Kongo (2010) – Mirek Osip-Pokrywka

Kongo – śladami Stanley’a i Livingstona

Termin: maj – czerwiec 2010

Ekipa: w pojedynkę

Trasa: Lusaka (Zambia) – Kasumbalesa – Lubumbashi – Likasi – Zródła rzeki Kongo – Tenke – Bukama – Kikondja – Mulongo – Ankoro – Kabalo – Nyunzu – Kalemie – Jezioro Tanganika – Kigoma (Tanzania).

Inspiracja: Śladami pierwszych podróżników. Dorzecze Konga najdłużej pozostawało niezbadane. Pierwszym Europejczykiem, który dotarł w ten rejon był angielski misjonarz David Livingstone. Pod koniec lat 60. XIX w. eksplorował rejon Katangi, gdzie m.in. odkrył Lualabę – górny bieg rzeki Kongo. Sądził wówczas błędnie, że odnalazł źródła Nilu. Na początku roku 1870 kontakt z Livingstonem urwał się i podróżnika uznano za zaginionego. Rok później, wiosną, zorganizowano ekspedycję poszukiwawczą sfinansowaną przez amerykańskiego wydawcę gazety „New York Herald”. Na czele wyprawy stanął zagraniczny korespondent gazety – Henry Morton Stanley, osoba o dość wątpliwej reputacji. Po półrocznych poszukiwaniach ekspedycja dotarła do osady Ujiji nad jeziorem Tanganika, gdzie doszło do słynnego spotkania podróżników. Odnalezienie Livingstona przyniosło Stanleyowi taką sławę i rozgłos, że po powrocie przyjęła go na prywatnej audiencji królowa Wiktoria. Livingston nie dał się przekonać do powrotu do Europy i w maju 1873 r. umarł w pobliżu jeziora Bengwelu. Stanley pragnął dokończyć dzieło Livingstona. Szybko zgromadził środki na kolejną wyprawę, na którą wyruszył w 1874 r. Zorganizowana z rozmachem ekspedycja trwała blisko trzy lata i okazała się przełomową dla odkrycia przebiegu rzeki Kongo. Pokonując (lądem i z nurtem rzeki) ponad 11 tys. km Stanley dotarł aż do ujścia rzeki do Atlantyku. W ten sposób rozwiązano jedną z ostatnich zagadek geograficznych Afryki. Kilka lat później pozyskaną w czasie wypraw wiedzę Stanley wykorzystał pracując na rzecz belgijskiego monarchy Leopolda II przy tworzeniu zalążków kolonii – Konga Belgijskiego.

Info praktyczne

Wiza: Wizowe formalności można załatwić w Polsce dzięki kongijskim studentom, którzy po zakończeniu swojej edukacji nie wyjechali z Polski. Ambasador, od roku, gdy MSZ eksmitowało go z dotychczasowej siedziby za zaległości płatnicze, działa kątem po różnych dziwnych lokalizacjach. Wizę odbiera się w bloku na Ursynowie, albo pod mostem na warszawskim Powiślu. Cenę można negocjować, ale trzeba mieć ok. 100 euro.

Dojazd: Chcąc dotrzeć do Katangi należy znaleźć jakieś połączenie do sąsiadującej od południa Zambii. Niestety większość połączeń z Europy odbywa się z jednym lub dwoma międzylądowaniami na kontynencie afrykańskim. Zambia zamknęła działalność swojego krajowego przewoźnika i obecnie trzeba korzystać z kenijskich lub etiopskich linii lotniczych. Cena za bilet powrotny Warszawa – Lusaka ok. 4000 zł.

Przewodniki/mapy: Jedynym w miarę aktualnym przewodnikiem po Kongo jest anglojęzyczny Bradt Travel Guides (marzec 2008). Jednak rejon Katangi jest tam opisany bardzo skromnie. W miarę dokładną mapą jest niemiecka Word Mapping Project z 2007 r.(skala 1: 2.000.000). W Polsce można też dostać wydaną na Węgrzech mapę Konga (skala 1:3.300.000) pochodzi ona jednak ze znacznie wcześniejszego okresu.

