Namibia, Zambia, Botswana – Piotr Wiland

Namibia, Zambia, Botswana

Piotr Wiland

Samolot : Wrocław – Frankfurt (LOT) – 1:55 h; Frankfurt  – Johannesburg  (SAA ) 10:40 h; Johannesburg  – Windhoek  (SAA) 2 h

Powrót: Windhoek– Johannesburg  (SAA), 1:50 h; Johannesburg– Frankfurt (SAA) 10:45 h; Frankfurt – Wrocław (LOT) 1:30 h

Osoby biorące udział: Byliśmy w trójkę – w tym moja żona Grażyna oraz syn Leszek

Wizy :Do Namibii wymagana jest wiza, którą załatwialiśmy osobiście w Ambasadzie Namibii w Berlinie. W tym samym dniu mogliśmy złożyć podanie i odebrać paszport wraz z wizą , płacąc 75 Euro za ekspresowe wystawienie jednej wizy. Trzeba pamiętać, aby wiza była wielokrotna, jeśli ktoś  zamierza się wybrać do ościennych krajów. Od pewnego czasu adres placówki uległ zmianie na Reichsstraße 17, 14052 Berlin, Germany Tel 030 254095-0‎, adres www.namibia-botschaft.de. Nie było nam niezbędnie potrzebne dla otrzymania wizy, aby dysponować wykupionym biletem do Namibii. Osoby, które podróżują z RPA mogły  taką wizę otrzymać w jednym z dużych miast RPA.

W Botswanie nie wymagano od nas posiadania wizy, wbito pieczątkę na wjazd do kraju bezpłatnie bez żadnych formalności poza wypełnieniem karty przekroczenia granicy.

Wizę do Zambii można uzyskać na granicy, ale wymaga to dużego nakładu sił i środków pieniężnych (bliżej w tekście)

Pieniądze

Namibia – obowiązuje dolar namibijski (NS), który można wymienić w kantorach lub bankach. W obu punktach pobierana jest pewna opłata manipulacyjna. 1 USD= 7,75-7,90 NS.

Commission – (Windhoek )  – 1 USD=7,7485 NS; za 1300 USD otrzymałem  [10 073,05 – 127,42 =] 9 945, 63 NS. Na lotnisku kurs 1 USD = 7,892 NS za 200 USD otrzymałem [1 578,50 – 28,7 (commission) =] 1549, 80 NS

Botswana 1 USD = 6,64 Pula (przy 200 USD – commission wynosiło 26 Pula (4 USD) = 2%

Zambia 1 USD = 4700 kwacha (Standard Chartered)

Wynajmowanie samochodu

Przygotowania do drogi trwały przez kilka miesięcy. Przez ponad miesiąc

zajmowałem się wysyłaniem maili, aby wybrać właściwy samochód i agencję go wynajmującą. Ostatecznie, zarezerwowaliśmy w biurze Camping Car Hire  samochód Toyotę Condor z napędem na dwa koła na okres 21 dni.

Wpierw parę słów o szczegółach wypożyczania samochodu. Skorzystaliśmy z tego samego biura, o którym rok wcześniej pisali Anna Olej-Kobus i Krzysztof Kobus. Rezerwowaliśmy chyba z cztery różne samochody, ale gdy przychodziło do podawania numeru karty kredytowej, samochód był już według biura opłacony przez innego klienta. Wreszcie doszło do transakcji. Samochód “Toyota Condor/Nissan QASHQAI  2 WD został wynajęty na 19 dni w tym biurze (carhire@mweb.com.na). Pojemność zbiornika na paliwo wynosiła 65 litrów i mieliśmy nielimitowaną liczbę kilometrów. W cenę wliczone były  VAT, CDC (Collision Damage Cover) oraz TLC (Theft Loss Cover)

Vehicle Rental = 11 020 (19 x 580) NS

AEDC = 85 NS/dzień  =  1 615 NS czyli w razie uszkodzenia z własnej winy odpowiedzialność kierowcy była limitowana sumą 4500 NS (tzw. reduced excess). Nie trzeba tej opłaty uiszczać, ale wtedy przy jakimkolwiek uszkodzeniu samochodu wnosi się większą sumę pieniędzy i oczywiście taka też suma pieniędzy jest blokowana na karcie kredytowej od chwili pożyczenia.

Additional driver  x 10 NS x 19 dni = 190 NS; Extra Airport Transfer = 150 NS

Nie wzięliśmy już opcji ubezpieczenia się od wymiany opon I szyb. Czasem jednak może się to zdarzyć. Raz musieliśmy skorzystać z usług wulkanizacyjnych ale koszt był znikomy – 50 NS. Szybom zagrażają  zaś zarówno drobne kamyki podczas jazdy żwirową drogą jak i nisko latające małe ptaki, z którymi zetknięcie się podczas jazdy z dużą prędkością może wywołać uszkodzenie przedniej szyby.

Przy rezerwacji należy zapytać się również o koszty anulowania rezerwacji samochodu. W przypadku Camping Car Hire są one następujące:

Na 30-21 dni przed datą wypożyczenia : 25%

Na 20-11 dni przed datą wypożyczenia : 40%

Na 10-5 dni przed datą wypożyczenia :    60%

Na 4-0 dni przed datą wypożyczenia :100%

W ramach wynajęcia samochodu jest również wliczone odebranie z lotniska i przywiezienie z powrotem na lotnisko przy odlocie. W przypadku dodatkowego transferu innej osoby – naszego syna, który przyleciał dzień później zapłaciliśmy 150 NS.

LCA – List na wyjazd z Namibii (Letter of Authority) = 300 NS. Należy pamiętać, aby zawiadomić agencję przed wyjazdem autem jakie sąsiadujące kraje zamierza się odwiedzić. W przypadku Zambii tzw. third party insurance wystawiane przez agencję wynajmującą samochód nie jest ważne i trzeba je dodatkowo wykupić na granicy.

Ceny wyposażenia

Camping Equipment = 872, 40 NS, w tym namiot na 4 osoby kosztował dziennie 20 NS (razem 19×20 NS) = 380 NS, zaś 3 grube materace 97 NS na 19 dni.

