Maroko czyli dla każdego coś miłego – 2014

 

Joanna Kusiak

 

Maroko czyli dla każdego coś miłego

 

Termin i czas podróży: 19 dni na przełomie kwietnia i maja 2014 r.

Ilość osób: 7 czyli 2 rodziny: 3 osoby dorosłe i 4 dzieci w wieku 5, 9 lat i dwoje 7 latków

 

Informacje praktyczne:

Przelot liniami lotniczymi Ryanair: Wrocław – Londyn – Rabat, Fez – Londyn – Wrocław.

Waluta: 1 dirham (Dh) = 38 groszy.

Bardzo dużo bankomatów. Nigdy nie mieliśmy problemów z wyciągnięciem pieniędzy.

Temperatura: 20 – 32 stopnie C.

Przykładowe ceny:

Kawa latte (wszędzie pyszna): 6 Dh – 10 Dh.

Herbata marokańska (bardzo słodka zielona herbata z miętą): 3 Dh – 6 Dh

Soki pomarańczowe (wyciskane) 300 ml: 4 – 10 Dh.

Omlet: 6 – 20 Dh.

Naleśniki: 1,5 – 20 Dh.

Tażin: 22 – 150 Dh (zależy od wielkości).

Melon: 10 – 30 Dh za 1 kg.

Frytki: 5 Dh.

Panini (zapiekana bułka z mięsem wg wyboru, warzywami, serem żółtym): 10 Dh.

Kartka pocztowa: 2Dh.

Znaczek do Polski: 8,40 Dh.

Magnes pamiątkowy: 10 – 20 Dh.

Benzyna 1 litr: 13,39 Dh

E – mail: busiek4@wp.pl

 

Dane teleadresowe:

Joanna Kusiak

ul. Drobuta 24

51 – 507 Wrocław

 

Wyprawę zaczęliśmy od wyzwania: spakować siebie i dzieci na prawie 3 tygodnie tylko w bagaż podręczny, w którego składzie będą 4 śpiwory. Ale czego się nie zrobi, by tanio polecieć! Jak mus, to mus. I w tej sytuacji udało nam się to bez większego problemu!

 

1 dzień: Wrocław – Londyn – Rabat

 

Wylecieliśmy punktualnie około południa z Wrocławia, by z krótkim przystankiem w Londynie (Stansted) wieczorem wylądować w stolicy Maroka. Entuzjazm całej naszej siedmioosobowej ekipy, w której zdecydowanie prym wiodło najmłodsze towarzystwo, szybko został ostudzony baaardzo długimi formalnościami na lotnisku. Marokańscy pogranicznicy przepisywali ręcznie wypełnione przez nas kwitki, dopytując o wiele szczegółów z naszego życia zawodowego.

Uwolnieni wreszcie od lotniskowej biurokracji wypłaciliśmy pieniądze z bankomatu i ruszyliśmy już po ciemku w stronę postoju taksówek. Niemile rozczarowani stałą czyli czytaj horrendalnie wysoką ceną przejazdu do Ville Nouvelle (centrum, gdzie zamierzaliśmy przenocować) zmęczeni i zrezygnowani wpakowaliśmy się do dwóch taksówek. Zgodnie z tablicą na postoju kurs nocny wyniósł 200 Dh (dzienny tańszy – 150 Dh) za 1 pojazd. Nie bez problemów spowodowanych przepełnieniem hoteli nocleg znaleźliśmy w hotelu „El – Maghrib – Al – Jadid” w medynie, niedaleko targowiska na ulicy Sebbahi 10. Do naszej dyspozycji mieliśmy zaledwie 1 pokój z 3 łóżkami i toaletą za 350 Dh. Ciepła woda była w oddzielnej łazience za opłatą 10Dh/ 5 Dh (dorosły/ dziecko). Korzystając z koców ułożyliśmy na podłodze legowiska dla osób, dla których zabrakło łóżek. Okazało się, że już w pierwszym dniu przydały nam się nasze śpiwory.