Fotografowanie: W DRK do dziś istnieje publiczny zakaz fotografowania. Nikt już dokładnie nie pamięta, dlaczego wprowadzono taką regulację. Być może chodziło o ograniczenie wypływu informacji z targanego wiecznymi wojnami kraju. Wyjęcie aparatu (a już na pewno dużej lustrzanki) jest tu dość ryzykowne. Zanim migawka zdąży się zamkną już ma się na głowie agenta ANR. To cywilna policja stworzona jeszcze w czasach prezydentury Mobutu. ANR ma swoich ludzi wszędzie, a powstała z braku zaufania prezydenta do służ mundurowych: policji i wojska. Można próbować uzyskać formalne zezwolenie na robienie zdjęć (ważne na teren danej prowincji), jednak procedura jego wydawania nie jest przejrzysta. Można stracić dużo czasu i pieniędzy, a nigdy nie ma się pewności, że otrzyma się stosowny „permit”. Robiąc z kolei zdjęcia bez zezwolenia, dobrze mieć przygotowane w kieszeni kilka dolarów na rozwiązywanie sytuacji kryzysowych.

Relacja

Pierwszą podróż po rzece Kongo odbyłem w 2005 r. Inspirowany wówczas książką Josepha Conrada pt. Jądro ciemności nie wiedziałem zbyt wiele o realiach podróżowania po tym kraju. Fakt ten zadziałał chyba na moją korzyść, zapewne nie zdecydowałby się na podróż, wiedząc z jakimi będę musiał zmierzyć się problemami. W ciągu czterech tygodni pokonałem wówczas niewielki odcinek od Kigomy (Tanzania) przez Jezioro Tanganika, wzdłuż rzeki Lukugi do Kabalo i następnie do Kongolo (podróż ta była opisana w tomie X „Przez Świat” w roku 2006). Latem 2010 r. postanowiłem wrócić do Kongo od strony Zambii z zamiarem dotarcia do źródeł rzeki i następnie wzdłuż nurtu rzeki dotrzeć nad Tanganikę, do miejsca gdzie doszło do historycznego spotkania Livingstona i Stanley’a.

Na granicy

Granicę z Kongiem przekraczam w Kasumbalesa (niecałe 100 km od stolicy prowincji Lubumbashi). Nadzieja, że przejście granicy przez białego człowieka z plecakiem obędzie się bezkolizyjnie okazuje się płonna. O ile generalnie postrzeganie muzungu (określenie na białego człowieka w języku swahili) jest jednoznaczne: chodzący portfel, z którego należy regularnie wyciągać kolejne banknoty, o tyle skrupulatność w urzeczywistnianiu tego wizerunku przez urzędników kongijskich osiąga apogeum. Odprawa przebiega następująco: na początek publiczny i szczegółowy przegląd plecaka, potem próba podważenia ważności posiadanej wizy i obowiązkowych szczepień, w końcu propozycja ryczałtowej opłaty. Panuje tu społeczne przyzwolenie dla takich praktyk. Uważa się za „normalne”, że ci, którzy są akurat przy władzy mogą kraść. Jak mówi mi jeden z urzędników: „pensje z Kinszasy docierają na prowincję z trzymiesięcznym opóźnieniem, a rodzinę muszę jakoś nakarmić”. Jeśli masz słaby charakter i ulegniesz, zostaniesz bez grosza. Umiejętność odmawiania jest warunkiem koniecznym w podróży po Kongo. Trzeba być twardym. Odprawa trwa blisko 5 godzin – czas w Afryce ma całkiem inną wartość, a właściwie w ogóle jej nie ma.

Ku źródłom…

Dotarcie do źródeł rzeki Kongo nie jest proste. Trzeba dostać się w dość odludny rejon południowego grzbietu gór Kundelungu na pograniczu Konga i Zambii. Bazą wypadową może być stolica prowincji Shaba – Lubumbashi (byłe belgijskie Elisabethville) lub górnicze miasteczko Likasi. Wybieram to drugie. Do Likasi docieram w nocy na pace ciężarówki, której kierowca trudni się przeprowadzkami. Nie wie jak dotrzeć do źródeł, ale poleca mi rodzinny Hotel Du Golf. Spotykam tam menadżera o imieniu Pascal, który obieca pomóc. Trudność polega na znalezieniu transportu i przewodnika. Wiedza na temat miejsca skąd wypływa Lualaba (tak nazywa się rzeka Kongo w swym górnym biegu) jest dość ograniczona. Pascal rozpuszcza wici i już o świcie czeka na mnie zdezelowany motocykl ze śniadym kierowcą.

