakchott)

No i jesteśmy w Mauretanii. A właściwie w Islamskiej Republice Mauretańskiej. Choć pojęcie republika niezbyt pasuje do państwa, w którym władzę zdobywa się drogą wojskowych przewrotów. Fundamentalny Islam i wszechobecny piach powoduje, że jest to konieczny epizod między turystycznym Marokiem i kolorowym Senegalem. O dziwo pierwszym człowiekiem, którego spotykamy w Mauretanii jest Polak! Piotrek z wybrzeża wybrał się w rowerową podróż dookoła Afryki (jeśli wszystko poszło zgodnie z jego planem w połowie 2010 r. powinien być Polsce). Stolica Mauretanii, 200-tysięczna oaza z parterową betonową zabudową i piaszczystymi kwartałami wprowadza raczej w przygnębiający nastrój. Kolorytu tutejszemu życiu nadają dwa targi: rybny i zwierzęcy. Na rybny, działający przed południem, codzienne trafia świeża dostawa z nocnych i porannych połowów. A zwierzęcy to świetny teatr zachowań. Zaglądanie wielbłądowi w zęby, siłowanie się z wołem, strzyżenie kozłów, dojenie kóz, no i oczywiście niekończące się negocjacje handlowe.

Info praktyczne:

▪ Waluta mauretańska to Ugijja (UM). Kurs walutowy 1 euro= 380 UM, wymianę dobrze zrobić u „koników” na granicy. Potem może być ciężko znaleźć czynny bank, a bankomatów na pustyni raczej nie ma 🙂

▪ Na granicy trzeba wykupić obowiązkowe ubezpieczenie samochodu (AXA). Najtańsza wersja czasowa na 1 tydzień kosztuje 20 euro.

▪ Kilka lat temu otwarto nową drogę. która wprost z granicy marokańsko-mauretańskiej prowadzi do stolicy Nawakszut, wiec nie ma potrzeby, aby przebijać się jak kiedyś do Altar (no chyba że ktoś wybiera się do północnego Mali).

▪ Po drodze mija się słynną linię kolejową z kopalni w Zouerat do portu Nawazibu (Nouadhibou), po której jeździ najdłuższy pociąg świata (ok. 2,5 km). Pusty skład z węglarkami wyrusza na wschód z reguły wczesnym popołudniem.

Osada gdzieś na Saharze

Wzdłuż drogi w Mauretanii nie ma zbyt wiele ludzkich skupisk. Co prawda przy gęstości zaludnienia – niecałe 3 osoby na km², nikt się tu też tłoku nie spodziewa. Zatrzymujemy się przy drodze, gdzie w promieniu kilkuset metrów jest porozrzucanych kilka budynków w formie betonowych bunkrów przykrytych rdzewiejącą falistą blachą. Otoczenie wygląda na wymarłe, ale gdy zbliżamy się do studni… blaszane drzwi uchylają się i na piach wybiega gromadka umorusanych chłopców w zwiewnych jasnoniebieskich strojach z czarnymi turbanami na głowach. Najstarszy z nich łamaną francuszczyzną próbuje coś powiedzieć. Okazuje się, że żyje tu kilka rodzin, nie ma prądu, szkoły, lekarza, generalnie nie ma nic jest tylko studnia (którą wykopała kilka lat temu ONZ). Przez uchylone drzwi wygląda 15-letnia siostra jednego z naszych rozmówców. Nie wychodzi z domu, bo musi przybrać na wadze – za kilka tygodni może wyjdzie za mąż. Zgodnie z tutejszą modą chuda kobieta jest nieatrakcyjna.

Info praktyczne:

▪ Mauretańska kuchnia nie jest zbyt urozmaicona. Sprowadza się do jedzenia kozy pod każdą postacią, łącznie z kopytami.

▪ Paliwo jest droższe niż na Saharze Zachodniej, ale nieco tańsze niż w północnym Maroku. Średnio płaciliśmy ok. 270 UM/litr ropy. Nie ma zbyt wiele stacji, najlepiej tankować w stolicy.

▪ W Mauretanii jest niedobór wody pitnej, więc dobrze jest zabrać ze sobą rezerwowy baniak.

Rosso na granicy z Senegalem.

To miasteczko cieszy się opinią najbardziej skorumpowanego afrykańskiego przejścia granicznego. I możemy potwierdzić to potwierdzić. Jeszcze zanim przekroczymy szlaban bramy portu dopada nas już zgraja „pomocników” oferująca pośrednictwo w załatwieniu wszystkich formalności. Najgorsze, co można zrobić to oddać pośrednikowi dokumenty (paszporty, dowód rejestracyjny i ubezpieczenie), uwolnienie się wówczas z ich szponów staje się praktycznie nie możliwe. Organizacja portu w Rosso jest tak ustawiona, aby zainteresowany nic nie mógł załatwić sam. Nie wiadomo gdzie jest urząd imigracyjny, odprawa paszportowa, ani kasy biletowe na prom. Wszyscy ci urzędnicy są pochowani w zakamarkach korytarzy i piwnic kilkupiętrowego budynku portowego. Stopień powiązań między samozwańczymi pośrednikami a urzędnikami jest tak duży, że jeśli ktoś uprze się i będzie chciał załatwić formalności samemu, to trafi właśnie na „kilkugodziną przerwę obiadową”.