Granice

Granice Namibii z sąsiednimi krajami zwykle są otwarte w ciągu dnia : Namibia-Botswana (Ngoma Bridge 7-18,  Buitepos – Mamuno od 7-24, Muhembo-Shakawe 6-18), Namibia – Zambia (Katima Mulilo 6-18). Tylko na granicy RPA-Namibia przejścia na szosie B3 Ariamsvlei-Nakop i Noordoewer-Vioolsdrift na szosie B1są czynne całą dobę

Ceny w Namibii

Noclegi

Etosha Safari Camp = miejsce pod namiot i samochód = 85 NS x 3 = 255 NS

Kemping Halali `– 3 osoby dorosłe – 500 NS; Hotel Roof of Africa – Windhoek – pokój dwuosobowy deluxe ze śniadaniem – 895 NS (info@roofofafrica.com); C,est si bon hotel (Otijwarongo) – pokój trzyosobowy – 750 NS (cestsibon@iway.na), pokój jednosobowy – 495 NS, pokój dwuosobowy – 595 NS; Sachsenheim – nocleg 2 osoby = 2x 400 NS

Transport

Benzyna – od 6,8 (Swakopmund) NS za litr do 7,45 (Sesriem); parking – centrum Windhoek – 15 NS

Wstępy do parku

Wstęp na 1 dzień do Etoshy – 250 NS (3 osoby) Night safari – 550 NS (1 osoba – 3 h); wstęp do parku Mahango Game Reserve – 40 NS /osoba + 10 NS /samochód – razem 130 NS

Żywność

Ceny w sklepie : woda mineralna – 1,5 ltr – 7,15 NS, Lipton Ice Tea Lemon – 1,5 ltr – 18 NS, Woda 5 ltr – 20 NS; piwo Windhoek Light  czy Club Shandy – 340 ml – 7,35 NS; Dinner – Buffet – 125 NS; piwo Windhoek 500 ml w restauracji – 18 NS

Inne

Internet 10 NS za 10 minut; śledzenie gepardów wraz z lampka wina o zachodzie słońca – 400 NS za osobę (Okonjima); śledzenie lampartów po wschodzie słońca – 400 NS za osobę (Okonjima)

Botswana

Pula (P) – 1 litr benzyny – 5,48-5,56 pula

Nocleg – Nata – Nata Guest Inn – 1 pokój – 300 P, płaciliśmy za 2 pokoje – 600 P

Woda 1,5 ltr = 11,95 P, Coca-cola 2 ltr = 12,95 P ; 7 Up – 2 ltr = 8,95 P; ciastka ryżowe – 1 op. 100 g (Brown Rice Cake) = 10,95 P

Przejazd Chobe Safari Lodge = 3 osoby łódź – 610 P (2 h)

Ceny za wycieczki po Delcie Okawango organizowane z Audi Camp. w Maun.

Nie skorzystaliśmy, ale podaję dla zainteresowanych, iż : podróż do Delty Wschodniej ma dwie opcje: własne zakwaterowanie i wyżywienie: 1 dzień – 625 P na osobę oraz 100 P – opłata dodatkowa (wliczono lunch), 2 dni (1 noc) – 980 P na osobę oraz 200 P- opłata dodatkowa (wliczono lunch), 3 dni (dwie noce) 1300 P na osobę oraz 300 P- opłata dodatkowa (wliczono lunch) – obejmuje to transport samochodowy w dwie strony, opłaty wstępu na teren delty, mokoro i przewodnika/wioślarza.

Jeśli wybierze się opcję z cateringiem (catered option) wtedy:

2 dwa dni (1 noc) 1950 P na osobę oraz 200 P- opłata dodatkowa, 3 dni (dwie noce) 2400 P na osobę oraz 300 P- opłata dodatkowa (wliczono lunch) – obejmuje to dodatkowo wypożyczenie sprzętu kempingowego, wszystkie posiłki , z wyjątkiem napojów (www.okavangocamp.com)

Więcej kosztuje gdy chcemy się wybrać do północnej części delty. Wtedy trzeba skorzystać z lotu czarterowego i ceny też szybują do góry. Za 2-dni pobytu, w tym i dwie noce w Nguma Island Tented Lodge, śpiąc  w łóżku pod namiotem zapłacimy w zależności w jak licznej grupie się wybierzemy: jeśli 2 osoby, wtedy 7 800 P, ale na osobę , w 3 osoby – 6 200 P/osobę, w 4 osoby – 5 200 P/osobę i 5 osób 4600 P/osobę. W tej cenie skalkulowany jest lot w dwie strony, zakwaterowanie, wyżywienie i różne aktywności w ciągu dnia, ale z wyjątkiem napojów. I co ważne nie można zabrać ze sobą więcej niż 10 kg bagażu/osobę    .

Zambia

Large Pizza – 45 500 kw; Receipt for the payment of Entry Fees  = 20 USD

Nico Insurance Zambia Limited Full Third Party = 30 USD  = 112 500 kwach

Wiza jednokrotna = 50 USD; Sesheke District Council N$ = 50 NS; Kazungula District Council – wyjazd z Livingstone – 20 000 Kw (5 USD); Carbon Emission Tax = 100 000 kw.; wejście do wodospadów = 10 USD

Zig-Zag – Livingstone – domki – dwuosobowy : 70 USD, jednoosobowy : 45 USD

11-12.08.2009 Z Wrocławia do Windhoek

Na lotnisku w Windhoek czekał już na nas zgodnie z umową w ramach ceny wynajmu, kierowca z Camping Car Hire, który zawiózł nas do uprzednio zarezerwowanego hotelu Roof of Africa.

Windhoek nie wyglądało na miasto zbyt rozległe. Rozłożone jest na wielu wzgórzach i trudno ogarnąć wielkość miasta z jakiegoś punktu. W tym dniu, po tych wielu godzinach w samolocie i na lotniskach, sił nam starczyło jedynie na spacer po głównej arterii miasta, Alei Niepodległości (Independence Avenue). Zbliżała się już godzina siedemnasta i większość urzędów, sklepów czy kantorów wymiany walut zamykało już swe podwoje, Jedynym wyjątkiem był samoobsługowy sklep czynny do 18. Ale ciemno robiło się już o 17.30. Czas był bowiem przesunięty o godzinę w porównaniu do polskiego czy południowoafrykańskiego. Ze wszystkimi zakupami, klucząc, a czasem i błądząc pajęczyną ulic, doszliśmy bezpiecznie do wysokiej bramy naszego hotelu. Następnego dnia miał do nas dołączyć nasz syn Leszek, który wyleciał o dzień później.       .

13.08.2009. Wyjazd do Otjiwarongo.

Po Leszka na lotnisko wyjechał uprzednio już umówiony i dodatkowo opłacony kierowca z Camping Car Hire. Chłodno było jednak tylko wcześnie rano o tej porze roku czyli w samym szczycie namibijskiej zimy. Później już około dziewiątej rano zaczynało przygrzewać słońce , a w południe to już nawet przypiekało. Prawie przez cały nasz pobyt nie skryło się ono ani razu za chmurami.

W tym dniu odwiedziliśmy sporo ważnych instytucji. Wpierw siedzibę Camping Car Hire, gdzie czekał nas już komplet dokumentów i oczywiście nasza Toyota Condor. Zapytaliśmy się o wszystko co tylko było możliwe. Nie mogliśmy tylko uwierzyć że ten wehikuł jest w stanie spalić 20 litrów benzyny na 100 kilometrów. I tak dobra wiadomość, że benzyna kosztuje za litr mniej niż dolara, szybko straciła na swej aktualności. Potem wstąpiliśmy do NWR (Namibian Wildlife Resort), gdzie udało się załatwić i opłacić nocleg za kemping Halali w Etosha Park

W pobliżu na Independence Avenue mieściło się też biuro Informacji Turystycznej. Korzystając z najnowszego wydania z 2009 roku prezentującego dokładną listę kempingów, hotelów i pensjonatach w całej Namibii (z cenami i numerami telefonu)  udało się nam tam zarezerwować prawie wszystkie noclegi na okres planowanego trzydniowego pobytu w Parku Etosha.