Osian (tak ma na imię mój kierowca) nic nie rozumie po francusku, ale w lokalnym swahili zarzeka się, że wie jak dojechać do źródła i zawiezie mnie tam jeszcze dziś (za drobne 100 $ plus paliwo). Z braku innych ofert ruszam z nim. Wyboista droga wiedzie przez południowe przedmieścia. Mijamy szyby nieczynnych kopalni pozostawiając za sobą tumany czerwonego kurzu. Już po ok. 20 km na wystającym korzeniu łapiemy gumę. Mój kierowca jest całkowicie nie przygotowany na taką sytuację. Naprawa trwa kilka godzin: zdjęcie koła i opony, wycieczka do wioski po klej, czekanie na kogoś z pompką… Gdy ruszamy jest już dobrze po południu. Ścieżka staje się coraz bardziej zarośnięta, jazdę utrudniają wysokie trawy i kolczaste krzewy. Przed wieczorem docieramy do wioski Kilera. Tu musi się zarejestrować każdy obcokrajowiec.

30 km dalej, w pobliżu wioski Mumena bije źródło Konga. Zapewne trochę się tu zmieniło od czasu, gdy był tu Stanley, ale biały nadal wzbudza tu duże zainteresowanie. Szef wioski Kabywita Kyeya, który prowadzi nas do źródła, bez przerwy musi przeganiać podążający naszym śladem tłum gawiedzi. Nad źródłem zlokalizowanym w gęsto zalesionym zagajniku ma miejsce szczególny ceremoniał. Najpierw trzeba wodą obmyć ręce i twarz, następnie wypić kilka łyków, a na koniec wypowiedzieć życzenie. Kabywita zapewnia, że się spełni. Niektórzy mówią, że Kongo ma dwa źródła i jest to częściowo uzasadnione. Trzy kilometry przed wioską po prawej stronie tryska jeszcze jedno źródło. Jest to jednak faktycznie początek rzeki Lufiry, jednego z większych dopływów Konga. W drodze powrotnej, na trajektorii naszego motocykla pojawia się blisko trzymetrowej długości wąż. Chcąc go ominąć lądujemy w pobliskich krzakach. Na szczęście wąż wystraszył się bardziej niż my. Kierowca ma skręconą nogę, ja krwawiący nos, motor rozbity. Na szczęście za 3 km jest mała osada, Ungalu, szef wioski zgadza się przyjąć nas na noc. Do Likasi docieram dopiero za dwa dni, na bagażniku roweru.

Rzeką

Dłuższy spławny odcinek górnego Kongo zaczyna się dopiero od przystani w Bukamie (nad jeziorem Kabwe). Można stąd przepłynąć rzeką dobre 500 km aż za Kongolo do tajemniczych skalnych przełomów nazywanych Wrotami Piekieł. Przez większą cześć roku rzeka zapewnia wystarczająco wysoki poziom wody umożliwiając nawigację większych jednostek pływających. Praktycznie co kilka dni przepływa jakiś statek. Pełną trasę przy sprzyjających okolicznościach można pokonać w10 dni. Pomiędzy mniejszymi wioskami tubylcy przemieszczają się na pirogach – niewielkich łodziach (długości kilku metrów) wydrążonych w pniu drzewa. Spływ rzeką to ta część podróży po Kongo, dla której naprawdę warto tu przyjechać.