Info praktyczne:

▪ „Standardowe” opłaty za 2 osoby i samochód w Rosso wynoszą: 10 euro dla policji, 10 euro dla pograniczników, 10 euro dla celników, do tego 10 euro za prom, plus coś za pośrednictwo (10-20 euro) i jeszcze jakiś suwenir dla szefa portu (np. linka holownicza albo latarka – zależy, co mu się akurat spodoba).

▪ Alternatywą dla skorumpowanego przejścia granicznego w Rosso jest Djama [Dżama]. Fakt, że nie ma tam tłoku, ale przejechanie 97 km z Rosso do Djamy to jeden z najcięższych odcinków naszej podróży. Droga miejscami ma charakter toru off-roadowego, do tego na samym końcu przechodzi w obrębie parku narodowego – wymaga to wniesienia opłaty wjazdowej 1.000 UM za osobę + 8 euro za przejazd przez most.

Park National de Djoudj

Park leżący zaraz za granicą Mauretanii, w rozłożystej delcie rzeki Senegal, jest jedną z największych afrykańskich atrakcji. Najlepiej przyjechać tu w okresie między późną jesienią i wczesną wiosną, kiedy zimują tu ptaki z Europy. Najwięcej jest pelikanów, flamingów kormoranów i czapli. Ale czujny obserwator spotka tu nawet ibisa i orła bielika. Wycieczka łodzią w największe ptasie skupiska dla wielbicieli ornitologii będzie istnym ptasim rajem. Ptaki najwyraźniej przyzwyczajone do częstego podpływania łodzi nie są zbyt płochliwe, a do tego są w takich ilościach, że „konia z rzędem” dla kogoś, kto potrafi je zliczyć. Park rozciąga się na 16 tys. ha jezior, stawów i podmokłych terenów, które wpisano na listę UNESCO.

Info praktyczne:

▪ Waluta senegalska to frank zachodnioafrykański (CFA). Kurs walutowy 1 euro = 650 CFA. Miejscowa waluta obowiązuje w 8 państwach Afryki Zachodniej, oprócz Senegalu można nią płacić w: Beninie, Burkina Faso, Wybrzeżu Kości Słoniowej, Gwinei Bissau, Mali, Nigrze i Togo.

▪ Wejściówka do parku kosztuje 2.000 CFA / osobę + 5.000 CFA / samochód. Aby zobaczyć największe skupiska ptaków trzeba wynająć pirogę z przewodnikiem lub wykupić 1,5-godzinną wycieczkę łodzią motorową – 3.500 CFA / osobę.

Saint-Louis

To właściwie pierwsze normalne miasto za piaskami Sahary. Były XVII-wieczny francuski port handlowy zachował wiele z atmosfery ośrodka kolonialnej władzy. Uchodzące niegdyś za najbogatsze miasto Afryki Zachodniej wita podróżnych długą, rdzewiejącą konstrukcją łukowego mostu, który zaprojektował nikt inny jak Gustav Eiffel. Cechą charakterystyczną, którą pozostawiła tu francuska okupacja są wszechobecne piekarnie bagietek. Można więc już odstawić jałowe marokańsko-mauretańskie podpłomyki nazywane khobz i przejść na chrupiące białe pieczywo – co prawda w tutejszym klimacie już po kilku godzinach staje się ono twardymi sucharami. Saint-Louis to również ważne miejsce na muzycznej mapie Afryki. Muzyka ma tu ogromną wagę, coś trochę na równi z religią. I nie chodzi li tylko o rytmy utożsamianego z tym krajem reggae, ale słychać tu hip-hop, rap, nurt tradycyjny i afro-jazz.

Info praktyczne:

▪ Paliwo w Senegalu jest najdroższe ze wszystkich dotychczasowych krajów afrykańskich. Za litr ropy trzeba zapłacić ok. 650 CFA (1 euro).

▪ Regularnie, co roku, w maju, w Saint Louis odbywa się festiwal jazzowy, na który ściągają fani afro-jazz z całego świata.

▪ Port w Saint-Louise to główna baza przerzutowa wszelkiej maści emigrantów z całej Afryki Zachodniej na Wyspy Kanaryjskie. Rybackie pirogi, które w dzień służą tradycyjnemu rybołówstwu, nocą zamieniają się w przemytnicze barki z „żywym towarem”. 1.480 km rejsu po Atlantyku trwa 5 dni, i często pasażerowie nie przeżywają całej podróży.