O czternastej mogliśmy wreszcie wyruszyć. Prowadząca na północ droga B1 nie dawała nam żadnej okazji do narzekań. Biegnąca prosto, asfaltowa szosa dawała szansę na rozwinięcie maksymalnej dozwolonej prędkości do 120 km/h. Z obu stron był bardzo szeroki, może pięciometrowy  pas trawy, oddzielający drogę od płotu grodzącego zwykle obszar wielkich farm. Dawało to szansę, aby już z daleka dojrzeć ewentualnie pasące się na poboczu jakieś zwierzęta. Bydła tam się nie pasło, gdyż nie potrafiło przeskoczyć ogrodzenia, ale za to po bokach aż roiło się od wielkiej liczby guźców

Odległości w Namibii mogłyby powalać na kolana, gdyby to było takie sobie zwykłe afrykańskie państewko z drogami pamiętającymi czasy uzyskania niepodległości.. Główne drogi były bez dziur, a murzyńskich wiosek przy drodze prawie nie było w tej części kraju. Pierwszy przystanek mieliśmy w Okahandje. Warto było tam zrobić zakupy przed wjazdem do Etoshy. Supermarket był zaopatrzony doskonale. W końcu jechaliśmy do buszu pod namiot, więc do wózka wrzuciliśmy mnóstwo picia, w tym i piwko różnych marek  jak i zupki w proszku czy jajka, aby kuchenka gazowa mogła zostać użyta gdzieś na pustkowiu.

Już po zmroku dotarliśmy do Otjiwarongo, gdzie mieliśmy zarezerwowany hotel C’est ci bon. Zdążyliśmy jeszcze przed zamknięciem kuchni zamówić całkiem niezłe dania. Wybrałem nowalijki czyli kotlet z antylopy kudu, Z głodu mięsożercy raczej nie powinni umrzeć w Namibii. A na deser było rozgwieżdżone niebo

14.08.2009 Park Etosha – Okakuejo

Po dwóch godzinach jazdy zatrzymaliśmy się około dziesięć kilometrów przed wjazdem do Parku, aby potwierdzić swoje przybycie na kempingu, który wcześniej zarezerwowaliśmy. Pierwszy raz, dobrze iż w ciągu dnia, zaczęliśmy rozkładać namiot pożyczony z Camping Car Hire. Był ciężki i duży , ale wystarczyłby nawet dla czterech osób. Do Parku ruszyliśmy w samo południe.  Przy bramie wjazdowej  należało się wpisać do zeszytu i wtedy otrzymywało się coś w rodzaju biletu, za który jednak płaciło się w najbliższym „centrum turystycznym” czyli Okakuejo..

Była pora sucha i większość dróg była przejezdna dla wszystkich pojazdów, również takich jak nasz z napędem na dwa koła.. Suche trawy czy drzewa pozbawione liści pozwalały łatwiej dojrzeć jakieś większe zwierzaki. Zwierzęta musiały od czasu do czasu odbywać wędrówki po rozsianych na terenie całego parku wodopojów, dokąd również poprowadzone są drogi dla pojazdów. Dopuszczalną prędkością w parku było 60 km na godzinę.

W parku były tylko dwa krótkie odcinki asfaltowej drogi. Szosa, którą wjechaliśmy przez bramę Anderssona kończyła się na kempingu Okakuejo, Inna szosa, po wschodniej stronie, wiodła  z obozu Namutoni do bramy van Lindequist. Wszędzie indziej królowały drogi szutrowe i gruntowe z mniejszą lub większą liczbą dziur. Najczęściej jednak można było jechać ze średnią prędkością  od 40 do 50 km/h . W Okakuejo mieściło się wszystko co potrzebne jest turystom do szczęścia. Był kemping, domki do spania, sklepik, toalety, restauracja, administracja parku jak i nawet stacja benzynowa. To była baza, przypominająca dawny fort na sawannie, gdzie można było opuścić bezpiecznie swoje „rumaki„. I była też zamykana od zachodu do wschodu słońca. Co się działo ze spóźnialskimi?. Z tym nie mieliśmy złych doświadczeń. Zdarzało się nam czasem kilkanaście minut przyjechać po zachodzie słońca i nie musieliśmy koczować na zewnątrz..

15.08.2009  Okakuejo – Halali

Do kempingu Okakuejo przyjechaliśmy na śniadanie, po porannej przejażdżce po okolicy, gdy zaczęło już być nieznośnie gorąco. Temperatura 30 stopni Celsjusza w samo południe to była reguła w miesiącach zimowych. Na kempingu restauracja była już zamknięta, zwykle bowiem działa w systemie bufetowym do około 9.30. Musieliśmy się więc zadowolić tym co było w barze. Zatankowaliśmy też do pełna benzynę i ruszyliśmy w kierunku kempingu Halali w odległości około 70 kilometrów. Tam mieliśmy już zarezerwowane miejsce pod namiot na kolejną noc.

Na kempingu zauważyliśmy, iż jedno z kół zaczyna być coraz bardziej sflaczałe. Od czego była stacja benzynowa wewnątrz Halali. Czarny fachowiec szybko dokonał rozeznania. Była mała dziurka, więc przebił w tym miejscu koło szpikulcem wraz z kawałkiem gumy i kleju . I problem mieliśmy z głowy za jedyne 50 N$ aż do końca wyprawy.. Aż nam się wierzyć nie chciało, iż taka prosta była ta wulkanizacja. Zdecydowanie lepsze rozwiązanie niż wymiana koła gdzieś w buszu. Podobno nawet wystawienie ręki z samochodu może być ryzykowne, a co dopiero obrzęd wymiany koła.

Nocleg na terenie parku nie jest aż taką super atrakcją, gdyż i tak trzeba przybyć tam nominalnie przed zachodem słońca. Można za to wziąć udział w nocnym safari lub oglądać zwierzęta przy oświetlonym wodopoju, położonym tuż za wysokim płotem kempingu.

16.08.2009  Halali – Namutoni – Sachsenheim

Na drogach żwirowych w sierpniu panował wciskający się wszędzie biały pył. Wyglądał on ślicznie na suchych krzewach, które naszym europejskim oczom jawiły się jak obsypane białymi płatkami śniegu. Poczucie piękna i ładne zdjęcia to jedno, ale ten „śnieg” wciskał się nam wszędzie do samochodu. Za każdym razem nadaremnie próbowaliśmy przywracać naszym walizkom ich pierwotne ciemne zabarwienie. W sierpniu nad Etoshę nadciągają silne wiatry, szczególnie w pobliżu wyschniętej tafli jeziora. Ale czasami mogło nie być żadnych wiatrów. Wtedy kurz, który wzbijał wyprzedzający nas samochód utrzymywał się nieraz i kilka minut zmuszając do zatrzymania się na ten czas. Ale po co było się spieszyć. Przyjechaliśmy z tak daleka i jedynie kiedy musieliśmy się spieszyć to tuż przed zachodem słońca, kiedy mogli nam zamknąć bramę parku czy kempingu.