Zaraz za Bukamą rzeka rozlewa się szeroko na kilkaset metrów tworząc otwartą perspektywę wodnego lustra z odbijającymi się złowrogimi szczytami gór Mitumba. Linię brzegową bujnie porasta bogactwo wodolubnej roślinności z przewagą potężnych (ponad 3 metrowych) łodyg papirusu. Co pewien czas harmonijną linię horyzontu burzy osamotniony rząd strzelistych kokosowych palm. Z reguły jest to sygnał, że w pobliżu znajduje się większa ludzka osada. Jeśli brzeg jest osuszony i wysoki, domostwa zbudowano z suszonej gliny i pokryto strzechą z rzecznej trawy. Na terenie podmokłym są to trzcinowe szopy osadzone na wysokich drewnianych palach zakotwiczonych w rzecznym dnie. Rybackie czółna to stałym element krajobrazu. Rzeka to wspaniała żywicielka umożliwiająca urozmaicenie dominującej tu maniokowej diety w bogactwo rybich tłuszczów.

Statek płynie wolno. Co pewien czas pomocnik sternika zarzuca kotwicę, aby wysadzić pasażerów, wyładować towar i zabrać nowy transport. Wówczas do burt statku podpływają pirogi tubylców. Dla wielu to jedyna szansa, aby sprzedać swoje produkty: łodygi trzciny cukrowej, świeże lub suszone ryby, czasami owoce bądź orzeszki i ciepłe fufu bądź bukari (ciasto z maniokowej mąki). Rytm życia na statku biegnie według kolejnych przystanków, z przerwą na poranną toaletę sprowadzającą się do zbiorowego mycia zębów za burtą statku. Na większych przystankach, gdy rozładunek trwa kilka godzin śmiało można wybrać się na wycieczkę po wiosce.

Na jednym z takich postojów – w osadzie Kikondja nad jeziorem Kisale, dowiaduję się, że mieszka tu biały misjonarz, który podobno jest Polakiem. Nie zastanawiając się zbyt długo, opuszczam statek i biegnę sprawdzić. Misja z murowanym kościołem i strzelistą dzwonnicą jest oddalona od przystani dobre 20 min drogi. Franciszkanin – ojciec Jacek spod Limanowej, nie może uwierzyć w moją wizytę. W ciągu 16 lat jego pracy misyjnej w tym miejscu, poza jego zwierzchnikiem nie odwiedził go żaden biały. Dzięki temu, że załadunek się przedłuża rozpoczynamy „nocne Polaków rozmowy”. Zakonnik ma co opowiadać: o czarach szamanów, odczynianiu egzorcyzmów, bestialstwie bojówek may-may, itd. Ostrzega mnie również, że wjeżdżam właśnie w sam środek epidemii cholery, która wybuchła kilka dni temu. Na koniec dla odkażenia organizmu proponuje szklaneczkę whisky.

Płynąc przez ponad tydzień, poza polskim franciszkaninem nie spotkałem innego białego człowieka. Pod koniec podróży przeniosłem się z pokładu na dach kapitańskiego mostka, to najlepsze miejsce do oglądania pięknych zamglonych wschodów słońca. Staram się wyobrazić, czy za czasów Livingston’a wyglądało to inaczej? Raczej chyba nie, rzeka w tej części wygląda na bardzo dziewiczą. Pod wieczór na horyzoncie pojawia się długa (ponad kilometrowa) metalowa konstrukcja – pierwszy most na całej trasie, znak, że za chwilę dopłyniemy do Kabalo. To mój pożegnalny wieczór z rzeką Kongo.

Koleją

Chcąc przedostać się w kierunku jeziora Tanganika można podążać wzdłuż biegu rzeki Lukugi – jedynego rzecznego odpływu z jeziora. Niestety rzeka ma dość specyficzną właściwość: jest żeglowna przez bardzo krótki okres w porze deszczowej, gdy podnosi się poziom wód w jeziorze. Poza tym jej słaby nurt i błotnisty charakter sprzyja zamieszkiwaniu hipopotamów, które raczej nie są sprzymierzeńcami łodzi. Jako pierwszy charakter tej rzeki poznał Verney Cameron, brytyjski komandor, który dotarł tu już dwa lata przed Stanleyem. Był nawet autorem jednej z pierwszych przepraw przez kontynent afrykański, jednak historia jakoś o nim zapomniała. Ja jednak nie ryzykuję drogi rzeką, tym razem wybieram kolej.