Dakar

No i meta! Okazało się, że ten Dakar to nie aż tak daleko, a i zagrożeń większych brak. Fakt, że „media kłamią” nie jest nam przecież obcy. Pewnie rząd Argentyny miał większy budżet niż kraje afrykańskie i taki jest prawdziwy powód przeniesienia rajdu do Ameryki.

Dotrzeć jednak do centrum miasta to droga przez mękę. Lawinowy import samochodowego złomu z Europy spowodował, że nasz wjazd do miasta trwał 3 godziny. Stolica Senegalu jest pełna sprzeczności. Z jednej strony pałac prezydencki, luksusowe hotele i eleganckie samochody, z drugiej strony „dzieci ulicy” śpiące na kartonach, katorżnicza praca w tkackich manufakturach i śmierdzący port z pirogami. Wysunięte najbardziej na zachód miasto Afryki było kiedyś głównym punktem przerzutowym afrykańskich niewolników do „Nowego Świata”. Symbolem tego niezbyt chlubnego procederu jest odległa o 20 minut rejsu promem wyspa Île de Gorée, gdzie można zobaczyć słyną „bramę bez powrotu”.

Skoro tak dobrze nam poszło to decydujemy, że przed powrotem obejrzymy trochę Senegalu. Po tej decyzji kupujemy bilet na prom do Casamance (na południu Senegalu), który opływa Gambię. Taki wybór dyktuje nam fakt, że nie mamy wiz do tego kraju, jak również wyobrażenie, jaki może być „finansowy” korowód przy przekraczaniu granicy swoim samochodem.

Info praktyczne:

▪ W Dakarze nie ma zbyt tanich noclegów i w samym mieście nie działa oficjalnie żaden kemping (info Lonely Planet). Znaleźliśmy jednak Marcela (80-letni żwawy Francuz), który buduje nad wybrzeżem hotel i póki co plac budowy wynajmuje również na kemping (4.000 CFA / osobę). Pytać w hotelu „Su-no-caql”.

▪ Z Dakaru do Casamance prom odpływa w każdy wtorek i piątek o 19.00. Bilet trzeba kupić co najmniej dzień wcześniej (15.500 CFA / osobę i 63.000 CFA / auto). O zgrozo: z auta trzeba wszystkie bagaże zabrać ze sobą, a przewóz butli gazowej jest zabroniony. Kampania przewozowa ma wiele-mówiącą nazwę „Osama”.

Casamance

Dolina rzeki Casamance to senegalski spichlerz i turystyczne eldorado. Nic też dziwnego, że próby rebelii podejmowane w tym regionie są regularnie dławione przez senegalską armię. Zróżnicowanie jest tu jednak spore i zaczyna się jak zwykle od religii. „Kasamańczycy” to przede wszystkim chrześcijanie, więc od muzułmańskiej północny kraju dzieli ich bardzo wiele. Jadąc drogą z Ziguinchor do na morskiego kurortu Cap Skiring, co 2 km spotyka się żołnierza z „kałachem” spacerującego wzdłuż leśnych bezdroży. Nawet jeśli to nie podnosi  lokalnego bezpieczeństwa to urozmaica monotonny leśny krajobraz. Sama plaża w Cap Skiring faktycznie wygląda jak pas lotniskowy ciągnący się po horyzont. Turystów dawno już nikt tu nie widział, ich miejsce zajęły krowy, które w najlepsze wylegują się na najpiękniejszym atlantyckim wybrzeżu Afryki. Ludzką aktywność na Cap Skiring wyznaczają kolejne przypływy i odpływy, w rytm których funkcjonują przybrzeżni rybacy. Zaglądamy do jednej z łodzi, która właśnie wróciła z połowu. W sieci łopocze kilkadziesiąt ryb, jest wśród nich też mały rekin. W Senegalu rekinów się podobno nie je, ale po dwóch tygodniach suszenia zostaną zasypane solą i pojadą do Gambi i Ghany, gdzie są uważane za przysmak.

Info praktyczne:

▪ „Tiebu jen” [Cziebu dżien] to narodowe danie kuchni senegalskiej. Ryba w warzywach z ryżem, zmieszane i odpowiednio doprawione, czasem podawane z sosem pomidorowym. Najlepsze robią rybacy na plaży przy Cap Skiring (porcja dla 2 osob + 2 piwa Gazelle kosztuje 10.000 CFA).

▪ Droga wzdłuż południowej granicy Senegalu wiedzie przez Kolde, Velingare, do Tamby, a potem do Niokolo-Koba. Razem to ok. 700 km. Ze względu na dziury w asfalcie nie da się jechać szybciej niż 70 km /h, a są odcinki gdzie trzeba zwolnić do 20 km /h. Niektóre odcinki są zamykane na noc (21.00-6.00) z obawy na ataki partyzantów.