Tuż przed zachodem słońca, opuszczaliśmy Etoshę jadąc odcinkiem asfaltu wiodącym do bramy von Lindequist. Udało nam się zwolnić gdy kolejny słoń wtargnął na szosę. Mrok zapadał bardzo szybko. Mieliśmy zarezerwowany nocleg w Sachsenheim, około 30 kilometrów od bram parku. Było jednak trudno go odnaleźć. Krążyliśmy dość długo po okolicy, aby wreszcie natrafić na bramę przy drodze prowadzącą na farmę.

17.08.2009 Droga do Caprivi

Mieliśmy wytyczony daleki kierunek czyli Zambię i wodospady Wiktorii. Pierwszym naszym przystankiem było miasteczko Tsumeb, gdzie udało się odnaleźć Internet.. Tak jak w większości miejsc w Namibii  połączenie przez Internet szło bardzo opieszale, a często komputer się zawieszał. Połączenie ze światem nie było takie proste w Namibii czy sąsiadujących krajach. W pierwszym hotelu Roof of Africa był tylko jeden dostępny komputer, na którego zwolnienie czekało się nieraz i godzinę lub dwie. Ceny potrafiły być też zaporowe. Za godzinę surfowania płaciło się 45 N$, a jeśli krócej to wypadało za dolara około 7,5 minuty.

W położonym sześćdziesiąt kilometrów dalej miasteczku Grootfontein pojawił się drogowskaz z nazwą Katima Mutillo czyli ostatnim miastem w Namibii nad graniczną rzeką Zambezi. Do pokonania mieliśmy 808 kilometrów. Po kolejnych stu kilometrach monotonnej  jazdy dojechaliśmy do „weterynaryjnego„ posterunku. Płot postawiony w tym miejscu ma odgradzać wszelką dziką zwierzynę od bydła domowego, aby nie dochodziło do przenoszenia różnych chorób. Stanowi on jednak również bynajmniej nie umowną granicę między Namibią  wielkich farm hodowlanych – będących zwykle w rękach białych właścicieli – a prawdziwą Czarną Afryką.

Wyglądało jakbyśmy wjechali do całkiem innego państwa. To była wiejska Afryka z wałęsającymi się po drogach ludźmi i krowami, czasem przez nikogo nie pilnowanych. Ta część Namibii przestała nas nużyć swoją monotonią żółtych, wyschniętych traw i bezlistnych drzew. Jechaliśmy wzdłuż granicznej rzeki Okawango mającej swe źródła w górach Angoli.

Nie zawsze udawało się utrzymać odpowiednią prędkość, gdyż przy wioskach były ograniczenia do 80  km/h, a co więcej bywały i kontrole policyjne. Nawierzchnia drogi była bez zarzutu. Leszek, który ponownie usiadł za kierownicą , tam gdzie mógł mocno przyciskał pedał gazu nawet i do 150 km/h. W rezultacie spalanie benzyny rosło zastraszająco do 18 litrów na 100 kilometrów. Gdy utrzymywaliśmy dozwoloną prędkość średnia spadała poniżej 13 litrów, a gdy tylko 90 km/h to nawet 11 litrów. Może nie cena benzyny  była tu najważniejsza (mniejsza niż w Polsce), ale ograniczona liczba stacji benzynowych na tych pustkowiach. A bak miał tylko 65 litrów i nie mogliśmy przejechać bez tankowania więcej niż 400 czy 500 kilometrów.

Na głównych drogach, takich jak ta, którą jechaliśmy (łączącej Zambię z wybrzeżem Oceanu Atlantyckiego nad Valvis Bay) stacje benzynowe można było znaleźć co jakieś 100 do 150 kilometrów. Problem zaczynał się jednak na wielu szutrowych drogach. Tam ilekroć zobaczyliśmy stację benzynową uzupełnialiśmy bak. A bywały i stacje, gdzie sprzedawali tylko diesel i do kolejnej stacji można już nie dojechać bez kanistra. W Popa Falls byliśmy równo o zmroku. Zamiast rozkładania namiotu po ciemku, wybraliśmy noc w afrykańskiej chatynce.

18.08.2009 Caprivi – Katimo Mutillo

Rejon Caprivi jest jednym z nielicznych rejonów w Namibii, gdzie istnieje zagrożenie malarią i wymagane jest profilaktyczne pobieranie leków. Ale w porze suchej komarów latało bardzo mało , czasem tylko trafiały się w bardziej zaciemnionych pomieszczeniach . Przed południem, zarezerwowaliśmy  sobie czas, aby wpaść do pobliskiego parku narodowego Mahanga NP. Droga była wpierw asfaltowa, ale wkrótce zamieniła się w żwirową. Przebiegała  potem odcinkami przez park narodowy. Dalej wiodła już do granicy z Botswaną, a tam po kilkuset kilometrach docierała  do Maun, centrum delty Okavango

Opłaty za wjazd nie były wygórowane. Niedługo później zjechaliśmy w boczną drogę, która biegła wzdłuż rzeki. To już nie był suchy krajobraz Etoshy. Nad rzeką rosły papirusy, a w dali również widzieliśmy grupki pasących się nad rzeką hipopotamów

Bliskość rzeki sprawiała, iż fauna była różna . Zwierzęta nie musiały opierać swojej egzystencji na czasowym dostępie do oczek wodnych.  Po kilku godzinach powróciliśmy na główną drogę, aby połknąć kolejne ponad 300 kilometrów.

Pod wieczór dojechaliśmy do Katima Mutillo, gdzie zamieszkaliśmy w domkach nad brzegiem rzeki. O kąpieli  nawet nie można było marzyć z uwagi na krokodyle, a może czasem i hipopotamy. Dopiero w hotelu dowiedzieliśmy się, że w Katima Mutillo obowiązuje czas jak w Zambii, Botswanie czy RPA, a nie jak w Namibii. W barze na otwartym powietrzu mogliśmy pokontemplować widoki zachodzącego słońca nad Zambezi. Szklanka Windhoek Beer smakowała w takich miejscach wyśmienicie

19.08.2009 Katima Mutillo – Livingstone w Zambii

Do granicy na moście Zambezi było niecałe cztery kilometry. Wpierw przebyliśmy doskonale zorganizowaną odprawę paszportową w Namibii. Potem był pas ziemi niczyjej i mieliśmy wrażenie, że wjechaliśmy do Zambii. Szlabanów żadnych nie było. Gdy wolno przejeżdżaliśmy koło grupy różnych namiotów, budek i wozów kempingowych ktoś do nas zagwizdał, aby się zatrzymać. To był żołnierz, któremu najwygodniej było siedzieć gdzieś tam w cieniu drzewa.