 

2 dzień: Rabat

 

Rano zobaczyliśmy, że naprzeciwko naszego hotelu mieści się tania jadłodajnia o nazwie „Taghazoute”, w której przez najbliższe dwa dni jedliśmy śniadania. Spragnieni zwiedzania nie zmieniliśmy noclegowni, by nie tracić cennego czasu na poszukiwanie hotelu na kolejną noc.

W ciągu jednego dnia, korzystając czasem z tramwaju (bilet 6Dh/ 3 Dh) obejrzeliśmy wszystkie najważniejsze zabytki tego cesarskiego miasta: niedocenianą, a naprawdę ładną biało – błękitną medynę, Kazbę Al – Udaja, pałac Mulaja Ismaila wraz z ogrodami, Meczet Hassana i Mauzoleum Muhammada V. Z zaśmieconej plaży czym prędzej uciekliśmy i ruszyliśmy do Sali, która jest właściwie dzielnicą Rabatu. Nowoczesność z rozmachem wkroczyła do Afryki, bo dostaliśmy się tam nowoczesnym tramwajem, a nie jak drzewiej bywało – łódką.

Krążąc po Sali w poszukiwaniu medresy Abu – al – Hasana wzbudziliśmy zainteresowanie miejscowego samozwańczego przewodnika (Maroko niechlubnie z nich słynie). Niestety mimo korzystania z nowoczesnych udogodnień w postaci nawigacji musieliśmy ulec namowom człowieka, który zobowiązał się, że nas zaprowadzi do celu. Sprzęt elektroniczny nie poradził sobie z zawiłościami medyny, a miejscowy oprowadzacz owszem. Okazując nam wielką sympatię opowiadał nam o historii medresy. Czując się zobowiązani na koniec wręczyliśmy mu 50 Dh uważając, że „szarpnęliśmy się” i okazaliśmy hojność za 15 minutowe towarzyszenie nam w zwiedzaniu zabytku. Chłopak prychnął jednak, cała jego sympatia zniknęła jak ręką odjął i zażądał od nas 300 Dh. Z niesmakiem pożegnaliśmy go, a on wykrzykiwał coś za nami. Nawet ostentacyjnie rzucił 50 dirhamowy banknot na ziemię, ale obserwowany przez nas kątem oka, podniósł go wkrótce. Nie zapowiadało się bowiem, że spotka kolejnych naiwnych, bo oprócz nas nikt z turystów po Sali się nie kręcił.

No cóż, niechlubna tradycja została podtrzymana, a my mimo tego, że słyszeliśmy o niej przed przyjazdem do Maroka i tak staliśmy się jej ofiarami. Ale to był pierwszy i ostatni raz. Naiwna wiara w prawość ludzi na całym świecie prysnęła jak bańka mydlana. A szkoda…

 

3 dzień: Rabat – Al Jadida

 

Rano wyruszyliśmy taksówką (60 Dh) z pobliskiej ulicy Muhammad V do dworca autobusowego linii CTM. Po drodze Tomek robił zdjęcia. Nagle nasza taksówka została zatrzymana przez policjanta, gdyż czujne oko władzy dostrzegło obcego robiącego zdjęcia. Ruszyliśmy dopiero po kontroli paszportowej i wykasowaniu zdjęcia, na którym jegomość występował dla nas w roli przypadkowej, ale dla niego pierwszoplanowej.

Na dworcu kupiliśmy bilety do Al – Jadidy. Okazało się, że punkty sprzedaży biletów CTM znajdowały się w okolicach suku w medynie  i mogliśmy je zarezerwować dzień wcześniej. Ale nie mieliśmy problemów z kupieniem biletów na ostatnią chwilę czyli na godzinę 10.30. Zapłaciliśmy 75 Dh od osoby oraz 5 Dh za 7 walizek. Autobusy w tym kierunku odjeżdżały co godzinę. W ramach jednego biletu mieliśmy przesiadkę w Casablance na inny autobus, ale za bagaże musieliśmy dopłacić 10 Dh.