Stara belgijska linia kolejowa Kabalo – Kalemi (wcześniejsza nazwa Albertville) długo nie działała ze względu na zniszczony most w pobliżu miejscowości Niemba, mniej więcej w połowie drogi. Tak było również podczas mojej podróży 5 lat temu, jednak jak mnie zapewnia szef ANR z Kabalo (w domu którego spędziłem noc), most został niedawno naprawiony i jest już przejezdny. Kolej w Kongo jest mocno sfatygowana, od czasów kolonializmu belgijskiego nikt w nią nie inwestował, a wojna dokonała dodatkowych zniszczeń. Zasadniczy problem to brak lokomotyw. Po Belgach zostało kilka mocno wyeksploatowanych japońskich Hitachi, które kursują wahadłowo między końcowymi stacjami. Nie ma więc konkretnego rozkładu jazdy pociągów – pociąg odjeżdża gdy przyjedzie lokomotywa.

Gdy docieram na stację nie ma tam żywego człowieka, nie licząc tych, którzy mieszkają tu na stałe. Spóźniłem się, pociąg odjechał dziś o świcie, a następny będzie prawdopodobnie za kilka dni. Kierownik stacji, którego odnajduję przy bocznicy zdradza mi, że dziś po południu do Kalemi ma jechać pociąg towarowy. Na takie pociągi nie sprzedaje się biletów, ale można podobno dogadać się z maszynistą. Za 20 $ nie ma problemu, abym się zabrał, mogę jechać na dachu wagonu lub w kabinie lokomotywy. Wybieram lokomotywę. Nie ja sam. Pociąg jeszcze nie ruszył, a w niewielkim pomieszczeniu spalinowozu jest już z 15 osób plus bagaże (worki z kukurydzą, kosze z węglem drzewnym, żywe kury, itd.). Dwie kobiety siedzące na podłodze karmią piersią swoje niemowlęta.

Przed zmierzchem ruszamy, ale już po jakiejś godzinie drogi mamy awarię. Puścił łącznik między wagonami i 2/3 składu jest odłączone. Stoimy gdzieś w środku buszu i czekamy na wytyczne, prawdopodobnie trzeba będzie spędzić tu całą noc zanim dotrą kolejowi mechanicy. Komary wykorzystują sytuację tnąc bez litośnie. Wychodzę. Na torach przed lokomotywą rozwijam karimatę i rozciągam nad sobą moskitierę. Kątem oka widzę zazdrość w twarzach pozostałych podróżnych. Po północy budzi mnie maszynista, dostał informacje, że musimy ruszać. Zostawiamy resztę składu i jedziemy do Kalemi, gdzie pilnie potrzebna jest lokomotywa…

Przez jezioro

„Perłę Tanganiki” jak nazywano kiedyś Kalemi, założyli Belgowie jako jedno z pierwszych miast w ramach swojej akcji kolonizacyjnej. Dziś po latach świetności miasteczka pozostał tylko cień. Strzelista wieża starego kościoła, rozpadający się Hotel du Lac, a na wzgórzu pozostałości artyleryjskiego fortu z okresu I wojny światowej. Życie toczy się wzdłuż jednej długiej ulicy o podłożu z czerwonej gliny nazwanej imieniem Lumumby na cześć pierwszego szefa kongijskiego rządu (zresztą zmordowanego zaraz po wyborach). Miasto stanowiło swoistą bramę Konga od strony wschodniej. Tędy wiódł XIX-wieczny szlak arabskich łowców niewolników, stąd rozpoczął swą wyprawę ku rzece Stanley we wrześniu 1876 r. (dokładnie w wiosce Mtowa, której obecnie nie ma już na mapie). Tu również przybył w 1965 r. Che Guevara chcąc rozszerzyć komunistyczną rewolucję na zachodnią Afrykę.