A formularzy, dokumentów i budek, w których to wszystko trzeba było pozałatwiać, było bez liku. Czekało nas: ubezpieczenie samochodu na Zambię (tzw. Third Party Policy) za 112 500 kwacha , Sesheke District Council – opłata tzw. Levy za obecność w tym regionie naszego samochodu (50 N$). Opłata za wystawienie wizy (po napisaniu podania wbito nam ją do paszportu ) wynosiła 50 USD za osobę. Potem w tej pielgrzymce po granicznych budkach i barakach uiściłem , choć tak naprawdę to nie wiedziałem za co, 20 USD na rzecz Ministerstwa Komunikacji i Transportu (tzw. Receipt for the payment of entry fees) i rzecz szczególna Carbon Tax, które według nazwy miało służyć ratowaniu czystego powietrza wolnego od dwutlenku węgla wydzielanego przez nasz samochód. Trzeba było ponadto wiedzieć do której budki, namiotu, wozu kempingowego lub chatynki należy podejść, aby zostać oskubanym o kolejne kwachy i dolary. Taki los bowiem czekał wszystkich śmiałków, którzy odważyli się przekroczyć własnym autem granicę z tym krajem

Na granicy nie można było natomiast nigdzie wymienić dolarów USA na tzw kwachy zambijskie. Ale można tego było dokonać w Livingstone oddalonym od granicy  jakiejś 200 kilometrów

Formalności graniczne zajęły nam z dobrą godzinę. Gdy przejechaliśmy niedawno zbudowany most na Zambezi, nikt o te wszystkie dokumenty się nie pytał, poza policjantką, którą jedynie interesowało prawo jazdy kierowcy i lokalny podatek tzw; „levy”.

Do Livingstone prowadziła droga asfaltowa. Staraliśmy się nie przekraczać prędkości 120 km/godzinę, ale cały czas trzeba było być uważnym, gdyż liczba dziur na szosie była spora. Dla ułatwienia kierowcom a może i drogowcom były one zaznaczone obrysem. Livingstone witał nas wielkimi plakatami zachęcającymi do inwestowania w Zambii. W miasteczku wybraliśmy hotel Zig Zag. Wpierw wybrałem się do banku. Problem zaczął się, gdy wymieniłem dwa studolarowe banknoty i otrzymałem wielki plik banknotów, którego nominały zaczynały się od 50 kwacha. Śmiem twierdzić, iż koszty ich wyprodukowania mogły być większe niż ich wartość  Pozostawał przede mną trud szybkiego rozróżniania, gdyż prawie wszystkie wyglądały tak samo

Nie przybywaliśmy nad wodospad w porze deszczowej, przy najwyższym stanie wód. To była dobra pora na zwiedzanie gdyż wtedy można zobaczyć coś więcej i nie być zmoczonym doszczętnie.  Prowadzi tam szosa biegnąca w kierunku granicy z Zimbabwe przebiegającej na moście nad Zambezi. Cena  za wstęp do wodospadów wynosiła 10 dolarów amerykańskich.

Nie spieszyliśmy się zbytnio z opuszczaniem tego cudownego miejsca, póki nie zajdzie słońce. W Afryce każdy zachód słońca stanowi przepyszny spektakl, ale tam był on szczególny. Do Livingstone wróciliśmy już po zmierzchu. W Zig Zag spróbowaliśmy dowiedzieć się czegoś więcej o drodze przez Botswanę. Z Livingstone byłoby nawet bliżej (około 60 kilometrów)  ruszyć na granicę między Zambią a Botswaną liczącą zaledwie kilometr. Ale co by się stało gdyby nas tam nie wpuścili. Powtórzylibyśmy wtedy kosztowną przeprawę z wizami po raz drugi na stronę Zambii, tracąc ponad 200 USD. Zdecydowaliśmy, aby wjechać wpierw do Namibii i dalej próbować jechać na most Ngoma, stanowiący punkt graniczny Namibii z Botswaną

20.08.2009 Trzy kraje (Zambia, Namibia i Botswana) w jeden dzień. Chobe NP i Kasane

Ruszyliśmy z powrotem tą samą drogą co poprzedniego dnia. Wyzbyliśmy się chyba prawie wszystkich kwachów, w tym kupując nieco droższą benzynę niż w Namibii, ale niefortunnie. Tuż po wyjeździe z Livingstone czekała nas ponownie kontrola, tym razem abyśmy zapłacili po raz kolejny lokalny podatek drogowy. Dobrze, że mieliśmy kilka drobnych dolarów.

Drogę i wszystkie dziury znaliśmy już doskonale. Tym razem nie musieliśmy już niczego inwestować na granicy Zambii i Namibii. Przejechanie kolejnego 60-kilometrowego odcinka do granicy z Botswaną zajęło nam już niewiele czasu. Po godzinie pobytu w Namibii wyjechaliśmy z niej ponownie. Poza koniecznością wypełnienia podobnych druków na granicy – jak godzinę wcześniej – przebiegło wszystko błyskawicznie. Tuż za mostem była już Botswana, a tam szlaban i rów z wodą na drodze. I jeszcze do tego stała tam kobieta-funkcjonariusz. Czyżby zaczęły się nasze kłopoty. Urzędniczka kazała nam wysiąść z samochodu, sprawdziła czy nie mamy jakichś dodatkowych butów w bagażniku, a następnie musieliśmy zanurzyć swoje sandały czy klapki w tym rowku na drodze oraz przejechać przez mały rów wypełniony jakąś cieczą. Wszystko to wyglądało na jakieś szamańskie praktyki – oczyszczenia przez wodę. Ale taka była Botswana i tak przedstawiała się dezynfekcja w tym kraju. Przeżyliśmy ją jeszcze kilkakrotnie, gdyż takich weterynaryjnych punktów kontrolnych mijaliśmy w następnych dniach jeszcze dwukrotnie.

W porównaniu z sanitarnymi szykanami sam punkt kontroli paszportowej wyglądał dziecinnie prosto. Wypełniliśmy znowu kartę wjazdu do nowego kraju, przybito nam pieczątkę i mogliśmy ruszyć w znane i nieznane. Hura, byliśmy w Botswanie.

60 kilometrów dalej w miejscowości Kasane udało nam się rozbić namiot na kempingu Thebe River Camping i zdążyć jeszcze na popołudniową wycieczkę samochodem z napędem na cztery koła wzdłuż brzegu rzeki Chobe. Nasz samochód szybko by się tam zakopał w śniegu czy błotnych koleinach. Droga wiła się wzdłuż brzegu rzeki, czasami wjeżdżając wyżej do góry. Bliskość rzeki sprawiła też, iż kwitło ptasie życie. Po drugiej stronie rzeki była już Namibia , dokąd jednak było znacznie trudniej dotrzeć z uwagi na podmokły teren..