Wysiedliśmy na zapyziałym dworcu w Al – Jadidzie i zaczęliśmy sami szukać kasy biletowej na przejazd do Marrakeszu, który planowaliśmy za 2 dni. Pomni zachłanności Marokańczyków nie bardzo słuchaliśmy miejscowego człowieka, który usilnie próbował nam powiedzieć, że liniami CTM nie dojedziemy do Marrakeszu i musimy wybrać inne linie. I w ogóle najlepiej żebyśmy pospieszyli się z kupnem biletów, bo jutro zaczyna się kilkudniowe święto, za chwilę braknie biletów i utkniemy na dłużej w Al – Jadidzie. Pan był tak natarczywy, że chcąc nie chcąc, dotarła do nas jego mowa. W okienku kasowym wszystko się potwierdziło i czym prędzej kupiliśmy bilety do Marrakeszu za 55 Dh. Pan zachęcony tym, że jego słowa się potwierdziły nawijał dalej: że poleca dobry, czysty i tani hotel „Bordeoux”, żeby do hotelu iść na piechotę, bo to jest około 20 minut drogi ,a taxi są bardzo drogie – 70 Dh za kurs. Powiedział jeszcze, że swego czasu wyleczył go ortopeda z Polski, a przy tym wszystkim ani słowa o kasie za udzielenie samozwańczej pomocy. Niepozorny człowieku –  przywróciłeś nam wiarę w ludzi!

Upał i dziurawe chodniki przełamały naszą wolę dotarcia do hotelu na piechotę. Po wielkich negocjacjach taksówkarz spuścił z ceny o 10 Dh i za 60 Dh zawiózł nas do rzeczywiście czystego i niedrogiego hotelu „Bordeaux” (pokój dwuosobowy – 180 Dh, trzyosobowy – 230 Dh, w cenie klimatyzacja i  łazienka w pokoju z ciepłą wodą).

W tym mieście podczas wieczornych wędrówek kupiliśmy najtańsze melony i truskawki, a wzmacnialiśmy się sokiem z trzciny cukrowej za 5 Dh. W ciągu dnia zajadaliśmy się najtańszymi chyba w całym Maroku naleśnikami za 1,5 Dh i dogadzaliśmy sobie ogromnymi pączkami za 2 Dh.

Jak zachwycało nas tu jedzenie, tak plaża, zachwalana przez Marokańczyków i innych na forach internetowych, bardzo nas rozczarowała. Szeroka, piaszczysta plaża z usianymi wzdłuż licznymi knajpkami pełna była śmieci. Mimo naszych oporów dzieci musiały pobawić się w piasku, który bardziej przypominał błoto. Silny i zimny wiatr wkrótce wygonił nas na pobliski deptak, który prezentował się znacznie okazalej, a na pewno czyściej niż plaża.

 

4 dzień: Al Jadida – Marrakesz

 

Do południa zwiedziliśmy portugalską fortecę usytuowaną nad brzegiem Oceanu oraz cysternę (10 Dh/ 3 Dh). Po południu wyruszyliśmy ze znanego nam już dworca autobusowego do Marrakeszu. Po 3,5 godzinie drogi byliśmy na miejscu. Labiryntami medyny dostaliśmy się do hotelu „Dar Youseff” blisko placu Dżemma El – Fna. W pierwszym dniu moja czteroosobowa rodzina z braku miejsc gniotła się w małym pokoju dwuosobowym bez okna (150 Dh), ale kolejne dwie noce spędziliśmy już w większym pokoju dwuosobowym z oknem i w miarę szerokimi łóżkami (200Dh). Pokoje były czyste, klimatyzacja nie była potrzebna, łazienka z toaletą znajdowały się na korytarzu, ciepła woda była bezpłatnie non stop.

Obowiązkowo wieczorem udaliśmy się na Dżemma El – Fna, by poczuć klimat tego słynnego placu, napić się soków wyciskanych z pomarańczy za 4 Dh z 300 ml szklanek mytych w plastikowym wiaderku oraz skosztować miejscowych specjałów: chleba w formie placka, oliwek, owoców morza, itd.

Potem wszystkie wieczory spędzaliśmy w tym klimatycznym miejscu.