Park National de Niokolo-Koba

Największy Park Afryki Zachodniej wpisany na listę UNESCO potrafi rozczarować 🙁 Reklamowany jako jedno z największych skupisk zwierząt (słonie, lwy, hipopotamy, krokodyle, itd.) wzmaga silnie apetyt na obfite bezkrwawe łowy. Nasze dwa dni uganiania się po parkowych bezdrożach zaprocentowały obserwacją 3 antylop, gromady małp i kilku kalao (wielkie czarne ptaszyska z czerwonym dziobem). Zrozpaczony przewodnik na koniec zwiózł nas do trzymanej w klatce na takie „trudne” sytuacje – czarnej pumy. Największe emocje wzbudziła noc w namiocie, gdy wokół nas wyło stado lwów… strach ma jednak wielkie oczy. Drogi w obrębie parku to prawdziwe wyzwanie dla auta bez napędu 4×4, ale da się.

Info praktyczne:

▪ Opłaty związane z parkiem: 2.000 CFA /osobę za 24 h pobytu, 5.000 CFA za wjazd auta, 6.000 CFA dziennie za przewodnika (bez przewodnika nie ma możliwości wejścia). Kemping na terenie Cap du Lion – 2.500 CFA / osobę.

▪ Afrykański fenomen dnia. Jak wiadomo w Afryce czas ma inny wymiar. My odkryliśmy fenomen dnia, nie ma mianowicie mniejszej jednostki czasu niż dzień. Wszystko (przewodnika, auto, pokój, itd.) wynajmuje się minimum na dzień, nieważne, że dzień kończy się np. za godzinę, opłata będzie i tak jak za cały dzień.

▪ Herbata po senegalsku. Pije się ją w 3 podejściach. W blaszanym imbryku gotuje się susz zasypując go najpierw15 kostkami cukru, przed drugim rozlaniem – 12, a przed trzecim 7. Mieszanie herbaty zastępuje wielokrotne jej przelewanie z imbryka do szklanek i z powrotem. Cała ceremonia trwa dobrze ponad godzinę.

Bassari Country

Na południowo-wschodnim krańcu Senegalu jest kraina ludu Bassari – żyją tu dwa plemiona Fula i Bedick. Bazą wypadową w ten rejon jest miejscowość Kedougou. Tu poznajemy naszego przewodnika Hassana. Mamy szczęcie bo on pochodzi właśnie z gór. Ze wszystkich plemion to właśnie Bassari zachowali najdalej idącą odrębność kulturową, która wynika z faktu, że mieszkają wysoko w górach w dość niedostępnych miejscach (można się tam dostać wyłącznie pieszo). Wioski są dość niewielkie, głownie zamieszkałe przez starszych, bo młodych ciągnie do miasta. Okrągłe drewniane chaty kryte bambusem lub strzechą, i obowiązkowo w centralnym punkcie wioski ogromny baobab – święte drzewo o charakterystycznej koronie. To właśnie tu, co roku odbywają się tajemnicze ceremonie inicjacji – kultowego przyjęcia młodych chłopców do społeczności mężczyzn. Dzięki zapasom halucynogennych orzeszków kola, które są tradycyjnym „wkupnym” przy wizycie obcych w wiosce, wyciągamy trochę informacji o lokalnych zwyczajach tutejszej społeczności.

Info praktyczne:

▪ Na drodze Tamba – Kedougou nie ma już tradycyjnych stacji benzynowych z dystrybutorami. W niektórych miejscowościach przy drodze są punkty, gdzie paliwo można kupić z plastikowych bukłaków.

▪ Wyprawa w krainę Basarii wymaga wynajęcia przewodnika (ok. 5.000 CFA / dzień) oraz zabrania darów dla członków lokalnej społeczności. Z reguły trzeba zapłacić pewną kwotę (1.000 CFA / osobę) wodzowi wioski, oraz zapewnić poczęstunek orzeszkami kola dla pozostałych.

▪ Najciekawszą wioską jest Iwol, ale warto również odwiedzić Ibel, Ethiowar i Baudossafi.

Pora wracać…

Nasze auto w tym momencie osiągnęło przebieg 9 tys. km, licząc od wyjazdu z W-wy. Brak miejsca w paszporcie na następne wizy i powoli dająca o sobie znać tęsknota za ojczyzną nakazała nam wracać. Droga powrotna zajęła około 1,5 tygodnia. Gdyby nie fakt, że bardzo przywiązaliśmy się do naszego wozu, to lepszym rozwiązaniem jest sprzedać auto (a zainteresowanie było duże) i wygodnie zasiąść w fotelu lotniczym powrotnego samolotu do Europy.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u