21.08.2009 Chobe NP i droga przez Botswana

W nocy w namiocie było zdecydowanie cieplej niż w Etoshy. Parę kilometrów dalej nad brzegiem rzeki Chobe znajdował się przyzwoicie wyglądający hotel Chobe Safari Lodge. Mogliśmy stamtąd ruszyć na dwugodzinną wyprawę łodzią po rozlewiskach rzeki za 610 pula. Wrażenia całkiem odmienne niż lądowe safari. Grzało słońce i w pobliżu brzegu wyspy baraszkowało całe stado hipopotamów.

To były bardzo owocne dwie godziny. Żal było nam wysiadać z łódki i pchać się w coraz większy upał na brzegu. Pora była na dalszą jazdę na południe. Ostrzegano nas przed złymi warunkami drogowymi kilkadziesiąt kilometrów dalej. I było tak jak nam mówiono.  Stopniowo droga zaczęła mieć coraz więcej dziur. Po około stu kilometrach niedaleko kolejnego sanitarnego płotu Ngwasha Gate Veterinary  z obowiązkowym wjazdem do dezynfekującego rowu pojawił się napis „Potholes Ahead”. Tam już drogi nie było, a jedynie coś, co kiedyś było drogą lub zamierzało nią być.

Do Nata dojechaliśmy tuż przed zachodem słońca. Na rozstaju dróg znajdował się przyjemny hotel, North Gate Lodge (northgatelodge@yahoo.com)  otwarty przed kilkoma miesiącami. Ale co z tego. Nie mieli już żadnych miejsc, gdyż wszystko było zarezerwowane dla dużych grup przyjeżdżających wielkimi ciężarówkami z napędem na cztery koła i dopasowanymi do przewozu kilkudziesięciu osób. Taki jest częsty sposób grupowego i w miarę niezbyt kosztownego zwiedzania sporej połaci Afryki. W końcu znaleźliśmy już mniej przyzwoicie wyglądające domki. Na kolację w formie bufetu powróciliśmy  do North Gate Lodge.

22.08.2009 Delta Okawango

Przed nami było kolejne trzysta kilometrów do Maun, bazy wypadowej delty Okawango. Droga asfaltowa była nie tylko z samej nazwy i można było rozwijać normalne prędkości. Poza obowiązkowym miejscem do tankowania w miejscowości Gweta nie mieliśmy potrzeby zatrzymywania się gdziekolwiek.

Rytm naszej jazdy przerywały niekiedy przebiegające przez drogę strusie, które były wciąż dla nas rzadko widzianymi stworami. Przed jedenastą rano wjechaliśmy do Maun. Okazał się on być osadą czy miasteczkiem o imponującej powierzchni, prawie jak moje rodzinna metropolia Wrocław. Z noclegowych ofert można wybierać pomiędzy polem namiotowym w pobliżu rozlewisk Thamalakane River a pensjonatami czy hotelami. Wybraliśmy Rhino Lodge i próbowaliśmy się rozejrzeć po okolicznych biurach podróży, aby móc dotrzeć do bagien Okawango.

Niestety na próżno. Oferty na pół dnia były bardzo skąpe. Można było wybierać pomiędzy lotem nad deltą Okawango po odpowiedniej cenie lub przejażdżką łodzią pobliską rzeką. Wyprawy do delty na jeden dzień były możliwe, ale tylko od samego rana.  Lipiec i sierpień to miesiące, gdy poziom wody jest najwyższy, gdyż dopiero wtedy spływa nadmiar wody pochodzący z obfitych dreszczów, jakie spadły przed kilkoma miesiącami w górach Angoli, gdzie ma swe źródło rzeka Okawango. Pobyt na Okawango potrafi być piekielnie kosztowny, gdy zapragnie się spędzić parę dni w luksusowych obozach.

Na osłodę i aby coś w tym Maun zobaczyć, wykupiliśmy  „Sunset Cruise”. za 385 pula.  Wypłynęliśmy z Old Bridge Backpackers, Motorówkę prowadził ogorzały, biały mieszkaniec Botswany, który na  ten czas musiał w barze nad samą rzeką opuścić parę kolejek. Wzdłuż rzeki usadowiły się zarówno eleganckie rezydencje ogrodzone wysokim płotem jak i spotkać można było bardziej dzikie zakątki słońca. Zapłaciliśmy za zachód słońca, więc i ten przepiękny spektakl nie mógł nas ominąć . Dla uświetnienia tej chwili w pobliżu brzegu pojawiła się nawet żyrafa. Po prostu Afryka

23.08.2009 Droga do Windhoek

Pobudka była jak zwykle przed świtem. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy dokąd w tym dniu zdążymy dojechać. Czekało nas ponad sześćset kilometrów jazdy przez prawie zupełne pustkowia. Trzeba było tankować przy każdej napotkanej stacji benzynowej, aby czasem nie stanąć gdzieś z braku paliwa. I tak o mało by się nie stało. Wystarczyło nie znaleźć jednej stacji w jednym z małych wiosek, a kolejna stacja dysponowała tylko ropą. Musieliśmy zredukować prędkość i z duszą na ramieniu zbliżać się do granicy z Namibią w Buitepos. W tym kraju, ludzi było wprawdzie mało, ale na drogach wałęsają się przez nikogo prawie nie pilnowane zwierzęta domowe. Były nawet specjalne strefy. Wpierw drogi były pełne bydła, następnie zaczął się wysyp osłów czy mułów, aż w pobliżu granicy pojawiły się z kolei konie.

W Namibii nadrobiliśmy wolną jazdę. Tylko czasami nisko latające chmary ptaków potrafiły być naszą zmorą w samo południe. Gdy pojazd jedzie ponad 120 km/godzinę, zetknięcie się z równie szybkim ptakiem w locie potrafi nieraz uszkodzić samochód. Gdy dojechaliśmy do Windhoek, postanowiliśmy osiąść w Roof of Africa, aby nabrać sił i spróbować ustalić nasze dalsze plany.

24.08.2009 Swakopmund – wyprawa na pustynię

Zamierzając dojechać jak najszybciej na wybrzeże Oceanu Atlantyckiego do Swakopmund, wybraliśmy asfaltową drogę B2. Zajęło nam to około czterech godzin. Krajobraz – jak to zwykle w tej części Namibii – przeraźliwie suchy. Aż dziw nas brał, że zjechaliśmy z ponad 1600 metrów nad poziomem morza nad ocean. W końcu przed naszymi oczyma pojawił się jakiś skrawek wody pośród jednego z najmniej gościnnych, bezludnych zakątków tego kraju. Pustynia, pustynia i raptem wjechaliśmy w aleję wysadzaną palmami wiodącą do Swakopmund, miasta założonego przez Niemców w 1884 roku.