 

5 dzień: Marrakesz

 

Ten dzień okazał się narodowym świętem Marokańczyków i ku naszej wielkiej uciesze  wstępy do wszystkich zabytków były darmowe. Skrzętnie to wykorzystaliśmy podziwiając Grobowce Sadydów, Pałac Bahia, Synagogę. Obejrzeliśmy też meczet Kutubija (jako nie muzułmanie tylko z zewnątrz zaglądając przez otwarte drzwi do środka).

 

6 dzień: Marrakesz

 

Do południa zrobiliśmy sobie około godzinny spacer przez medynę w stronę ogrodów Majorelle, których właścicielem był Yves Saint – Laurent. Długa kolejka do wejścia na około 30 minut stania świadczyła o wartości atrakcji. Nie zawiedliśmy się. Ogrody zostały starannie odrestaurowane i w pięknych okolicznościach przyrody odpoczęliśmy od zatłoczonego miasta. Wstęp – 50 Dh/ dzieci gratis.

Popołudnie spędziliśmy na włóczędze w labiryntach suku.

 

7 dzień: Marrakesz – Telouet (Talwat)

 

Dzień wcześniej na ulicy Muhammad V sprawdzaliśmy oferty wypożyczalni samochodów. Jednak  najlepszą dostaliśmy w naszym hotelu – 250 Dh za dzień przy opcji wypożyczenia na 7 dni. Dodatkowo w pakiecie wypraliśmy kilka kilogramów ubrań za darmo oraz uczestniczyliśmy w lekcji parzenia marokańskiej herbaty wraz z degustacją.

Tego dnia dwiema kilkuletnimi Daciami w średnim stanie technicznym wyruszyliśmy w Atlas Wysoki do miejscowości Telouet. Droga była dobra,  prowadziła nas jednak nawigacja, gdyż drogowskazów było niewiele. Jadąc drogą N9 za przełęczą Tizi n -Tiszka na zakręcie jak spod ziemi wyrósł drogowskaz „Telouet” (w lewo i w dół drogą nie wzbudzającą zaufania). Do tej maleńkiej miejscowości, do której bez własnego transportu raczej się nie dotrze, dojechaliśmy późnym popołudniem.  Przywitał nas porywisty i zimny wiatr. Wybraliśmy przepiękną kwaterę urządzoną ze smakiem jak namiot Tuaregów – „Maison D’ hote La Kasbah” – 250 Dh za pokój 3 osobowy z łazienką i ciepłą wodą, ze śniadaniem (kawa, herbata, omlet, chleb, dżem).

Powodowani głodem udaliśmy się na plac, który pełnił funkcję centrum miasteczka. Zastaliśmy tam tumany kurzu, jedną otwartą restaurację i jeden otwarty sklep. Poza nami ani żywego ducha. Nie mając wyboru zamówiliśmy obiad: sałatkę marokańską (ryż, ugotowane ziemniaki, pietruszka, oliwki i przyprawy), tażin (tym razem wołowina przygotowana z figami i migdałami) deser (różne owoce, w tym truskawki) oraz sok z fig i migdałów. To był jeden z naszych najdroższych posiłków, bo kosztował 85 Dh od osoby (po targowaniu się z ceny 110 Dh), ale nie byliśmy zawiedzeni.

Po tej uczcie ciepło ubrani w polary i chusty na głowach wyruszyliśmy podziwiać w zachodzącym słońcu kazbę Glawich. Widok ruin, w których hulał wiatr przewracając wszechobecne śmieci, nie wskazywał na znamienitą historię tego glinianego pałacu. Gdy piasek w zębach zaczął nam doskwierać, wróciliśmy do hotelu.

 

10 dzień: Telouet – Ait Bin – Haddu – Scoura

 

Zwiedziliśmy wnętrza kazby Glawich – wstęp 20 Dh. Anglojęzyczny przewodnik ciekawie opowiadał o niezwykłej historii miejsca, które gościło m. in. Churchila i Hemingwaya. Aż dziw brał, że walące się mury skrywały tak piękne sale z misternie rzeźbionymi drewnianymi sufitami i mozaikami na ścianach. Z uwagi na to, że pałac niechybnie wkrótce runie (jeśli dalej nikt nie będzie go odrestaurowywał), to wnętrza można było zwiedzać tylko w towarzystwie przewodnika, który bezpiecznie przeprowadzał nas przez popękane korytarze.