Ja tymczasem podążam w stronę przeciwną – muszę przepłynąć w poprzek najdłuższe i drugie pod względem głębokości jezioro świata. Tanganika ciągle zbiera wśród ludzi ogromne żniwo. Szczególnie wczesnym latem, gdy jest tu wylęgarnia słynnych środkowoafrykańskich much kungu, które jako pierwszy zaobserwował właśnie Livingston. Ich jaja kilka miesięcy spoczywają na dnie jeziora, po czym muchy wylęgają się i w milionowych stadach krążą nad powierzchnią jeziora jak trąby powietrzne – potrafią zadusić człowieka w ciągu kilku minut.

Idę do portu szukając jakiejś możliwości przedostania się na drugą stronę jeziora. Wiem, że nie ma żadnych regularnych połączeń, ale chcę znaleźć jakiegoś handlarza, który przypłynął z Tanzanii. Trwa właśnie rozładunek jednej z takich łodzi o wdzięcznej nazwie Prince’s Johar . Arab Asumani, który jest jej właścicielem będzie wracał z powrotem do Kigomy nazajutrz po południu i zgadza się zabrać mnie za 15 $ na pokład. Następnego dnia w południe zgłaszam się do odprawy. Formalności i czas podobne jak przy wjeździe do Kongo. Tylko teraz już według cennika: opłata paszportowa 10 $, opłata turystyczna 25 $, dodatkowo z względu na epidemię muszę poddać się „specjalnym badaniom”. Lekarski test jest jednak tak banalnie prosty (metoda „na oko”), że rozbawiony daję tylko 5 $ i dostaję stempel w książeczce zdrowia – cholery nie stwierdzono.

Pod wieczór statek odbija z portu. Nie ma żadnych towarów. Na spodzie łodzi zostały puste beczki po benzynie i skrzynki z butelkami po coca-coli. Najwyraźniej na tym kierunku nie robi się żadnych interesów. Zapada noc i nad jeziorem rozbłyska gwieździste niebo. Po dwóch godzinach pojawia się przed nami sznur pojedynczych świateł. To niemożliwe, aby było to już wybrzeże Tanzanii? Gdy podpływamy bliżej okazuje się, że to pirogi kongijskich nocnych rybaków, łowiących na tzw. „światło”. Jest ich chyba tylu, co gwiazd na niebie. Zasypiam. Budzę się późnym porankiem, gdy przybijamy już do przystani w Kibirizi, na północnych przedmieściach Kigomy.

U celu

Kigoma pełni rolę głównego węzła komunikacyjnego na wybrzeżu Tanganiki. Funkcjonuje tu nawet regularne połączenie pasażerskie z Zambią. Co tydzień odpływa stąd legendarna MV Liemba. Niewiele osób wie, że ten obecnie pasażerski statek, to niemiecki okręt wojenny zatopiony na Tanganice pod koniec I wojny światowej. Miasto rozwinęło się w latach 20. XX wieku, gdy doprowadzono tu linię kolejową z Dar es Salaam. Nota bene w czasie mojego pobytu dworzec był nieczynny już kilka miesięcy ze względu na trwający remont trakcji kolejowej. W czasach gdy osiadł tu Livingston, na miejscu dzisiejszego portu była jałowa plaża.

Szukając śladów słynnego misjonarza udaję się na południowe przedmieścia, do rybackiej osady Ujiji (lokalna wymowa Idżidżi). Po 20 minut podróży dalla-dalla (lokalny środek transportu przypominający nasze minibusy) wysiadam przy skrzyżowaniu z Livingston Road i kieruję się w stronę wybrzeża. Z dala widać parterowy hangar, w którym zorganizowano niewielką (i dość toporną w formie) wystawę poświęconą spotkaniu Stanley’a i Livingstona, które miało tu miejsce 10 listopada 1871 r. Obok stoi pomnik z kamieni piaskowca ułożonych tak, że tworzą kontury afrykańskiego kontynentu z emblematem krzyża. Pamiątkowa tablica ufundowana przez Królewskie Towarzystwo Geograficzne informuje, że tu, pod drzewem mango miały wówczas paść historyczne słowa: „Doktor Livingston, jak mniemam?”

Po pięciu tygodniach podróży osiągnąłem swój cel. Teraz mnie czeka tygodniowy powrót do Zambii wzdłuż jeziora, ale to już całkiem inna historia. Do Kongo znów wrócę za pięć lat…


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u