O tej porze roku było dość chłodno w porównaniu do wnętrza kraju. Słońce tylko czasami miało swoje pięć minut, aby wynurzyć się zza gęstych chmur. W poszukiwaniu hotelu trafiliśmy nad samo morze. Pierwszy hotel Adler odstraszył nas swoją ceną , ale kilkaset metrów dalej był Alte Brücke Restcamp  (www.altebrucke.com) z bungalowami, którego koszt był łatwiejszy dla naszej trójki do przełknięcia, gdyż oferował bungalow dla 3 osób, a nie dwa osobne pokoje. A ponadto na stole dołączona była butelka wina – niespodzianka.

Pasowało nam wybrać się na pustynię w poszukiwaniu jednej z najstarszych roślin świata czyli Welwitschia mirabilis. Taką też nazwę nosiła szutrowa droga po pustyni, zaczynająca się niedaleko od Swakopmund. Wpierw trzeba było uzyskać pozwolenie na wjazd. W siedzibie Ministerstwa Środowiska i Turystyki na jednej z bocznych uliczek miasta otrzymaliśmy mapkę i kupiliśmy bilety. Ale ostatecznie nikt nam ich nie sprawdził przy wjeździe na Welwitschia Drive. We wczesnych godzinach popołudniowych ruch panował niewielki, poza jednym autobusem wycieczkowym i kilkoma dżipami. Do endemicznej i spotykanej jedynie w Namibii starożytnej roślinki (ponad 1500 lat) już nie dojechaliśmy. Droga robiła się coraz bardziej wyboista i miała być dostępna tylko dla aut z napędem na cztery koła. Gdybyśmy gdzieś tam utkwili nikt by nas już tym późnym popołudniem nie poratował. Zasięgu telefonii komórkowej już nie było, a tam na stole w Swakopmund czekało na nas to pyszne wino.

25.08.2009 Swakopmund i dojazd do Sesriem

Przed nami była daleka droga. Prawie dwieście kilometrów miało się okazać jazdą po szutrowych drogach. Co jakiś czas trzeba było zwalniać gdy zbliżał się ktoś z przeciwka i wzniecał potężne tumany kurzu. Dobre asfaltowe drogi w Namibii stanowiły niestety znikomą mniejszość. Były nimi tylko te, które biegły ze stolicy i oznaczone były na mapie jako B: jak B2 do Walvis Bay czy B1 i B8 biegnące do Caprivi Strip.

Zalecana prędkość na szosach żwirowych wynosi 80 km/h i sporo wypadków czy wywrotek samochodów miała miejsce gdy kierowca przekraczał ten limit. Ale gdy droga była prosta, a nawierzchnia bardziej zbita czasem można pokusić się o szybszą jazdę bez dużego ryzyka. Trzeba jednak zwolnić szczególnie na zakrętach i oczywiście gdy mijany miał być samochód z naprzeciwka.

Po drodze przekroczyliśmy zwrotnik Raka. Nie mogło się więc obyć bez pamiątkowego zdjęcia. Przez ponad pięć godzin, aż do Solitaire,  nie minęliśmy prawie żadnej większej osady. Tam też była i pierwsza stacja benzynowa. Czekało nas obowiązkowe tankowanie jak i drobne zakupy w pobliskim sklepiku z podstawowymi artykułami. Do Sesriem było jeszcze ponad siedemdziesiąt kilometrów szutrową drogą. Dotarliśmy tam niedługo przed zmrokiem Miejsce na kempingu, zarezerwowaliśmy dwa dni wcześniej w Windhoek  (www.nwr.com.na).  Miało być podobno ostatnim już miejscem, gdyż w sezonie podobno trzeba planować dużo wcześniej.

Kemping „Sesriem Campsite” był bardzo rozległy i wcale nie wyglądał na wypełniony do ostatecznych granic. Miejsc do biwakowania była ograniczona liczba (chyba około dwudziestu), gdyż na każdy namiot przypadał placyk otoczony płotkiem w środku którego wyrastało drzewo przynoszące sporo cienia w samo południe.

26.08.2009 Droga z Sossuvlei i z powrotem do Etosha, nocleg w Otjiwarongo

Pobudka o czwartej rano nie wynikała bynajmniej z naszego masochizmu. Nie ma innego sposobu, aby przeżyć wschód słońca na pustyni Namib  przed szóstą rano jak tylko wspiąć się wraz z innymi amatorami takich przeżyć na wydmę 45 czyli położoną 45 kilometrów od bramy wjazdowej parku.

Jechaliśmy po ciemku, aby dopełnić tej pielgrzymki i rozpocząć mozolną wspinaczkę w kopnym piasku przyświecając sobie jedynie czołówkami. Była nas tam może z pięćdziesiąt a może i sto osób, z których wielu przystawało po drodze po krawędzi wydmy, aby stamtąd spokojnie wyczekiwać słoneczka. Kilkanaście kilometrów dalej  znajdowała  się Sossuvlei, Tam był i parking i kończyła się droga dostępna dla samochodów z napędem na dwa koła. To jedno z nielicznych miejsc obleganych przez turystów gdzie opłacało się mieć samochód z napędem na cztery koła. Nie trzeba było jednak brnąć pieszo przez kolejne pięć kilometrów. Na parkingu stały mikrobusiki, które za opłatą 10 USD przewiozły nas do kolejnego parkingu położonego tuż przy tafli wyschniętego jeziora. Obok znajdowały się wydmy na ponad dwieście metrów..

Kilometr dalej od tych wydm, po drugiej stronie drogi znajduje się Dead Vlei, czyli raj dla każdego fotografa. Krajobraz był bajkowy. Gdy wróciliśmy z powrotem na kemping pozwoliliśmy sobie na chwilę relaksu. Ale przyszedł czas odjazdu.

Drogi były wyłącznie szutrowe. Przez pierwsze prawie dwieście kilometrów nie było prawie  żadnych siedzib ludzkich jak i stacji benzynowych. Dopiero na godzinę przed zachodem słońca, po około czterech godzinach jazdy dotarliśmy do głównej drogi  B1 w pobliżu Rehoboth.  Wieczorem mocno strudzeni dotarliśmy – zgodnie z wcześniejszą rezerwacją telefoniczną – do położonego sto kilkadziesiąt kilometrów na północ hotelu C’est ci bon w Otijwarongo, gdzie już przed ponad dwoma tygodniami spaliśmy.       . .

27- 28. 08.2009 Etosha

Etosha przyciągnęła nas jeszcze raz do siebie. Kierowaliśmy się drogą na Tsumeb, aby dotrzeć przez bramę wschodnią. W pobliskim obozie Namutoni nie było żadnych szans na miejsce na kempingu. Natomiast można było zarezerwować w tym dniu miejsce na kempingu Halali, siedemdziesiąt kilometrów z tego miejsca. Już nie entuzjazmowaliśmy się każdym napotkanym chodzącym czworonogiem. Wciąż były jednak stwory, których do tej pory nie widzieliśmy. A to stado surykatek, które wybrały drogę na skróty w łańcuchu żywieniowym i zjadały wszystko co im rzucili turyści w obozie Namutoni. Gdzieś tam po drodze pojawiła się i para dzioborożców Nawet się nie spostrzegliśmy, gdy okazało się że zachód słońca był tuż, tuż, a my znajdowaliśmy się dobre kilkadziesiąt kilometrów do obozu. Trzeba było więc znowu trochę przekroczyć limity prędkości Na kempingu czekało nas jeszcze rozkładanie namiotu i wyśmienita kolacja..