Miło spędziliśmy czas, ale czar prysł, kiedy przewodnik zarządzał od nas dodatkowo 200 Dh jako „napiwek” do biletu wstępu. Zostawiliśmy przewodnika bez owego napiwku i ruszyliśmy w kierunku kazby Ait Bin – Haddu. Ta kilkupoziomowa gliniana forteca umieszczona na liście światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO, malowniczo położona w oazie nad rzeką jest sztandarowym zabytkiem Maroka. Wstęp gratis. Turystów było tu wielu, ale gubili się w zaułkach pałacu – miasta.

Wieczorem dojechaliśmy do miejscowości Scoura (Sakura). Zatrzymaliśmy się w centrum pod jedynym hotelem w tej części miasta, który nie miał nazwy. Zaoferowano nam nocleg w pokoju 3 osobowym za 100 Dh (łazienka z ciepłą wodą na korytarzu). Gdy już prawie byliśmy zdecydowani, podszedł do nas człowiek i zaproponował nam nocleg za 16 Dh za pokój, ale w medynie. Upewniliśmy się czy na pewno jest mowa o 16 (sixteen) a nie 60 (sixty) i zostało to potwierdzone. Pojechaliśmy obejrzeć pokoje. Kwatera okazała się riadem, a naganiacz oszustem. Te pseudo „sixteen” okazało się „sixty” i to za osobę. My potrzebowaliśmy tylko przespać się, bo następnego dnia z samego rana ruszaliśmy na Saharę do Merzugi. Luksusy absolutnie były zbędne. Wróciliśmy do uprzednio znalezionego hotelu, ale po drodze na około godzinę zatrzymaliśmy się na zwiedzanie kazby Amirhidl, na którą po prostu wjechaliśmy szukając drogi do centrum. Bieganie po labiryntach tego bajkowego pałacu, którego wizerunek znajduje się na 50 – dirhamowym banknocie, sprawiło wiele radości dzieciakom. Bilety wstępu kosztowały 10 Dh/ dzieci gratis.

 

11 dzień: Scoura – Merzuga

 

Pyszne i bardzo tanie śniadanie zjedliśmy w pobliskim barze (na przeciwko naszego hotelu, po drugiej stronie ulicy), który wyglądał mocno swojsko, czym słusznie wzbudził nasze zaufanie. Przed sobą mieliśmy około 500 km drogi przez malowniczą dolinę Dades z charakterystycznymi berberyjskimi domkami przyklejonymi do pomarańczowych zboczy gór. Co jakiś czas górski żółto – czerwono – pomarańczowy krajobraz ożywiała wyrastająca zupełnie nieoczekiwanie soczysta o tej porze roku zieleń oaz. Około godziny 16.00 dotarliśmy do wrót Sahary w Merzudze. Mimo przestróg nie napadła nas gromada chciwych organizatorów wycieczek. W spokoju, przez nikogo nie nagabywani wybraliśmy jedną z agencji turystycznych. Po negocjacjach zapłaciliśmy 1200 Dh za 7 osób, mając w tym: przejazd na wielbłądach (ja miałam osobnego wielbłąda, Tomek jechał razem z córką Niną, Ania jechała razem z synem Michałem, dwoje 7 latków: Kacper i Lena jechali razem), nocleg z kolacją i śniadaniem na Saharze, na drugi dzień przejazd jeepem po pustyni (około pół dnia) i zwieńczenie wyprawy koncertem kapeli prezentującej muzykę Afryki.

Z Merzugi do obozu na pustyni dzieliło nas 1,5 godziny jazdy na wielbłądach. Pierwsza godzina podróży wśród złocących się od zachodzącego słońca wydm Sahary była prawdziwą przyjemnością. Podziwiając w oddali poruszające się jak nasza karawany nie trudno było sobie wyobrazić życie Tuarega. Jednak ostatnie pół godziny kołysania jadąc okrakiem  na niewygodnym garbie pozbawiło świat Tuaregów idyllicznego charakteru. W głowie mieliśmy tylko jedno – „wysiąść” wreszcie z tego środka lokomocji. Ja i tak byłam w „najwygodniejszej” sytuacji jadąc samodzielnie.

Do obozu dotarliśmy tuż przed zachodem słońca, ale na tyle wcześnie, że Tomek zdążył nacieszyć się robieniem zdjęć. Wioska zbudowana absolutnie tylko na potrzeby turystów składała się z około 8 namiotów i tego dnia, jak co dzień,  została zamieszkana przez międzynarodowe towarzystwo. Po zachodzie słońca zaproszono wszystkich na obfitą i smaczną kolację, w której królowały potrawy marokańskie. Potem kto miał siłę, to uczestniczył w pokazie gry na bębnach oraz nocnych rozmowach, a kto nie – poszedł spać do namiotu wyposażonego w łóżka i koce.

Siedząc pod jedynym w swoim rodzaju rozgwieżdżonym saharyjskim niebem z wielkim smutkiem dostrzegłam, że nikt oprócz mnie nie dostrzegał magii tej chwili. Wszyscy bowiem cieszyli się z dobroci cywilizacji w postaci zasięgu na telefonie komórkowym.

Z lekką słowiańską nostalgią położyłam się spać we własnym śpiworze nakrywając się beduińskimi kocami. W nocy było zimno.

 

12 dzień: Merzuga – Sidi Ifni

 

Poranny chłód został błyskawicznie rozwiany przez promienie wschodzącego  słońca Po śniadaniu wszyscy turyści odjechali, a nasza siódemka czekała na przyjazd jeepa. Wkrótce wyruszyliśmy, by podziwiać nieksiążkową Saharę – czarne skały kryjące w sobie pozostałości fauny morskiej sprzed milionów lat. Warto było wydłużyć swój pobyt na Saharze, gdyż wyprawa ponad 500 km tylko po to, by spędzić tu wieczór i noc wywołałaby u nas niedosyt.  Dojeżdżając do Merzugi kierowca zatrzymał się przy budynku, w którym odbywał się pokaz tradycyjnej muzyki i tańców afrykańskich. Napojeni herbatą uiściliśmy napiwek w wysokości 20 Dh i zostaliśmy odwiezieni do …łazienki. Wszystko było zorganizowane tak, że po wyprawie można było wziąć ciepły prysznic.

Wieczorem wróciliśmy do Scoury, do naszego hotelu za 100 Dh za pokój.

 

13 dzień: Scoura – Sidi Ifni

 

Zjedliśmy śniadanie w naszym ulubionym zapyziałym barze  (tym naprzeciw hotelu, koło targowiska) i ruszyliśmy w drogę. To znaczy moja rodzina podjechała do bankomatu (przy głównej trasie wylotowej z miasteczka), a samochodu Ani z nami nie było. Wróciliśmy pod hotel. Tam okazało się, że jej auto nie chce odpalić. Panowie z kablami do akumulatora szybko się znaleźli i udzielili jej skutecznej pomocy. Uff, udało nam się wyruszyć w całodniową podróż do nadmorskiego, a raczej nadoceanicznego, Sidi Ifni.

Po kilku godzinach jazdy postanowiliśmy zrobić kilkuminutowy postój w wiosce po drodze. Nieoczekiwanie wydłużył on nam się do 2 godzin, bo samochód Ani odmówił dalszej jazdy. Jak spod ziemi błyskawicznie wyrósł mechanik, który stwierdził, że akumulator padł zupełnie. Skontaktowaliśmy się z właścicielką naszej wypożyczalni, która kazała kupić nowy akumulator, wziąć za zakup fakturę i zobowiązała się oddać pieniądze po naszym powrocie.