Następnego dnia pobudkę mieliśmy-  jak to w namiocie – bardzo wcześnie z powodu przymrozkowych temperatur. Cały dzień upłynął na nieustannym kontakcie z przyrodą. Popołudniu w pobliżu kempingu Okakuejo pojawiło się nagle nadzwyczaj dużo samochodów. Okazało się, że warto było tam podążyć. W nocy dwa stada lwów upolowały małą żyrafę i teraz koczowały przy łupie, od czasu do czasu posilając się, czasem walcząc pomiędzy sobą, aby w przerwach przespacerować się napić trochę wody do jej źródła. I taki mieliśmy finał naszego pobytu w Etosha. Nie było jednak nam tak łatwo z parku wyjechać. Pośród licznych dokumentów nie potrafiłem znaleźć kwitu informującego o wjeździe do parku, co spowodowało niekończące się rozmowy i negocjacje. Wreszcie zapłaciliśmy jeszcze raz te 250 NS, aby się umówić, iż rano przyjedziemy ponownie, aby te pieniądze odebrać, gdy pani na portierni sprawdzi w systemie kiedy wjechaliśmy i czy zapłaciliśmy odpowiednią sumę.

Kilkanaście kilometrów dalej  zatrzymaliśmy się na kempingu, gdzie byliśmy już dwa tygodnie wcześniej czyli w Safari Etosha Camp.

29.08.2009 Okonjima i gepardy

Naszym celem podróży był Okonjima Lodge, prywatny „guest farm”, w którym mieliśmy zarezerwowany kolejny nocleg i tzw. aktywności. Nie można tam, jak w niektórych innych miejscach przebywać bez jednoczesnego zarezerwowania noclegu. Zresztą na bramie, skąd jedzie się jeszcze kilkanaście kilometrów nikt nie zostanie dalej wpuszczony, o ile wcześniej nie dokonał rezerwacji.

Farma prowadzona jest przez rodzinę Hanssen i stanowi też siedzibę Africat Foundation (www.africat.org), organizacji non-profit. Jej celem jest ochrona dużych drapieżników w Namibii. Okonjima wraz z Africat Foundation w ciągu ostatnich 15 lat przyjęły pod swoje skrzydła około 950 drapieżników i podobno aż 85% udało się z powrotem wypuścić na wolność. Podobno większość najlepszych przyrodniczych filmów czy zdjęć, które zdobyły liczące się nagrody powstało właśnie w Okonjima. A więc i my mogliśmy mieć swoją szansę.

Zaraz po przyjeździe rozlokowano nas w domkach w tzw. Main Camp. O godzinie

16, zgodnie z planem ruszyliśmy jeepem poszukać gepardów. Po kilkunastu minutach ujrzeliśmy kilka gepardów, które podniosły się rozleniwione z traw na widok samochodu. Jako modele spisywały się doskonale.

Wieczorkiem, tym razem już gratis, czekała nas kolejna atrakcja. Było to nocne podglądanie jeżozwierzy, które jako zwierzęta wszystkożerne lubowały się w darmowych posiłkach podrzucanych im w pobliżu punktu obserwacyjnego. Schowani za ścianą z małymi okienkami, mogliśmy w świetle jupiterów podglądać kilku kolczastych amatorów jarzyn z pobliskiej kuchni.

30.08.2009 Okonjima i tracking lampartów. Z powrotem w Windhoek

W rezerwacie przebywały trzy lamparty, które miały założone małe nadajniki radiowe pozwalającą na ich zlokalizowanie z użyciem sprzętu telemetrycznego. A więc mogło być to znacznie bardziej ekscytujące niż odnalezienie gepardów. . Ale również nie gwarantowano na 100%, że będziemy mogli je ujrzeć. Wyruszyliśmy przed świtem Po przeszło godzinie nasz pilot usłyszał ledwo słyszalne pikanie w radioodbiorniku, którego natężenie zaczęło stopniowo rosnąć. W końcu się zatrzymaliśmy u celu. Lampart był ukryty za gęstym krzewem. Nie był zaniepokojony naszą obecnością. Jedynie nam mogły przychodzić do głowy myśli, co by było gdyby… tak na przykład miał chęć wskoczyć do środka jeepa. Gdy wróciliśmy z wyprawy domek trzeba było niestety opuścić już o 10. Do Windhoek było stamtąd niecałe dwie godziny jazdy.

31.08 – 2.09.2009 Windhoek  i powrót do kraju

Został zaś jeszcze jeden dzień na Windhoek. Z ciekawszych rzeczy w tym mieście do oglądnięcia został nam Ogród Botaniczny. Założony został w latach 90-tych na zboczach góry oddzielającej centrum miasta od innych dzielnic.  Wejście było bezpłatne. Dla nas był atrakcyjny, gdyż rósł tam las drzew kołczanowych,

Windhoek – choć położone na kontynencie afrykańskim – nie przypomina innych miast afrykańskich. Wszędzie widać było pieczołowicie odnawiane ślady niemieckiej kolonii. Może w ten sposób władze kokietują Niemców, którzy chętnie przyjeżdżają zarówno jako turyści jak i inwestorzy czy farmerzy. Miasto miało dla nas coś z wątpliwego czaru dawnego komunistycznego Wschodu. Ulica Fidela Castro krzyżuje się z ulicą Bismarcka, a przy ulicy Fidela Castro mieści się z kolei szkoła języka niemieckiego pod auspicjami Goethego.

W godzinach popołudniowych wybraliśmy się poza miasto do Daan Viljoen National Park. Położony jest zaledwie 20 km na zachód od stolicy bardzo dobrą drogą asfaltową. Byliśmy w nim sami. Po parku wyznaczono cały szereg szlaków dla pieszych wędrówek, gdyż nie ma tam dużych zwierząt jak bawołów, lwów czy słoni. Utwardzona droga w parku tzw. „game-drive” licząca 6,5 kilometrów miała być dostępna dla samochodów z napędem na dwa koła. Lepiej tam jednak byłoby wybrać się autem z napędem na cztery koła. Droga była jednokierunkowa i nie było dla mnie już odwrotu. Za to nabyłem – tak jak nigdzie indziej – doświadczenia w powolnym zjeżdżaniu po kruszącej się skale w dół.. Odetchnąłem z ulgą dopiero gdy dojechaliśmy do głównej drogi asfaltowej w parku. Tylko zwierzęta gdzieś się nam pochowały.

Następnego dnia ze wszystkimi bagażami ruszyliśmy  do biura Camping Car  Hire. Nie mieli żadnych zastrzeżeń do stanu samochodu i mogli nam oddać depozyt. Ich kierowca odwiózł nas na lotnisko. Tym samym skończyła się nasza afrykańska podróż.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u