Do Sidi Ifni dotarliśmy niesamowicie krętą drogą wśród żółtych i zielonych gór, wśród nadmorskich urwisk, gdy słońce kąpało się już w Oceanie Atlantyckim. Wydawało nam się, że nigdy nie dojedziemy na miejsce, gdyż nawigacja jak zaklęta przez 2 godziny podawała ciągle ten sam czas przejazdu – „za 30 minut cel zostanie osiągnięty”.  To było najdłuższe pół godziny w moim życiu!

Zatrzymaliśmy się w widocznym z daleka hotelu „Suerte Loca”. Za 3 osobowy pokój z łazienką i widokiem na Atlantyk zapłaciliśmy 280 Dh. Przemiłą obsługę i pyszne jedzenie w hotelowej restauracji wspominamy do dziś.

 

14 – 15 dzień: Sidi Ifni

 

Cały dzień spędziliśmy na plaży w miejscowości Legzira, której atrakcją były czerwone łuki skalne. Ich piękno wydobywało zachodzące słońce, które opromieniało skały nadając im różne odcienie czerwoności. Wszyscy, którzy przyjechali tam przed godziną 17.00 mogli zobaczyć zaledwie namiastkę niezwykłej urody krajobrazu.

Ocean był zimny, więc darowaliśmy sobie kąpiele.

Parking przed plażą, do którego zjeżdżało się szutrową drogą biegnącą po lewej stronie luksusowego resortu, był płatny – 5 Dh. Przy plaży było kilka barów. Dobre miejsce do plażowania znajdowało się za skałą idąc w lewo.

 

 

16 dzień: Sidi Ifni – Marrakesz – Fez

 

Wyjeżdżając rano około 8.00 dotarliśmy do Marrakeszu na godzinę 15.00 płacąc po drodze 60 Dh jako opłatę za autostradę. Umówieni na dworcu autobusowym przewoźnika „Supra Tours” oddaliśmy pożyczone samochody. Ania bez jakichkolwiek problemów odzyskała pieniądze zainwestowane w akumulator. Udaliśmy się na dworzec, by kupić bilety do Fezu. Jakże się zdziwiliśmy, gdy okazało się, że najbliższy autobus odjeżdżał za 8 godzin czyli o godzinie 23.00 (cena biletu – 130 Dh). Sprawdziliśmy „CTM” – odjazd za 5 godzin, czyli o godzinie 20.00 (cena biletu – 150 Dh). Najkrótszy czas oczekiwania mieliśmy na pociąg – odjazd za niecałe 2 godziny. Ten wybór wiązał się z najwyższymi kosztami (195 Dh), ale około północy byliśmy w Fezie.

Mimo tak późnej pory zaraz znalazł się taksówkarz, który za 50 Dh zawiózł nas do najstarszej medyny na świece – Fas – El – Bali. Tu przejął nas kolejny naciągacz zaprowadzając do hotelu „Lamrani” na ulicy Tala Saghira – 250 Dh za pokój 4 osobowy z łazienką i ciepłą wodą.

 

17 dzień: Fez

 

Rano doceniliśmy znakomitą lokalizację naszego hotelu – niedaleko słynnej zielono – niebieskiej bramy Boujloud, zaraz obok tanich restauracyjek z pysznym jedzeniem. Cały dzień poświęciliśmy na snucie się w najbardziej skomplikowanym labiryncie świata czyli medynie Fas – El – Bali. Rzeczywistość rodem ze średniowiecza pokonała naszą XXI wieczną nawigację. Mimo cywilizacyjnych udogodnień musieliśmy pogodzić się z faktem, że bez pomocy Marokańczyków nie znajdziemy garbarni, medres (cena wstępu – 10 Dh) i ukrytych wśród suków meczetów. Do portfela sięgać musieliśmy nagradzając ich za udzieloną przysługę. Ktoś zaprowadził, fajnie poopowiadał, a potem atmosferę szybko zatruwał jakąś kosmicznie wygórowaną kwotą. Dawaliśmy, ile uznawaliśmy za słuszne – od 1 do 10 Dh.

Nagabywanie handlarzy skutecznie gasiliśmy pytaniem „foto?” i wyciąganiem w ich stronę aparatu. Czasem niechęć do uwiecznienia miejscowych krajobrazów i scen wśród Marokańczyków była tak duża, że mimo chęci zakupu  oferowanych przez nich towarów nie mogliśmy zrobić zdjęcia!

 

18 dzień: Fez – Volubilis – Mulaj Idris – Meknes – Fez

 

Co krok obserwując zmowę cenową miejscowych taksówkarzy zdecydowaliśmy się na wykupienie całodziennej wycieczki w napotkanej w medynie agencji turystycznej „Live & Breathe Morocco” (travelmorocco.com.au, oustad@travelmorocco.com.au). Za 1000 Dh za 7 osób dostaliśmy klimatyzowanego busa z anglojęzycznym kierowcą, który zawiózł nas do:

– rzymskich ruin Volubilis (z uwagi na upał trzeba zwiedzać do południa, wstęp – 10 Dh),

– świętego miasta muzułmanów Mulaj Idris, niedostępnego dla „niewiernych” (oglądało się panoramę miasta przypominającą wielbłąda),

– cesarskiego miasta Meknes z darmowym wejściem do Mauzoleum Mulaja Idrisai placem przypominającym Dżemma – El – Fna w Marrakeszu. Wybierając tu restaurację należało sprawdzać, która nie pobiera dodatkowych opłat w postaci nawet 20% pseudo napiwków.

Podróżowanie z tą agencją obyło się bez niemiłych niespodzianek. Dlatego też umówiliśmy się z kierowcą, że zawiezie nas na lotnisko – za 200 Dh za 7 osób.

 

 

 

18 dzień: Fez – Londyn

 

Rano dogadaliśmy się z właścicielem naszego hotelu, że za 100 Dh weźmiemy 1 pokój na całą naszą siódemkę, z którego będziemy korzystać do godziny 19.00 – czyli do czasu wyjazdu na lotnisko. Przez cały dzień włóczyliśmy się po medynie zachłannie chłonąc ostatnie chwile w Maroku, którego atmosfera powodowała, że żal było nam opuszczać ten kraj.

Wykąpani i spakowani zaczęliśmy gramolić się do naszej umówionej taksówki. Ania wręczyła hotelarzowi 200 Dh i czekała na zwrot 100 Dh. I się nie doczekała. Gość stwierdził, że źle go zrozumieliśmy i nie chciał nam oddać reszty. Mieliśmy dokładnie wyliczony budżet na ostatni dzień i akurat brakowało nam tych 100 Dh do opłacenia taksówki. Tomek zareagował jak zwykle w takich sytuacjach – „jak nie oddasz, wzywam policję!” To zawsze skutkuje. I tak było tym razem.

Kierowca po raz kolejny nas nie zawiódł. Czekał w umówionym miejscu i za ustaloną wcześniej kwotę zawiózł nas na lotnisko. Poprosiliśmy o wizytówkę: Mr Sehrouchni Abdelmalek oferuje transport po całym kraju (abdelmalek111@hotmail.co.uk).

Dzień zakończyliśmy długimi formalnościami na lotnisku i jeszcze dłuższym oczekiwaniem na spóźniony samolot. Ale w końcu przyleciał – z napisem „Katowice Airport”. W Londynie byliśmy około północy. Była to jakaś godzina szczytu lądowania na Stansted. Wszędzie tłumy ludzi i kolejki.

Gdy już przeszliśmy odprawę paszportową, skorzystaliśmy z punktu informacyjno – usługowego i zamówiliśmy sobie taxi do uprzednio zarezerwowanego na booking.com hotelu „Day Inn Stansted Bishops Stortford”. Przejazd kosztował nas 15 funtów, a hotel oferował dawno nie widziany przez nas europejski standard.  Zresztą za bardzo nie mogliśmy się nim nacieszyć, gdyż padliśmy momentalnie. A po 5 godzinach snu budzik zadzwonił jak wściekły.

 

19 dzień: Londyn – Wrocław

 

Rano czekała już na nas taksówka. Przejazd z hotelu na lotnisko dla 7 osób wyniósł tak samo jak dzień wcześniej 15 funtów. Tym razem samolot do Wrocławia się nie spóźnił.

 

 

 

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u